Barwinkowy wianek/Opowiadanie starego wieszczuna Maksyma

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. OPOWIADANIE STAREGO WIESZCZUNA MAKSYMA
(O tumie skalnym, opowiadane dzieciom)

Żaden człowiek, który ma coś na tym świecie, nie może dojść do świętego tumu, bo to co go tu trzyma, zawoła go z powrotem. Ja — sierota od małego dziecka. A wiedziałem, że moja matka na innych światach inne biedne sieroty Boże hołubi. Sama przyszła, powiedziała mi to na święte Narodzenie Boże, na święty Wieczór. A jakże! Chłopczyszem jeszcze byłem.
Mówiła mi też wtedy abym nie płakał, nie banował, bo ona tam sercem matczynym sieroty otula. I aby szukać Bożego dobra, a ludzi aby jak owieczki do zagrody zaganiać, do Bożej kosziery!
Gdzież to szukać tej Bożej kosziery?!
Dawno opowiadał w cerkwi ksiądz, że hen daleko, w Rzymie w kościele świętego Piotra jest brama prosto do nieba! I tam Ojciec Święty, papa rzymski, jako pasterz, postawiony przez świętego Mikołaja, ma klucz od tej bramy. Aby dusze jak owieczki białe pantrował, by je do nieba prowadził! Ale to zanadto daleko, straszennie daleko do Rzymu tego.
Słyszałem także coś od starego ślepca gromownika i lirnika, który tu z dawien dawna, z dołów, aż znad Dniestru zawędrował. Tam wysoko, wysoko mieszkał pod samym Ihrecem, na szczycie, gdzie wiatr ciągły. Nieraz nosiłem mu różne ziele. Słyszałem właśnie, że hen na Cerkwach jest tajemna furtka i przystęp do Bożego tumu w skałach. A stamtąd — okna na inne światy, do nieba. I dlatego te góry Synyci ludzie cerkwami nazwali.
A mnie jeszcze coś do ucha szeptało, koło serca łaskotało: Czyby tam nie można jeszcze raz, choć z daleka zobaczyć moją mateńkę. Bo może po trosze banuje. Czy naprawdę te biedne sieroty-dzieciątka, które tam piastuje, są dla niej grzeczne. Czy słuchają poczciwie, czy może się rozpieściły trochę zanadto. Zwyczajnie jak dzieci.
Kiedy raz zacząłem o tym myśleć — robić już nic nie mogłem. Pomagałem na gazdostwie wujowi, daleko w Bereżnicy, na wierchu. Ale wonczas nie do roboty mi było. Wciąż myślę swoje, chodzę jak zatruty grzybami. W głowie mi szumi — ciągle to tylko mam na myśli. I we śnie i na jawie.
Idę raz do cerkwi, zachodzę umyślnie do starego księdza w Krzyworówni. Bo on to wiedzieć powinien, jako że przecież świaszczennik — Boży sługa. Rozpowiadam to i owo, co mateńka mi wtedy nakazywała w chacie na Narodzenie Boże. Ale skrzywił się biedak, żałośnie jakoś na mnie popatrzył, pogłaskał mnie po głowie dziecińskiej, dał całego czworaka, ale nic nie odpowiedział.
Wtedy znów poszedłem na wierch, do starego dziada, do ślepca lirnika i gromownika. Tam, gdzie teraz chata Paruli, jego wnuczki. Wysoko jakby jakieś gniazdo przyczepione do góry — (tak mi się wtedy widziało). A on sam jakby orzeł siwy albo sęp kostrubaty w tym gnieździe. Chata pozastawiana zasłonami, gankami jakby skrzydłami zasłonięta, bo taki wiatr tam wali, prosto z Czarnohory bije, trzęsie chatą — jeszcze chwila rozniósłby. Przyniosłem dziadowi różne zioła czarnohorskie jemu potrzebne i sporo grzybów.
Ze strachem opowiadam: tak i tak, wszystko — wszyściutko. Drżę cały, proszę nieśmiało, aby mi dał „hadoczku ta radoczku“. Aby mi powiedział łaskawie, jak się dostać przez komory skalne do tej furtki i dalej do świętego tumu w skałach. Opowiadam także, że byłem u księdza w Krzyworówni.
Siedzi on na ganku chaty ślepy, nieruchomy, kudłaty. Straszny. Jak stara jodła basztowa. Lice jak skała. Mlekiem w misce karmi węże i hadyny. Dużo różnych hadyn. Rękami je trzyma.
Stamtąd widok daleki, daleki hen na Czarnohorę. I berda widać, gąszcze jałowca i kosodrzewiny i płaty śniegu i wodę cieniutką jak nitkami spada po skałach i niby dróżki jakieś — to wolne miejsca między jedną a drugą gęstwiną jałowca.
Stary tego nie widzi, jednak wciąż patrzy prosto przed siebie. Mówi głosem takim, jakby spod ziemi dudniło. A tak słowo każde niesie powoli, jakby ksiądz po pogrzebie odkłonne głosił. Tak mi powiada:
— Ksiądz — to kościelny urzędnik i tyle — tajny żadnej nie zna ani ziemnej ani Bożej. Każdy — gada się przestraszy. Nikogo nie wyleczy nigdy. A ty, chłopczysze, chcesz głosy słyszeć, chcesz widy widzieć — jedno musisz: — oczy wybrać — dać się oślepić.
— Oj, nie mam ja syna ani wnuka — zadudniał — nie mam. Ale ciebie wezmę — będziesz mój następca. Ciebie wezmę za detynu, wszystko mieć będziesz, świat ci się otworzy. Wędrować będziesz, pątnikować pókiś młody — a wieszczyć — królować — na stary wiek. Tylko — oczy musisz utracić. I ja kiedyś widziałem i właśnie chłopcem jeszcze oślepił mnie mój bateńko — bo dobra chciał dla mnie, dobra Bożego. Abym był ślepcem — wieszczunem! Ja i teraz widzę, pamiętam — mówi dziad — wodę Dniestrową szeroką, jary, sady i pola zbożowe, zielone, zielone...
Siedział ze żmijami na szyi, potem coś szeptał do żmij. Wtedy jedna z nich zaczęła prędko i radośnie się wywijać i do mnie główkę wyciągać. Ja żmij się nie bałem, sam już wtedy je brałem do ręki, umiałem do nich przymawiać. Ale pociemniało mi, czarno się zrobiło w oczach od tego, co powiedział dziad. Już myślałem, że ślepnę. Popatrzyłem prędko na Czarnohorę — jakby już po raz ostatni, jakby już miało coś zabrać mi oczy — popatrzyłem ku Cerkwom — rad, szczęśliw, że jeszcze widzę to wszystko. Hej, ale i z bólem okrutnym i żalem płaczebnym, że już będę musiał utracić oczy, jasne źrenice, aby się stać prawdziwym ślepcem-wieszczunem. Bo słyszałem już o tym, że umyślnie oślepiano dzieci, aby były muzykantami, albo lirnikami, znachorami.
Ale pomyślałem — popatrzyłem w oczy mojej nenieczce, ona by — tak to zobaczyłem — litośnie spoglądnęła. Powiedziałaby:
— Po co Boże święte źrenice jasne oczęta niszczyć, po co boleść czynić, żywą duszę gubić, żywy świat Boży wydzierać. Toż to wszystko Boże.
Uciekłem od dziada, starca ślepego. Nigdy już u niego nie byłem. — Wtedy to zajechał w góry ze Stanisławowa stary pan didycz, ojciec tego didycza, co teraz jest. Dobry człowiek, a choć wcale stary, taki wesoły jak dziecko. Dużo się śmiał, tak szeroko, cieszył się górami, cieszył się lasem, a każdemu lubił coś podarować.
Idę ja sobie drogą na Jasienowo, sumny, powoli, tak przed siebie. Ani się cieszę, że oczy mam jeszcze, bo tak mi ciemno jak przedtem i jeszcze jakbym coś stracił. A widzę on jedzie czwórką białych koni. Bryczka dudni jak grom. A mnie — że to przecież dzieciak jeszcze byłem — aż oczy się świecą. Tak też coś sobie roiłem, gdyby to święty Jurij, gdyby tak przyjechał, gdyby mnie zabrał od razu do mojej mateńki.
Zbliżył się pan. Ukłoniłem się, pochwaliłem Hospoda, Ojca niebieskiego. Pan stareńki każe stanąć. Woźnica, też stary, uśmiecha się do pana, lubuje się nim, patrzy na niego, jakby na dziecko.
Pan powiada naprzód na mnie: a! to ładny chłopczyna.
Potem mnie pyta — czyj ty?
Ja kapelusz zdjąłem i odpowiadam grzecznie: taki i taki, rodziców nie mam. Ośmieliłem się od razu do tych dwu starych.
Gadam dalej: Ale mamę widziałem i nakazywała mi serdecznie, abym dobra Bożego szukał.
Pan zadumał się trochę, i zaraz czemuś się ucieszył. Wyjmuje tedy z kieszeni dobrą garść pieniędzy i mnie podaje.
A ja na to: — Panie didyczu delikatnyj. Ksiądz mi już dał dużo pieniędzy, a mnie nie pieniędzy potrzeba. — Pokazuję mu czworak.
I wtedy mi się zdawało, że wybiła moja chwila. Więc tak mówię do pana: weźcie mnie, panie, niech u was pomagam koło chudoby i na zymarce. U was jest zymarka tam na Synyciach a tam jest przystęp do Cerkwów. A mnie tego potrzeba. Ja chcę się dostać do komór w Cerkwach, gdzie jest furtka. A stamtąd widać światy, światy niebiesne. I może tam gdzieś mateńka stamtąd wygląda, czeka... Albo — niech zaginę na tej połoninie, czy w komorach tych, to bliżej jej będzie.
Tak śmiało dość powiedziałem. I zaraz sam się przeląkłem. Czy to przystojnie tak się odzywać do pana. Patrzę, a pan stareńki chusteczką bielutką oczy wyciera i stary woźnica też głową smutnie kiwa. Wzięli mnie na bryczkę, zabrali do dworu i dali znać gaździe wujkowi.
Był tam wtedy w gościach we dworze jeszcze jeden pan już niemłody, wąsaty, a oczy takie miał śmiałe. Dowiedziałem się, że dużo opisywał w książkach o górach naszych, nawet o Hucułach. Tak mnie sam mówił. Bardzo czemny człowiek, serdeczny jak rodzony ojciec, świat zejdziesz cały, takiego nie napotkasz. Wypytywał mnie on o wszystko, a jam mu wszystko powiastował. Wszystko też o mojej mateńce. On słucha, bywało — wysłuchuje mnie grzecznie, patrzy na mnie długo, widać, że żałuje mnie. Już, już się wydaje, że sam zaraz zapłacze.
Jednak porady to on mi żadnej dać nie umiał. Tylko mówił, żebym się uczył, bym Ewangelię czytał, to mi przyjdzie wszystko ze siebie. Bo to wszystko — powiada — w sercu człowieczym jest schowane, zawarte. Ale trzeba bardzo być cierpliwym, trzeba się modlić. I tak samo na zymarce, na połoninie. I pod Cerkwami, w jaskiniach, jeśli tam będę. A dalej — to on sam nie wie, bo jest tylko biedny śpiewak. Wie tylko, co w sercu ludzkim się dzieje.
Pocieszył on mnie. I pouczył, dużo pouczył. O różnych ziemiach, o krajach opowiadał i o ludziach, o narodach. Jako to różne wiary są na świecie, a wszystko od Boga dane. I do Boga się ciśnie wszelka wiara, wszelaki naród. Tak jak chudoba zbłąkana głosu gazdy albo trembity w debrach wyczekuje, doczekać się nie może, bo tu naokoło Niedźwiedzia i Wilcza puszcza a noc czyha.
Jesień przyszła; panowie odjechali, znałem już czytanie, czytałem Ewangelię. Co dnia do świtu czytałem. A już i dużo bez książki umiem sam powiedzieć.
A kiedy chudoba zeszła z wysokich połonin, posyła mnie ten bouhar dworski na zymarkę na Synyciach.
Tam całą jesień do Bożego Narodzenia byłem sam, samiuteńki, z chudobą tylko. Książki ze sobą nie brałem, bałem się zniszczyć. Bo to i złe różne paskudztwo włóczy się puszczami. Mogłoby się na świętość zawziąć i książkę spalić, albo znieważyć.
Nieraz wieczorem przed snem, przy watrze siedzę. Wichry hulają, rzucają zymarką, drzewa chojary trzeszczą, łamią się. Krówki obok mnie w stajence pod jednym dachem. Pójdę ja do nich, nakarmię je sianem, soli im daję. Liżą one ciepłym językiem moją dłoń, chuchają na mnie jak na swoje dziecko. Spokojne i beztroskie. Wzdychają — modlą się i one. A ja potem wrócę — bywało — do watry. I raz w raz przepowiadam sobie osiem błogosławieństw, które Zbawiciel na górze do świata całego posłał i jak zboże święte zasiać kazał. I także to jedno słowo wspomnę, które Nauczyciel Boży pozostawił dla wszystkich tworów, które zdolne rozumieć odezwanie Boże:
W DOMOSTWACH OJCA MEGO JEST MIESZKAŃ WIELE — to znaczy, że dużo jest chat niebiesnych.
Przyszła wiosna, ja znów na zymarkę wyszedłem sam — samiusieńki. W lasach śniegi trzymają się mocno, jak puchy i poduchy, człowiek i chudoba w śnieg głęboko się zapada, ale na górze słońce jasne, promieniste, ciepło — bliżej nieba.
Wiedziałem, że teraz przyszła chwila, albo, że nigdy już nie będę mógł wtargnąć do Cerkwów skalnych.

Błogosławieni żebracy duchem,
jako że ich jest niebiesne królowanie.
Błogosławieni mir Boży czyniący...

Tak przez cały dzień mówiłem sobie. A już z tego, jak z maleńkiego źródełka wypływa rzeka — granie płynęło jakieś, jakaś muzyka. Coraz więcej muzyki.
Jeszczem nie słyszał jej, alem ją w smaku miał, jak głodny chłop na zymarce w poście myśli o tym jakie to będą strawy i zabawy na święta. I już smakuje mu czasem więcej, niż w sam święty wieczór.
I tak poszedłem na noc ku Cerkwom, ku skałom szukać dostępu do Bożych furtek. Tego dnia i poprzedniego już prawie nic nie jadłem. Jednak dusza była we mnie krzepka, śmiała.
Był tam jeden występ skalny a w nim korytarz. Zaczynał się od szczytu skalnej baszty. Schodziło się krętym wejściem na dół jakby do piwnicy. Tam zszedłem modląc się. Szedłem długo korytarzem krętym. Światło gasło, znów je zaświecałem. Szedłem niby trochę pijany. A kiedy dotarłem do ściany, łoskotało mi serce, tak mi było mdło i omkno, że kolana same uginały się pode mną.
Zaświtała mi w oczach jasność. Rozszerzyła się jasność bez końca, wielkie kolisko jasności. I w końcu rozwiało mnie jak watrę gdzieś wysoko na wichrze. Ale dobrze, słodko. Byłem martwy.
Wtem usłyszałem łoskot organów skalnych i wicher grający. Nie wicher, to śpiewy. Jak wicher z głębi skalnego tumu.
Lekko unoszony czy to na skrzydłach, znalazłem się od razu u szczytu, w kopule kryształowej. Z dołu, z głębi skalnej cerkwi dochodził uroczysty głos nabożeństwa. Tuż obok mnie dudniły w skale wykute organy. Śpiewano i grano pieśń tę:

O wielka miłości, miłości
bez miary —

Muzyka i śpiew pokornie szukały Ojca Niebieskiego. Dusze błogosławione spokojnie się doń tuliły. — Jakby strugi mleka do ust dziecinnych granie spływało z niebiańskich piersi, wezbranych miłością.
Wyszedłem przez okienko na ganek skalny na zewnątrz tumu.
Tum skalisty i strzelisty z wieżycami jakby siecią gałązek i skrzydeł wznosił się w powietrzu, w przestrzeni bez granic. Spojrzałem w górę: co patrząc z ziemi wydawało się, że gwiazdy — i co teraz tu widzimy ot: gwiazdy! to były, jak widziałem wtedy, jasne cerkwie, kaplice, ołtarze. Daleko w przestrzeni a także w sąsiedztwie. Na wyspach perłowych, na ziemiach pełnych kwiatów. Wszystkie dzwoniły, wszystkie grały, dźwięczały. Od tumu do tumu, od cerkwi do cerkwi, od ołtarza do ołtarza płynęły mgły srebrne. Czy kadzidła tak się srebrzyły, czy śpiewy mieszały się z kadzidłami. Tu ziemia stykała się z niebem.
Wszedłem znów przez okienko skalne w przestronny wierch kościoła. Znów z głębi kościoła pieśni, znów modły płynęły rozgłośnie.
Jeden głos prawił donośnie:

Cierpcie śmiało, bracia!
Nieustannie pracujcie dla dobra Bożego.

Odpowiedział mu chór, grzmiał organ skalny. — Wzajemnie się wznosiły, pomagały sobie.
Jak gdy na darabach odbijają od brzegu kiermanycze ze śmiałym okrzykiem: klej — hou! Puszczają tratwę na ważką jazdę. Z dalekich otamowanych jezior w górach po podniesieniu zastawy stacza się woda wałami. Szumi bujnie, grzmi i hula radośnie. I już — już porywa ze sobą, niesie — kto wie na jaką dolę — tak ta pieśń niosła, porywała, dolę dawała, na inne światy zanosiła.
Wyniosła i mnie pieśń ta, jak rzeka, na ganek skalny, na zewnątrz Cerkwi.
Nie była to noc, nie był to dzień, jeno jakiś blask i szafirowy mrok mnie otaczał. Oczy me przyciągał tęsknie jakiś tum w przestrzeni. Srebrna fala światła i kadzidła szemrała błogo. Przyniosła mi moją mateńkę z rojem całym, ze ślicznymi dzieciętami o złotych włosach. Słyszałem ich szczebiot cichutki, trzepotanie się ważek i motyli. Te mi słowa i takie szeptania niosła jeszcze fala świecąca:

Syneczku, sieroto, serca kryniczeńko!
I tam dobro Boże, gdzie ty jesteś. I tam dlań pracuj!
Tak jasno jak w twym sercu niech będzie i w świecie.
Nie banuj, nie tuż, nie zalewaj się ślozami!
Jeno to opowiedz ludziom, co zdolni dosłyszeć szeptanie niebiesne. Zbudujcie z tamtej strony skał tum!
Tak wielki i światły, jak serca najlepsze na ziemi.
A serc tych szukajcie, piastujcie je.
W tym tłumie wszystkie serca się przemienią.
Do świętych przybytków znajdą dostęp wszyscy.

Tak mi — po raz ostatni — mateńka przykazywała, tak przykazywała.
Tak widzicie bratkowie i to pamiętajcie — kończył stary Maksym — że właśnie tutaj na ziemi, między ludźmi trzeba szukać skarbów, klejnotów. — A to będą ludzie dobrzy, nabożni, czyste dusze ludzkie. I tak położym posady pod taki tum. Tutaj w górach, na ziemi tej naszej. Wtedy się otworzą nam furtki niebiesne.
Dużo pracy, dużo trudu. — Wcale już nie ma nawet kiedy płakać, nie ma po co banować-rozpaczać.

Miłowanie wielkie z niebios rodem — jak matka dziecię za rączkę prowadzi — tak nas poprowadzi.

Na tym koniec opowieści starego Maksyma wieszczuna.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.