Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

Gdy Fontanus jeszcze króbkę na plecach z olejkami nosząc, to po ziemi krakowskiej, to po Rusi, to po miastach się błąkał, wietrząc, gdzieby mu się osiedlić było najkorzystniej i najłatwiej, zaszedł raz i do Zborowa.
Gościł tam natenczas i Samuel, był i Krzysztof. Niemiec im zrazu służył za zabawkę, bo radzi się każdym nowym człowiekiem zabawiali.
Zachorzał jeden z nich, a nim fizyka z Krakowa sprowadzono, Fontanus się ofiarował z febry tej uleczyć, co mu się w istocie udało. Wpadł więc w łaski, a później gdy w Krakowie osiadł, Zborowscy o nim nie zapominali, ani on o nich.
Starał się osiedlony już tu Fontanus, aby przy królu miejsce aptekarza pozyskać, ale Zamojski nastręczył Włocha, niejakiego Arycho Caborto, który go ubiegł, czego Fontanus zapomnieć i przebaczyć nie mógł. Przyczyniło się do niechęci i to, że Włoch, który więcej może umiał, Fontanusa za nieuka i szalbierza ogłaszał, utrzymując, że wodę zafarbowaną zamiast elixirów, a prostą glinkę miasto bolusów sprzedaje.
Ostrożny bardzo Fontanus nigdy się żadnem słówkiem nie wydał z tem, co w sobie nosił, ale przeciw królowi i Zamojskiemu żal miał wielki... To uczucie go do Zborowskich zbliżało.
Spostrzegłszy pana Krzysztofa, którego zdawna nie widział, ucieszył się tem otwarciej aptekarz, iż nikogo świadkiem nie miał.
Natychmiast więc zęby podczaszemu opatrzywszy i płókanie dla niego przygotowując, począł z nim poufną rozmowę.
Krzysztof wiedział, iż się go wystrzegać nie potrzebuje.
— A co? — rzekł, siadając około stołu, na którym Fontanus lekarstwo gotował — a co? Zborowscy tedy doczekali tego, że nic w rzeczypospolitej nie znaczą!! Poszliśmy na dno...
Fontanus spojrzał z za okularów.
— Mnie się zda — rzekł — że wy jeszcze zwycięzko na wierzch wypłyniecie...
— Trudno — odparł podczaszy.
— Boją się was — szepnął aptekarz — to najlepszy dowód, że siłę macie. Człowiek słucha różnych gadanin, chwyta różne wieści, bo ja tu jak na rozstaju siedzę, kędy wielu przejeżdża, a powiem wam, że was wcale jeszcze nie lekceważą...
— Zkądże wniosek? — spytał podczaszy.
Fontanus chciał się przypochlebić Zborowskiemu i nie wahał swego własnego utworu baśni podać na stół. Przyszło mu na myśl, że się Dzierżek o truciznę dowiadywał. Z tego łatwo było coś stworzyć.
— Miejcie się na baczności — dodał. — Samuela i was, gdy inaczej nie będą mogli, starać się nie omieszkają zgładzić wszelkim sposobem, choćby trucizną. Pana Samuela, choć gwałtowny jest, może się nie tyle lękają, co was. Wiedzą, że głowa i rozum rodziny, to wy...
Panu Krzysztofowi oczy się zaiskrzyły. Pochlebiało mu to z jednej strony, z drugiej niepokój ogarnął, bo o swe życie i bezpieczeństwo bardzo był troskliwym.
— Fontanus! — zawołał przysuwając się — wy coś wiecie... Mów mi otwarcie. Szczęście, że mnie tu ból zęba sprowadził, inaczejbym o niczem nie wiedział.
Zmiarkował aptekarz, iż nazbyt pewno twierdzić o rzeczy pochwyconej niewiedzieć zkąd, niebezpiecznem było i chciał się nieco wycofać.
— Nic ja nie wiem — rzekł — przedemną z niczemby się nie zwierzyli, ale się dużo domyślać można z oznak pewnych...
— Zatem praw mi, czego i na jakim fundamencie się domyślasz! — począł podczaszy. — Począłeś to kończ... ja cię już nie puszczę, aż się dowiem, co sądzisz...
Fontanus, choć w oficynie nikogo nie było, wysunął się z za stołu, zajrzał do drugiej izby, chłopca ztamtąd do alembików wyprawił i dopiero powróciwszy mówić zaczął.
— Jak się wam zda, panie podczaszy, ma kanclerz większego i jawniejszego w tej rzeczypospolitej nieprzyjaciela nad Zborowskich?
Zadumał się nieco Krzysztof.
— Nieprzyjaciół ma wielu — rzekł — ale my na oku i na wierzchu.
— No i co Zborowscy znaczą, to świat wie... z nimi się nikt nie może mierzyć — mówił dalej Fontanus. — Więc kiedy Zamojski się trucizną chce pozbywać ze świata, to pewnie nie kogo innego, jak podczaszego albo Samuela.
Krzysztof, który wcale mężnym nie był i zdradę wszędzie wietrzył, a obawiał się wszystkiego, poskoczył z siedzenia, a krew mu uderzyła do głowy. Nie mógł zrazu mówić, tak go to do głębi poruszyło. W gardle mu zaschło, jak gdyby już ową truciznę wspomnianą połykał.
— Zkądże wiesz, co kanclerz zamierza? — wybełkotał niewyraźnie. — Mów mi wszystko jasno i otwarcie. Jeżeli tobie ta myśl przyjść mogła, pewno nienadaremnie.
Fontanus mięszał właśnie dwa jakieś płyny bardzo gwałtownie i to mu posłużyło do zwleczenia odpowiedzi, nad którą się namyśleć musiał. Podczaszy cały drżący z niepokoju i niecierpliwości, przechylił się aż przez stół ku niemu, jakby mu z ust chciał wyrwać odpowiedź.
— Mówże! mów! — nalegał.
— Przychodził tu do mnie ktoś — szepnął Fontanus — którego znam, że ciałem i duszą do kanclerskich sług należy, dowiadując się ostrożnie o truciznę... Zaraz więc pomyślałem sobie, że ona dla nikogo innego jak dla was przeznaczoną być nie mogła.
— Dałeś mu ją! — wykrzyknął przerażony podczaszy. — Tyś dla pieniędzy gotów na wszystko.
Uśmiechnął się szydersko aptekarz.
— Powoli! — rzekł — powoli! Za pieniądze wszystko w świecie dostać można, a nie wiem, czyby lepiej było, ażeby gdy u mnie jej nie dostanie, kupił gdzieindziej. Tamby mu prawdziwej dać mogli, gdy ja za truciznę dam taką rzecz, która nikomu nie zaszkodzi!
Spojrzał zwycięzko na podczaszego, który stał oniemiały.
Czas jakiś oba milczeli.
P. Krzysztof pomimo takiego obrotu rzeczy, który zdawał się go ubezpieczać, wcale uspokojonym się nie okazywał. Targał bródkę i wąsy, spoglądał na Fontanusa, który przelewając lekarstwo do flaszki, mówił dalej.
— Proszę was, baczcie na to, że naprzód ja pewności żadnej nie mam, ażeby ta trucizna dla was przeznaczoną była, choć zdaje mi się, że ona komu innemu pewno nie gotuje się, ino wam... powtóre, bądźcie pewni, iż odemnie oni nie dostaną za wagę złota nic innego, chyba Electuarium niewinne. W tem ich oszukać nie będę miał na sumieniu, a gdyby mi to wyrzucać potem mieli, alboż nie ma antidotów? a przeciw tym ja nic nie mogę.
Zamyślił się ponuro podczaszy.
— Któryż to sługa kanclerza? — zapytał.
— Człek mały — odparł lekceważąco Fontanus — ale on posługuje panu Mroczkowi rotmistrzowi, który u kanclerza wiele waży i znaczy. Że z naprawy jego to uczynił, to pewna.
— A dla mnie też i to pewna — dodał żywo podczaszy — że nie dla kogo innego trutkę tę zgotowali, tylko dla mnie. Przeciwko Samuelowi oni inny oręż mają, a nieprzyjaciół nad nas większych nie widzę.
Zlitujże się Fontanus, jakoś powiedział uczyń. Myśl twoja dobra i poczciwa. Truciznę sprzedać należy, aby jej gdzieindziej nie szukali, ja zaś ostrożnym będę na wszelki wypadek.
— A jeśli się po nią nie zgłoszą? — spytał Fontanus.
Podczaszy się zamyślił, pot mu powoli występował na czoło.
— Zalałeś mi sadła za skórę! — zawołał padając na krzesło. — Już się teraz niepokojowi o życie obronić nie będę mógł i gotówem im z oczów zjechać do cesarza, bo tam przynajmniej od trucizny ich będę bezpiecznym. Ale tu Samuela zostawić samego, bez porady i kierunku, znacz i jego i naszą sprawę narazić na zgubę. Porwie się niezręcznie i odda im w ręce. Ja nad nim czuwać muszę, a bez niego...
Cały w myślach zatopiony Krzysztof nie dokończył, głowa mu zwisła na piersi, dumał. Fontanus rad był, że się z tem wygadał, na wszelki wypadek na nowo sobie zyskiwał Zborowskich, u których zawsze się mógł pożywić...
Nie było potem końca pytaniom i badaniom p. Krzysztofa, który zamiast powziąć wątpliwość co do powieści aptekarza, coraz się mocniej w tem utwierdzał, iż nie dla kogo innego przeznaczono truciznę tylko dla niego.
Musiał mu więc najuroczyściej zapewnić Fontanus, że uczyni jak obmyślił, i że natychmiast o spełnieniu obietnicy da znać p. Krzysztofowi do Piekar przez Włodkowę.
Rozmowa ta przeciągnęła się bardzo długo, tak że gdy podczaszy powrócił do domu na Franciszkańskiej ulicy, zastał już marszałka w łóżku i głębokim śnie pogrążonego.
Nie chciał jednak czekać jutra z oznajmieniem mu, co przynosił, i zbudzić kazał wyrostkowi, który spał w progu.
Zamiast wszakże wiernie powtórzyć bratu, co posłyszał od Fontanusa i co się bardzo wątpliwem przedstawiało, wcale inaczej rzecz malował, niemal pewnie truciznę jako dla siebie przeznaczoną, przedstawiając i wielkie niebezpieczeństwo, na jakie był narażony.
Andrzej znał brata, a rzeczy tak gorąco nie brał do serca. Zawiązał się więc spór pomiędzy nimi, który trwał niemal do rana.
Nazajutrz najpilniejszem się zdało podczaszemu wybrać z tem do Piekar do Włodkowej, choć Andrzej odradzał, aby na babskie języki plotka nie poszła i przedwcześnie się nie rozgłosiła. Panu Krzysztofowi jednak niepodobna było podróży tej odradzić. Uparł się przy swojem i już chciał siadać na wóz, gdy niespodzianie ukazały się w ulicy dobrze znane kare woźniki pana gnieźnieńskiego i zwykły jego tabor podróżny. Ten gdy przybywał wypadało zaniechać jazdy, a z nim, jako starszym, się naradzić.
Choć to może nie na rękę było podczaszemu, który ze starszym bratem wcale się nie godził, bo nigdy go do swych posług, tak jako chciał, zaprządz nie mógł, musiał kazać koniom swoim do stajni.
Wyszli oba z marszałkiem naprzeciw starszemu z rewerencyą i wprowadzili go do dworu.
Jan dosyć jasnego oblicza, wcale się tak jak oni frasobliwym nie okazywał, owszem wesoło zagadnął ich i kazał się ludziom rozgaszczać, oznajmując braciom, iż przybył umyślnie, aby mówić z kanclerzem.
Tedy Krzysztof zakrzyknął:
— Z tym już mówić nie ma co? Obrusy między nami rozerznięte na wieki.
Gnieźnieński ramiony ruszał.
— Coś nowego?
Krzychnik, który już ledwie utrzymać się mógł, gorąco sprawę trucizny zagaił, a Jan jej z namarszczonem czołem słuchał. W czasie opowiadania najmniejszej nie dał oznaki, ani zdziwienia, ni oburzenia, raczej niedowierzania.
Im Krzychnik gwałtowniej nastawał i dowodził, tem on zimniej badał, pytania zadawał i przekonywał, że z muchy zrobiono wielbłąda i głupią mowę małego człowieka na ramiona kanclerzowi narzucono.
Podczaszy, który w to, co mówił, wierzył święcie, podrażniony był i gniewny, lecz z p. gnieźnieńskim nie szło tak łatwo jak z marszałkiem. Zganił porywczość i nakazał milczenie.
— Ani się waż tego w świat puszczać, co głupota i złość ludzka wymyśliły, bo mnie mieć będziesz przeciwko sobie.
Właśnieby mi to wszystkie moje zabiegi dla dobra waszego skrzyżowało. Darmo tu nie przyjechałem, wiem, że kanclerz jest, widzieć się z nim będę. Chcę dla was i dla Samuela occasione wesela coś uzyskać i do zgody doprowadzić.
Nie przystało nam Zborowskim stać przeciwko temu, który rzeczpospolitą włada i zwycięzko ją broni, a przeciwko temu, który wkrótce jego synowcem się stanie. Na buncie i spiskach nie wygramy nic. Wiem, że kanclerz pod ten czas łagodniejszego jest usposobienia. Chcę z tego korzystać.
Andrzej nie oponował.
— Probujcie — rzekł — ale ja wam z góry prorokuję, że nas do łaski przypuszczając, chyba psim swędem zbyć będą chcieli, ja zaś się tem i lada jaką jałmużną zbyć nie dam.
— Zaprawdę, panie bracie — rzekł Jan — ryby to przed niewodem. Ja wam spodziewam się drogę do Zamojskiego otworzyć, a wy sami swoją sprawę przed niego i króla wnosić będziecie.
— Co do mnie — odezwał się Krzychnik — nie wierzę w to, ażeby mnie nawet ad audiendum verbum J. K. Mości dopuścili. A no, chcecie, probujcie. Ja się też lada łachmanem nie dam zbyć.
A wszystko to — dodał — marne psowanie czasu. Kanclerz was gładkiemi słowy uchodzi, a z nami postąpi zdradziecko... W zgodę między wilkiem a owcami ja nie wierzę. Oni krwie naszej pragną, i nie zaspokoją się, aż się jej napiją.
Pogniewał się pan gnieźnieński i naganił gadanie, jednakże skutkiem perswazyi jego, nieco się Krzychnik ukołysać dał i obiecał czekać.
Zaraz popołudniu posłał Jan na zamek u kanclerza o audiencyę osobną prosić, a tę mu nazajutrz wyznaczono.
Jechał tedy skromnie, jak zwykle, z małym dworem.
Zaraz w sieniach go Heidenstein witał uprzejmie i do pana wprowadził. Zamojskiego znalazł jakby odmłodzonym, w usposobieniu ducha nader łagodnem i uprzejmem.
Zwycięzcę Gdańszczan powitał serdecznie i cieszył się, że go ogląda, a o sprawach wojennych mowę zagaił, szczególniej o piechocie nowej, którą z włościan królewskich wybierano, a król chciał rodziny żołnierzy od wszelkich powinności, opłat i ciężarów uwolnić, dając im darmo trzymać grunta, jakie mieli.
W ten sposób lud do służby wojskowej, której nigdy nie znał, miał się zachęcić.
Postrzegł jednak łatwo hetman, że Zborowski roztargniony myślami był gdzieindziej i dorozumiewając się, że go tu może co innego sprowadziło, rozmowę na tor ogólnych spraw wprowadził.
Kasztelan z tego korzystając zaraz rodziny swej sprawę na stół wyprowadził, ukazując, że bracią jego niesłusznie posądzano i odsuwano od wszystkiego, że łacno ją król trochą dobroci mógł sobie pozyskać, a oniby mu się przydali.
Bronił szczególniej marszałka, iż zupełnie zaniedbany był, choć chętliwie służyć gotowy; uniewinniał Krzysztofa, iż go o zdrady, o zmowy jakieś pomawiali nieprzyjaciele; naostatek i za Samuelem prosił, aby z niego banicyę zdjęto, bo jak w ukropie był kąpany, tak czasu wojny żołnierzem być mógł nieocenionym.
Kanclerz wogóle nie okazał się niechętnym, owszem z pewnem rozrzewnieniem rzekł:
— Wierzaj mi, panie kasztelanie, jam dziś nad zasługi szczęśliwy, więc i drugimbym, gdyby było w mej mocy, nieba rad przychylił. Wierzaj mi, że uczynię, co w mej mocy.
Co się tknie pana marszałka, ja mu u króla posłuchanie wyrobię. Wiem, że jurgieltu sobie życzy, i że król na moją prośbę mu go wyznaczy, ale skarb nasz chudy jest, szafować nie ma czem, a wojna za pasem. Króla pomawiają o skąpstwo; nie jest on skąpy, lecz nawykł do małego, a u nas też na wielkie nie trafił. Zda mi się wszakże, iż dla p. Andrzeja coś uczynić potrafimy. Dobierzemy chwilę dobrą... jam z serca pomódz gotów. Daleko trudniej będzie z panem Krzysztofem, przeciwko któremu złe są oznaki jego niechęci. Sprzyja on cesarzowi, pisze się wszędy „radą cesarską“, nie kryje z tem, że króla nie lubi... król mu też płaci tąż monetą i trudno, aby w nawrócenie nagłe mógł uwierzyć.
Pomimo to ja i podczaszemu posłuchanie wyrobię, niech się tłumaczy a okaże, iż jest niewinnie oszkalowany. Zgody i pokoju w tej rzeczypospolitej nam nadewszystko potrzeba, abyśmy siły wspólnemi ją, wycieńczoną i zbolałą, podźwignęli.
Samuel niepotrzebnie na Niż się puszczał, jakby coś przeciw króla zamierzał. Król był tem rozjątrzony, ale nie stało się nic, powrócił, niechże spokojnie siedzi, a postaramy się, aby z niego zmyć ten dekret...
Że w tem siła trudności będzie, przewiduję, bo nie jednego pana Wapowskiego ma na sumieniu, dosyć innych skarży się na jego gwałty, mężów i kobiet. Nie może się uśmierzyć, choć wiekby był po temu.
Ja mu, dopóki banicya zniesioną nie będzie, nie życzę się pokazywać w mojej juryzdykcyi, bobym rygoru zażyć nie chciał, a musiałbym spełnić moją powinność... Przeciw dekretowi Henrykowemu niech się stara, ja pomogę, ale musi siedzieć spokojnie, a chce-li dokazować, niech na kresy rusza, gdzie wojna nierychło się skończy.
Znalazłszy kanclerza tak życzliwie usposobionym, niezmiernie się uradował pan gnieźnieński. Ze łzami w oczach począł mówić o rodzinie, która w rzeczypospolitej liczyła się do pierwszych, a dziś na dawnem stanowisku utrzymać się nie mogła. Biadał i narzekał, przyczem go kanclerz pocieszał tem, że wiele familij podnosiło się, rosło, ubożało i potem do dawnej przychodziło świetności.
Tak z pół albo więcej godziny pogwarzywszy, gdy ks. biskupa krakowskiego oznajmiono że przybywał, kasztelan pożegnał go i wyszedł.
Jechał do braci z jak najlepszą myślą, z czołem wypogodzonem, a wszedł nucąc wesoło. Oba na niego oczekiwali.
Zdał im sprawę z poselstwa, ale obu było za mało tego co przyniósł. Ponieważ Zamojski tylko posłuchanie u króla wyrobić się obiecywał i ich własne żądanie popierać, ani marszałek, ani podczaszy nie czuli się w obowiązku iść mu podziękować.
— Zaczekamy skutku — odparł marszałek — a będzie-li za co, pokłonię się, darmo nie mogę, boby to wyszło na żebraninę.
— Ja też przed Zamojskim się oczyszczać nie będę — rzekł Krzychnik — upokorzyłbym się nadaremnie. Przed królem, co innego, nie będę się wstydał, musimy czekać. Pan Zamojski radby, widzę, przed weselem wszystkich rozbroić, aby je swobodnie mógł obchodzić. Juści kto ma szczęście się żenić z synowicą króla swojego, wiele dla drugich uczynić może, gdy Pan Bóg mu daje to, czego nikomu pono nie wyświadczył.
Dlatego jednak bacznym być na każdy ich ruch i krok nie zawadzi.
Ponieważ dla przyrzeczonej audyencyi oddalać się im nie wypadało, a król na łowy do Niepołomic pojechał, i dopiero na samo wesele powrócić obiecywał, o czem różne złośliwe chodziły interpretacye, do których i pana Branickiego starostę mięszano, gdy dwaj Zborowscy nie mieli co w Krakowie robić, zmówili się do Piekar.
Dom ten siostrzenicy ich, wdowy, wesoły był, zawsze pełen gości, otwarty, a sama pani jeszcze wdzięczną twarzyczką i humorem przywabiała młodzież, tak że często i ze skrzypkami ją najeżdżano. A że Samuel rad tu bywał i przesiadywał, a pani Włodkowa gorąco go broniła, posądzano ich o ściślejsze może niż były stosunki. To pewna, że gdy do Piekar przybył, trudno go ztąd było wyciągnąć, a poczynał tu sobie jak w domu własnym...
Dwór był drewniany na podmurowaniu, obszerny dosyć, ale tyle razy dobudowywany, poprawiany, rozszerzany, że nazewnątrz nieforemnie wyglądał. Ratowało go to tylko, że drzewy, krzewami i kwiatkami dokoła był obrosły.
Lecz, żal się Boże było ogrodu i dziedzińca, gdzie tylu gości codzień najeżdżało. Naprzód na podwórzu, ludzie, konie i psy zostawiały po sobie tak wyraziste ślady, iż tu stróże raz w tydzień uprzątający je, nigdy nie mogli ich całkowicie zatrzeć.
Zgartywano kupy śmiecia pod stajnię, gdzie kury z folwarku przybywały grzebać i pożywiać się.
Nie o wiele lepiej było z drugiej strony w ogrodzie, kędy goście czasem poobiednie godziny spędzali, niewiele się troszcząc o czystość i porządek. Ale to wszystko wegetacyą bujną pobudzało, i krzewy a lipy bardzo się szeroko rozrastały. Sama gosposia na ogród nie miała czasu, gdyż albo zabawianiem gości swych, lub troską o przyjęcie zajętą bywała, przyczem dodać należy, iż śpiew a skoki lubiła bardzo, tańcom się oprzeć nie mogła. Dzieci też niedorosłych parka potrzebowała czujności.
Prawda, że oprócz gospodyni, fraucymer był nadzwyczaj liczny, co także dom dla młodzieży przyjemnym czyniło, bo szlacheckich dziewcząt ubogich zawsze kilka dorastających, ładnych i świeżych na dworze się znalazło. Gdy muzyka zagrała, one też szły do tańca i bywało ochoczo a wesoło jak mało gdzie, a kilkoro panienek za mąż wydała pani Włodkowa. Choć kilku im też nie poszczęściło się.
Na kuchni w Piekarach dzień i noc ogień nie schodził, warzyło się i piekło nieustannie, a nastarczyć było trudno, bo ci goście niespodziani, których u nas zwano „panami z za morza“, mało którego dnia się nie stawili, a bywało ich pod czas cale nieoczekiwanych, i pięciu i więcej.
Pan Samuel nigdy samotrzeć nie przybywał, ale w pokaźnej komitywie.
Życie tu płynęło bardzo swobodnie i wesoło, a choć grosza na nie wychodziło sporo, miała pani Włodkowa i po mężu majętności i z siebie posag, nie potrzebowała skąpić bardzo.
Marszałek i podczaszy jadąc tu nie oznajmywali się zawczasu siostrzenicy, wiedzieli, że się dla nich miejsce znajdzie a rada im będzie.
Zdala już w podwórcu konie i ludzie skupieni oznajmiali im, że gości zastaną; ale gościem, którego się tu wcale widzieć nie spodziewali (o nim się dopiero wszedłszy dowiedzieli) był Samuel.
Stęsknił się on za Włodkową, i dnia wczorajszego przybył swe wyprawy Niżowe jej opowiadać.
Gdy im szepnęła, że on tu jest, namarszczył się nieco marszałek, bo słyszał świeżo, iż kanclerz przestrzegał, aby jego juryzdykcyi unikać. Zawsze z tą banicyą rzecz była niebezpieczna, a choć Zamojski teraz lepsze okazywał usposobienie, oni mu nie dowierzali.
Ale Samko wyszedł przeciwko nim z tak bohaterską postawą, tak pewien siebie, a tak rozochocony już, że mu nic mówić nie chcieli...
Nie było ludzi, których by się strzec potrzebowali, zaraz więc pan Andrzej zagaił o panu Janie i o jego bytności u kanclerza, powtarzając to, co z sobą przyniósł...
Zżymnął się Samuel.
— Ho! ho! — rzekł — do zgody rękę wyciąga! do zgody! Cóż to się ma znaczyć? Nowa zdrada chyba!
Jeżeli który z panów braci ma ochotę im się kłaniać, nie wyjmując króla, wolna wola. Ja, nie... Mamy z Zamojskim i Batorym za długie lata rachunek nieskończony, a bodaj się z niego nam nie im należy...
Musieliby się dobrze opłacić, abym ja im rękę podał.
U mnie jedno na myśli, albo pomsta, lub z kraju precz jadę, kędy oczy poniosą...
Żaden z dwu braci nie brał tak gorąco sprawy, poczęli go mitygować, ale się nie dał.
— Waszmość oba zobaczycie — rzekł — że do mnie powrócicie, bo oni was oszukają. Ja przy swem stoję: króla sprzątnąć, a Zamojskiego ubić. Wówczas będzie wszystko skończone i Zborowscy cześć swoją odzyskają, a miejsca, które im należą, nie jakieś tam liche urzędy, z których kilku koni wyżywić trudno, a wstydu się najeść może dosyta cała rodzina.
Pal ich djabli z ich zgodą! Ja im się nawet z gardłem prosić nie będę...
Tak się rozpoczęła rozprawa, przy której piękna a żwawa Włodkowa, jako zawsze Samuelowi potakiwała, tak i teraz stronę jego utrzymywała. I ona się na zgodę żadną i na branie jałmużny nie zgadzała.
Podziałało to tak na nieco zaledwie uspokojonego Krzychnika, iż i on przeszedł na ich stronę.
Zaczem języka już wstrzymać nie mógł i o truciznie a o Fontanusie historyę im opowiedział.
Tu dopiero powstał rumor niesłychany... Samuel święcie wierzył w to wszystko, co Krzychnik przynosił, a to mu służyło do poparcia własnych przekonań.
Andrzej milczał, i jak zawsze był ostrożny, nie zapędzał się zadaleko...
— Macie najlepszy dowód ich dobrych dla nas chęci — wołał Samko — w tem, że mnie się każe mieć na baczności, abym w jego juryzdykcję nie ważył się.
Więc cóż? Wziąłby mnie jako banitę, jak nieboszczyk ojciec Sanguszkę, i łeb zciął? Niedoczekanie jego. Gdy wiem co mnie czeka, wolę ja mu to samo zgotować... przyczem ani banicyi, ani dekretu nie potrzebuję. Wyzwę go na rękę i zarąbię.
Naówczas cała rzeczpospolita z pod jarzma tego uwolniona podziękuje mi, bo mało co a oni ją chłopską swą piechotą zawojują, a nam wszelkie swobody odejmą.
Rozumieją to wszyscy, choć nikt mówić nie śmie, ale się gęby otworzą, gdy ich nie stanie.
Wtem zwrócił się do Krzychnika:
— Wy chcecie do niego iść i o łaski się starać, probujcie, ale pamiętajcie, że was to spotka, co Ponętowskiego cześnika łęczyckiego na sejmie, który gdy szedł do ucałowania ręki królewskiej, i ręki mu się dać wzbronił i kołpaka przed nim nie uchylił, bo go znał sobie niechętnym. Ja się na to narażać nie myślę.
Krzychnik zmilczał.
— Jabym się o pocałunek nie upominał — rzekł pan Andrzej — byle mi ta ręka lepszy jurgelt[1] wyznaczyła. Kochać go za to nie jestem obowiązany, bo to grosz nie jego, ale ze skarbu rzeczypospolitej. A tak mi się on należy dobrze, jak i drugim.
Na swoich węgrów, ptaszników, sokolników, koniuszych, ba psiarzy, na lutnistów, na wszelaką gawiedź obcą ma pieniądz zawsze, dla nas go niema...
Królowej skąpią i trzymają jak na łasce, dawszy jej mazowieckie piaski i lasy, ale na wesele dla siostrzenicy, dla Bekieszów i nie wiem tam jak zowiących się węgrów, jest zawsze podostatkiem.
Skarb wyniszczyli zupełnie, a co się z temi skrzyniami stało, które Zygmunt August klejnotami nabite zostawił, dziś już nikt nie wie.
Tak szły narzekania jedne za drugiemi, a w końcu każdego ustępu Samuel do tego powracał, iż póty dobrze nie będzie, dopóki się od węgra z wilczemi zębami i od koźlich rogów nie oswobodzą.
— Niech panuje cesarz rakuzki, niech car moskiewski, aby nie ten węgier. Damy sobie z tamtymi radę, bośmy już wiele przebyli, tylko tego nie bywało, aby szlachcic króla opanował i pod jego imieniem rządził.
Chłopi powiadają, że nie ma gorszego pana jak z mużyka, a ja mówię, nie ma gorszego króla jak ze swoich i to z tych, o których wczoraj świat nie wiedział.
Homo novus najgorsza rzecz, bo ten nic nie szanuje!!
Krzychnik okrutnie gorąco potakiwał bratu.
— Dajmy Andrzejowi szczęścia u króla probować, zobaczymy co on wskóra. I tak nam działać nie pora.
Na wesele damy im pokój, a po przenosinach zagramy do nowego tańca...
Samuelowi serce rosło.
— Zdajcie wszystko na mnie — wołał — ja was i kraj wyzwolę.
Kończyło się zawsze na tem delenda Carthago... Zamojskiego się pozbyć. Na to on się ofiarował.
Tymczasem Włodkowa, która już o wszystkiem wiedziała, bo jej tu co dzień coś ktoś przywoził, liczyła jak z regestru tych, co się pierwszego dnia w turnieju potykać mieli, i te wszystkie, jak je zwano wówczas „kunszty“, z któremi się popisywać mieli przyjaciele kanclerza..., począwszy od Mikołaja Zebrzydowskiego, Stanisława Mińskiego, Joachima Ocieskiego.
Wszystko już ona spenetrowała, nawet jak Cupido miał być ubrany i kto czas miał reprezentować.
Śmiano się z tego, że po uroczystościach weselnych, Zamojski nie miał dokąd przenosin uczynić, tylko do pożyczanej sali na zamku, bo dworu własnego w Krakowie nie posiadał.
Tak przy bardzo dobrej myśli zwlokło się do wieczora, zwłaszcza gdy ten i ów z sąsiadów przybył jeszcze, a każdy coś łakomej nowin gosposi przywoził, która najbardziej o to się frasowała, aby w rynku mogła mieć okno, naprzeciwko Spieglerowej kamienicy, aby wszystko widziała i nic jej oka nie uszło.
Marszałek jej przyrzekał się starać o to, lecz niełatwe było zadanie, bo mieszczan wszystkich okna, drzwi i bramy zawczasu były pozamawiane. Rachowała tylko na to Włodkowa, że komu się uśmiechnie, gotów gwałt popełnić, a miejsce uczynić dla niej.
Późno w nocy wrócili ichmość z Piekar na Franciszkańską ulicę, ale kasztelana zastali jeszcze nad listami, które ekspedyował. Ten im oznajmił że kanclerza powtóre u ks. Myszkowskiego widział i znalazł go dla siebie bardzo dobrze usposobionym. Z królem mówić w interesie rodziny jeszcze raz przyrzekł i swoje bona officia ofiarował.
Andrzej i Krzysztof spoglądali po sobie, ostatni jednak uśmiechał się niedowierzająco, i nie chcąc drażnić, nie oponował, ale był pewnym, że dla niego i pana Samuela król łaskawym być nie zechce.
— Ja zaś trzymam — odparł pan gnieźnieński — że kwoli tej uroczystości, której pragnął, łagodzić zechce i jednać wszystkich, z czego i my skorzystamy.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jurgielt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.