Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | (Czasy Batorego) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na łąkach nadwiślnych, ranną godziną dnia wiosennego tego roku, widać było kilkudziesięciu jezdnych rozsypanych a raczej rozstawionych po różnych miejscach, jakby się łowy jakieś przygotowywały.
Łacno było poznać w nich możnych panów i z postawy a twarzy i po rynsztunku wytwornym, który pomimo piękności swej nie bił w oczy. Konie też, na których panowie i słudzy siedzieli, odznaczały się równie maścią jak budową; a psy, które się przy myśliwych kręciły, sokoły i białozory, które trzymali na rękach, także pięknością i doborem, a starannem utrzymaniem uderzały. To też ludek przechodzący opodal stawał ciekawy i długo się przypatrywał temu orszakowi, w którym łatwo się najdostojniejszego z panów, bo króla J. Mci domyślał.
On też to był w istocie, który z nowemi ptaki świeżo unoszonemi i nadesłanemi próbował, azali się nie uda nacieszyć ich igrzyski.
Dzień był jak rzadko u nas się trafia na wiosnę, bo gdy zima chybi, a to się zdarza często, wiosna też kwasi się długo nim zwycięży — tym zaś razem przyszła jakaś wesoła i piękna, tak że choć po kilka dni cieszyć się sobą dawała.
Słoneczko weszło jasne i grzało już nawet przypiekając, rośliny się po deszczach, które przeszły, pod ożywczem ciepłem tem rozwijały z pośpiechem zdumiewającym. Co wczoraj jeszcze stało w pączkach, dziś młode, zielone, jaskrawe listki wystawiało ku słońcu, żółte łotocie pootwierały się gromadnie i jak złote opony na łąkach leżały.
Wierzby już się całe poubierały w nowe sukienki, niektóre brzózki na pół pączki zrzuciły, trawy zieleniały barwą świeżości, wiosny i nadziei; w powietrzu tysiące zbudzonych stworzeń wiło się i latało jak upojonych powietrzem wonnem i czarem tej pory, zwiastunki żywota.
Gdzieś z za łóz daleko odzywała się fujarka pastuszka i bydełko ryczało podnosząc głowy a smakując młodą paszę.
Całość tego obrazu, z niebem, po którem przepływały białe bawełniane chmurki, z wezbranemi jeszcze wodami rzeki, w których się blask dnia odbijał, była jakby harmonijną pieśnią na cześć tego, co jest wiekuistem życiem.
Nawet smutnym i biednym ludziom, dla których wiosna nie przynosiła nic oprócz wspomnień głodnej zimy, weselej było na świecie szczęściem cudzem. Człowiek gdy się czasem zapomni, samolubem być przestaje.
Na ślicznym koniu wschodnim, którego grzywa spływała jedwabną falą po karku, żującym niecierpliwie misterne wędzidło, stał mężczyzna lat średnich i zdala ztąd patrzał oczyma dziwnie smętnemi na zamek krakowski.
Wśród tutejszej ludności uderzała jego wschodnia jakaś, cudzoziemska fizyognomia, oliwkowa nieco cera, włos czarny, oczy ciemne ogniste i wyraz twarzy poważny, rycerski, zadumany. Nie był właściwie pięknym, wiek już mu zdjął z lica urok młodości, a piętna życia i pracy położył na niej, ale z rysów tych mówiła dusza, pełna jeszcze niezużytej siły, choć może dla szczęścia rozczarowana.
Stworzony do rozkazywania, żołnierz, zdawał się w tej chwili dumać, co mu rycerstwo jego, trud i walki przynieść miały? — bo szczęścia się nie spodziewał.
W tem wejrzeniu nie było płaczliwych wyrzutów losom, ale pytanie przeznaczenia — ku czemu ono wiodło, jaki cel miało?
Ubrany w ciemną suknię, obszywaną sznurami, na pętlice spiętą, przepasany pasem skórzanym, nabijanym srebrem, stał tak jedną ręką w bok się ująwszy, patrzał, a obok niego także na koniu stojący, młodszy, jeszcze ciemniejszej płci mężczyzna patrzał nań, szanując milczenie, nie śmiejąc go przerywać.
Tym mężczyzną był Stefan Batory, a towarzyszem węgier Cobar, którego z sobą do usług swoich przywiózł, szlachcic siedmiogrodzki, wielki pana swojego wielbiciel, a gorliwy sługa, dzielny żołnierz i dowódzca.
Z węgrami swoimi, gdy czasem tęskno mu na duszy było, król ten, który dostojność swą umiał nosić wysoko, do dawnej wracał poufałości. Serce mu się otwierało.
I tego dnia był w usposobieniu posępnem, może właśnie dla wesołości wiosennej, która go otaczała. Są tajemnicze ruchy ludzkiego ducha, niekiedy wesele rozbudza smutek, i przeciwnie. Rozpacz straszliwie być może wesołą.
Dokoła widać było z sokoły, białozorami, małemi kobuzami, krzeczotami, znaczną część dworu łowieckiego króla, i niektóre z jego legawych ulubionych i chartów. Stali na koniach porządek utrzymujący sokolnicy starsi, dwu niemców, polak Łukasz Biedrzycki, zdala poważny pan łowczy Jan Krzyżtoporski i wielu innych.
Łowy rozpoczęte bardzo rano, nie zbyt się powodziły, ale król przed chwilą śmiał się z tego i wcale mu to nie zachmurzyło czoła, dopiero teraz, gdy na zamek spojrzał, smutek jakiś powlókł mu rysy.
Cobar odgadywał myśli jego, ale pytać nie śmiał. I wszyscy stali tak oczekując rozkazów, gdy król jakby rozbudzony, obrócił się i skinął na Krzyżtoporskiego, w kilku słowach dając mu swobodę pokierowania łowami po swej myśli. Sam on chciał sobie też jechać z Cobarem, albo za nimi, gdyby się im powiodło natrafić na ptactwo jakie, lub użyć jeszcze świeżego powietrza.
I zwrócił się do Cobara z uśmiechem pańskim.
— Widzisz, chłopcze — rzekł do niego królewskim tonem — niewiedzieć zkąd i dlaczego przypomniały mi się kraje nasze, życie przeszłe i zrobiło mi się smutno. Nigdy nie byłem szczęśliwym... pono nim nigdy nie będę, żal zmarnowanego życia, ale tak chciało przeznaczenie, dola moja..
— A! miłościwy panie! — z zapałem ozwał się sługa — czyż może być większe szczęście, jak być wybranym od narodu i od pierwszego kroku laury zbierać zwycięzkie. Wszyscy się zdumiewają wyprawom waszym, bo takich nie pamiętają od Witoldowych czasów.
— Prawda — rzekł król gorzko — czuję też ich wdzięczność! Cobar! tyś nigdy pewno nie postał na sejmie i nie był zmuszonym jak ja, mizernemu szlachetce natrząsającemu ci się w oczy, wymawiającemu ci swoich kilka groszy poboru, odpowiadać dłonią na szabli, a łzami na oczach i zagryzionemi do krwi wargami. Oni! wdzięczni! połowa ich w łyżce wodyby mnie utopiła. Im potrzeba króla, coby jak Zygmunt August płakał i szukał pociechy w rozpuście.
Ich wdzięczność! znam ją! Posłuchaj tylko, alboś i słyszał może, gotują mi truciznę, za mój trud i poświęcenie dla nich! Co ja tu zyskałem na tej koronie? Tytuł królewski? nic więcej. Każdy grosz mi wymawiają, gdy ja swojego dla nich dokładam.
A! gdyby nie Jan — dodał król — uczyniłbym może jak Henryk i uciekł od nich do Siedmiogrodu.
Westchnął.
— Zapóźno! Związali mnie tu i ślubem i przysięgą, i tem wreszcie, że im pokazać chcę, jak nimi rządzić potrzeba. Kiedyś może wspomną i pożałują. Żelaznej ręki dla nich do ugięcia tych karków krnąbrnych...
Oczy mu zaświeciły dziko.
— Stanie-li życia na wszystko! — dodał — wiele, wiele do zrobienia!
Rzucił król okiem dokoła... i znowu powlokło mu się oblicze chmurą.
— Miłościwy panie — odezwał się Cobar — jeżeli są niewdzięczni, gdzież ich nie ma? Taka już natura ludzka, że człowiekowi dobrodziejstwo cięży, bo go upokarza, ale są też i wierni i przywiązani do króla.
— Niewielu — odparł Stefan. — Naród to zresztą serdeczny, rad kochający, ale mimo męztwa swego, płochy i dziecinny. Wytrwałości nie ma w niczem, zabawę przenosi nad pracę, życia nie waży wiele i trzeba mu dobrej nieszczęścia szkoły, aby się na mężów statecznych wyrobił. Życie w chwili zapału dać, to u nich niczem, majętność poświęcić, zdrowie ważyć; ale gdy długo a cierpliwie choćby pierze skubać przyszło, żaden nie wytrwa. Krew w nich kipi, fantazya nieokiełznana, a rozum tylko dla drugich mają. No — dodał król z uśmiechem — na wymowie im też nie zbywa, lecz gdy się na słowa wyczerpią, do czynu ochoty i siły nie mają.
Pochmurniał król znowu.
— A kraj taki rozległy, pustyniami na pół leży — mówił dalej. — Tatarom się podarkami okupywać trzeba, gdy ich dawno odeprzeć z dzikich pól należało. Teraz na granicy kozactwo się mnoży, będą z tego drugie tatary, albo i gorzej, bo ich Moskwa łatwo sobie pozyszcze. Do czynienia jest dość! ale czem, ale kim? Jeden Zamojski za wszystkich nie starczy, a drugiego takiego jak on, nie znaleźć.
— A! miłościwy panie — wesoło rzekł Cobar, usiłując pana rozchmurzyć. — Tak się to pod czas czarno wydaje wszystko, ale co roku jednak lepiej tu i ładu więcej. Oni sami to przyznają, a ci co niechętnymi byli, nawracają się...
— Kto? gdzie? nie nawróciłem ani jednego — przerwał król. — Spojrzyjże na tych Zborowskich. To najzajadlejsze wrogi moje, a od nich wszystkiego się spodziewać można, począwszy od postrzału na łowach, aż do trucizny na półmisku. Próżno temu zbójowi Samuelowi banicyę jego płazem puszczam, próżno zdrajcy podczaszemu bezkarnie daję z cesarzem się zmawiać, a trzeciego na marszałkostwie przy sobie cierpię, nie potrafiłem ich przejednać.
— Słyszałem jednak, że pan hetman ich uchodził — rzekł Cobar — i spodziewa się, gdy W. Kr. Mość posmarujesz ich, że i ci się ukorzą.
Król się odwrócił żywo.
— Kto? Zborowscy? — zawołał. — Ty ludzi nie znasz! Samuel głowy nie ma, a Krzysztof tylko głowę bez serca i sumienia. O Andrzeju niewiedzieć co twierdzić, bo w maszkarze całe życie chodzi. Jeden Jan z nich coś wart, bo go rycerska służba szlachetniejszym uczyniła. Gdyby się nawet chcieli zbliżyć do mnie, ja do nich nie chcę. Samuel banitą jest, dopuścić go do siebie nie mogę, a podczaszym się brzydzę, bo nawskróś w nim zdrada i ciecze z niego na wsze strony... Tego nic nie poprawi, zdradzi mnie dla cesarza, zdradzi cesarza dla moskiewskiego cara, a tego dla wołoszyna i turka, aby dostał zapłatę, a pochwyci ją, to zmarnuje. Znać łotra nie chcę...
— Zda mi się, że pan hetman za nim wstawiać się będzie — szepnął Cobar.
— Choćby on i Gryzelda nawet prosiła — dodał król — z nim do czynienia mieć nie chcę. Zowie się i pisze radą cesarską, niech na radę do cesarza jedzie i lepiej tu nie powraca.
Mówiąc to król, jechał powoli, konia na cuglach wstrzymując, a oczyma biegając po okolicy. Ptactwa małego krążyło w powietrzu mnóstwo, ale takiego, na któreby sokoły puścić było warto, nigdzie nawet bystre oko Biedrzyckiego dostrzedz nie umiało. Sokoły i białozory kapturkami przyodziane, dzwonkami czasem potrząsając, siedziały smętne na rękawicach pachołków, którzy je wieźli.
Psy legawe wietrzyły po ziemi jakoś obojętnie, jakby się nie spodziały nic znaleźć. Charty ziewały, służba nawet znużoną się wydawała.
Wtem, opodal nieco na niebie jasnem, z rozpostartemi szeroko skrzydłami, jakby na miejscu w powietrzu stojący nieruchomo, ukazał się ptak duży, w którym jastrzębia starego łacno rozpoznać było można.
Z sokoły na sokoły, jastrzębie, kobuzy, kanie i inne drapieżne ptactwo, rzadko kto polował, bo to łowy były, co mogły siła kosztować. Noszone ptaki łowcze drogie były, a w tej walce z dzikiemi często kaleczały, albo nawet i w śmierć być mogły ubite. Rzadko więc bardzo i mało kto, dla bardzo ciekawej i zajmującej walki, chciał drogie swe ptaki ważyć. Nawet na czaple polując, często one przeszyte ich ostrym dzióbem, na który się same w zapale wojowniczym rzucały, przepadały, a w walce z jastrzębiami i orły, niekiedy też rycerz przyswojony nie dotrzymał swobodnemu i dzikiemu.
Król, którego ptaki ulubione mu były, a niemało kosztowały, rad oszczędzał je i nigdy prawie na drapieżników nie puszczał. Co mu się tego dnia stało, iż ujrzawszy jastrzębia, jakby urągającego mu się, stojącego w powietrzu, gdy myśliwi coraz się ku niemu zbliżali? on to jeden wiedział. Skinął na Biedrzyckiego, który pędem nadbiegł do króla.
Stefan milcząc wskazał mu palcem jastrzębia, ale pan Łukasz oczom nie wierzył i rzekł po łacinie:
— Accipiter.
Król z prawie całym dworem swym po łacinie rozmawiać musiał.
— Widzę — rzekł w tym języku — i myślę, że nasz duży kosacz dałby mu radę.
— Zaprawdę — zawołał Biedrzycki — ale za to ręczyć nie można, aby się i z niego pierze nie posypało, bo dziki bronić się nie omieszka.
— A myślicie, iż kosacz się na niego rzuci? — zapytał Stefan zatrzymując konia.
— Byle go zoczył — odparł pan Łukasz — lecz szkoda ptaka.
Król pomyślał. Jakaś fantazya pańska przebiegła po głowie jego, dał znak, aby kosaczowi kapturek zdjęto. Podbiegł na skinienie Szmalder niemiec niedawno sprowadzony, który się rad był popisać przed królem.
Domyślali się wszyscy, że ciekawy pojedynek odbyć się ma między dwoma zapaśnikami.
Ogromny jastrząb ciągle jeszcze, nie myśląc uchodzić, to powolnym ruchem skrzydeł podnosił się nieco ku górze, to majestatycznie spływał od niechcenia ku ziemi. Ludzie i konie wcale się go obchodzić nie zdawały. Bystremi oczyma wypatrywał skrytych gdzieś na roli ofiar swych, na które miał się rzucić jak piorun z obłoków.
Tymczasem gotowano się na niego kosacza wypuścić. Sokół to był już doświadczony i jeden z najprzedniejszych, nieraz ranny i wyleczony, silny a śmiały.
Na niego rachować było można, iż się nie ulęknie, z placu nie ujdzie, ani się da pożyć.
Wszystkich oczy zwróciły się ku Szmalderowi, który z kosaczem na rękawicy, jeszcze mu nie zdejmując kapturka, kłusował, zbliżając się ku miejscu, gdzie jastrząb nad łąką się kołysał.
Dopiero gdy dobre miejsce obrał niemiec, i ustawił się tak, aby sokół mógł natychmiast ujrzeć nieprzyjaciela, odsłonił mu skórzany kapturek. Kosacz strzepnął głową dumną i skrzydłami, czując że go wyzywają, podniósł krwawe oczy i gdy Szmalder nogi mu z pęt rozwiązywał, już się do lotu zrywać zaczął. Przeciwnik jego wciąż jeszcze stanowiska nie opuszczał.
Wtem stary kosacz rozstawiwszy skrzydła szeroko, szybkim odrazu lotem naprost się puścił na nieprzyjaciela, który go jeszcze widzieć się nie zdawał.
Sokół był niedaleko od niego, gdy widząc, że nań zmierza, jastrząb zwinął się i nieco ku górze wzbiwszy, zdawał chcieć rozeznać, czy wyzywający wart był, aby przyjąć zaczepkę.
Tymczasem wprawny i doświadczony kosacz, zbliżywszy się ku jastrzębiowi, toczyć zaczął dokoła, wybierając stronę, od której się ma rzucić na niego.
Tu już wyraźniej zaznaczyło się obu ich w przyszłej walce stanowisko. Dziki jastrząb nie wyzywał do niej, ale i uchodzić nie myślał, kosacz zaś z zajadłością znużonego długim spoczynkiem zapaśnika, coraz szybcej otaczał go, kołując, i jakby zabawiając się obrotami, do których go zmuszał.
Krótki ten przeciąg czasu starczył, aby w obu krew zagrała, pierze się najeżyło i ochota do boju urosła. Jastrząb snać nie spodział się, aby kto nań mógł ważyć, ale walkę, do której był wyzwany, przyjmował.
Kosacz zdawał zabawiać niespodzianką, jaką mu sprawił, i coraz ciaśniejszym kręgiem opasując go, ociągał się z rzuceniem na nieprzyjaciela.
Widzowie patrzyli z zajęciem wielkiem, król się uśmiechał nawet, a sokolnicy drżeli, tak ich przyszłe starcie to gorąco obchodziło. Wszyscy w niem byli z sokolnictwem całem interesowani. O cześć i sławę chodziło.
Kosacz nakoniec, gdy się nieprzyjaciel najmniej spodziewał może, na kark mu się rzucił i szpony w pierzu jego zatopił. Ale trwało to zaledwie krótką chwilę, dziki mu się wyśliznął i dziób z dzióbem stanęli, skrzydły ogromnie robiąc, naprzeciw siebie.
Pióra się już sypały...
Po kilkakroć dziki jastrząb wymknął się z pod dzióba i sam sprobował paść na kosacza, zawsze go stary sokół skarcił, zręcznie mu się wyślizgując i korzystając z obrotu, aby go ranić.
Widocznem było, że mimo męztwa mniejszego wzrostem dzikiego ptaka, ulegnąć on musi, acz kosaczowi niełatwo przychodziło zwycięztwo.
Zmusił go spuścić się ku ziemi, ale dziki natychmiast porwał się znowu do góry i ponowiło się to kilkakroć. Jastrząb już znużony zdawał się chcieć ponad łąką uchodzić ku rzece, gdy sokół jeszcze raz całą siłą na niego uderzył i oba razem znikli w trawach, ponad któremi tylko ich skrzydła szamocące się widać było, a wkrótce potem podniosła się głowa i zakrwawiony dziób kosacza, który darł pierze z żywego jeszcze, ale już bezsilnego przeciwnika. Chciał dobiedz na miejsce Szmalder, aby zapobiedz niepotrzebnemu męczeniu się drogiego sokoła, ale koń jego ugrzązł w moczarach i on sam wyskoczywszy z siodła, pieszo się berło unosząc nad głową, musiał puścić dla odzyskania zwycięzcy.
W ciągu tej walki, oczy wszystkich tak były wlepione stale w bojujących z sobą wrogów, iż nikt na chwilę oderwać ich nie mógł od nich. Sokolnicy uśmiechali się z radości, król na siodle oparty, cieszył się widocznie tryumfem swojego wychowańca. Cobar też więcej może dla pana, niż dla siebie, zabawiał się tem, iż panu rozrywkę sprawić się udało.
Z kosaczem na ręku, któremu zaraz kawał krwawego mięsa poddał jego opiekun, niemile grzęznąc w błocie powracał do swoich. Król skinął, aby mu kosacza przyniósł, który po opatrzeniu okazał się też rannym i pierza dosyć utracił, ale butno wyglądał, i czerwonemi oczyma wodził dokoła, jakby nowego wroga szukał.
Gdy się to działo na łące, nie postrzegł ani król, ani ci co z nim byli, iż kanclerz się konno zbliżył ku miejscu temu i gdy Stefan sokołem się zabawiał, stanął za nim czekając, aż swych łowczych odprawi. Król teraz dopiero postrzegł Zamojskiego i jak zawsze mu rad był, tak i teraz twarz rozjaśnioną zwrócił ku niemu.
Szczęśliwy wypadek walki przyczynił się też może do rozjaśnienia czoła i rozproszenia czarnych myśli.
W gromadzie łowców towarzyszących królowi, naturalnie gorące się zawiązały rozmowy o pojedynku, którego byli świadkami. Podziwiano zręczność kosacza, ale i ubity jastrząb, którego czeladź oglądała, wskazując, jak strasznie był zamordowany, męztwem swem na pośmiertne zasłużył pochwały.
Tak szczęśliwe łowy dnia tego pamiętnemi stać się miały — długo, rzadko widywanym onym pojedynkiem dwóch drapieżnych.
Król dał znak Krzyżtoporskiemu, iż go wraz z jego komendą odpuszcza. Sam zaś z Zamojskim i Cobarem, który nieco w tyle z dwoma przybocznymi węgrami pozostał, brzegiem rzeki stępią począł się zwracać ku Krakowu.
Zamojski miał twarz nowożeńca szczęśliwego, a choć nie pierwociny mu były ślubować, bo dwie już żony wprzódy był utracił, szczęście jego teraźniejsze równać się dawnemu nie mogło. Podnosiło go ono aż do tronu, a to powodzenie w życiu, które winien był wielkim swym przymiotom, ale i szczęściu zarazem wielkiemu, budziło w jego duszy jakieś wdzięczne uczucie i pragnienie, aby świat cały z nim razem również był szczęśliwy. Nigdy też może poważnego kanclerza nie widywał Stefan tak wesołym i usposobionym łagodnie.
Wszczęła się rozmowa o łowach naprzód, ale wnet bieżące sprawy, których siła każdego dnia nadchodziło, zmusiły kanclerza o czem innem zagaić.
Łudzono się jeszcze tem, że się uda Possewinowi dla Rzymu pozyskać cara moskiewskiego, chociaż Zamojski najmniej temu ufał.
Zakon tymczasem jezuicki zyskiwał na znaczeniu i zaufaniu u króla, któremu dyssydenci za złe mieli, że go zdawał się szczególną otaczać opieką.
Stefan w nim widział, oprócz wojowników, którzy starali się zachwianą jedność kościoła przywrócić, czynnych propagatorów światła i dla szkół ich wszędzie gdzie mógł osadzał, bo szkół i oświaty brakło, a nikt naówczas przewidzieć nie mógł, jaki ona w rękach zakonu kierunek przybierze...
Z mnogich Batorego czynów widzimy dowodnie, że fanatyzmowi nie hołdował, że dla protestantów był wyrozumiałym i nigdy ich prześladowaniem nie nękał, ale interesa katolickiego kościoła, na którego łonie Polska urosła, i Zamojskiemu i królowi najdroższemi być musiały. Jedność też wiary w państwie, jako dźwignia zgody i spójności, nie mogła być im obojętną.
Właśnie o zgodzie i pojednaniu ze wszystkimi zagaił jadąc Zamojski, i naturalnie o Zborowskich królowi wspomniał.
Zmarszczył się Batory, bo naleganie to dokuczliwem mu było.
— Radbym w tym dniu wesela — rzekł Zamojski — i moich i miłości waszej nieprzyjaciół rozbroić i przejednać. Zdaje mi się, że Zborowscy są skłonni do nawrócenia się i poprawy.
— A wy, Janie mój — przerwał król — wierzycie w poprawę tych, co do siwego włosa zdradą żyć nawykli? Ja w poprawę takich ludzi nie wierzę. Przyczaić się oni mogą, przemienić nigdy; a my dla kilku Zborowskich niechętnych nie zginiemy.
— Tak, N. Panie — odparł kanclerz — lecz za nimi kilku, wlecze się ogon niezliczonych warchołów, którzy na nich patrzą i za nimi idą. Jana gnieźnieńskiego mamy z sobą i nigdy nie było powodu ani wątpić o nim, ani go podejrzywać. Andrzeja o ile znam, dobrodziejstwy i jurgieltem kupić można... a mnie się zda, że zubożały a zniechęcony do cesarza Krzysztof, takżeby się dał ująć.
— Krzysztofa ani tykać nie chcę! — zawołał król. — Mówicie, że zubożały jest... A cóż zrobił z okupem?
— Z jakim? — zapytał kanclerz.
— Znacie przecież tę historyę, którą tu mnie opowiadano, bo głośną jest. Wszakci się starał Krzysztof o siostrę hospodara wołoskiego, który mu jej dać nie chciał, a potem mszcząc się na hospodarze, pochwycił go zdradą w niewolę i póty więzionego na zamku Zborowscy go trzymali, aż znaczny bardzo okup z niego wzięli, równający się posagowi odmówionej hospodarównej.
Rozśmiał się król.
— A! stare to są dzieje! — rzekł Zamojski — u Zborowskich pieniądze topnieją prędko. Od tej pory już mieli czas i wołoską sumę strawić i od cesarza wymódz co tylko mogli... i od moskiewskiego dostać zadatek, a z tego wszystkiego nie pozostało śladu. Jeszcze się coś trzyma przy Andrzeju, jeszcze po matce dzieci Samuela dobra mają, choć zadłużone, a Krzysztof pono nie ma nic, tylko to, co u kogo wyłudzi. Cesarz mu pewno jurgielt płaci, niedarmo się jego radą nazywa, ale to nie starczy. Chciwy jest i rozrzutny.
— Sameś rzekł — odparł żywo Batory. — Z takiego człowieka pożytek wątpliwy, a woru dziurawego nie napchać. Więc gdybyśmy z nim nawet zgodę mogli pozyskać, nie warta ona tego co będzie kosztowała. Zdradzi nas temu, kto da więcej.
— Oko na niego mieć będziemy, a bracia nam pomogą — dodał Zamojski. — Czasu wojny i Samuelby się nam przydał, żołnierz mężny, choć warchoł nieunoszony, ale i takich czasem potrzeba...
Król mocno głową rzucał słuchając.
— Daj ty mi pokój ze Zborowskimi — rzekł. — Samuela ja znam, bo u mnie gościem był i służył mi czas jakiś, ale od tej pory rozpasał się, słyszę, więcej jeszcze...
Do Andrzeja, choć i jemu i całej tej krwi nie wierzę, chętniej się zbliżę, dam mu coś, z innymi nie nalegaj!
Kanclerz na chwilę milczał.
— Uczynicie miłość wasza wedle życzenia i woli, ale ja nie przestanę wstawiać się za nimi, abym sobie do wyrzucenia nie miał, iż zaniedbałem środek jaki ku przejednaniu. Nam zgody potrzeba... Nieprzyjacioły otoczeni, dobrze, abyśmy ich choć we wnętrznościach naszych nie żywili.
Westchnął Batory i jechali coraz się zbliżając ku miastu powoli. Nie spieszno było snać królowi na zamek, gdyż stosunki z Anną Jagiellonką zmuszały go do ciągłego kłamstwa, którem się brzydził. Miłości zmyślać, a nawet poufałości większej się wzdragał. Przykład zaś poszanowania i zgody dać czuł się obowiązanym, tembardziej, że już złe języki szukały jakichś pozorów do potwarzy, i palcem wytykały osoby.
Anna też Jagiellonka niemal oziębłością męża obrażona, wcale się o pozyskanie serca jego nie starała. Od pierwszej chwili jawnem było, iż to małżeństwo dla korony związane, pozornym tylko związkiem pozostać miało. Królowę opatrzono osobno, płacono jej oprócz tego pensyę, miała dobra znaczne, dwór oddzielny, ludzi swych i przyjaciół, a król tak rzadko z nią razem mieszkiwał, iż się nawet nieczęsto widywali.
Na zamku gdy gościł, stół nawet miał osobny. Po polsku z Batorym rozmówić się nie mogła, łacinę, choć rozumiała, tak biegłą jak matka jej Bona w niej nie była. Mówili więc z sobą najczęściej po włosku.
Na dworze też języków różnych można się było nasłuchać. Król po węgiersku ze swymi węgrami, po łacinie z polakami, po włosku z żoną rozmawiał, a niekiedy i po niemiecku z przybyłymi mówić musiał. Francuzczyzna przebijała się tu i owdzie, wśród służby i język ruski dawał się słyszeć, szczególniej gdy król był na Litwie.
Polskiego języka trzeba było szukać po dworach pańskich, jak u pana Zamojskiego, który Kochanowskiego miał przyjacielem, a książki polskie rad czytywał. Uprawiało go też duchowieństwo na kazalnicach i wydawanych zbiorach kazań, a po dworkach szlacheckich krążyły małe książeczki, które Łazarze w świat puszczali, ku uciesze pospolitego człowieka.
Król sam, choć drukarzom przywileje dawał, wyszlachcał ich, kunstmistrzów wspomagał i sprowadzał nawet, ani literaturą, ani sztuką zabawiać się wielce nie miał czasu. Jego rzeczą była wojna i jej rynsztunek, a szczególniej organizacya sił nowych, które niezależnemi od fantazyi szlachty chciał uczynić.
I to właśnie oburzało ją przeciwko niemu, a najgroźniejszem się jej wydawało.
Chłop z królewszczyzn z rusznicą i szablicą zagrażać się już zdawał porządkowi społecznemu, a szlachtą też o przywilej obrony kraju i przelewania krwi dla niego była zazdrosną.
Czuła ona, że gdy to prawo wyłączne utraci, razem z nim i prawo bytu jej a odrębności zostanie wątpliwem.
A że król oprócz tego mieszczan i kunsztmistrzów gromadnie uszlachcał, napływ ten nowych żywiołów, strach i gniew obudzał.
Zamojski i król wiedzieli co czynili, a nie mogło być nic dotkliwszem dla starych Jastrzębczyków Zborowskich, gdy im do ich herbu wkupił się kędyś mieszczanin, jak wówczas powiadano, za kilka beczek piwa, albo mały datek.
Król jakby na przekorę wielu uszlachconym własnego herbu dawał to zęby, to skrzydło. Zamojski też swych trzech włóczni nie szczędził, to dwie, to jedną, to hełm swój dając nobilitowanym.
Zanosiło się na zupełny przewrot dotychczasowego stanu rzeczy, i nie jedni Zborowscy obawiali się go, ale cała szlachta w nowem wojsku i nowo uszlachconych nieprzyjaciół widziała.
Obojętniejszą wiodąc rozmowę, kanclerz na zamek razem z królem powracał, gdzie już łowcy i sokolnicy z koni zsiadając, na miejsca swe, psy, konie i ptaki odprowadzali.
Na progu komnat uparty Zamojski jeszcze Zborowskich przypomniał.
— Marszałek niech przyjdzie, przyjmę go — odparł Batory — o innych mi nie mówcie, znać ich nie chcę.
Z tem król do swych izb się zawrócił, ale kanclerz nie utracił nadziei i pocichu sobie obiecywał, że dla Krzysztofa posłuchanie wyjedna.