Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Na Franciszkańskiej ulicy w domu Zborowskich, choć całe miasto żywiej się niż kiedy poruszało, tej wiosny tak było pusto i cicho, jako nigdy.
Kasztelan gnieźnieński choć tu zajeżdżać prawo miał, nigdy gospodą nie stawał, bo z braćmi, choć się kochali, nie jedno myślał, a ani on ich, ani oni jego nawracać nie kusili się nadaremnie.
Andrzej tylko i Krzysztof, rzadki gość domostwo zajmowali pod czas, gdy w Krakowie bywali, a niekiedy siostrzany ich lub siostrzenice, bo familia liczna była i rozrodzona, więc Stadniccy, Włodkowie, Ossolińscy i Chodkiewicze.
Już w pierwszych dniach maja, choć wesele hetmana dopiero miało w czerwcu nastąpić, poruszało się w Krakowie i gotowało wszystko na festyny niebywałe, jakich miasto dawno, dawno, bo od pierwszego małżeństwa Zygmunta Augusta nie widziało.
Choćby był Zamojski się na królewski przepych dla synowicy króla, którą miał poślubić, nie zmagał może, ale i król chciał okazałości dla pani młodej i dla węgrów swych, i szlachta a urzędnicy polscy pragnęli pokazać obcym, że u nich i było z czego i było z czem wystąpić.
Wielu z panów, z Niemiec i z Włoch nie wahali się sprowadzać kuchmistrzów kosztem wielkim, aby tak wystąpić, iżby się ludzie dziwić musieli. Zawczasu już mirabilia oznajmywano... ale im z jednej strony świetniej się zapowiadały gody, tem z drugiej nieprzyjaciele króla i hetmana okrutniejszą zazdrością i gniewem pałali, szczególniej przeciwko Zamojskiemu, iż się śmiał do majestatu przybliżać i kumać z nim, przezco wyrastał ponad bracią, a jak tytuły nienawistne były równości szlacheckiej, tak i wszelkie wywyższenie i odznaczenie, krom senatorskiego dostojeństwa, burze wzniecało.
Nie był Zamojski przeciwko temu, ażeby zazdrości i złości zamknąć usta i niechęci złagodzić; jego przyjaciele zbliżali się do niechętnych i obiecywali im łaski królewskie dla przejednania — ale im więcej się starano godzić i głaskać, tem właśnie sierdzili się mocniej niechętni.
Pomiędzy nimi rej wodzili Zborowscy, powszechnie to wiadomem było, krom Jana, który trochę na uboczu się trzymając, ani około króla nie zabiegał zbytnio, ani się do braci garnął. Rachował jednak na niego hetman i król, acz z pewnem niedowierzaniem spoglądając.
Dom panów Zborowskich na ulicy Franciszkańskiej, który już znamy, sam jeden może w mieście stał, jakby w nim nikogo nie było. Ale to czyniono umyślnie. Wiedzieli Zborowscy, że na ich każdy krok oczy są zwrócone, że im wiary nie dają, nie myśleli się więc nastręczać, a nie chcieli oczów ściągać na siebie. Ale myliłby się, kto z tej niemej powierzchowności i pozamykanych od ulicy okiennic wnosząc, sądziłby, iż w domostwie nie ma nikogo.
Tak tu się żywo obracano, jak i gdzieindziej, tylko nie chciano, aby o tem świat wiedział.
Nie było dnia, aby jakiś poseł ze Zborowa lub z innych rezydencyj panów braci nie zajechał, języka nie dostał lub rozkazu nie przyniósł, ale się to w ciszy i kącie odbywało.
Podczaszy czynniejszym był niż kiedykolwiek, a o Samuelu po powrocie z Niżu różnie rozpowiadano. Nigdy on spokojnie usiedzieć nie mógł. Tu mu jednak do Krakowa jechać i pokazywać się powszechnie odradzano, a i on sam się wahał. Niejeden raz go już przestrzeżono, że hetman się odgrażał banicyę przypomnieć.
Z własnej historyi wiedzieli Zborowscy, że banitę ubić nawet bezkarnie było wolno, bo ojciec ich Marcin tak nieszczęśliwego męża Halszki z Ostroga, kniazia Sanguszkę, ścigał i zabił.
Krzysztof też, choć na sobie nie miał żadnego dekretu, od czasu gdy o nim wzmiankę w papierach ściętego Ościka znaleziono, nie czuł się całkiem bezpiecznym i nie rad ukazywał.
Jeden tylko Andrzej nie lękał się, bo na sobie jawnego nic nie miał, choć w sobie tak był jak bracia dla króla i Zamojskiego usposobiony.
Od powrotu z Niżu Samuela, marszałek i podczaszy nie widzieli się z sobą; pierwszy z nich w początkach maja do Krakowa przybył, ale się prawie nie ukazywał. Wieczorami tylko do swoich przyjaciół chadzał i z ludźmi się widywał. W mieście o nim tak jak nie wiedziano.
Chciało się panu Andrzejowi, choćby wcale nie występował na weselu, widzieć je i ze zjazdu korzystać, aby z wielu się widzieć i rozmówić, ale wahał się jeszcze.
O Krzysztofie nic słychać nie było, bo ten za sobą drogę i tropy starannie zacierał.
Zdziwił się więc pan Andrzej, gdy jednego wieczora od Zbarażskich, żony swej krewnych, powróciwszy, w domu przy Franciszkańskiej ulicy, zamiast ścian niemych, brata Krzychnika zastał.
Chociaż między rodzeństwem miłości szczególnej nie było, jednakże wszyscy oni mieli rodzaj przywiązania do siebie, i radzi się zawsze widywali. Krzychnik nawet z gorącością wielką pana marszałka uścisnął.
— Gdzieżeś ty bywał i co się z tobą działo? — zawołał Andrzej — znikasz wszystkim z oczów i kryjesz się nadto z sobą, dlatego cię też może posądzają o knowania.
Podczaszy się rozśmiał, powtarzając:
— Posądzają! Mają słuszność, bo ja knowam, a to mnie tylko boli, że dotąd napróżno... Na Samuelam rachował, iż go teraz ujmę w ręce i nim pokieruję, ale jeszcze się nie wyburzył!!
— Widziałeś go? — spytał marszałek.
— Nie raz i nie dwa — rzekł Krzychnik — umyślniem do niego jechał, z nim wędrował, bo on na miejscu nie utrwa. Myślałem, że go sobie pozyskam... ale mi się ladaco z rąk wymyka...
Siedli sam na sam bracia, i tu już tajemnic dla siebie nie mieli.
— Wiem, że teraz z okazyi wesela — rzekł Krzysztof — cośbym dla siebie wytargował, zaprzedawszy się im duszą i ciałem, ale nie chcę...
I dodał nagle:
— Truciznę królowi zadać, gdyby było można, nie od rzeczyby było... Włosi powiadają, że ze zwierzem jego jad ginie, ale nam łatwiej się uporać z kanclerzem, i na tegośmy my z Samuelem dekret wydali.
— Co? czasu wesela? — zapytał Andrzej.
— Ba! gdyby i tak nawet zręczność się nadarzyła, my się nie zawahamy.
— Wy? — podchwycił marszałek.
— To jest... ja radą i głową, a Samuel ręką — odpowiedział Krzychnik. — Nie sądzę jednak, aby czasu wesela się nam to powieść mogło, hetman jest otoczony, strzeżony, ludzi swoich i obcych za gęsto, ale dziś, czy jutro go to nie minie... Właśnie mu się damy ubezpieczyć cicho siedząc, a Samuel znaku życia nie dając, aby go tem pewniej w danej godzinie wziąć.
Wtem Krzychnik ręce załamał.
— Ale z Samuelem — dodał — im bliżej się go zna i więcej żyje, tem jawniejsza, że to człek nieokiełznany, i że nigdy dziś nie można powiedzieć, co jutro pocznie.
Kocha i nienawidzi pod humor... i zabija też, gdy się najmniej tego spodziewać. Na utemperowanie się tego człowieka nic już liczyć nie można.
Sądziłem, że od kozaków powróci, wiele biedy zażywszy, rozumniejszym! Gdzie zaś! Zuchwalszym się stał jeszcze.
Sądziłem, że po zabójstwie Trepki, po zabójstwie Kalinowskiego, którego żona dotąd przeciwko niemu instyguje, po onej głośnej awanturze z Dominikany, za którą go wyklinano, naostatek po onym Candianie, który go w druku osmarował, poskromi się, gdzie tam! Im głośniejsze jego sprawy, tem on temu więcej rad...
Andrzej przerwał:
— Mówisz o tych sprawach pana Samuelowych, o których i ja słyszałem, alem ja tak prawie jak nieświadom ich, a wielu nie wierzę. Nie sąż to potwarze?
— Ho! ho! — zawołał Krzychnik — potwarze! powiem ci jedno, że to co na Samuela rozgłaszają, jeszcze nie dochodzi daleko do tego, co dokazał, chodząc po świecie. Człowiek bowiem jest osobliwy, równie gdy kocha, jak gdy nienawidzi; u niego wszystko z ekscesem. Małego nic nie rozumie.
Jakże być może, abyś ty o tych sprawach Samuelowych nie wiedział? — dodał podczaszy.
— Juści wiem — rzekł marszałek — ale z odgłosu. Przy niczem nie byłem, a on mi się nie spowiadał.
— To go nie znasz! — zawołał Krzychnik. — Jam go wiele praktykował! Jam na tych przygód siła oczyma własnemi patrzał, począwszy od żony.
Znałeś tę dobrą, łagodną i miłą panią, bo z tego domu wyszła co i twoja. Miłował ją Samuel do szaleństwa, ale trwało to do narodzin Aleksandra. Wtedy na dziecko dużo spłynęło tej miłości, a żona że chorzeć mu zaczęła, począł się za innemi oglądać.
— On bo bez podwiki nigdy żyć nie mógł — szepnął Andrzej.
— Otóż co się stało — ciągnął dalej podczaszy. — Nie jedną, ale może dziesiątek różnych na dworze chował, na co żona patrzeć musiała. A że ludzie to w panu widzieli, sami też naśladować go poczęli... więc co się tam u nich działo, o tem rozpowiadać trudno.
Pod ten to czas Dominikanów napytał, z którymi się potem tak obszedł jako wiesz... Już od tej pory, żaden tam ksiądz w domu nie postał.
Biedna żona we łzach się rozpływała, z czego on sobie żartował. Rzadko w domu siedział, a przyjechał, to z gromadą na pijaństwo i swawolę, że się zamykać musiała.
Jednego razu na Wołoszczyznę jadąc, nie wiem już gdzie jakiegoś turka i turczynkę napytał. Tak ich zwano, ale mnie się widzi, że wcale turkiem nie był ten człek, ale chyba grekiem. Niewiasta się żoną jego nazywała, a była dziwnie piękną. Widziałem ją, czarne miała oczy i włosy, a ciało jak mleko, ale kobieta była prosta i grubych obyczajów... Jak onego turka z żoną dostał, aby ich do siebie do domu przywieść, to jemu wiedzieć...
Turek go ów wrzekomy darł ze skóry, a żona też, ale mu nie mówił nic za to, że sobie z nią żył. Sypał im garściami pieniądze, darowywał srebra, kupował klejnoty. Wreście turek mu żonę sprzedać się ofiarował i pono cena była umówiona, a Samuel miał ją wziąć i trzymać w drugim majątku ze dworem i okazałością jakby żona jego była...
Wiedziała o tem prawa żona, ale ani pytać, ani mówić nie śmiała, byłby ją ubił... Mało też widywał.
Turczynka zaś, choć jej ona wcale nie zawadzała, koniecznie zgubić chciała, pewnie w nadziei, że się z nią ożeni. Poczęły się plotki na p. Samuelową.
Był pod ten czas na jego dworze chłopak, szlachcic, pokrewny nam z ubogich Stadnickich, którego Samuel swego czasu bardzo lubił, ale potem pogniewawszy się, patrzeć na niego nie chciał.
Ten przez litość nad Samuelową służył jej, a że sama z dziećmi była, pod czas z nią do stołu siadał. Na tego oczywiście turczynka się nasadziła, że kochankiem jest jejmości, co jako żywo fałszem było. Ktoś doniósł, że raz śniadając z jejmością, gdy ona masło znalazła starem i precz za okno wyrzuciła, Stadnicki też to samo uczynił.
Poszło tedy od tego masła...
Samuel z furyą do żony wpadł, wyrzucając jej, że mu się sprzeniewierzyła... Przerażona padła mu do nóg, na krzyżu Pańskim gotowa przysiądz, że między niemi wcale nic nie było...
A no, pijanym był i wściekłym, i żonę począwszy bić, gdy się na łóżko rzuciła, ledwie żywą odszedł. Od tej pory chorzała już, chorzała, aż zmarła...
Razem poprzysiągł, że Stadnickiego zgładzić musi, co młody Trepka słyszał.
Stało się, że wkrótce potem w istocie Stadnicki zniknął, o którym mówiono, że do rodziny powrócił, a drudzy palce na ustach kładąc, milczeli.
Trepka się gdzieś nieostrożnie wygadał, iż wie co się z nim stało...
Doniesiono o tem Samuelowi, nie dał bynajmniej poznać po sobie... W kilka dni potem na łowy się wybrał w lasy i Trepkę z sobą wziął, który więcej nie powrócił.
O tem też, co się z nim stało, nikt nie wiedział; mówiono, że go dzik rozdarł, a potem nocą wilcy poszarpali i zjedli, tak, że kości nawet po nim nie zostało.
Andrzej słuchając, usta wykrzywił.
— Krwawe dzieje — rzekł — ale ja im spełna wiary nie daję. Wy to wiecie najlepiej, że będzie li kto gwałtownikiem, złożą nań w dziesięcioro tyle, niż uczynił.
Krzychnik nic nie rzekł.
— Wszystko to nic — dodał pomilczawszy — ale gdy żona zmarła, dopiero dla niej czułość się wzięła taka, jaka nigdy może za życia nie bywała. U trupa krzyżem leżał płacząc, pogrzeb sprawił królewski i zamknął się na czas jakiś, jakby melancholii dostał.
Dopiero go z niej Anusia, córeczka, która podobną jest do nieboszczki, a on kocha ją bardzo, pieszczotami swemi wyprowadziła.
Jeszcze dziś, gdy żonę wspomina, często mu w oczach łzy się zakręcą. Taki on we wszystkiem jest... Sam na siebie powiada głośno, że żonę zabił.
Do innych zabójstw się nie przyznaje, a Trepki imienia nawet wspomnieć nie wolno.
Wojtaszka widziałeś i znasz?
— Byłci z nim w Borówce — rzekł Andrzej.
— Z tym chłopcem historya albo się smutno skończy, lub nie wiem jak, bo to żmija jest, którą on przeciw sobie żywi i pielęgnuje. Zkąd go wziął, co za jeden? nie dojdziesz. Czarnoksiężnik, powiadają, w co nie wierzę, ale głosem go czaruje.
Gdy czasem mu śpiewać zacznie, to się Samuel złami[1] zalewa, a pieniądze garściami mu sypie.
Chłopiec zaś jawnie i nie kryjąc się nienawidzi go, pogardza nim, odgraża się, a w domu tak się nosi, jakby rodzonem dzieckiem był. Aleksandrem pomiata, a Anusi dokucza, podły plebejusz, zalecając się do niej jawnie.
Skarżono go nieraz Samuelowi, bił go czasami, sadzał na chleb i wodę, a potem niemal o przebaczenie prosił. Zrozumiejże go, jeśliś mądry.
Lutnistę tego dawno ze dworu przez psy wyszczuć należało, a on go głaszcze i tak stoi o to, aby nie stracił, jakby największego strzegł skarbu.
Wojtaszek się z tem nie kryje nawet, iż nim gardzi. Ludzie mi mówili co słyszeli, jak obiecywał panu Samuelowi miecz katowski, dodając, że nań zasłużył.
— Nie spełna rozumu — przerwał Andrzej. — Sądź jako chcesz, na krew składając wiele, bo my wiemy, jak się nam hamować trudno... nim rozum przestał kierować. Broniliśmy go po zabójstwie Wapowskiego, bronimy i teraz, bronić będziemy, a no on nam ciężarem więcej niż pomocą...
— Ja nie rozpaczam, że go przecież zaprzęgę i orać nim będę — odparł Krzychnik. — Jedyna się zręczność nastręcza zużytkowania go przeciw Zamojskiemu.
— Wspomniałeś o Candianie — odezwał się marszałek — co to z nim było? wiesz? Słyszę, iż książkę wydrukował, wyzywającą go i czerniącą.
— Jam jej nie czytał, ale są tacy co mieli w ręku, bo ją bibliopole przywieźli i sprzedawali, a bodaj do dziś dnia potajemnie po trzy grosze w świat puszczają.
Sprawa z Włochem poczęła się, można powiedzieć, z niczego. Przybywszy do Polski i tu bawiąc Candian, włościaninowi, sołtysowi z majętności Samuela pieniędzy pożyczył, a potem po nie sam przybył. Wytoczyło się to przed trybunał pański, i Kurek długu nie zaprzeczał, ale twierdził, że zapłacić go czem nie miał.
Tymczasem Samuelowi dobrze się z włochem było zabawiać, więc go do dworu wziął, do stołu sadzał, karmił, poił, i był mu jak najlepszym. Ten go za to opowiadaniami bawił, a że Samuel rad w języku włoskim się popisywać, bardzo go miał miłym i chciał w domu zatrzymać. Tymczasem włoch się już wyrywał, mając handel czy zajęcie; ale z Samuelem od wielkiej miłości do gniewu, włos tylko...
Włoch się rwał jechać, Samuel nie chciał puszczać... a już mu twarz krwią i oczy zachodziły, co u niego znakiem, że sobą nie włada.
— Naokoło mór straszny, ludzie jak muchy padają, gdzie ty pojedziesz? po co? Siedź tu, kiedy ci dobrze?
W pół dobrą wolą, w pół siłą, strzymał włocha, ale co on go zabawiał zrazu, to teraz Samuel drwiąc z niego gości swoich nim traktował. Wyśmiewano go nielitościwie, płatając nieznośne sztuki, aby włocha do wściekłości rozdrażnić.
Samuelowy sługa, niejaki Ruski, nasadzony był na Candiana... a wiedząc, że mu to ujdzie bezkarnie, dojadał włochowi szczególniej przy gościech. Gości zaś żadnego dnia nie brakło. Wreście Candian już chodził struty i gdyby nie rzeczy, które z sobą miał, pieszoby był gotów uciekać.
Jednego dnia, gdy Ruski w czasie obiadu włocha prześladował i słowem dotknął, uniósł się Candian i w twarz go uderzył.
Wszyscy byli naówczas dobrze sobie podpili, w izbie się stał rozruch wielki, poczęli się rwać do szabel, i byłoby przyszło do krwi rozlewu, gdyby obcy ludzie nie wdali się i napozór ich nie pogodzili.
Od tej pory jednak Samuel puścić nie chcąc włocha, razem z Ruskim na wszelki sposób znęcał się nad nim.
Był naówczas u Samka stary niedźwiedź, który wolno po dziedzińcach się przechadzał, i miał budę swoją, a czasem za igraszkę i postrach służył. Przyszło do tego, że raz Candiana wziąć kazał, obnażyć, miodem osmarować i na niego niedźwiedzia puścić, wprzódy przez psy rozdrażnionego. Jakim sposobem włoszysko z tego wyszło podrapane ale z życiem, przydusiwszy starego niedźwiedzia, nie wiem. Natychmiast więc po traktamencie chciał precz jechać, ale mu u wozu koła pozdejmowano, rzeczy zamknięto, potem jego samego do lochu wsadzono, z którego nierychło się wydobyć potrafił.
Candian go w tem piśmie wyzwał na rękę, na sąd Boży do walki, ale Samuel śmiał się i po dziś dzień się na tem skończyło...
Mało ci tego?
Andrzej podniósł oczy w górę.
— Jakże ty chcesz takim pokierować człowiekiem? — zapytał.
— Najłatwiej, gdy go tam poprowadzę, gdzie on sam rad iść — rzekł podczaszy. — Nienawidzi Zamojskiego...
— Tak — odparł marszałek — ale przebiegłości i pomiarkowania potrzeba, aby się z nim spotkać i to tak, aby kanclerz przeważnej siły przy sobie nie miał, a napaści się nie spodziewał. Samuel ani czasu, ani miejsca wybierać nie potrafi, rzuci się po szalonemu i zginie.
— A jam od czego? — zawołał Krzychnik — wszystko mu zgotować potrzeba i dać, tylko rąb... Naówczas żadna mu się siła nie oprze.
— Wolałbym wszelką inną imprezę — przerwał Andrzej — niż taką, do której nam Samko potrzebny. Najlepiej przygotowane popsuć potrafi.
Potrząsnął głową p. Krzysztof.
— Ledwiem go zaklęciem wielkiem od tego odwiódł, aby na wesele do Krakowa nie jechał, bom się go tu obawiał.
— Gotówby go był kanclerz ująć kazać, bo o nas dobrze wie, jak mu życzymy, a jego dobrze zna...
— Jam się nie tyle tego obawiał — dodał Krzysztof — jak jego szaleństwa. Wyrwałby się nam z rąk, gdyby mu się głowa zakręciła.
Wstał marszałek.
— Dobrze mówisz, Krzychnik, że nas zna... Wiem to od Jana, iż przemawiał za nami prosząc... Mnie na tem marszałkostwie trzymają na śmiech, gdy mi się dawno co innego należy.
— Zemną gorzej, bo cale znać nie chcą — zawołał Krzysztof.
— Za rakuszanina cię teraz, jeżeli nie za cara sługę mają — dodał marszałek.
— Myślę, że za ostatniego chyba — rzekł Krzychnik — ale mi obojętne oboje. Ja już nic z nimi nie spodziewam się dokazać, więc pozbyć się ich, to jedyna myśl moja, a przedewszystkiem Zamojskiego, bo ten tu osią, na której się ich roboty obracają.
— Teraz mu jako królewiątku buta urośnie! — wtrącił Andrzej i począł z innej beczki.
— Krakowaście nie widzieli teraz — dodał. — Zawczasu się już gotują na obrzęd taki, aby o nim ludzie pamiętali. Krocie to kosztować będzie, gdy na wojnę pieniędzy niema.
Batorówna jeszcze w tym miesiącu od granicy przybywa w orszaku znacznym, naprzeciwko której Andrzej Opaliński wyjeżdża.
Ze Spiglerowej kamienicy królestwo ichmość na owe sztuki, które się na rynku odbywać mają, patrzeć będą. Siła szlachty do turniejów stanie, a cudzoziemców i ciekawego tłumu Kraków chyba nie pomieści. Zaleją nas.
— Toćby dla rozumnego człeka najlepsza była pora coś przedsięwziąć — rzekł Krzychnik — bo diabła zjedzą, jeśli się upilnują i wszystkich znać będą. Ani król, ani hetman niebezpieczeństwa żadnego przeczuwać nie będą.
Andrzej obejrzał się z przestrachem i dał mu znak, aby milczał, a podczaszy też go usłuchał.
— Nie teraz, to później, puszczę na niego Samka, jak Samko puszczał niedźwiedzia na tego włocha.
— A no, patrz — odezwał się marszałek — aby jak włoch niedźwiedziowi, on mu się nie wyrwał, bo naówczas biada nam!!
— Samko gorzej niedźwiedzia — rzekł Krzychnik — tegom pewny... do pierwszego spotkania...
Zaczem zamilkli oba, bo służba wieczerzę przyniosła a z nią razem miejskie plotki, na które szczególniej podczaszy był łakomym. Opowiadano co się na zamku, co po mieście działo, i jak wszyscy, od biskupa począwszy, dwory swe, służbę, czeladź, wozy i konie, na nowo stroili, złocili, odświeżali, aby się z niemi popisali...
Starszym ludziom wszystko to mocno wesele Zygmunta Augusta z pierwszą jego żoną, o którem dotąd pamiętano w Krakowie, przypominało. Na wszystkich ustach było to porównanie, które w nieprzyjaciołach Zamojskiego, do najwyższego stopnia rozjątrzenie budziło.
— Teraz dopiero — mówili — podniesie głowę synowczyk królewski, że do niego przystąpić nie będzie można szlachcicowi, choć on sam z biednego szaraka wyszedł.
— Butę jego przykrócić potrzeba — powiadali drudzy — inaczej oni we dwu z królem wszystką szlachtę w chłopów obrócą i sami się tu bez nas rządzić będą.
Krzysztof gdy to słyszał mówiących w poufnem kole, dodawał, na swój młyn wodę prowadząc.
Propter absolutum dominium, obawialiście się rakuszanina, a tenby się nigdy na wolności nasze tak nie ważył jako oni, i byłby nam siłę z sobą przyniósł przeciwko Turkom i Moskwie, gdy teraz on ich na nas poduszczać i wspomagać będzie, co się wprędce okaże.
Ciekawy, niespokojny, potrzebujący ciągle jakiegoś zajęcia, które całe się wszakże na zręcznie rzucanych słowach, zagrzewaniach i podbudzaniu drugich ograniczało, p. Krzysztof nigdzie się nie ukazując prawie, pozostał w Krakowie. Wiedział on, że hetmanowi i królowi na nieprzyjaciołach nie zbywało, chodził więc i sznurkował, azali co przedsiębrać nie myśleli.
Pan Andrzej przeciwnie, choć się na występ żaden przy weselu nie gotował, jawnie po Krakowie chodził, okazywał się i chciał przez to dowieść, że nic złego nie zamierzał, ani się obawiał o siebie i ukrywać myślał.
Gdy go drudzy zapytywali, czyli Zborowscy też obok innych nie myślą królowi i hetmanowi zalecić się tem, ażeby albo w turnieju czasu wesela, lub w maszkarach i popisach udział wzięli, odpowiadał marszałek.
— Dobrze to drugim czynić, co mają z czego, bo im król jurgieltu i starostw nie skąpi. Gdybyśmy Knyszyn mieli albo choć co mniejszego... A no zubożeliśmy i tak na usługach rzeczypospolitej, kasztelan Gdańsk królowi przywrócił, a co mu z tego przyszło? Będziemy się onym cudom przypatrywali ochotnie, dziwili i w ręce klaskali, ale my się do nich nie przyczynimy.
Marszałek i na zamek i do królowej chadzał, choć nigdzie miru wielkiego nie miał, wystrzegano go się i niedowierzano. Choć więc przy królowej Annie było wielu, co do króla i Zamojskiego za nią żal mieli, nikt z panem Andrzejem się nie chciał wiązać, ani mu z tem wydawać.
Krzysztof we dnie tak jak nie pokazywał się wcale i urzędownie z bytnością swą w mieście nie występował. Do tych, z którymi znajomym był dawniej, wieczorami chodził lub w takich godzinach, aby się u nich nie spotykał z innymi. Wymykał się z Franciszkańskiej ulicy o mroku, niepostrzeżony, i albo sam, lub z jednym sługą po mieście błądził. Ale miał tu swoich, co mu do domu przynosili wiadomości i cokolwiek po mieście chodziło.
Szły ztąd od niego mnogie listy do Samuela, które na to były przeznaczone, aby upokorzenie familii okazywały i do zemsty pobudzały. Znał podczaszy brata, iż jak płomienny ogień prędko gorzał i gwałtownie ale krótko, więc i nienawiść do hetmana potrzeba było podsycać nieustannie, aby nie zagasła.
Miał w tem pomoc p. Krzysztof wielką w siostrzenicy ulubionej p. Samuela Włodkowej, tuż pod Krakowem w Piekarach mieszkającej, która z gorączką niewieścią podzielała wszystkie ich uczucia i myśli.
Różnie tam o tej wielkiej przyjaźni p. Samuela dla onej siostrzenicy mówiono, posądzając jego i ją, bo się jejmość młoda, przystojna, żywa, ruchawa, czynna, wcale nie ukrywała, że wuja jako bohatera wielbiła i równego mu drugiego nie znała na świecie.
Gdzie p. Andrzej i Krzychnik sami się obawiali iść, mówić a działać, tam Włodkowę posyłali, która gotowa była na wszystko dla ukochanego Samuela. Aż nadto może daleko posuwała się jejmość, bo jej dom jawnem był zbiegowiskiem nieprzyjaciół hetmana i króla i ztąd na nich wszystkie baśnie i potwarze płynęły... tu się zbierali spiskujący...
Andrzej mniej się tu okazywał, bo ten zawsze jeszcze wyobrażał sobie, iż na dwu stołkach wysiedzi i za takiego jak bracia nieprzyjaciela zdeklarowanego liczonym nie będzie; w tem się mylił, bo jego i politykę, jaką zachowywał, znano dobrze. Krzysztof niemający nic do stracenia, niemal codzień do Piekar jeździł i tam woził, co pochwycił na bruku, a nawzajem dostawał języka o Samuelu, który i wrzekomo i na oko, aby ludzi zwieść (choć nikt w to nie wierzył) do Włoch się wybierał, zkąd już wcale powracać nie miał, jeżeliby się w Polsce rzeczy nie zmieniły.
Rozgłaszał to i p. Krzysztof ostentacyjnie, aby pokryć przygotowania, które ciągle czyniono, nawet czasu tych weselnych przyborów.
W Krakowie jednak przekonał się rychło podczaszy, że na teraz nic ani myśleć było przedsiębrać.
Szczęście pana hetmana, powodzenie królewskie w sprawie z Moskwą, w której po raz pierwszy oddawna, Batory silniejszym się okazał i groźnym, jak z jednej strony nieprzyjaciół budziło, tak z drugiej wielu nawracało, bo widzieli, że bezsilne ich pokuszenia przeciwko rozumowi i szczęściu Zamojskiego nic nie zdołają.
Drażniło go to niepomiernie, iż u wielu z tych, co dawniej na wilcze zęby wykrzykiwali i odgrażali się a „Nigrum Concilium“ Zamojskiego w błocie tarzali — teraz z pohamowaniem o jednym, z postrachem o drugim, z ostrożnością wielką o nich obu się odzywali.
Na pomocników czynnych widział, iż mało mógł rachować, samym im z Samuelem o sobie myśleć było potrzeba...
Brata tego na hyż wystawić i popchnąć bynajmniej się nie wahał podczaszy, miał go bowiem za straconego i tak, a chciał zużytkować, siebie o ile możności oszczędzając. Słał więc listy przez Włodkowę, ogień podkładając ciągle, a choć na teraz nic jeszcze przedsiębrać nie było można — po weselu znajdował chwilę bardzo dogodną, bo hetman się musiał ubezpieczyć i mniej być ostrożnym, po tylu dowodach, że miał przyjaciół licznych w całej rzeczypospolitej.
Tak stały rzeczy w domu przy Franciszkańskiej ulicy, gdy jednego wieczora, bolu zębów napytawszy przy wiosennej wilgoci, podczaszy zaszedł do Fontanusa lekarstwa nań szukać...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – łzami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.