Barwinkowy wianek/Opowieść o Żydowskim Kamieniu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. OPOWIEŚĆ O ŻYDOWSKIM KAMIENIU
(Szibche — ha — Jekely)

Potok Waratyn stanowi granicę między Jasienowem a Krzyworównią. Na samej granicy Krzyworówni, przy drodze, niedaleko mostu na Waratynie, stał przed laty duży dom żydowski, zbudowany na kształt zajazdu, to jest przecięty w środku wielką sienią, do której mogła wjechać wielka fura z końmi. Wielka brama na wysokość ścian domu zamykała w razie potrzeby tę sień. Jako dzieci jeździliśmy często bryczką z dworu w Krzyworówni na pocztę do Jasienowa. A czasem chodziliśmy, pod opieką, jeszcze dalej gościńcem ku przełęczy Bukowca, aż do Żydowskiego Kamienia.
Jesienią, gdy przyszedł okres świąt żydowskich, w domu nad brzegiem Waratynu odbywały się modły wszystkich Żydów z okolicy. Nieraz już z daleka widać było jarzące się świece. Ten obcy nam świat dziwił, czasem pociągał, czasem odpychał nas i najwięcej niepokoił. Bo nawet ludzie będący jakby domownikami, jak stary arendarz Ajzyk i jakiś jeszcze starszy Josel, stawali się w tym czasie inni: uroczyści, jakby niesamowici, dalecy, niedostępni. Nikt nie umiał nam więcej o tym powiedzieć, nikt co prawda, nie wzbudzał w nas niechęci. Mówiono nawet czasem z uznaniem: nasi Żydzi bogobojni szanują swoje, nieraz lepiej niż my...
Raz zobaczyliśmy Ajzyka, zdążającego powoli do „szkoły“, w dziwacznym przebraniu: w białych pończochach, w mesztach lakierowych, w jedwabnym chałacie, w pięknej lisiej czapce i z białą jedwabną chustką, jakby ze stułą, wyszywaną w srebrne kwiaty, w którą zawinięta była książka. Strój ten, tak się wydało nam, trochę podobny do ornatu księdza ruskiego w czasie żałobnej mszy, ale raczej do stroju tego Hiszpana, co to namalowany wisiał w kącie ciemnego salonu.
Zapytaliśmy niezwłocznie babcię, dlaczego on się tak przebrał. I otrzymaliśmy zwięzłą odpowiedź, która zapewne z powodu brzmienia nieznanego słowa zelektryzowała mnie: Ajzyk jest — chusyd.
„Chusyd“ — to słowo właśnie przejęło mnie dreszczem. Któż to widział, by stary człowiek ubierał się w takie delikatne bialutkie pończoszki? — myślałem sobie przedtem. Ale teraz już wiedziałem: on jest — chusyd! Toteż wracając w czasie świąt żydowskich wieczorem z przechadzki do Żydowskiego Kamienia wraz z moją młodszą siostrzyczką, a pod opieką Antosi, podsunąłem się pod jasne okna nad Waratynem. Patrzyłem długo do wnętrza dużej izby, w której modlili się Żydzi,
Widok ten wciągnął mnie od razu w obcy świat. Jeszcze teraz wydaje mi się, jakbym wtedy zaglądnął przez tajemne szpary, poza ściany zwykłego, codziennego świata. Na gościńcu Antosia z małą Maniusią czekały widocznie cierpliwie — jak długo nie wiem, a ja gapiłem się.
Wszystkie postacie ludzi były przeczarowane. Któryś z młodych Żydów, smukły i wysoki, z nakrytą głową nieruchomo stał oparty o ścianę. Czasem szeptał coś, to znów wstrząsnął się, jakby załkał, krzyknął. I dalej trwał w znieruchomieniu. Było to przerażające. Na pewno ktoś mu umarł — pomyślałem — a on tak rozpacza. Albo — może spowiada się? Może zna jakąś straszną tajemnicę, a tam gdzieś w ścianie wysłuchuje ucho Boże?
Przewodnik modlitwy, wysoki starzec, z suchą surową twarzą, jakby wyrzeźbioną z żółtej kości, i z długą siwą brodą, kiwał się bez przerwy gwałtownie przed czymś, co nazwałem sobie ołtarzem. Wołał, śpiewał przeciągle, łkał otwarcie. Głos łamał mu się w łkaniu, a on sam — to pamiętam — łamał się cały, to znów jakieś błagalne słowa wymawiał. Jakiś obcy, nie znany mi czarny Żyd ciskał gorejącymi, czarnymi oczyma na wszystkie strony i potrząsał książką gwałtownie. Patrzyłem nań ze strachem, niemal obłąkany mi się wydawał w tej gorączce. Po każdym dłuższym przemówieniu starca-przewodnika uczestnicy, z których każdy inaczej siedział, inaczej stał, inaczej chodził, głosili coś i krzyczeli chórem. Myślało mi się wtedy: to podobne do chórów żabich, ale nie... jakieś bardzo gorące, chyba jak rój pszczeli.
Stary Ajzyk siedział na uboczu z rozwianą siwą brodą, poważny i godny. Oczy miał zalane łzami, oblicze rozpromienione, uśmiechnięte. Oddalał i zbliżał do głowy palce lewej ręki, jakby rozpamiętywał każde słowo modlitwy i jakby ssał z nich słodycz wzniosłości. Po tylu nieco za poważnych, zbyt obcych i samotnych obrazach, to dobrze znajome oblicze Ajzyka, pełne ufności, jakoś mnie pocieszyło. Świece gorzały, promieniały świeczniki. Czeremosz szumiał jakby bardzo daleko.
W końcu przyszła Antosia i zaczęła dość gwałtownie szarpać mnie za ubranie, z trudem opanowując zniecierpliwienie i irytację.
— Zawsze to samo. Nie można tak, tak zawsze się gapić. Już zimno... Trzeba i o innych pomyśleć. O! ja to powiem Babci...
Idąc drogą a raczej ciągnięty za rękę przez Antosię, oglądałem się jeszcze w kierunku jasnych okien.
Dowiedziałem się potem, że to właśnie święto żydowskie nazywa się Sądny Dzień. I że tak właśnie uroczyście je odprawiają — „chasydzi“. Od tego czasu czujniejsze oko miałem dla powieści o chasydach, czasem dopytywałem się szczegółów legendy o Żydowskim Kamieniu.

I tak przez lata snuły się, z gór spływały i układały mi się te powieści o ludziach pokornych i nabożnych.
Na ziemiach naszych widzi się nieraz po cmentarzach żydowskich przedziwne kamienie grobowe, pomniki swoiście rzeźbione i karbowane długimi napisami, jakby jakieś stronice księgi skalnej — a także ozdobione rzeźbami symboli i obrazów. Oprócz powikłanych linii i ornamentów, co zda się rysują odbicia zawiłych dróg myśli i tęsknot, spotyka się także rzeźby symboli tradycyjnych. Czasem jakieś potężne kiście winogron, czasem wieloramienne świeczniki, to znów postacie jeleni i lwów. Ale także gryfy i jednorogi — a niekiedy zrywający się do lotu orzeł — zdobią te zapisane stronice pomników. Jednak głównie same napisy, poza treścią, już swą zewnętrzną formą dają wyraz tym kamieniom.
Stąd taki kamień cmentarny wita czasem przechodnia bardziej wymownym obliczem niż niejedna twarz żyjącego człowieka.
Potok Waratyn przedzierając się przez progi skalne, przez głazów rumowiska, żłobi w ocalałych głazach potężne misy, prześlizguje się popod ściany gładkie jak płyty, przeciska się wśród warstw przezeń odsłonionych i wydartych i opływa strome lecz zapobiegliwie chroniące stok carynki. Schodząc z Bukowca na równię napełnia przejrzystą wodą niewielkie zagłębienia swego łożyska i podąża w kaskadach ku Czeremoszowi. Tam to stoi tuż przy drodze głęboko w ziemię zaryty, potężny głaz o rozmiarach koliby leśnej, zwany Żydowskim Kamieniem.
Wysoko po drugiej stronie drogi, sterczące z urwiska skały wskazują na pochodzenie kamienia, a poniżej, już nad samym Waratynem leżą podobne, nieco mniejsze głazy, może razem z nim z góry strącone, czy też podczas upadku odeń odłupane.
Zapewne już sto trzydzieści lat minęło od czasu, jak głaz ten stoczył się ku Waratynowi.
Na Kamieniu Żydowskim nie ma żadnych napisów ani obrazów. Tylko chyba wody wyryły na nim swe karby, tylko jakieś czarne języki od płomieni czy piorunów go zdobią, tylko ślady odłupania są widoczne. Za to sama wieść starowieku wypisuje dla oczu świadomych na głazie tym karby i znaki, zdobi go tajemnicami. I tak opowiada:
„To pomnik — Boży, nie ludzki — na chwałę życia i śmierci pierwszego Żyda, który osiadł z tej strony przełęczy Bukowca. Na pamięć radosnego biedaka i młodocianego wędrowca — Jekely. To miejsce jego spoczynku w kolebce snu Bożego. I znak wieszczący zmartwychwstanie.
Śladami tajemniczego Baal Szema, człowieka dobrego imienia, ojca i mistrza nabożnych chassidim, szlakiem żar-ptaków płomiennych, lecących ku Niemu — Święte Imię Jego! — podążył ten biedaczyna ku Wierchowinie zielonej.“
Tak się zaczyna ta górska opowieść. Wieść przekazana z dawności, ze starowieku. Owa Szibche—ha—Jekely.
Ale nim pójdziemy za nią — przypomnijmy sobie jeszcze o tym człowieku dobrego imienia i o braci jego. By mieć wiedzę o listowiu zielonym, o kwieciu, żywe drzewo znać trzeba. Drzewem zaś, z którego wyrósł kwiat tej opowieści, było bractwo nabożnych „chassidim“, sokiem jego życia — nauka poczęta z Bożego tchnienia na Wierchowinie.
Takie są w krótkości dzieje chassidim, zresztą powszechnie znane.
Jak wiadomo, dawna Rzeczpospolita polska miała największe skupienie Żydów prawowiernych z całej diaspory. Szesnasty i siedemnasty wiek, przy utrzymaniu szerokiego samorządu żydowskiego, przy zupełnym zamknięciu od reszty świata, sprzyjały rozwojowi uczoności, która czasem wyradzała się w formalistykę religijną, a otwierała dostęp do spraw wiary tylko dla ludzi uczonych w Piśmie, świadomych ksiąg. Wiek XVIII po wojnach kozackich, po zaburzeniach niosących dla Żydów całe fale nieszczęścia i grozy, przyniósł zwrot ku uczuciu, ku religii, zdążającej do przemiany całej duszy, a dostępny także dla ludzi biednych, nieuczonych w księgach, nie obeznanych z wymędrkowanymi tezami i przepisami. Bowiem na obszarach Rusi Czerwonej, Podola i Ukrainy, po rozbiciu i rozsianiu miast, przymusowy lub dobrowolny pobyt na wsi, pośród pól i lasów, nie tylko ludzi zwolnił od przemożnej władzy rabinackiej, lecz także tych mieszczan i mieszkańców getta zamienił w wieśniaków. I z czasem gdy losy odwaliły nakrywkę trumienną ciasnej, zamkniętej uliczki i podwórka gettowego, otworzyły tym samym od wieków zapieczętowanym duszom żydowskim, dostęp do żywej przyrody.
Mniej znane są początki chasydów, nieznana jest ich nauka. Początków należy szukać w kraju huculskim, dokąd udał się przed 190 laty rabin Israel Ben Eliazer.[1] Żył tam przez lata jako pustelnik i kilkakrotnie wracał w góry zanim wyczerpał objawienie. Osiadł wreszcie na Podolu w Międzyborzu. Lecz w górach huculskich zarówno wśród chrześcijan jak i Żydów pokazują miejsca związane z pamięcią o Baal Szem Towie, opowiadają o nim wspomnienia.
Toteż gdy zjawił się ów mistrz, przez którego przelewały się strumienie żywicy światowej, gdy otworzył oczy i dusze swych braci, tym większą wybuchały wdzięcznością. Po wiekowej niewoli uliczek, murów, ścian izdebki i niezliczonych przepisów, świat istot żywych i do nich przemówił.
A w chórze tych istot jakże głęboko i potężnie, niemal cieleśnie teraz rozbrzmiewał płomienny głos, głos Tego, który jest.
I to są dzieje samego wieszczuna, ojca nauki i bractwa, jak o nich wiadomo na Wierchowinie.
Tam daleko poniżej Jasienowa, obok Kut, połączony już Czeremosz wartkim prądem uderza o urwistą i stromą Skałę Sokolską. I zatrzymany przez nią, żłobiąc skały, skręca gwałtownie ku wschodowi. Przed skrętem rzeki wodospad potoku Sykawka skacze ze skały i szuka ujścia w Czeremoszu. Ponad tym wodospadem zaś, pośród głazów i wertepów stary płaj wspina się na górę i biegnie wysoko grzbietem, niedaleko starych jaskiń i komór opryszkowskich. W nowszych dopiero czasach wykuto w dole na skałach, otaczających półkolem rzekę, drogę i obwarowano ją przed naporem fal.
Tam właśnie na Wierchu Sokolim wybrał sobie gniazdo ów Boży ptak płomienny, nazwany później Mistrzem Imienia Dobrego, Baal Szem Tow. Tam mieszkał przez lata w jaskini pustelnik wybrany, lecz ukrywający swe wybranie przed światem, rabbi Izrael Ben Eliazer, późniejszy ojciec bractwa Chassidim.
Toteż wydaje mi się jakoś, że Żyd, który nie jest miłosierny i pomocny dla bliźnich, niechybnie musi się wyrodzić, bo ratowanie bliźnich i pomoc jest jak gdyby nieodłączna od duszy żydowskiej. Rabbi Izrael także był takim litościwym ratownikiem ludzi, pomocnikiem w sprawach ich zdrowia i doli. Właśnie lekarzy wędrownych, znachorów świadomych zaklęć i przemówień, dających także rady i wskazówki życiowe, zwano Bal Szemami. „Rachmani-bne-Rachmani“, co znaczy: „Miłosierni synowie miłosiernych“, powiadają Żydzi o rodzie swym.
Lecz inna jeszcze tęsknota w nim kiełkowała. I ta zawiodła go w pustkowia pod szczyty. By mogła dojrzeć, inna jakaś gleba, inna kraina była potrzebna, nie ta, którą dotąd znał Izrael. Szukał więc ziemi nie tkniętej ręką ludzką, krainy nie udeptanej stopami człowieka, lasów nie ruszanych toporem, łąk nie koszonych. Takiej ziemi szukał, jaka wytrysnęła z tchnienia Jedynego. Z daleka doszły doń jakieś wieści. A może we śnie miał widzenie zielonej Wierchowiny, gdzie duch nie znający granic ani miar, stąpa i pląsa w gromach i wichurach, to światłem słonkowym, to pieśnią wód sobie śpiewa. A wszelkie życie, zwierzęta i ludzie przytuliły się doń jak niemowlęta. Ssą żywot i radość wprost z piersi światowej.
— Do ziemi ojców, do ziemi świętej wzywa mnie Pan — tłumaczył sobie. Lecz znów właśnie we śnie Wieczny wstrzymywał go, dał mu do poznania, że ta ziemia jest święta, gdzie się upodobało Jedynemu uśmiechać do swojej dziatwy.
I wyruszył Izrael w góry w towarzystwie kobiety. Przekazuje wieść, że ubrany był w płócienne ubranie i wysoki pas skórzany, jaki i teraz ujrzeć możecie u ludu na Wierchowinie. Gdy strudzony wędrówką, wraz z wylęknioną żoną, idąc od Kut, ku górom przełomem Czeremoszu, zobaczył Wierch Sokoli, skałami i wertepami zagradzający dalszy dostęp do gór, ujrzał w tym znak, że tu się ma zatrzymać. Ledwie dostrzegalnym płajem przedarł się przez głazy i wywroty drzew aż na grzbiet. Tam wśród skał znaleźli prastare jaskinie opryszkowskie. I w nich usnęli strudzeni wędrowcy.
A gdy o świcie zagrały trembity pasterskie, zbudził się Izrael, poszedł powitać słońce.
Z Sokolskiej góry widok rozległy. Jest jakby wszystko jedno, czy człowiek jest tam, czy żyje na świecie. Bo góra sama wita słońce, wita świat szeroki. A w dole Czeremoszu, w łonie przepaści — dokąd schodził Izrael, udając się okólnym płajem do kąpieli — świat zamknięty, jak to ciasne życie ludzkie, co tylko o sobie myśli i pamięta, a potem tak szlocha i wzdycha w światowej samotności, jak ta rzeka w skałach uwięziona.
Ludziom dzisiejszym się wydaje, że wystarczy rzucić kłopoty, ciągłe troski o chleb codzienny, o rodzinę, przesadny lęk o życie, a z tym i całą przemyślność i chytrość, przebiegłość i niepokój tych zabiegów, a wtedy na dnie duszy znajdą źródło, znajdą tętno radości. Stąd więc niektórzy sądzą, że to jest tylko zasługą Baal-Szema, że opuścił przepisy i tezy, książki i komentarze i całe to papierowe bogactwo, w które mężczyźni czasem tak się stroją, jak kobiety w fatałaszki. Że otrząsnął z siebie pył, rozsądek i rozsądeczek, troskę i zmalenie duszy.
Zapewne i to. Ale jakież drzewo może być bez korzenia? Jakaż smereka czy kiedra szczytowa bez żywicy? Jakaż radość może się zrodzić bez tęsknoty do Jedynego? A jakież życie bez Niego? On to rozlewa ją, tę żywicę w wielkie drzewo światowe.
I tego szukał Pustelnik.
Szukał też gleby, na której by ziarno tęsknoty tak starej jak jego ród, mogło wybujać bez przeszkód.
I jeszcze raz z tajemniczego nasienia, wichrem wędrówki zaniesionego — najdziwniejsze kwiecie niebiańskie wybujało — Wierchowina je wyhodowała razem z dziatwą swoją — kwieciem połonińskim: pośród złoto-płomiennej arniki, pośród wielkich chabrów górskich, pośród kielichów szafirowych goryczek i pośród złotokwiatu. Gwarzyła matka góra Sokola. Przytuliła do piersi matczynej sierotę z rodu tułaczego. Kołysał go Czeremosz.
A On, którego spojrzenie wszędzie dociera, uśmiechnął się w sobie, widząc swój rozkwiecony przybytek. I jednym błyskiem spojrzenia łaskawego na nowo ogrzał świat istot i ludzi.
Wtedy to na górze Sokolej słupem błękitnym z serca człowieka wykwitł ten klejnot kwiatowy — ku sferom. Zezwolenie światów nań spłynęło: Aby się objawić, by przynieść pocieszenie cierpiącym, by połączyć z Jedynym i wzajemnie ze sobą te istoty żywe, przepaściami od siebie pooddzielane, szlochające w światowej samotności, tak jak ta rzeka, tam w głębi samotnej, w łonie Skały Sokolskiej szlocha. Przyszło doń słowo.
I słowo jest najważniejszym kluczem tajemnicy dla chassidim: ten cud, że dusza z duszą, istota z istotą może się porozumieć. Przelecieć przez przepaście światowe, jak ten głos trembity potężny, poprzez wierchy, przepaście i puszcze polata. Ze słowa płynie chór radości, chór obcowania powszechnego. Słowo słyszane naprzód, które jak dźwięk zdolne zbudzić człowieka bez jego woli.
Pamiętnej nocy, gdy na całej Wierchowinie lasy grały i jęczały w wichurze rzeszami drzew, gdy łamały się i kładły pokotem przed wichrami olbrzymy, gdy błyskawice wylewały powodzie światła, a pioruny dudniące jak grad gwiaździsty zdusiły wszelkie głosy — Rabbi śpiewał wraz z nimi.
Wychodząc zza jaskini poczuł na sobie oddech ognisty. Ujrzał — w głębinach światowych, w przepaściach jasności — korzeń mówiący. Słowo widziane. I poczuł jak krew światowa, żywica wypływa z drzewa światowego i wpływać poczyna żarem w jego żyły. I radość, radości wir, radość z wieczystych bezkresów dzwoniąca zagrała w nim. Cieleśnie, ogniście. Mocą zaś tej radości wszystkie iskry Boże, w świecie rozsiane, przez soczewkę jego duszy rozpalone, zaczęły się budzić, otrząsać z drzemoty wiekowej. I falą złotą szemrząc zgodnie płynęły ku Jedynemu.
Święte Pismo Światowe mu się otworzyło. Zakon nie w zmurszałych księgach, nie w zapylonych wiekiem szafach spoczywał, ani w szkatułkach ludzkiej pamięci. Grał jak wichury, dzwonił wraz z wodami, płonął i wstrząsał światem jak gromy. Rozsnuwał rozłogi korzenia swego, wciskał się, nici i strugi ogniste wciągał i pochłaniał.
Przedstawia wieść, jak to oblicze Baal-Szema, jego jasne oczy prześwietlone były odtąd spokojną radością. A za tym uśmiechem, życzliwym dla wszelkiej istoty, gorzały tajemnice światowe, jak świece świąteczne za jasną brokatową zasłoną.
A z tego źródła, ze Skały Sokolskiej wodospad, radosnej jak woda i pokornej jak woda wiary i wiedzy się rozszumiał.
I dalej opowiada wieść, że blask, jakby od watry ogromnej, gorzał wonczas na wierchu Sokolim, z daleka widzialny. Od watry tej zapaliły się wkrótce inne wici, wieszczące radość. Na to wezwanie przebudziły się liczne dusze Jehudim, rodu czyniącego dzięki Jedynemu. Porzuciły myśl o swoim ja. Zapomniały nawet o udrękach. I oddając swe serce uświęceniu, w pochodzie ochoczym i w tanach szalonych witały Ją, świętą oblubienicę, radość jako radości niewinne dziecięta.
Tak burza radości na połoninie zielonej objawiona, przegnała wrogi duszy żydowskiej, wszelkiej duszy szukającej wiary bez skoku w nią: smutek, ponurość, wiedzę papierową. Ocknęli się ludzie, co w norach i miasteczkach od wieków zamurowali w nędzy i bogactwie — swą radość. W plemię, niby to rządzące się rozsądkiem, a nękane smutkiem, a jakby nie znające prawie dzieciństwa, wlało się, rozkołysało się jak morze, dzieciństwo radości z Bożej Wierchowiny.
Szybche-ha-Jekely.
Skąd płynie ta pieśń chwały dla niego? Kto opowiedział ją? Kto wyśpiewał?
Szeptały ją usta żydowskie wtajemniczone, nabożne. Usta tak wstrzemięźliwe w sprawach udręczeń wiary i zmagań wiary, jak gdyby mury i kamienie cmentarne, kryjące męczenników — szeptały. Zastanawiały się nad nią jasne głowy tych Żydów, którzy wprawdzie zajęci byli pilnie tysiącem spraw dnia, ale nagle, gdy szli znajomą, gwarną uliczką dane im było zobaczyć, że przepaść gorejąca przed nimi się rozwarła. Powiastowała o tym, na połoninie wysokiej, przy watrze, poważna gazdowska opowieść: odbija ona wszystko tak spokojnie, jak rozlana przestrzenność wodna Czeremoszu. Nic od siebie nie dodaje. Współczucie wyszeptuje jedynie w tonie opowieści podobnym smętkowi szemrzącej wody. Opowiadał o tym młody, wcześnie zgasły muzyk, który słyszał we wszystkim, a także i w tej opowieści duszę samej Wierchowiny objawioną. Miał to widzenie jakiejś istoty anioła ziemskiego. I słyszał tę organową duszę, wlewającą swe tony w dusze ludzi i stworzeń. A wszystkie istoty jako tony, struny i piszczałki tego wielkiego grania.
Tak to wnikając od lat najmłodszych w tę opowieść, nadsłuchując szczątków melodii wichrami rozbitej, łowiąc echa twych modłów po czarnohorskich pustkowiach rozsiane, a twe westchniena z kryształowej toni Waratynu wstające — znam ciebie, biały cieniu, Jekely, jak duszę bliską. I tak będę opowiadał, jakbym się z tobą przechadzał pod rękę, jakbym szedł w twe ślady, jakbym słyszał twe słowa, szepty serca twego, mój druhu, mój bracie — Jekely.

[Jekely, młody chasyd, mieszkający we wsi podolskiej, w stepie, za Dniestrem, marzy o tym, by udać się śladami mistrza Baal-Szem-Towa na Wierchowinę huculską, aby uciec od papierowej wiedzy o Bogu do bezpośredniego kontaktu z Bogiem.]

Wkrótce po ożenku młodziutkiego szesnastoletniego Jekely, umarł ojciec sterany chorobą i biedą. Pozostawił w spuściźnie synowi nakaz wyszeptany — świętej Abody, służby ofiarnej.
Toteż właśnie Aboda, ofiara i służba Imieniu Świętemu poprowadziła młodego Jekely, wiernego życzeniom ojca, lecz — jakby rzekły dusze tego świata — niedoświadczonego, biednego i zbyt młodego w niedostępne pustkowia i obszary górskie.
I tam dokonała się odpowiedź na to pytanie: — „Czymże jestem ja i czymże jest me życie, iż goreję pragnąc Ci nieść w ofierze mą krew i mój płomień“.
Rodzinne życie żydowskie jest pełne zaciszności w święceniu sabathu. Cała rodzina, w duchowej wspólnocie, odrywa się od ziemi i przenosi w wyższy świat, daleki od codzienności, pełen uroczystego nastroju i błogiej przytulności. A dla nieuprzedzonych, nie zaćmionych oczu widoczne, że niejeden święty ogień rozgorzał w takiej izdebce w sercu dzieciny. Ale ze śmiercią ojca i zaciszność tego świata znikła. Skończyły się także świętowania. Nie zjawiał się już chazan, śpiewak wędrowny, nie śpiewał i nie intonował śpiewów, nie odprawiano tańców radosnych, pełnych gorączki, na powitanie Jej, świętej Oblubienicy.
A Jekely i żona jego Rachela, dwoje dzieci żydowskich, pozostali sami na stepie, pozostawieni, osieroceni jak pisklęta z pokolenia łabędzi, ptaków wieszczych. Nie ogrzane, nie nauczone latać, niezdolne do obrony kwiliły zamiast śpiewać.
Najbliższa gmina żydowska była w Buczaczu i chęć-tęsknota do swoich, do wspólnej modlitwy żarliwej, wiodła czasem tamtędy Jekelego. Ten świat wydał mu się jednak jakby podziemne nory krecie. Duszne modlitwy, ciężkie westchnienia przesycały domy modlitw i wlokły się jak mokre mgły jesienne po ziemi. Nie wznosiły się w górę. Ludzie byli poprawni, poważni i rozumni, ale może zbyt rozumni i zbyt poprawni. Nie znali gorzenia. Oko wielkie życia nie spojrzało na nich, nie ogrzało ich.
Chłopi pańszczyźniani z okolicy, mocni, dorodni, dzielni, cierpliwi, byli życzliwi i zacni z sierotami. Nieraz z żałości dla słabej siły fizycznej Jekelego pomagali mu z własnej woli w pracy. Lecz na ich widok zdawało mu się, jakby ziemia, na której pracowali, zapomniała o tym jakie jest powołanie człowieka lub utopiła je w sobie czy skryła jak ziarno w swych czarnych skibach bezkresnych.
A panowie, piękni i dumni jakby jacyś bohaterowie z Biblii, na potężnych koniach z pysznymi orszakami wydali mu się tak twardzi i zimni, jakby Bóg dotąd nigdy nie odsłonił się ludzkości. Po śmierci ojca coraz bardziej obcy był mu ten świat.
Jekely w myśl rad czy nakazów swej nauki odbywał częste kąpiele i umywanie w rzece. Zanurzanie się w wodzie jest jakby wzorem dla oczyszczenia się ducha, dla uwolnienia ducha od zatkania pyłem smutku i ponurości. Po kąpieli odbywał wędrówki nad stromym brzegiem Dniestru wśród pól i łanów i gąszczy leszczyny. A te wędrówki brzegami Dniestru jeszcze inne miały dlań znaczenie. W żydostwie zakazane jest przypominanie o Bogu za pomocą obrazu. Zabronione jest utrwalanie oblicza spraw świętych. Ale Jekely nie miał świątyni, nie słyszał pieśni, ani muzyki. Więc z czasem z pomocą żony zbudował sobie mały szałas z gałęzi i liści, aby móc przebywać dłużej nad brzegiem rzeki. Aby szum fal przywodził mu ciągle na pamięć szum wielkiej fali — myśli Bożej. I tak pola, pagórki i niebiosa stały mu się świątynią. Szum Dniestru muzyką świąteczną, a mały szałas stallą do nabożeństwa i rozmyślań.
Siedząc tak lub przechadzając się oglądał na wiosnę wielkie siwe woły, jak powoli kołysząc się orały obrazy czarnoziemu. Patrzył z wysokiego, stromego i skalistego brzegu na wiosenne wylewy Dniestru, na potężnie buszujące fale bezkresne, jakby morze zatoką wdarło się aż tędy. I widział stoki pagórków zwrócone do słońca, zazielenione oziminą.
A daleko za tym morzem dniestrowym kontury i cienie gór — modre, tajemnicze.
Tam to właśnie niegdyś on, człowiek sprawiedliwy z duszą nieskalaną sprowadził ze światów, zapalił w sobie dążeniem ognistym — radość Bożą, którą dotąd ludzie tylko z dołu w wysokich sferach gwiaździstych, jako lutnię tęczową oglądali. A on dotknął jej strun gorejących i prądem tej pieśni wszystkie iskry Boże na wygnaniu tu światowym rozsypane powrotnym pędem zawrócił ku Niemu.
Jekely wiedział, że we wszystkich istotach jest myśl Boża — wiedział, że wspólna z ziemi prowadzi droga do serca świata. Jak inny młodzieniec, który naczytał się i rozmarzył czytaniem na zawsze, tak Jekely marzył o gorących skrzydłach Bożych. Już, już muskały go skrzydła gorące.
Lecz gdy patrzył na ludzi, znikał mu ten prąd Boży, znów czuł się sierotą światową.
Biegał na grób ojca, płakał, jęczał i wzywał go. O radę, o słowo, o znak błagał.
Dlaczego świat ludzi zamurowuje mu szumienie myśli Bożej? I jak tutaj jest możliwa Aboda?
Grób był cichy.
Jednak w polach uśmiechały mu się znów kłosy. Dosłuchiwał. Słyszał — wyraźnie — jak się kłaniały i śpiewały imieniu Bożemu. Chciał, by mu odsłoniły jak soki tajemnicze wielkiego korzenia w nie się sączyły. Aby i do niego mówiły trawy, szeptały coś. Ale jeszcze i sam korzeń świata płomienny wysoko gdzieś jak tęcza był rozwieszony. I w sercu jeszcze nie gorzały rozłogi lub nici z sieci tego korzenia.
Żona jego było to jeszcze dziecko prawie, o dużych ciemnych głębokich wylęknionych, smutnych i poważnych oczach. Jego smutek i jej się udzielał. Był zdziwiony, gdy zapytała go wstydliwie z żałością i czułością: — Co ci jest, Jekely? Ale nie tłumaczył jej. Nie pomyślał, by mogła coś pojąć. Za młoda, za malutka, by ją tak wielkim smutkiem martwić. Odpowiedział tylko: — Wiesz, Rachelko, od kiedy ojciec odszedł, nie widziałem ludzi pobożnych, ludzi pokornych. Trzeba iść szukać! Za starzy tu ludzie, za stary świat ludzki. Stary i zimny. Ziemi gorącej nam potrzeba.
Rachelka spojrzała na niego z uśmiechem podnosząc duże rzęsy i ujęła nabożnie jego głowę w małe i delikatne, ale już spracowane ręce. Czułość jej była jakby ton cytry, gdzie za każdym dźwiękiem czai się łkanie. Czyż jest na świecie taka czułość, pełna muzyki cytrowej — czułość zacnych niewiast żydowskich? Oczy jej wyrażały gotowość. Pojedzie gdziekolwiek za nim, by szukać tych ludzi nabożnych i tej ziemi gorącej. Myślała, że może chodzi o ziemię świętą, Erec Izrael, daleko za morzami położoną.
Ale tego spojrzenia nie widział już nawet Jekely, zwrócony ku sobie, szukający płomienia Bożego. W tajemnicy przed tym dzieckiem płakał potem gorzko.
I znów raz poszedł nad brzeg Dniestru rozpamiętywać muzykę dniestrową. Znów słuchał czy słychać w nim poszum tego wielkiego tętna krwi-żywicy, co płynie we wszystkich istotach. Jak płynie poprzez muzykę, jak śpiewa ten chór niewyczerpany, z siebie biorący początek i ujście w sobie znajdujący. Wyobrażał sobie posady Tory jakby granitowe fundamenty świata. Znał przecież na pamięć całe teksty: psalmów i pieśni nad pieśniami, jakby całe kaskady źródeł górskich i zawiłe sploty ciasno namyślone z Talmudu i Kabały, jakby tony uroczyste z głębin niebieskich grające. Chciał, [by] płynęły mu tutaj one wszystkie, jakby je odczytywał nie z pamięci, lecz falami mówione i grane falą słyszał, śpiewane w tych wielkich chórach fal światowych.
Było raniutko. Dalej na wschodzie nad falą dniestrową ze stepów powoli dźwigało się czerwone, wielkie słońce. A w dole przez falę Dniestru przedzierał się na małej tratwie jakiś człowiek w czerwonym ubraniu, które jaskrawiło się od czerwieni słońca. Gdy słońce weszło na nieboskłon, człowiek ten ukląkł na tratwie, zdjął kapelusz i patrzył w słońce. Siwe, bardzo długie włosy spływały na ubranie czerwone, a człowiek uśmiechał się do słońca i szeptał coś, jakby z zaufaniem przemawiał do starego druha.
Zbliżył się starzec. Jekely zdziwił się mimo woli, że tak stary człowiek ma tak łagodny i dziecięcy wyraz twarzy. Może pierwszy raz usłyszał tę samą śpiewkę radości na jego twarzy, której szukał.
Ten starzec był pierwszym górskim gazdą, jakiego poznał Jekely. Domyślił się tego od razu, gdy zobaczył olbrzymi pas skórzany, zdobiony, gurt potężny, opasujący cały tułów aż pod ramiona. Wieść przedstawia, iż mistrz nosił taki pas, kiedy czekał w górach na słowo objawienia.
Starzec skoczył rześko na brzeg i zbliżył się ku Jekelemu, pochwalił Boga, uśmiechnął się łaskawie i z prostotą. Zapytał go o drogę do jaru Złotego Potoku. Droga szła jarami zalesionymi i łatwo było zbłądzić. Powiedział też od razu, że idzie do znajomego dziada po nasiona, a niesie zioła i korzenie lecznicze z gór dalekich.
— Ot co tam widnieją — ukazał na nieboskłonie modre zarysy gór.
Szli razem potem jarami;
— A jakiej ty wiary jesteś, młodzieniaszku? — zagadnął go staruch wierchowiński. — Coś jakby jakiejś miękkiej. Nie widziałem jeszcze takiego.
— Żydowskiej, odparł Jekely, nieco zdziwiony pytaniem.
— Ej, widzisz synku, jaki głupiec stary ze mnie, nieukij. A ja myślałem, że żydowie to wiara niedobra, ludzie ostrzy, twardzi, i do napaści na chrześcijanina łakomi. Tak u nas mówią niektórzy za górą, w Jasienowie. A jakże! A ty jak syn rodzony drogę mi wskazujesz. Prawda, że zajeżdżają do nas Żydzi, co to opryszkom-junakom proch i kule przywożą, a czasem palenkę i mówią też, że ludzie to usłużni, nieźli, ale ja ich z rodu nie widziałem. I inaczej to oni ubrani, jak słychać.
Staruch mówił dobrotliwie i serdecznie, patrzył jasnymi oczyma.
Młody Jekely mimo woli z początku jakby nieco pobłażliwie patrzył na niego, tak jakby on był stary, a tamten młody. Lecz dziwił się sam sobie, gdy patrzył na tego, którego może wypadało nazwać obcym i niewiernym.
Lecz jemu czasem się zdawało, jakby to ojciec doń przemawiał. Bo tylko ojciec tak łaskawie na niego spoglądał, jak ten ogromny starzec, gazda wierchowiński.
I tak spłynęły jak nieoczekiwany promień z szarego ołowianego nieba — fale życzliwości i współczucia pomiędzy młodzieniaszkiem chasydzkim a krzepkim starym Sztefankiem Wasylukiem z Hołów za Czeremoszem.
A kiedy przyszli do osady szczerze i głośno podziwiał szyby u okien:
— Patrzcie, ludzie Boży — to jest oko! całkiem dokładne oko, oko stworzenia żywego. Bożeczku święty, gdyby to u nas zrobić coś takiego, dałbym za to owieczkę, krówkę albo i chatę. To cud prawdziwy.
Jekely zarabiał co jakiś czas na życie jako szklarz wędrowny. Na malutkim i lekkim wózeczku, zdolnym prześliznąć się przez każde bezdroże i przejechać wąziutką polną czy leśną drożyną, ciągnionym przez starego lecz malutkiego konika, zwanego „Braciszkiem“, objeżdżał całą okolicę co wiosny i co jesieni. „Braciszek“ był dobrze doglądany i lepiej żywiony niż sam gospodarz. Znał sam wszystkie drogi w okolicy, nie potrzebował kierownictwa. Dawniej jeździł nim ojciec, a później Jekely wioząc otulone słomą, sianem szklane płyty i zaopatrując całą okolicę w szyby.
Wasyluk dowiedziawszy się o tym zaczął zapraszać gościnnie i serdecznie, aby Jekely udał się z nim w góry, opisując mu od razu dokładnie i szczegółowo całą drogę.
— Toż to ludzie cudować się będą i dadzą ci co zechcesz.
Tego ucho Jekely, zwrócone ku innym głosom, nawet nie słyszało. Ale stanął przed nim obraz tych modrych gór, lasy ogromne, tajemnicze, jakby usłyszał szum wód radosny. O tym wszystkim zdążył mu opowiedzieć gawędliwy staruch.
A z serca wyleciał blask tęskny, wspomnienie Bal-Szema i jak cień orlich skrzydeł mignął nad tym obrazem-widzeniem.
Jekely rozmyślał z lękiem nad tym, co by mógł robić tam, gdzie nie ma Żydów, nie ma czystego pokarmu, gdzie nie ma bożnicy, nie ma Tory, nie ma cmentarzy — wśród niewiernego ludu? Gdzie trzeba broń mieć ciągle w pogotowiu przeciw dzikim zwierzętom, przeciw rozbójnikom.
Ale dalej rozmyślając sam sobie się dziwił, jak mógł nazwać tak żywy kruszec Boży, którego ten stareńki był świadectwem! I zdawało mu się, że to nie on tak powiedział, lecz jakiś i swój i obcy głos w nim! Lecz ten głos tak myślał — przecież nie byli nabożni — słyszę w nim modlitwę, która musi być w łanie zboża. Bo ten staruch modli się jak ten łan zboża i widzi w słońcu brata starszego, wielką iskrę Bożą.
Ale gdy zaczął rozmyślać o górach, uświadomił sobie jak bardzo nie uzbrojony, nie przygotowany był do takiej wędrówki i jak bardzo wiele mu brakowało do Świętej Abody. I istotnie. Każdy młody góral, każdy chłopczyna u gazdy w połoninach, władający wyrobionym sprężystym, krzepkim i radosnym ciałem, umiejący obchodzić się z bronią, znający dokładnie ślady i obyczaje dzikiego zwierza, czytający ze śladów na drzewach, trawach i płajach, rozumiejący co wieści szum wiatru i szum rzeki — znający się na chmurach — miał jakby w zapasie cały aparat obrony i ataku. W porównaniu z nim Jekely był jak małe dziecię albo jak kaleka: mógł się przelęknąć czegoś błahego, a zlekceważyć największe niebezpieczeństwo.
Jego bowiem spostrzeżenia, jego rozmyślania do innego związku się odnosiły. I on nadsłuchiwał, patrzył i oglądał. Ale w rzece, w skałach, roślinach i chmurach — nie szukał związku ze światem. Szukał tylko jakie jest w nich potwierdzenie Głosu przedwiecznego, jaki ślad Jego pracy, obecności i działania, jaki znak i drogowskaz ku Niemu wiodący. Co prawda także jaka jest odrębna droga każdej istoty ku Niemu. I dlatego może, jak każdy człowiek religijny, taki, który całą duszą się oddaje wieczności, musiał czekać aż płomień Abody rozgorzeje do tego stopnia, iż gotów będzie, bezbronny przejdzie bez lęku wśród największej nawet grozy, której by nie zniosło najbardziej nieustraszone dziecię tego świata.
I właśnie spotkanie z Wasylukiem przyszło w czasie, kiedy Jekely odprawiał długie posty, cierpiał i płakał i męczył się czekając na wezwanie, na znak przez dopełnienie bezmiernej gotowości do świętej Abody.
Aż, wkrótce potem, gdy dusza jego jak nurek zatopiła się brnąc i wlokąc się przez morskie głębie snu, z trudem rozsuwając ciężkie olbrzymie słupy i ściany fal — zjawiła się wieść błogosławiona.
A sen miał taki: leżał jak gdyby nad brzegiem Dniestru i spoglądał w kłębowiska i zwały chmur tłoczące się i uderzające na się wzajemnie. A były to — tak mu coś rzekło — fale Giłgułu. Wędrówki duchów i ludów na niebie i na ziemiach tak grzmiały i dudniły wraz z falami Dniestru.
Ale — pomyślał we śnie — czy ja to wszystko oglądam? Czy Ktoś przez moje oko ogląda?
I wtedy wielkie radosne potwierdzenie objawiło się — przepełnione błogością przeżywanie nowego życia.
Jak wytrysk nasienia słonecznego, jak długi strzelisty miecz światła, u dołu ostry a rozszerzający się ku górze — ukazał się cherubin pytając szeptem wewnątrz głowy słyszanym: — „Gorejesz? Pragniesz mi nieść w ofierze swą krew i swój płomień?“ Rozpiął wielką tęczę na niebie. A tęcza jak strzała pędziła i wskazywała na modre szczyty. Tamtędy prowadziła Świętą Abodę.
Budząc się czuł, że wstaje z niemal obłąkaniem z bezdna, spod brzemienia fal światowych, brzemienia nie do zniesienia dla biednego kruchego czerepu ludzkiego. Nie mógł dłużej rozmyślać o tym. Jakby na rozkaz, jakby na wezwanie watry z góry Sokolej pospieszył w góry.
Przedtem paliła go gorączka i wszystkie strachy, skrupuły, zastrzeżenia.
Każdy strach jak łuska na wyzdrowiałym ciele po ustąpieniu gorączki odpadał łatwo i nawet przyjemnie. Jedzenie nieczyste? Będzie jadł [mchy] ziemne i las. Życie osiąga [na pewno], że w każdej chwili jest w ręku Boga. Tora? Tu najważniejsze potoki na wiosnę. Cmentarz? Las bukowy karpacki tworzy katedry swoistego, pogodnie radosnego nabożeństwa.

Rozmowa z Reb Aronem

Aron uśmiechał się pobłażliwie, Jekely zdawało się nawet, że pogardliwie:
— Czyż Beszt jest w jakichś lasach, drzewach, patykach i glinie? Taki las, czy taki las, to nie wszystko jedno? Każdy las zresztą jest dziki, jest straszny. Beszt jest w duchu. A odbicie ducha jest w tym, co zapisali już rówieśnicy, co jeszcze napiszą, co przekazują. Nie do Jasienowa idź, Jingełe, tylko do Międzyborza, a nawet daleko na północ, do Witebska. Tam są ludzie, co słyszeli na własne uszy, widzieli na własne oczy, o każdej rzeczy ci powiedzą, do każdego kroku w życiu będziesz miał wskazówkę i regułę.
— Zatem tak samo jak przedtem w miastach, trzeba siedzieć blisko rabina. Czyż Bożej swobody, miłości, która zewsząd płynie, która do najniższego, do dziecka więcej niż do innego spływa, nie objawił nam Beszt? Znów papiery, znów izdebki, znów Beth-hamidrasz?
Aron zniecierpliwił się lekko:
— Ależ, młody jesteś, Jekely! Przecież nie w tym rzecz. Czy w izdebce czy w więzieniu, to obojętnie. Chodzi o duchową naukę, o skupienie i żar.
Jekely: — W opowiadaniu o ścieżkach, które wskazuje naprzód mędrzec, a potem anioł gniewu na rozstaju, Nachman wymienia prostą drogę do miejsca Światła wiecznego, następnie drogi błotniste i wreszcie drogi ognia. Kończą się one żarem bezprzestrzennym.
Aron: — Czy w izdebce, z której nie ma odpływu, nie może być żar bezprzestrzenny? Przestrzeń to odpływ i przypływ. Co ma przestrzeń do ducha? Im mniej nawet przestrzeni, im bardziej się kurczy, tym mocniej w głąb duch się pręży. Chyba może tylko tyle, że w górach spokojniej i że nie przeszkadza, ot, nie ma hałasu.
Jekely: — Jakżeż to, Reb Aronie! To w księgach jest wszystko? W księgach zapisanych przez ludzi? A czy oni na pewno dobrze zrozumieli Beszta? A jeśli jest dostęp do ksiąg napisanych przez Kogoś Innego?
Reb Aron spoważniał.
— Nie widać tego po tobie, chłopcze, na pierwszy rzut oka, ale wynikałoby — gdyby tak wnioskować spokojnie — że jesteś zarozumiały. A czy ty zrozumiesz lepiej księgi owe niż przyjaciele i uczniowie Beszta zrozumieli jego słowa? I po cóż byłby Beszt, po co cierpiał i męczył się po górach i pustyniach dzikich, gdyby każdy miał dostęp do innych ksiąg? Cadyk sam szuka swej drogi, daje drogę i prawo, jest równocześnie Mojżeszem. A ty chciałbyś, by cadyk był Mesjaszem, by odtąd wszyscy sami znajdowali drogę. Czy może sam jesteś tak wielki jak Beszt, czy większy! Ha-ha! Swoboda! Naprzód jest granica, naprzód tama, a miłość i swoboda sama w nie wpłynie. Prawdziwa swoboda jak morze, gdyż ma brzegi.
Jekely trochę zawstydził się. Rozmowa stała się trudniejsza. Nie chciał się przyznać, że...
W rzeczywistości chciał się wyspowiadać przed nim, zanim uda się w góry, ale on widocznie nie dostrzegł tego. A może był przeciwnikiem spowiedzi.
— Ja tak myślałem: jeśli melodia przypomina mi moją matkę, to i melodia gór, śpiew wody uprzytomni mi słowa Beszta. Otworzy wszystkie wrota duszy. Ułatwi —
Przeciw temu ostatecznie Reb Aron nic nie miał.
— No tak, jeśli człowiek nie potrafi się skupić, jeśli w swojej izdebce nie umie zespolić ducha, niech idzie w góry. Jeśli go tam nie będą straszyć wilki, rozbójnicy i straszny, straszny las.
Reb Aron powiada:
— My praktyczni mniej lub więcej ludzie ruszamy się, bo musimy. Ale mędrcowi po co to? Im mniej przestrzeni tym więcej przestrzeni dla duszy. —
Jekely: — Powiadasz, że las jest straszny. A powiedz mi jeszcze, czy las dużo szkód wyrządził Żydom? Czy gdy było co kiedy krwawego, strasznego lub poniżającego choćby — czy było to w lesie, w samotności? Winniśmy właściwie więcej ufności lasowi.
Aron: — Nie rozumiesz. W skupieniu ludzkim człowiek bezpieczniej się czuje. Gdy myśli, że choćby może bać się razem, już mu lepiej. Nie szaleje z nieświadomości, z niepewności. Nie budzi się w obliczu nagłego niebezpieczeństwa jakby z pożarem nad głową. Jest na straży.
Jekely: — Nic nie słyszałem, by to komu pomogło. I wiem z dziejów nie tak dawnych, z dziejów przed Besztem, że im więcej się skupiali, tym większe były rzezie i zniszczenie, tym większe pokusy do rzezi dla przeróżnych zbójów i wrogów. To jest szaleństwo ludzi trzeźwych a tchórzliwych, że lecą prosto w paszczę niebezpieczeństwu, gdy chcą się chronić. Gdy są na straży niby to, jak powiadasz, byle czyj okrzyk we śnie, jak iskra zapala to szaleństwo strachu. Bierzmy więc trzeźwo: Czy byłoby się to stało, wszystko, choć setna część tego, gdybyśmy osiedli gdzieś w lasach. Trzeźwo — chyba, że uważasz, iż trzeźwość to ciągła bojaźń.
Aron: — Młody człowieku, mówisz nie tylko jak młody, ale jak młody goj. Za wiele wiesz po czemu łokieć, a raczej po czemu kijaszek. Bo cóż znaczy trzeźwość u ciebie —
Jekely: — Trzeźwość to głowa jasna, bez lęku.
I jeszcze Jekely:
— Dopóki człowiek nie zanurzy się w ciemność, nie otrze się o strach, dla próby, to on w więzieniu, zaryglowany od Boga. Nic nie wie, jak koń, co wciąż w stajni, któremu wszystko znane — żłób, siano, legowisko — nie ma się czego spłoszyć. Dopiero na ścieżkach ciemnych, gdy jest całkiem sam — zobaczymy, co widzi: strach, brak ludzi, brak domu — czy Boga.
Aron: — Po co człowiek ma się pchać do ciemności? Cóż tam jest? Dół, w który wpadnie — pień, o który rozbije oko — pies, który go ukąsi, albo przestraszy — zbój, co go pociągnie pałką po głowie.
Jekely: — Tam jest taki kąt, w którym zobaczy, że jest sam.

Przed pójściem w góry, w Kosowie

Stary woźnica: — Śmiać się musisz, i szyderstwa naucz się. A potem, uśmiechem —
Jekely: — W tak poważną wędrówkę?
Stary woźnica: — Gdzie tam życie ludzkie jest kiedy poważne! A jak poważne, to już śmierć. To śmierć go ponad te śmieciuszki i drobiazgi — wynosi.
Rabin: Można tak u furmanów, ale nie u uczonych.
Stary woźnica: — Recht! Rebeleben. Rabinów i śmierć nie wynosi.

Braciszek

Gdy wyjechali ponad puszczę za Kosowem, Braciszek parskał jakby orzeźwiony powietrzem. Ale także szczurzył uszy, gdy dochodziły go jakieś powiewy czy zapachy i poszepty z puszczy. Potem gdy droga zaczęła się piąć stromiznami na Bukowiec, zdziwiony stawał, jakby pytał gospodarza: — Czy tu nie zaszła pomyłka? Lecz jako że znał Jekely od dziecka, wiedział, że wszystko dobrze i poważnie myśli, uspokojony ciągnął powoli dalej wózeczek, a Rachela i Jekely gorliwie i radośnie pomagali mu. Jechali nie drogą, którą teraz wchodzi w Waratyn po przejściu przełęczy za starą ścieżką cłową. Tych jeszcze wtedy nie było. Jechali starym, prastarym granicznym płajem, którym przed wiekami słowiańskie plemiona na Bałkan się przeciskały, którym może przechodzili wojowniczy Gotowie i pasterze Dakowie, wysoko ponad granicę lasu — nad puszczę — wzniesionym. Gdy zbliżyli się do szczytu Bukowca, powitały ich gromady prastarych buków potężnych jak kolumny, i arkady i łuki tumów i bożnic — jakiegoś stylu, którego dotąd nie było jeszcze w dziejach. W pustkowiu tym tryskały przy wąskiej kamienistej dróżce źródełka ujęte w rynienki z krzyżem jordanowym, znakiem święcenia wody. Jakieś zacne dusze, mające co prawda jak zawsze w naszych górach, dużo czasu, wystrugały te rynienki — dla przechodniów z prośbą o „prosty-Bih“, o przebaczenie grzechów — by wdzięczne westchnienie strudzonych wędrowców zawsze na nich spływało.
A naokoło rozpościerał się zdumionym oczom żydowskich dzieci istny raj, ogrójec stworzenia. Pokonawszy strach cielesny radośnie gotowi do świętej służby-ofiary, oboje chłonęli potęgę Bożych puszcz i pogodę złotych bezkresnych połonin. Patrzyli na Ihrec od strony północno-zachodniej, na połoniny od strony Riczki, na Pisany Kamień — na te szczyty święte, które słuchacze nasi poznali w ciągu naszego bajania — i skłonni byli wołać je jak znajome duchy, nazywać je imionami drogimi, jedynymi z kraju świętych. To jest góra Hebron, ciemna i zielona, wskazywał na Ihrec, a tamto góra Synaj wskazując na Synyci ze skałami, a tamta Nebo — patrząc ku Pisanemu Kamieniowi. A tam daleko to chyba Ararat, ogromny w mgłach postrzępionych, na którego szczycie w czasie potopu światowego korab Noego się zatrzymał — ukazując na Czarnohorę — marzył głośno Jekely, a myśl i czucie Racheli płynęło jak pieśń z instrumentu ręką mistrza wyzwolona: — Witajcie, góry święte, dzieci naszych ojczyzno! Byli tu jak Adam i Ewa, wolni od uczucia grzechu — rozśpiewani pieśnią nad pieśniami, poza życiem, na początku życia.
Tak stali na przełęczy jak na dziale dwóch światów. Tam jest kraj naszej ofiary — Abody, ale tam kraj przyszłości. Tam księga światowa. Tam pokarm-manna.
Turkot wózka rozlegał się echem po puszczach i głośno sygnalizował z daleka ich zbliżanie się, gdy zaczęli zjeżdżać granią Bukowca — nagle cicho jak duchy nie wiadomo skąd pojawiły się na drodze dwie rosłe postacie. W wysokich kapeluszach strojnych w pióra sokole i otoczonych blachą mosiężną jakby hetmani, w skórzanych wysokich pasach i z mosiężną blachą szeroką na piersi. Na plecach mieli zdobione strzelby ogromne, za pasami mieli różną broń, a w rękach ciężkie mosiężne toporzyska. Stali wyprostowani i spokojni. Byli to opryszkowie.
Lecz śmiałe i groźne twarze ich były jakby zdziwione, a nawet nieco drwiące, gdy zobaczyli młodocianych wędrowców z malutkim wózeczkiem. Jekelemu, gdy zobaczył ich, zaświeciły się oczy: — Bracia, bohaterowie mocni, lwy, witajcie! — zawołał wyciągając do nich dłonie serdecznie. — Ze światłem przychodzę do was. Do wszystkich chat dam własnymi rękami światło słoneczne i do dusz z takimże światłem, a każdemu jego twarz ukażę.
Wskazywał na wózek wypełniony szybami. Lecz widocznie jeszcze im nic nie wytłumaczył.
— A ciebie kto tędy skierował, chłopcze? — zapytał chłodno i badawczo opryszek z twarzą pokrytą bliznami i wykrzywioną jak zawsze w uśmiech przylepiony do twarzy.
— On — jedyny święty wiekuisty pozwolił mi pójść i dał mi siłę.
Opryszki spojrzeli na siebie i na niego uważnie i jakby z lękiem, a potem litośnie i życzliwie. Rachela drżała, ale twarz Jekely płonęła zachwytem. Patrzył na nich serdecznie.
— To wieszczun wędrowny biedaszka, wróżbita jakiś sierocy. Ale po co to dziewczątko z tobą, bratczyku?
— To Rachela, którą prawo święte i ojciec mój dał mi za żonę.
Wyjaśniło się wreszcie, że drogę wskazał mu stary Wasyluk. Radość zjawiła się na twarzy opryszków. Wiedzieli już, że ma przyjść w góry chłopiec sierota żydowski, który umie szyby wstawiać i ma lusterka, a przy tym leczy ludzi na odległość samą myślą. Tak Wasyluk na chramie przy cerkwi opowiadał.
I zbójnicy, dumni i wyniośli z gościnnością i serdecznością odprowadzili niezwykłych gości w dół ku Waratynowi, wypytując jak dzieci o wszystko co tylko było można.
Po drodze na polance poniżej Pisanego Kamienia, poniżej grobowca Wielitów zebrało się całe sławne towarzystwo opryszków. Z początku patrzono z lękiem przed rzekomym czarownikiem żydowskim, ale gdy zobaczyli te bezbronne dzieci z małym miniaturowym wózeczkiem i konikiem i gdy Rachela rozdała małe zwierciadełka i kołacze żydowskie, serdeczność ich nie znała granic. Kładli im na wóz kożuchy i liżnyki pyszne włochate. Byli tacy, co chcieli darować strzelby, a Jekely poczuł się chłopczyną jakim był i żałośnie i śmiejąc się wymawiał się od tych podarków, z którymi nie wiedział co robić.
Gdy wieczór przyszedł, opryszki przy muzyce skrzypiec, cymbałów i fłojery naprzód śpiewali pieśni o Wielitach i Doboszu, a potem puścili się w tany podnosząc topory i wirując zamaszyście.
A Rachela i Jekely siedzieli na grubych liżnykach wśród traw i nie wiedzieli na jakim są świecie. A Braciszek tarzał się w wysokich trawach i patrzał na nich mrużąc oczy z zadowoleniem. Z dziecinną ciekawością i serdecznością właściwą górom witano ich potem wszędzie. I Czeremosz ich witał jakoś dziwnie: boleśnie i radośnie. I wieść powiada, że zbudowano im chatę i złożono się, aby mieli chudobę, a Jekely z rozczuleniem i wdzięcznością rozrywał się i wspinał się po górach i połoninach i Słoneczku Bożemu dawał dostęp do chat — wstawiał szyby.
A przy tym, tak mu się zdawało, otworzyły mu się zasady świętej służby w tym nowym, dzikim i dziecinnym świecie. I jak opowiadają święte podania, iż z każdego czynu zbożnego rodzi się duch anielski, tak jego pragnieniem było, aby praca jego zawsze jeszcze zrodziła poczęcie duchowe. I tak jeszcze zaczął myśleć, że ród jego, naród dzięki Panu czyniący — nie dlatego jest wybrany, aby mu miało być lepiej na świecie, aby miał prawo wywyższać się, pogardzać kimkolwiek. Nawet przeciwnie, może mu gorzej ma być, może pokorniejszy być musi, bo to jest ofiarą za to, iż wielkie posłanie jest jego udziałem i to jest wybranie jego: iż są wysłańcami Jedynego do ludów tej ziemi dla ich podniesienia i uświęcenia.
Co to znaczy być Żydem, jaka myśl Przedwiecznego, tutaj dopiero sobie uświadomił: z ofiary siebie i swej duszy być pracownikiem w pierwszym szeregu każdej myśli i pracy nowej, doniosłej i skromnej dla człowieczeństwa.
A jego zadanie: ten kruszec Boży, te dzieci wierchowiny w dzieci Boże przemienić. Iskry Boże są wszędzie, w różnym napięciu. Są uśpione — dusza oświecona, zbudzona może je zbudzić. Więc grają w lasach, obłokach i szczytach. Ten świat nie tylko odbity w naszej duszy jest piękny. Byleby go tylko zbudzić, będzie współgrać i śpiewać będzie duszy zbudzonej. Nauka jego jak mało która pozwalała mu szukać i znaleźć skarb radości w ludziach, zwierzętach, drzewach czy trawach. A także skarb potęgi przyrody jako kruszec święty. I tam gdzie najwięcej jest odrębności, gdzie każdy twór jest sobą, tam najpotężniejszą harmonię można zestroić — największą pieśń zagrać z tonów powracających ku Niemu, mimo iż nie zestrajających się w jedno. Każda bowiem dusza stoi przed Jedynym we wspaniałości swej jedyności. Tak uczyła wzniosła nauka przed tylu laty, gdy dumny świat ludów mądrych, oświeconych i uczonych nie wiedział nawet o jej istnieniu.
Lecz nauka wróciła do izdebki. W skupieniu duchowym wiernych wyczarowała cadyków-wieszczów, którzy wspólnie z akordami dusz wierzących i modlących wprost z małej niskiej izdebki osiągali sfery harmoniami widzeń — przebywali w jasnościach światów niebieskich wśród gorzenia Hidlabutu.
Jednak usunęli się od wielkiego krążenia krwi — porzucili pokorną Abodę — zawracającą iskry z wszechświatów ku Niemu.
Jekely nie powrócił ze świata do izdebki. Lecz poszedł w nowy dziewiczy świat.
I w tym świecie gdzie osiedle od osiedla tak daleko, gdzie człowiek człowiekowi tak miły i tak straszny stać się może — odczuł jakby więcej świętą tajemniczość każdej istoty ludzkiej — tak może właśnie jak to było intencją jego nauki — w tych górach i z samotności poczętej.
Jekely osiadł w Jasienowie, lecz zaprzyjaźnił się z całymi górami. Przede wszystkim chodził do Wasyluka do Hołów. Stary Wasyluk zaś brał go ze sobą daleko na połoniny lub na węgierski bok. Chodzili tym odwiecznym gościńcem szczytowym, zwanym płajem. Po drodze zachodzili na Babę Lodową, gdzie główną siedzibę miał Dmytro, sławny hetman opryszków. Wszyscy Jekelego nie tylko lubili, lecz także szanowali i odnosili się ze względami jako do istoty delikatnej, a czcili jego mądrość i wierzyli w skuteczność jego modłów. Nikt mu nie śmiał zamącić jego samotności, gdy oddawał się modłom.

Jekely na Hołowach

Gdy przyszedł Jekely po raz pierwszy na Hołowy, zobaczył na polach wśród lasu widowisko.
Wokół starego człowieka tłoczyły się krowy i cielęta. Było ich coś ponad setkę. Był to Sztefanko[2] ze swą chudobą.
Sztefanko nie karmił bydła ani nie poił. Rozmawiał z krowami. Spośród kotłowiska chudoby siwe oczy Sztefanka świeciły z daleka. Dokąd zwróciły się, przyciągały chudobę. Do tych oczu błyszczących pchała się wszystka marżyna. Sztefanko uspokoił czasem cielę słowem, by się nie tłoczyło zanadto. Naprzód tedy dopuszczał do siebie cielęta i jałówki. Brał je pod brodę. Przecierał czasem listkiem zaspane oczy cieląt i dziewczęce, zamglone jałówek. Krowy niecierpliwie wyciągały głowy. Za podniesieniem ręki zatrzymywały się. Później podchodziły i krowy spokojnie w porządku. Naokoło nie było widać żadnego najmity. Jekely usiadł wśród leszczyn. Miał co oglądać. Po czym Sztefanko ukląkł wśród chudoby i modlił się.
Nie było go widać. Jekely słyszał tylko słowa modłów.
— Boże Słoneczko święte z jasnego tronu, daj by ta chudoba była zdrowa, bezpieczna, wesoła. Na wszystkich dróżkach, na wszystkich płaiczkach, na wodach na chodach, na wszystkich pastwiskach. — Błogosław tę Bożą mannę, Bożą rosiczkę.
Chudoba rozchodziła się powoli.

Sztefanko opowiadał później Jekelemu, że był wcale grzeszny w młodości. Wszystko zdaje się przez oczy. I żeby uciekała która dziewczyna kiedy. Ale gdzie tam. Stała jak urzeczona. Trafią się takie oczy, co sieją grzech. Kto wie, a może dobrze robią ci lirnicy, co dzieciom już wyjmują oczy. Tym grzeszniejszy grzech taki, że nikt się nie przyzna do grzechu.
Jekely myślał o tym inaczej. Ale nie opowiadał tajemniczej nauki (że gdzie radość, tam nie ma grzechu).

Rozmowa Jekely ze Sztefankiem Wasylukowym

— Powiedz mi synku — pytał Sztefanko — czemu wasza wiara Żydzi są biedni. Czy nie lubicie majątków, czy nie dają wam, odbierają i dlatego nie chcecie się bogacić?
Jekely uśmiechnął się —
— Ojcze, Żydzi wcale nie są biedni. Najbogatsi, pieniężni głowacze to Żydzi, bo niegłupi. Ale przecie Bóg tego nie chce i nasz Beszt to wiedział. My wierni jeszcze jesteśmy biedni, bo pokorni. Nie pokora wobec ludzi, bogacze są od nas pokorniejsi, potrzebują ludzi, nieraz machają przed nimi ogonem, jak psy, jeszcze jak! Boją się utracić, chcą wszystko sprzedać za pieniądze. My pokorni wobec Boga...


∗             ∗

Gdy zobaczył Dmytra Wasylukowego, przypomniał sobie żywo wielkie powiedzenie mistrza, że im większy człowiek, tym silniejsze, tym potężniejsze ma popędy. To dziecię wiekowej cieplarni żydowskiej, gdy wyszło na słońce, tym bardziej chłonęło promienie słoneczne, odbite, wielkiego świata. Jekely choć młodzieniaszek z powodu słabości fizycznej był na tyle pokorny, oddany duchowo swej nauce, że nie odczuwał wyższości, którą tym bardziej starałby się uprzytomnić sobie młodzian słaby w stosunku do udałego, zdrowego i lotnego jak ptak Dmytra.
Podziwiał szczerze jak rzeźbę doskonałą tego smukłego, wysokiego, młodego męża o złotych kędziorach, zdolnego dogonić łanię. Dmytro nigdy nie chodził, zawsze biegał, zawsze latał, a z roześmianej twarzy i patrzących sercem oczu wszystko inne dobre można było odczytać, tylko nie to, że jest watażką zbójników. A jego napady na kasy cesarskie i na skarbce węgierskie były wynikiem dowcipu i szaleńczej odwagi. Nie słychać, aby Wasyluk kiedy w czasie tych napadów kogo zarąbał, aby komu krzywdę wyrządził. Ale powiadano, iż miał ogromne pieniądze, z którymi nie wiedział co robić, kazał sobie tylko przynosić różne instrumenty muzyczne. I siedząc na Lodowej wyśpiewywał pieśni i układał-roił w swej głowie różne pieśni, a potem zaproszony na zabawę do pobratymców wzbudzał zachwyt u słuchaczy.

Jekely w poszukiwaniu ksiąg

[Wieść podaje, że skarby Dobosza leżą ukryte w tajemnej pieczarze, a wśród złota i srebra, którego tam pełno, znajduje się również Gołębia Księga Baal Szema, którą powierzył on Doboszowi do przechowania.
Prawdziwą tę księgę Baal Szem czytywał karta za kartą przewracając codziennie jedną, podczas gdy inni potrzebują całego żywota na odczytanie takiej jednej karty.]

Nocą, rzucając wzdłuż skalnej omszonej ścieżki na prawo i na lewo zastawy i ochrony poszli szukać księgi w skałach — Dmytro i Jekely. Najwięcej ciągnął ich jakiś płacz dziecinny z głębi jaru.
Dmytro domyślił się, że to któraś z dusz głodujących. Rzucił jej garść ziarna w przepaść. Płacz ucichł.
Jekely powiedział cicho:
— Gdybym nie miał powołania, każdy krok roztrząsłby mnie ze strachu.
Ciemności były bez szarości, bez jednej smugi mniej czarnej.
Dopiero gdy ścieżka się skończyła i przybyli do gładkiej, wysokiej skały, dwa wielkie słupy ukazały się po prawej ręce w wolnej szarawej przestrzeni. Czekały aż któryś ze śmiałków przelęknie się. Wtedy — tak opowiadano — padają nań, miażdżą, potem znów się podnoszą.
Dmytro zapukał do skały trzy razy. Spętany głos wydarł się ze skały:
— Kto jesteście? Jeszcze nie czas.
Jekely wypowiedział słowo.
Padło w przepaść i poszło burzą po lasach w dole: Rachmani bne rachmani...
Zadrgały skały, rypnęły podwoje.
— Gołębiej, światowej księgi nikt wynieść nie może. Gołębiej, dawidowej księgi nikt nie dotknie, bo ręka mu zatrzyma się i zgłazi. Tylko zapach księgi go ogarnie. A z niego jak z chmury światło, wynurzy się pismo światowe. Z gołębiej księgi jedno słowo może wynieść kto dopuszczony do niej. I każdy inne. Dwóch pustelników nie natrafi na to samo słowo. Na jedną stronicę księgi gołębiej starczy zaledwie całego życia pustelnika. Ileż razy musi w wędrówce powracać tu, by przeczytać księgę. A jakimże cudem i ileż iskier stopił w sobie Mistrz imienia niewypowiedzianego, że poznał księgę. — —
— Jakie jest twoje słowo? — zapytał Dmytro.
— Nie zabijaj — największa tajemnica —
— To tajemnica? — zapytał Dmytro zdziwiony — ksiądz to mówi co niedzieli. Patenty urzędowe nudzą i grożą. Każdy kucki mieszczanisko krzyczy: nie zabijaj — by mógł spokojnie zabijać psy i łupić skóry. Woła na pomoc księdza, patenty i szubienice. Nigdy nie miałem ochoty zabijać, nawet broniąc się, ale to mi nie mądrość.
— To nie ta sama nauka, Wasyluku. Z zabitym twój los związany. Zabity człek idzie w ciemność, nie dojrzał jak kłos zielony lub zgniły, nie związał promieni słońca dla dalszego kwitnienia. Miesza brudne ręce do sprawy Bożej, kto zabija. Odwraca bieg rzeczy. Sam to powiedziałeś, że cesarz ciemności krzepi się, wzmacnia się krwią.
To jest tajemnica.
Nikogo, kto chce zabijać, nie wstrzymuj. Kto ma oczy do słoneczka zwrócone, nie zabija. Kto z naszego bractwa, odrazu mu świeci ta wieść radosna z oczu. Radością leczyć nam świat cały i przyjaźnią.
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa. Rachmańskiej wiary. Oczy podobne Sztefankowym żywią cały świat. Wszędzie oczy te, oczy, liście żywe bukowinki świętej.


∗             ∗

Wieść i legenda nie mogła zataić — czy też nie mogła sobie odmówić i tej wiadomości, że Jekely powędrował do dziada, do starego ślepca gromowego na Ihrecu. Bóg jeden wie ile mógł mieć lat i czy kiedy był młody. Ale wtedy był już stary — tak zapewniają.
I powiadają, że stary, samotny i groźny ślepiec powitał tak serdecznie Jekely, jak nigdy nikogo ani przedtem, ani potem:
— Na ciebie czekała ziemia nasza, synku anielski. Ciebie nam brakowało. Bo nasz ród to jakby góra jakaś lub drzewo wierchowe taki jest! Korzeniami się giąć w ziemię ku głębinie, rosnąć i rozkrzewiać, rozgałęziać się, rozpleniać gałęziem i listowiem piąć się ku niebu — i czekać. A twój ród wędrowny jest jak ptaki, szlaki światowe znające. Jak wody wesołe grające niestrudzone. Nie ma, synku, i nie byłoby naszej wiary i żadnej wiary świętej bez waszego rodu. Jak wiatry Boże połonińskie nasiona święte rozsiewacie. Nim słonko Boże przyjdzie, zanim rozgrzeje ten świat — wszędzie wasze plemię o świtaniu się zjawia.
I błogosławił — ze sercem ściśniętym — szlaki Jekelego.


∗             ∗

Z czasem zmienił się Jekely na ciele i na duszy. Ale chociaż forma zmieniła się, treść została ta sama. Można by rzec, że nie odczuwał tej ziemi ani ziemi w ogóle jako wygnanie, lecz jako stopień. I rozrósł się Jekely, stąpał pogodny, spokojny, opanowany. I z daleka myślałbyś, że to łegiń jakiś dumny i wspaniały idzie. Tylko gdyś z bliska zobaczył oczy siwe, nieco znieruchomiałe i twarz skupioną, suchą, jakby wyrzeźbioną, to i towarzysza łeginia dreszcz przejmował z lęku przed tym rzekomym czarownikiem żydowskim.
Blisko skrzyżowania dróg, nieco niżej niż teraz dwór jasienowski, była chata Jekely. Otaczały ją stare jasiony. Jeden jasion był szczególnie stary. Konary miał tak grube jak pnie sędziwych drzew. Niektóre były na pół zeschłe, inne pozakręcane, popękane i znów pozrastane. Ale na wiosnę szczyt i wierzchołki niektórych gałęzi powiewały kędziorami wiecznie nowej, wiecznie młodej zieleni. Jekely i Rachela nazwali go ojcem, przypominał im ojca. Słyszeli w jego szumie rady i ostrzeżenia.
A kiedy przechadzali się w dzień świąteczny w górę ścieżką nad Waratynem, zauważyli wśród głazów sterczących wysoko, jeden kamień szczególnie potężny i foremny tuż nad głową sterczący. Rachela nazwała go wybranym kamieniem i powiedziała, że powinni go wybrać sobie na kamień grobowy.
I oto cóż się stało? W jednym ze znanych cytatów Talmudu powiedziane jest, iż kto by rzekł „Jak piękne jest to drzewo“, powinien śmiercią umrzeć. Zapewne wyrażone jest przez to przerażenie [i] obawa przed utratą uduchowienia, gdyby zaczęli [chwalić] wyobrażenia zmysłowe. Ale może tu odgrywa także rolę utrata ziemi ojczystej, gdyż o drzewach a nawet kamieniach Ziemi Świętej w piśmie świętym i w rozmowach mówi [się] ze wzruszeniem i przywiązaniem. Ale tutaj wykwitła z ziemi górskiej nowa wieść wkorzeniła ich w ziemię.
W ciepłych porach roku nieraz przebywał całymi tygodniami pod Pisanym Kamieniem na modłach i dumaniu nabożnym. Miał tam mały szałas, zbudowany z kłód i gałęzi smereki. Ale siedział przeważnie nad źródełkiem-strumyczkiem. Z początku nic nie robił. Ot tak pożądał, aby czas dzwonił w akord do dzwonienia strumyka. Czasem przyleciał jakiś motyl skromny brunatny o piegach barwy ceglastej. Siadał mu na ręce i długą ssawką wodził po ciele. Mały długi czerwony chrząszczyk powoli, bardzo powoli gramolił się spomiędzy kamyczków, a mały konik polny wykonywał cudowne skoki. Jekely nigdy się nie zmuszał do modlitwy, nie zaczynał umyślnie, lecz z dzwonieniem potoku, z trzepotaniem skrzydeł motyla, z ćwierkaniem świerszcza i poszumem łąki sama zaczynała się w nim i poza nim. I tak był w modleniu jak w chmurze złotej, unoszony jak w kopułach powietrza. Rachela przynosiła mu jedzenie i rzuciwszy rozognionemu żarem modlitwy i wtopionemu w błękity mężowi czułe i głębokie spojrzenie cicho znikała w dół stromym leśnym płajem. A on unoszony modlitwą szukał dróg dla siebie po szlakach niebieskich, a także rozsyłał prądy miłości, życzliwości. Myślał o każdej znajomej istocie i formował ją, urabiał gorącym życzeniem jak glinę. Wyszukiwał w zbożach skarbów niebieskich, w płomienistych świętych watrach niebios — klejnoty i iskry dla każdej duszy inne. I na cały świat rozsyłał codziennie o świcie i wieczorem błogosławieństwo jak pocztę niebieską, jak listy.
Z początku walczył o swoją drogę. I tak się modlił: — Piersi matczyne światów, Tory karmiące nas, przepełnione świętym pokarmem. I wy święte gorejące wici Psalmów i wy gościńce podziemne Talmudu! I wy drogi mleczne — mgławice klejnotów rozsypanych Kaballi. Puśćcie mnie! Niech swoją drogą — choćby męczeńską popłynę ku Jedynemu! I spełnię modlitwę w Jego łonie grającą, by [trony] były Jemu podobne, aby jedyność poczęta była dla zbawienia.
Widział Jedynego jak klejnot światowy ukryty w zasłonach i płaszczach światowych. I nie w potędze widział tajemnicę Jego. Ludzie skłonni rozumieć potęgę na sposób ludzki. Tymczasem może Ona i obezwładnia się wzajemnie, równoważy-organizuje i znów [rozumie], a to nie jest potęga w oczach człowieka.
Lecz i jedyność tak niezrozumiała dla ślepych oczu musi się tłumaczyć na język [martwego] pożytku. Ale serce ludzkie kochające widząc kruchość i najcudowniejszego przedmiotu miłości — łamiąc się od tej myśli — może przeczuć co znaczy ten klejnot w wszechświecie. A w górach, gdzie nieoczekiwane piękno i wzniosłość zapierająca oddech i zaskakująca przecudownymi niespodziankami jakby współpracowały w tworzeniu — widać tchnienie Jedynego.
Lecz jak prawdziwy chasyd Jekely pozostał wierny swej wierze. Nie chciał odrzucić niczego, tylko tworzeniem nowego, wiecznie żywego, nieprzygodnego ogniska — utrzymać przy życiu co stworzyły wieki i legiony dusz świetlistych nabożnych i — dodać nowe tony. Chciał aby jak drzewo, jak stary jasion-ojciec wiecznie rozkrzewiała się i odnawiała, zieleniła święta nauka. Aby świat cały ocieniała i karmiła. Zbierał jak pszczoły sączą nektarami z każdego kwiatu.
Latem wychodzili razem na połoniny. I wędrując z połoniny na połoninę znajomili się z ludźmi, którzy z daleka przybywali, obznajomili się z gospodarstwem połonińskim. I tam nieraz Jekely opowiadał przy watrze zgromadzonym dziwne, zaśnione, lecz niezmiernie wyraźne legendy i kazania o świecie, o krążeniu krwi światowej i o korzeniu świata, o bohaterach, prorokach, o źródłach żywych.
I słuchał z uwagą, gdy mu opowiadano o skarbach zaklętych i niezaklętych, błogosławionych, o dzwonach, organach skalnych, o cerkwach skalnych, o furtce do niebios, o granicy świata i o morzu, które dzieli światy.
A Rachela leczyła i uczyła leczyć, a uzupełniając tam doświadczenie sama uczyła się, poznała leki dotąd nie znane, w szczególności różne zioła czarnohorskie.
I owoce ich pracy i nauki i służby tajemnej dotąd zapewne przetrwały wsiąkając w ludzi, wtapiając się w lasy, połoniny, wszędzie wszczepiając kropelkę ze źródła żywego przedwiecznej radości. Lecz próżno byś pytał gdzie, jak, co?
Kto może wiedzieć, co się dzieje z potokiem źródlanym, srebronośnym, który wytryska w Czywczynie, przebija się przez skały i wraz z innymi podobnymi mu zdąża do wielkiego morza. Któż by go znalazł w wielkim morzu i jak go będzie szukać?
Ale wszędzie — tu i tam na skałach, na brzegach Czeremoszu, na płajach i ścieżkach wpisane są stronica i zdanie i znaki tajemnej księgi Abody — czekają tęsknie na odcyfrowanie.
Przynieśli na wierchowinę wiarę w rozum światowy — w mądrość głęboką przejawiającą się w każdym owadzie, w każdym listku, w każdym kwiecie i kamyku. Iż nic nie dzieje się bez przyczyny, iż o wszystkim wie On, iż wszystko jest o wszystko pozaczepiane, że nic się nie dzieje w świecie chimerycznie, z zachcianek, i nic nie przemija bez śladu i nic bez wysiłku, za darmo nie można uzyskać od świata.


∗             ∗

Jekely mówił kazanie przy komórce pośród stołpów:
— Cały ruch życia pochodzi od zbudzenia się iskry. A zatem w dalszym ciągu od przyjaźni, od pobratymstwa. Gdy człowiek pocznie się w łonie matki i zdrowie jego i życie późniejsze, i cnota czy grzech, zależą od tego, czy dwie te iskry się spobratymują, iskra jego i świata. Pokarm zależy od pokrewieństwa, od pobratymstwa. Bo z niejednym pokarmem, który nam niemiły lub szkodzi nam, można się zaprzyjaźnić. I tak samo jest z leczeniem: Madrigàn to przecie ciężka trucizna. Ale można się doń zbliżyć. Można zaczerpnąć mocy, bujnego porywu. —
Na wszystkich światach i sferach nie ma wrót, które by były zamknięte przed pukaniem przyjaźni.


∗             ∗

I szczęśliwe — pełne nadziei było życie Jekely i jego żony. I gdy przyszły na świat dzieciaki, otworzyła się przyszłość.
Znów powstała izdebka dziecinna, ale jakże inna, nie otoczona siłami wrogimi. I znów śpiewano pieśń: „W izdebce cichej ogień płonie“ i znów tańczono radośnie i hucznie witając Świętą Oblubienicę.
A tutaj świat otaczający był pełen przyjaciół i tajemnic radosnych. A straszne były jedynie jak uderzenie pioruna lub powódź górska krótkotrwałe — usposabiały do wiary, że coś wdziera [się] jak najazd wroga, co na codzień w tym świecie nie ma [miejsca].
Ale nie było pisane ziścić się tej przyszłości, życie wędrowca Bożego torującego drogi jest zawsze jedną nogą na tamtym świecie.
Tym straszniejszy, tym bardziej nieoczekiwany jest koniec legendy. Jak najazd wroga czyhającego, choć bynajmniej nie wszechwładnego, był koniec rodziny Jekely, tak przejmująco przez legendę przekazany.


∗             ∗

W chacie Jekelowej nie było grażd, zawór ani zamków, kłód potężnych, jak wszędzie w owe czasy. Nie było zatarasowali żelaznych, jakich używały późniejsze żydowskie zagrody. Kiedy kto mocno pchnął drzwi, mógł wejść do chaty.
Jedyną zagrodą były przykazania Boże. Przybite na odrzwiach witały i upominały przybysza.
Rachela była spokojna. Jak kiedra samotna w czasie wichury i gromów, co roztrzaskują i rozdzielają chmury, nie traci łagodnego blasku aksamitnych kędziorów, stoi dumnie i cicho w zadumie.


∗             ∗

Kiedy Dmytro Wasylukiw wydobywszy się z katowni w Kutach w taki zabawny sposób, zmuszony był ujść na Wołoszczyznę przed zemstą siepacza Berneka, zdrajca Kwiatkowski wyszedł z ukrycia i naprowadził hufiec zagórskich rozbójników. Ci w pościgu za ormiańskimi kupcami doszli aż do Jasienowa. I tutaj Kwiatkowski był wszechwładny, przeprowadzając opryszków nie znających kraju, zachowujących się jakby w kraju wroga. Szepnął pierwszemu opryszkowi, że Ormianie zostawili pieniądze w domu Jekely, do którego wszyscy mają zaufanie. Było to latem, Jekely był na górze, pod Pisanym Kamieniem, na modlitwach.
I wtedy stało się wśród głębokiej nocy to, do czego drzewa — trawy — ptaki — chmury nie powinny były dopuścić. Pijani zagórscy zbóje zamordowali Rachelę i dzieci Jekely. Wydaje się jeszcze dzisiaj, że to niemożliwe. Cała nasza istota krzyczy przeciw temu. I to wydaje się jeszcze dzisiaj, że czarna boleść wzniosła duszę Jekelego. Nie trzeba by o tym mówić. Ale należy to do legendy, w tym jest jej największa boleść, więc przynajmniej wspomnieć o tym musimy.
I tak zdeptano młodnik kiedrowy, z którego miał powstać wielki, Boży las.
I znów cześć przed boleścią nie pozwala nam się zagłębiać w to, co czuł i myślał Jekely. Jak o tym rozmawiał z Jedynym lub choćby może z ojcem-jasionem.
Bo jako że ufał niezachwianie w opiekę Jedynego, to nie mógł on, Jekely, który wybrał świętą, tajemniczą i niedocieczoną służbę ofierze Abody, myśleć — jak to czynią ludzie używający wiary jako środka, jako potęgi służebnej — że ubezpiecza tym życie istot ukochanych, najdroższych jego sercu. Raczej przeciwnie, gotów na wszystko, ufał może, że nawet wyrwanie mu serca nie zachwieje jego i jego bliskich i całego plemienia jego opiece oddanego lotu ku Niemu — Święte Jego Imię pełne cudów. Ufał w łaskę miłosierną Jedynego, wspólnie z nim płaczącą, jakby ze źródła-serca świętego krew sączącą i równocześnie oświecającą nadal drogę zbawienia.
I może byłby właśnie utracił tę ufność, gdyby go boleść powaliła. A może moc duszy Jekelowej tryumfowała także nad boleścią:
„Gdzie jest na ziemiach i światach skała granitowa, jaką mianowała Cię ufność moja?
— Gdzie jest wśród gwiazd pewność taka jak ta, którą położyłem w Tobie?“
Więc gdy nie wiemy, o czym wtajemniczał się z Jedynym, wierzmy, że w cierpieniu i męczeństwie był spokojny.
Ale nigdy, jak długo góry będą stać, jak długo Czeremosz będzie rozszumiewać się coraz to nowymi kaskadami górskimi, jak długo jasiony będą ocieniać Waratyn — nie zgaśnie złoty uśmiech cienistych, głębokich oczu Racheli. I świat ten musi je wyczarować na nowo, a wy, ludzie dobrzy — gazdowie prawi, gdzie spotkacie choć promień podobnego spojrzenia, zdejmcie śmiało kapelusz bez dumy, podejmujcie — kochajcie ten uśmiech, nie dajcie, by wietrzyk zbyt chłodny nań powiał.
I także wtedy ludzie to tak samo przeżyli i odczuli. Jeszcze nim zjawił się sam Jekely, przyleciał z Hołów stareńki Wasyluk — płakał i zawodził jak matka za [własnymi] dziećmi. Pożółkł, zmarniał i jakby rażony boleścią ledwie wlókł nogami. A potem skrzepił się, siadł na konia, wspiął karosza i wielkim głosem łkając wołał: — Ludzie wierchowińscy, bratkowie, bracia chrześcijanie, druhowie, pobratymi serdeczni, schwytajcie zbrodniarzy, nie dajcie, ścigajcie, doganiajcie pohanych winowajców niechrystów. Sława nasza w prochu — w błotach kędziory złote. Gdzież jesteś, synku mój, Dmytryku słoneczny! Nie stało ciebie tutaj i doli, cześci nie stało.
Rozeszli się posłańcy. Poszedł głos po górach. Uderzono w dzwony. Zagrały, zawodziły trembity i rogi żubrowe z wszystkich połonin sławę, pokój duszy i pamięci świętej, Racheli i dzieciom żydowskim, a wieściły pogotowie, śpiewały na trwogę i na pościg za bezecnym zdrajcą Kwiatkowskim i dzikimi napastnikami.
Posiodłali konie, siadały baby, starcy i wyrostki, gdyż młodzież wiadomo albo w rekruty zaciągnięto albo uszli z Dmytrem. Nawet wnuczka Wasylukowa siadła na koń. I ruszyli wszystkimi płajami ku węgierskiej stronie. I przez Białą Kobyłę ku Kostrzycy, Danceszowi i przez Kryntą ku Suligułowi.
I gdzieś daleko za Stohem dopędzili opryszków górskich. Zaskoczono ich, gdy dzielili ormiańskie złote pieniądze. Z ostrożności daleko od lasu siedząc na rozległej jasnej carynie, ale nie rozstawili wart. I tam dzielili między siebie ormiańskie złoto. Mimo iż otoczono polanę, nie zdołali wszystkich schwytać, a ujęto tylko kilku, w tej liczbie przede wszystkim zdrajcę Kwiatkowskiego.
Zapewne nikt nie powie, aby się z nimi obchodzono delikatnie. Związano i w dół głową do konia każdego przywiązano. Zagórscy opryszki zaklinali się, że to wszystko Kwiatkowskiego sprawa, a zdrajca-liszka Kwiatkowski od razu dobrze zbity i związany milczał. Cóż miał robić. Jasnowłosy wyrostek o twarzy młodego orlika pilnował go z krócicą w rękach z kurkiem naciągniętym i oka z niego nie spuszczał.
Więc potem szeroko i gadatliwie zaczęli się naradzać i zastanawiać co z nimi zrobić. Niektórzy głosowali, aby ich zaraz powiesić. To najzdrowiej, bo zaraz sercu lżej będzie i już nic nie wykręcą się i nic złego więcej nie zrobią. Ale nikt nie chciał wieszać. Tym bardziej, że gazdowie starzy powiedzieli, że nic nie można robić bez sądu, bo to ludzie, nie zwierzęta. Więc i inni radzili, aby pozbyć się tego i oddać zbiegów Panom — sądom pańskim. Ale to nie było popularne, zbyt wielkie obrzydzenie było do sądów pańskich, zbyt wiele ludzi nie tylko zupełnie niewinnych ale wprost z zemsty Berneka lub z chęci wymuszenia męczyło się po katowniach. A w dodatku każdy świadek mógł od razu tam się stać współwinnym.
Wreszcie powracający spotkali Wasyluka, który podążał za nimi nieco wolniej. Wasyluk uważał za rzecz naturalną, że wszystko to może rozstrzygnąć tylko sąd starowieku, który trzeba umyślnie zwołać w najkrótszym czasie. Byli właśnie na grzbiecie Krynty, wtem zobaczyli, że z dołu płajem zbliża się jakaś postać.
To Jekely szedł z bardką włożoną za pas. Szedł pod górę bardzo pospiesznie. Kiedy zbliżył się, odkryły się wszystkie głowy mimo woli — i cisza zapanowała. Związani w dół głową opryszkowie podnieśli głowy, spoglądali z trwogą nie rozumiejąc co się dzieje. Wasyluk zsiadł z konia, wyszedł naprzeciw niemu. Długo go obejmował i całował, patrząc mu w oczy. Oczy Jekely były bardziej jeszcze rozszerzone niż zwykle. Spoglądał z przerażeniem i bacznie na opryszków związanych. W Jasienowie dowiedział się, że jest pościg i dogonił ścigających, aby z gorącości nie pozabijali opryszków. Ale uspokoił się, gdy zobaczył, że żyją.

Sąd starowieku

Po wszystkich wsiach szukano ludzi starych i poważnych, godnych wziąć udział w sądzie starowieku. Według starego obyczaju było stale dziesięciu ludzi w wieku lat osiemdziesięciu sześciu do dziewięćdziesięciu sześciu z różnych wsi, którzy byli sądkami. Gdy jeden z nich umarł, dobierali wszyscy jednogłośnie nowego, tak iż zawsze zespół był zupełny. Ale zdarzało [się] czasem z powodu trudnej komunikacji, iż miejsce pozostawało nie obsadzone. Zasadniczo przewodniczącym był najstarszy, ale czasem wybierano — jednogłośnie — przewodniczącego.
I teraz spostrzeżono się, iż nie ma przewodniczącego. W ostatnich kilku latach zwracano się do Filka samego zamiast zwoływać sądy. Ale teraz nie było wyjścia. I teraz gdy się obawiano ważkiego rozstrzygnięcia i gdzie nie ulegało wątpliwości, że powinni ponieść straszną karę, chciano niejako zwalić odpowiedzialność na Filkowe czułe sumienie, zmierzyć sprawdzian winy jego złotym sercem.
Wasyluk wskazał, iż muszą przede wszystkim się udać do Filka [do] Krasnoili. To człowiek rachmanny, jedyny gdy o gardło chodzi, co on powie to będzie święte. Był [to] tak sprawiedliwy i doświadczony, życzliwy i nade wszystko prawdomówny i sprawiedliwy człowiek, iż z całych gór zwracano się do niego z prośbą o polubowne rozstrzygnienie.
Filko był niezamożny, ale też nie dbał zupełnie o bogactwo, a mimo iż był niezmiernie lubiany i wprost czczony, nie zależało mu na niczym na świecie, a nawet ze swoich czynów, które wszyscy sławili, nigdy nie był dumny. Filko nosił stare szlacheckie nazwisko. Widocznie któryś z jego przodków osiadł na Huculszczyźnie jako gazda, z niewiadomych przyczyn porzuciwszy swoje przywileje. Ale i to nie obchodziło Filka, mimo iż wiedział o swym pochodzeniu. Główną przyjemnością Filka były wnuki, zwierzęta i ogrody.
Gdy Wasyluk wskazał na Filka, powstała jedna ważka wątpliwość. Oto Filko miał dopiero siedemdziesiąt osiem lat, a zatem był za młody. Ale także mógł odmówić, bo wiadomo było, że był zbyt skromny i wstydliwy, a przede wszystkim był tak małomówny, [tak] trudno coś z niego było wyciągnąć, że gdyby nie wiara w jego rozum i jego niezlęknioną dobroć, ludzie zapewne omijaliby [go] zamiast siedzieć mu na głowie. Znów zaczęli porównywać wszystkich i przywodzić na pamięć. Ale w końcu orzekli wszyscy: — Co tu gadać. Nie ma nikogo nad Filka.
— Ależ Filko na pewno odmówi — powiedział ktoś — chyba że zbierzemy wszystkich sądków i pójdziemy do niego.
Z trudem zebrali więc kilku sądków i poszli do Filka zapraszać go na [starszynę].
Filko już w dawnych czasach pierwszy uprawiał niektóre jarzyny i zboże, których nikt nie znał w górach. A nade wszystko na równych polach Krasnoili należących do Filka szumiały łany kukurudzy.
Maleńkie pędy kukurudzy wyróżniają się od razu szerokim listowiem i intensywną zielenią. A potem coraz bardziej płachty zielone rosną i krzewią się, urastając w bujny zielony gaj. W okresie święta gromowego poświęconego św. Eliaszowi zaczyna prząść kukurudza. Puszcza płowy włos. Nad skrytkami ukrywającymi złoty owoc wykwitają płowe włosy.
Gdy zagrzmi Świątek z siwą brodą, z łanów wyciągają się zieleniutkie ramiona kukurudzy i łono dziewicze kukurudzy okrywa złotem puszek przędziwa.
A potem dojrzewają, pęcznieją i twardnieją złote owoce, a liście płowe żółkną i skręcają się. Ale wtedy łany kukurudzy [są] pełne ciepła i suchości. I szczególnie lubią je dzieci. Można się w nich ukryć jakby w gaju. A oprócz dzieci pełzają wśród zielonego gaju kukurudzy wielkie dynie. Nieraz daleko wybiegają od swych korzeni i ciągną jakby wielką linią trzymając owoc, który i nadspodziewanie zda się daleko się zapuścił, potoczył i nadspodziewanie wielki się rozrósł i przysparza wiele kłopotów łodydze macierzystej, która go ledwie zdoła utrzymać na wodzy, tego pękatego i rumianego wędrownego dzieciaka.
A gdy zbierze się owoce kukurudzy, wiąże się je, splata w wieńce i obwiesza ściany chaty lub [stodoły] aby się suszyły na słońcu. Tylko okna wyzierają zza kukurudzianej ściany. I jeśli bajkowa chata z pierników równie czarodziejski ma wygląd, to piękniejsza, radośniejsza jest taka chata obwieszona owocami kukurudzy.
I takie zaciszne — pogodne i wesołe były łany kukurudziane u Filka. Ale miały one jak wszystkie łany i ogrody Filkowe jeszcze jedną ciekawą właściwość. Oto gdyś zbliżał się do nich bądź z góry a jeszcze bardziej z dołu od strony Białego Czeremoszu, zdawało się, że jakieś wojsko różnobarwne — z podniesionymi różnorodnie rękami, uzbrojone w jakieś proporczyki różnokolorowe, chwiejące się na wietrze, dzidy, rohatyny i kto wie co za różne zbroje — pocięte w zygzaki, w czworobok ułożone pilnuje łanów Filkowych uprzedzając groźną postawą atak wroga. Mało tego. To wojsko miało może nawet jeszcze inne groźne narzędzie walki, wprawdzie nie wiadomo czy mordercze, lecz w każdym razie niezmiernie hałaśliwe i donośne. Zapewne obcy miejski człowiek, mający jeszcze przesadne wyobrażenie o tym, jakie to niebezpieczne te góry i pełne strasznych zbójów na każdym kroku, jakie straszne plemię je zamieszkuje — myślałby, że to jakieś bardzo groźne fantastyczne wojska wierchowińskie przy warkocie katapult starowieckich czyhają zza kukurudzy. A to były tylko strachy na ptactwo czyli tak zwane opudy. I właśnie było to szczególnym kunsztem i przedmiotem troski Filka — wymyślać i wyczyniać ciągle nowe i coraz to bardziej pomysłowe i udoskonalone opudy, bądź to szczególnie jaskrawe i fantastyczne, rozmaszyste postaci — bądź też różne przyrządy do nieszkodliwego hałasowania, które przy najlżejszym powiewie wiatru wydawały różne klekocące, trzaskające i turkające dźwięki, przypominające młócenie, stukot młyna lub monotonne strzały. Filko jakoś niechętnie zabijał ptactwo. Natomiast z zamiłowaniem obchodził ze wszystkich stron swoje łany i wyobrażał sobie, jak te teatralne figury strachów powinny wyglądać i jak widzi je ptactwo nadlatujące z tej lub owej strony. Te wycieczki perspektywiczne widocznie, choć nieświadomie usiłujące wniknąć w dziedziny perspektywy, dawały mu możność poprawiania swoich inscenizacji. Czynił to z wielką cierpliwością i zadowoleniem.

Pieśń o kukurudzy

Bogarodziczka ziemią wciąż chodzi,
Wciąż chodzi, chodzi i Synka prosi.
Kraiczkiem równym w góry zabłądzi.
— „Zaszliśmy, Synku, w te góry ciemne,
Gwiazdy zasiejmy, złote zorniczki.
Orzcie, Syneczku, niwki drobniutkie,
Zasiejmy gwiazdy, złote, malutkie.“
I sieją gwiazdy i gwiazdy wschodzą
I do gwiazd rzęsy wznoszą zielone,
aż wstrząśnie Eliasz macierzy łonem,
aż spusty z niebios otworzy falą.
Strzeliste, strojne w zielone chusty
Stoją na polach i przędzę przędą.
Siłę nam dajesz zielono-złotą.
Pierś nakarmiona gwiezdnym nasieniem
Biedę przetrzyma, grozę, męczarnie,
I sztandar złotego nasienia rozgarnie.

Gdy sądkowie zbliżali się do chaty Filka, z drugiej strony za łagodnym parowem widzieli jak Filko niesie na plecach jakiegoś wielkiego stracha. Obok niego szło kilkoro biało ubranych dzieci, które niosły bądź uzbrojenie bądź część garderoby dla stracha, które miano dopiero wypróbować i uzupełnić na miejscu. Małe, może czteroletnie dziewczątko biegło za tym poważnym pochodem, świergocąc, szczebiocąc i paplając coś, zapatrzone w zachwycie na wysokiego stracha niesionego przez dziada Filka.
Dwa gołębie siedziały na plecach Filka, gdy podsypywał kukurudzę, i zaglądały co robi. Kiedy wstawał i opędzał się od nich, odlatywały a potem znów przylatywały. Kiedy Filko szedł z opudami, gołębie nie bały się strachów, trzepotały się [i] krążyły nad nim.
Filko miał na głowie wysoki płócienny, spiczasty, starowiecki kapelusz. Gdy sądkowie przyszli do Filka, stała przed nimi postać [niezmiernie] zdrowa i bez kapelusza, z długimi srebrnymi włosami, okalającymi potężną łysinę i z uśmiechniętymi, zawstydzonymi oczyma. Bardzo dziarski i rozmaszysty, rudawo-siwy wąs — zapewne jedyna pamiątka po szlacheckich sławnych przodkach — zdobił oblicze Filka. Oczy Filka były żywe, błyszczące, lecz dziecinne i czasami jakoś bezradne. Gdy zobaczył tylu ludzi, jak zawsze z zakłopotania i zawstydzenia spłoszył się na chwilę. Ale nie okazał tego, tylko spokojnie i niezmiernie cierpliwie, a jakby manipulując dalej koło stracha — oczekiwał ich przyjścia.
— Fileczku, bratczyku — zawołał Wasyluk — Boże pomahaj!
Filko przemagając swą niechęć do rozmów i do głośnych powitań, odpowiedział bardzo donośnie. Ale gdy podeszli bliżej, uprzedziwszy ich pozdrowienie, zaczął im żywo i dokładnie pokazywać nowego stracha czy opuda obróciwszy się do nich plecami, aby nie musiał patrzeć na tylu ludzi, gdyż nie wiedział na kogo naprzód patrzeć.
Przybyli starcy siedli na trawie naokół i paląc fajki z dość dużym uznaniem patrzyli na nowego stracha, z rękami wyciągniętymi do góry, jakby dla odganiania ptactwa, o niezmiernie długich, spiczastych palcach jakby pijawkach — a poniżej nich ze skrzydłami naciągniętymi na leszczynowe pręty, powiewającymi w wichrze, czerwonego z pięknymi niebieskimi z białym rękawami. Filko przymierzał mu jakiś biały cętkowany kapelusz, nie okazywał przy tym żadnej ciekawości.
Wreszcie najstarszy ze wszystkich Szeryburiek uznał za stosowne uświadomić Filka o celu ich wycieczki.
— Patrzcie, synku Fileczku, że tacy starygany do ciebie przyszli, a ty nie wiesz po co. A może wiesz?
Szeryburiek-Medweży nie darmo tak się nazywał. Chodził niezgrabnie, a przy tym tak miękko, jak niedźwiedź, obracał się z trudnością, ale po krzepkiej postaci dziewięćdziesięciopięcioletniego starca widać było, że gdyby się obrócił... Spojrzenie było groźne — brwi krzaczaste, lecz oczy szafirowe, łagodne. Miał ogromne szpakowacie-szarobure włosy, prawdziwą strzechę, która ze wszystkich stron wysuwała się z kapelusza. Do Filka zwracał się z niezmierną miłością i z uszanowaniem.
Filko odwracał pół głowy od stracha wbijając [go] silniej w ziemię, ale nic nie odpowiadał.
— No co —? pewnie nie wiesz. Okazja wielka na całe góry! Co tu dużo paplać. Wpadli opryszki zagórscy przeklęci i pozabijali rodzinę Jekielukową na Jasienowie.
Filko odwrócił się nagle, tak pocisnął stracha, że główna reszta wbijana w ziemię, z trzaskiem pękła i strach upadł na ziemię i potoczył się w dół. Filko chciał go podnieść, potem machnął smutnie ręką, zostawił i tak stał znieruchomiony.
— Ta, co wy mówicie, ludzie? co wy? — zakrzyczał wreszcie. — Czyje dzieci? — I umilkł zląkłszy się swego krzyku.
— Ta słyszysz co mówimy, Jekelukowe żydowskie, żonę i dzieci, mówił tubalnym głosem Szyryburiek.
Filko lekko skubał wąsy i mrużył oczy — rozstawił nogi, rozłożył ręce i nawet już nie patrzył na stracha.
— Boża wola — rzekł cicho. — Nieszczęście z każdej strony — z każdej strony, dodał głośniej jakby dusząc się i zaczął tak w okropnym pomieszaniu zaglądać w kukurudzę i musztrować cały najbliższy zastęp opudów.
— Więc czekaj — ciągnął bardzo powoli dudniącym głosem Medweżyj Szeryburiek. — Złapaliśmy my tych zbójów potworów pohańców niechrystów zagórskich i mamy ich sądzić prawem starowieku. Kuca im godzina! [zmiażdżymy] im głowy. Ale nie ma u nas starszyny. Na twoje sumienie, Fileńku, całą sprawę położymy.
Filko popatrzył niedobrym wzrokiem, Szeryburiek lekko zmieszany umilkł na chwilę.
— Czekaj, nie przerywaj mi — znów skrzepił się i zaczął dudnić Szeryburiek, choć Filko nie rzekł ani słowa — my ciebie przyszli prosić na starszynę do sądu. Sumieniem twoim drożymy się.
Filko spłoszył się, dmuchnął w wąsy i znów się odwrócił, zaglądając dokładniej na opudy.
— Ta nie przerywajże i nie odmawiaj, daj dojść do słowa — rzekł ze złością Szeryburiek — i nie paplaj swojego, słuchaj, choć Filko [znów] nie rzekł ani słowa — to zaraz się dowiesz jakie tu dzieło groźne i nieszczęsne. Naprzód to krzywda straszna dla Jekeluka — i kto wie — oglądał się zabobonnie — co z tego może wyniknąć. A potem jak coś złe zrobimy — przyjdą pańskie wyprawy karne, sądy komisarskie nam jeszcze za tych zbójów skórę złupią. Pożar w góry zaciągną. A nie ma komu bronić, bo Wasylukiw uciekł ze swoimi chłopcami w świat.
Filko dmuchał w wąsy.
— Więc pamiętaj, bracie — bo z tobą to gadać trzeba latami, jakbyś już nie wiem jaki stary był — że my pojutrze na Skupowej nie do świta na starowiecki sąd się schodzimy. A teraz bywaj zdrów, Fileczku słodki, podobrzał Szeryburiek i popatrzył przyjaźnie i z rozczuleniem na Filka.
— Czekaj, dziadu Mykò — rzekł Popecun, siwy, potężny, stanowczy, spokojny, z bialutkimi włosami, dawny opryszek o wyglądzie tura — bo mnie się zdaje, że Filko jeszcze nic nie mówił.
Stary Szyryburiek-Medweżyj wprawdzie przyszedł prosić Filka, ale znał wartość swojego wieku.
— Mówił, czy nie mówił, o to mi dziwota! My go o to nie pytamy. Albo jest sąd starowieku albo nie ma. My go prosili, my do niego przyszli, honor oddali i nasze sumienie sędziowskie w jego ręce i on przyjdzie.
Filko się opanował i kręcąc wąsy i dmuchając w nie ze spuszczonymi oczyma i z żalem jakby patrzył na leżącego na ziemi stracha, a potem spoglądając gdzieś w dal w zadumie podkręcał wąsy.
— Kiedy dobrze, ale ja to tylko na tych opudach się znam, a na tych tam zagórskich, jakich czort spłodził to ja — — To ja nie mam na nich postrachu.
— Nie postrach tu potrzebny, jeno kara. Rozumiesz — ludzi bezbronnych, dzieci — i to naprawdę ludzkie — jakby ot — —
Sądkowie przekonali Filka. [Żegnali się]. Szyreburiek cmokał głośno i serdecznie. A Filko całował tylko powietrze. Rozstali się w końcu, zeszli powoli w parów i znikli za najbliższym gruniem.
Filko pozostał sam. Mała szczebiotka wnuczka klęcząc u jego stóp z trudem usiłowała dźwignąć stracha.


∗             ∗

Według starego zwyczaju sądkowie powinni byli wyjść na połoninę o świcie. Sąd musiał się odbywać na połoninie, a nie w lesie ani w pobliżu lasu. Bo pole to przyjaciel, chowa tajemnicę, a las to kto wie — jak kobieta, może być taki i taki, ciemny, niepewny, sam nie wie co w sercu jego może się kryć.
Strony prawujące się winny były przynieść jedzenie i ugaszczać sądków. Zwyczajnie przynoszono jeszcze drewnianą baryłkę miodu. Ale tę otwierano dopiero po ogłoszeniu wyroku lub po pogodzeniu się stron.
Jeszcze nie dniało, a Filko już wychodził wołoskim płajem na Skupową. Filko wyszedł sam, bo żałował budzić wnuki. Prowadził za uzdę kobyłę zamiast jechać, bo mu żal było, że koń się zmęczy idąc pod górę. Gdy tak przechodził przez las, spłoszone głuszce łopotały skrzydłami uciekając parę kroków. Już był na górze, kiedy lekka różowawa jasność ukazała się nad Synyciami. Na połoninie było pusto i mroczno. Lecz nie była to już ciemność nocy. Ciemność rzedła. Góry widniały naokół jak czarne masy. W pobliżu powoli z ciemności wyłaniały się czy jakby wychylały się z ciemności trawy i kwiaty. Lada chwila dzień miał wykwitnąć.
Filko rozglądał się ostrożnie i spokojnie, puścił konia na paszę, a sam siadł na grubym liżnyku wśród traw. Powoli zaczęło zorzeć nad Synyciami. Daleko w trawach świegotały skowronki. Filko zadumany to patrzył na trawy rosiste, to uśmiechał się zaledwie dostrzegalnie do różowiejącej zorzy. Gwiazda pasterska migotała gorąco na wschodzie. „Ej jakżeś ty krasna, Boża świetliczko anielska“, rzekł Filko półgłosem. I drzemał po trochu.
Już podchodziło słońce, a jeszcze nikogo nie było na połoninie. Wreszcie czerwone radosne słońce ukazało [się]. W dole [w] lesie słychać było gwary, widać że zbliżali się sądkowie. Lecz Filko nie zważał na to. Ukląkł na liżnyku i z oczyma pełnymi łez witał słońce. Głośno mówił: „Ojcze nasz, Słoneczko“. Głosem cichym dodawał: „Boże święty, od Twego ołtarza przez wiszczuna świaszczennika swego, słoneczko złote, błogosław światu. Ręce wyciągasz świetliste nad naszymi głowami, do braterstwa napominasz. I przykazujesz, pouczasz, mówisz, a uszy nasze nie słyszą. I jakżeż tu sądzić kogo z czystym sercem niezmartwionym?“
Słychać było już uderzenia kopyt końskich. Powoli jeden za drugim i godnie wchodzili na połoninę sądkowie. Pierwszy przyszedł Pihun Popecun, niezmierny, silny i rosły starzec, najwyższego wzrostu ze wszystkich, o pięknej foremnej długiej głowie i jasnych śmiałych oczach. Postać barczysta, poważna, niemal królewska. Był on najstarszy po Szyreburieku, ale wyglądał na najmłodszego. Za chwilę przyszedł Mołybożyn, mały suchy z twarzą jastrzębia, smagłą, suchą jakby wygarbowaną.
Później nieco przyszli Hołowko-Mudrahel i Trofym Pustoletuj. Z nimi bardzo powoli ciągle przystając i coś przygadując do konia szedł Petro Gotycz z Krzyworówni. Mimo późny wiek miał zupełnie czarne włosy, twarz skupioną, niezmiernie spokojną. Szedł takim krokiem, jakby nigdzie nie miał dojść, jakby czasu nie było na świecie i nogi stawiał raczej na bok niż naprzód i zaglądał w chmury, na wierzchołki drzew, nie na ludzi.
Wszyscy już byli, tylko brakło Szyreburieka Medwedija — każdy z nich z wyjątkiem Filka miał ze sobą chłopca-wnuka, któremu oddawał konie w opiekę. Stąd też tacy, co wyrostkami słuchali ostatnich sądów starowieku, przekazywali potem aż do naszych czasów, nieraz już w późnej starości — o sądach starowieku i o sądkach i o całym sądzeniu.
Konie parskały i rozsiodłane tarzały się w trawach, a potem pasły się spokojnie w oddali. A sądkowie powolutku podchodząc jeden do drugiego witali się ze sobą. Patrząc długo jeden na drugiego pobłażliwie i przyjaźnie, jak ludzie, co długo żyją a jednak zachowali zdrowie i świeżość. Całowali się w ramionach.
Już dzień wielki się zrobił, gdy usłyszano w dole dudniący głos Szyreburieka pokrzykujący na konie. Wszyscy uśmiechnęli [się].
Wreszcie ukazał się na łące, na tęgiej klaczy, nie tyle osiodłanej co wyścielonej barwnymi liżnykami sam Medweżyj-Szaroburiek sapiąc z lekka. Kudły rozwiane były jeszcze bardziej niż zwykle. W oddali za nim dreptał jasnowłosy wnuczek, starając się dogonić jeźdźca. Medweżyj zrzędził na swego deresza, który parskając wcale raźnym krokiem szedł pod górę. Wreszcie zsiadł z konia i zaczął go ciągnąć niepotrzebnie, chociaż koń zupełnie się nie opierał, lecz przeciwnie szedł coraz chyżej.
— Karm tę wilczą pieczeń, a to ci później tak lezie jak ślimak, mruczał Szyreburiek.
— Tyś biedaku może zasłabł — witał się z nim Mołybożyn. Słoneczku Bożemu i sądkom braciom kazałeś czekać na siebie.
— Z pusta rzecz powiadasz. Słabnąć? I już teraz w lenistwie się rozpieszczać? Dość będę po setce — jak pozwolą Święci niebiescy — wylegiwać [się] i posługiwać młodziakami, tą pracą ich karmić, a pępkiem na niebo celować. Ale ot ta jazwa tak idzie, jakbyś miał ją do Kut do oprawcy sprzedawać. Ech! I nie kobyła to a [ma] śmierć.
Narzekając na kobyłę Szereburiek usprawiedliwiał w ten sposób sam przed sobą swoje spóźnienie.
— Sprawiedliwie mówisz, Paliju — rzekł Mołybożyn — pomijając niesprawiedliwe narzekanie na zacną kobyłę. — Sprawiedliwie! Starym to dobrze być i mądrym być. Ale nie zanadto dufać i młodych poszturchiwać i za nic mieć, jak to bywa! Bo prawdę rzekłszy młodość ma swój rozum, jak zwierka lasowa, inny jakiś ale czasem lepszy jak u starego. Nie ma się co wynosić. I to trzeba pamiętać, że starszeństwo starców przecież nie siła utrzymuje rzeszą nad młodzieżą całą. Tylko obyczaj stary, przykazania i ich dobra wola. Bo przecież przekazują to wyraźnie, iż w dawne, bardzo dawne czasy starców niezdolnych lub mało zdolnych do roboty wyrzucano po prostu het do lasu albo i zabijano, aby ich nie karmić. Zanim spostrzegli się, co stary rozum wart. Ale potem już inne przyszły święte nakazy albo i nauczyli się rozum starecki mieć w cenie.
Przed zaczęciem właściwego sądu trzeba było się posilić i pogwarzyć — wygadać, na to aby panowała serdeczność, zgoda i przyjaźń między sądkami. Sądkowie rozpakowywali z besah rzeźbione rakwy zawierające masło, bryndzę i świeży, pachnący piecem chleb owsiano-kukurudziany. I otwierając grubą koneweczkę posilali się „mocną“ to jest bardzo długo chowaną, starą kwaśną huślanką, taką jaką i dzisiaj w górach się pije.
Wołoczyszyn, co w młodych latach sam stąd tratwą aż do Gałacu dotarł i tam na Wołoszczyźnie szczęścia szukał przy tureckich korabiach służąc, opowiadał o tym jaki to chleb turecki słodki, miodowy, co z taką samą huślanką zajadają.
Gwarzyli wszyscy, tylko jeden Filko milczał i słuchał, czasem oglądał się ku łąkom za swoim koniem i wąsy podkręcał.
Czekano teraz tylko na Wasyluka, pod którego dowództwem miano przyprowadzić pojmanych. A dopiero później jak najwięcej wyrostków z toporami, aby mogli wykonać wyrok i pokazać swą sprawność trafiając toporami do żywego celu. Wasyluk miał przyjść, kiedy słońce już dobrze wysoko będzie na niebie. Więc tymczasem zabawiano się rozmowami, dziwnymi rozmowami rześkich, żwawych i mądrych starców. Umowną treścią tych rozmów [było], że nic nowego na świecie stać się [nie] może. A zwłaszcza nic gwałtownego, nic alarmującego. I dlatego omijali przedmiot, dla którego się zebrali, gdyż był niezwykły. Gdyż burzył pogodę i wtrącał w stan oburzenia, obawy — i jakby nie licował z ich godną starością. A jednak. — Już, już nikt im [nic] nie mógł zrobić na świecie. — Tyle strat przeboleli, tyle złudzeń [odkryli]. Więc —
Jeden tylko Pihul-Popecun przywykł czoła stawiać całe życie nagłemu niebezpieczeństwu, groźnym niespodziankom i chciał coś powiedzieć:
— Nie ma tu co dużo gadać. Wiem ja chyba co znaczy być opryszkiem. Ale żeby takie gady były między opryszkami. Dziwię się, że Wasyluk od razu ich nie kazał zatłuc toporami. Dmytro chybaby [ich pościnał] śmiejąc się. Człowiek —
Niespodzianie odezwał się Filko. Mówił cicho, ale poważnie. Niektóre słowa tylko wykrzykiwał głośniej nie mogąc opanować wzruszenia.
— Umiesz ty mówić, Pihule, mądrością jakby podwalina ze skały. Pokładasz słowa takie zdrowe. Ale i to wiesz, że człowiek ciągle prawa Boże przestępuje, więc nigdy nie jest pewny czy nie swój porachunek, czy też nie swoje rejestry oblicza, gdy sądzi.
To zwyczajne ale dla małomówności Filka i niechęci do głośnego mędrkowania niebywałe powiedzenie wywołało wrażenie. Ten i ów popatrzył na konie, jakby się upewniał czy może jeszcze uciec nie biorąc udziału w sądzeniu.
— Fileczku, mówił Pihul powolniej, ciszej, jeszcze poważniej, pewnie, to każdemu wiadomo: dużo nagrzeszył i teraz to wie i teraz pewnie grzeszy. A ja ci powiadam, że nigdy nic przeciw sumieniu w życiu nie robiłem. I cóż, czyżby mnie inny człowiek lub sądek nie miał sądzić, gdy mu także sumienie tak każe? Musi być jeden przeciw drugiemu na świecie. A obaj myślą, że prawo za nimi. Ale może obaj wiedzą, że nieprawda. Tak już jest. I to jest prawo światowe. I to ci powiem, że gdzie Bóg miłosierny milczy, to ja i teraz choć niemłody, choć niejedno przejrzałem, zawsze za głupi, aby z milczenia Bożego czytać, choć wierzaj mi — zadumał się piękny Pihul i mówił jeszcze ciszej — słucham wszędzie, pokornie i szczerze, jak jakie słowo dochodzi albo skinienie Boże zabłyśnie.
Szyryburiek nie rozumiał dobrze o co im chodzi, więc się niecierpliwił jak zwykle.
— Słuchajcie, bratkowie, nie przypowieść mędrkujcie jak dwa diaki albo czerńcy monastyrscy ze skitu. My chcemy wiedzieć co zrobić, aby grzechu nie było. I przekleństwa gromowego Świętego Eliaszowego.
Petro Gotycz uśmiechnął się pod nosem i machnął ręką.
— Oto! nie ma roboty Świątek jak za dziadami spróchniałymi się uganiać. Na stuletniego będzie gromem celować! Ważność wielka! Tu rzecz inna. Oni mówią, czy warto sądem czy nie warto! Ot co! A ja mówię, że nie warto. Bo stało się: łajdacki i judaszowy czyn, judaszowe ziele [w]zeszło, ale nikt już jemu nie przeszkodzi. Oto nie będzie ni diak mądry ni czerniec, wiszczun najmądrzejszy z potęgą wielką, który wymyśli, aby nie było więcej przewiny i zbójectwa haniebnego. Możecie wszystkich [łupić] po głowach, a wiecznie zasiewać się będzie krwawo ziele smokowe — zasmradzać będzie ten świat. Ryczeć z radości będzie Archijuda.
Mołybożyn wołał zdziwiony [i] jakby uradowany:
— Właśnie — to co trzeba powiadasz. Ta dumka całe życie w głowie im się mieści. Tak jak te ptaki. Nigdy nie ustrzelisz tyle co odstraszysz od kukurudzy. Tośmy widzieli u Filka. Tutaj największy będzie majster i wiszczun, co to pogrozę znajdzie taką jak na te ptaki. I nic więcej nie warte prawo żadne. To mi nie tak ważne, czy my się sobie z Filkiem mylimy. To mi ważne, aby nigdy się nasienie Archijudy, smokowe ziele nie zasiało więcej. A gdzież jest taki mistrz od tego?
Słońce ogrzewało coraz goręcej. Trzeba było zejść ku grupie wielkich buków w drugim końcu połoniny — zaczęli się zbierać, a z daleka z dołu słychać już było, jak się zbliżał Wasyluk z całą kawalkadą.
— A gdzież jest taki mistrz od tego? — powtórzył jak swoje echo Mołybożyn, zbierając się z innymi i idąc ku bukom.
Gdy sądkowie usiedli na pryłuce pośród wielkich, starych, rozłożystych i gałęzistych buków, ukazał się Wasyluk, a za nim kawalkada opryszków głowami na dół do koni spętanych, z kajdanami na rękach i na nogach. Za nimi zaś cała grupa wyrostków z toporami wyostrzonymi. Cisza zapanowała wśród sądków. Filko wstał i patrzył badawczo na opryszków. Ci sczernieli od kilkudniowej niewoli i przerażenia. Kwiatkowski, wysoki, wychudły, czarny, ubrany ze szlachecka w czarny obcisły żupan, wyglądał jak kleryk lub karawaniarz miejski, nie jak opryszek.
Za Filkiem powoli jeden za drugim wstawali sądkowie.
„Rozpiąć ich z koni i na trawie posadzić“, krzyczano tak, wyrostki otoczyli opryszków, a konie puścili na paszę i odegnali dalej od pryłuki, miejsca sądu.
I wtedy zaczął się ów sąd starowieku, ostatni sąd, o którym wieść do nas doszła.
— Powiedz modlitwę Paliju, przemówił surowo i głośno Filko do Szyreburieka.
Zdjęli wszyscy kapelusze, złożyli ręce sądkowie, patrzyli ku Słoneczku w świat błogosławiony i tam pod bukami ogromnymi, na połoninie wysokiej, na łące nieskoszonej zabrzmiał wypowiedziany grzmiącym głosem przez starego Medwedija starowiecki Ojcze nasz — modlitwa starowieku.

Modlitwa starowiecka Sądków przed rozpoczęciem Sądu

Na górze syońskiej, na łące świetlistej niebiańskiej wśród ziela Bogarodzica usnęła. I źródło święte Jej grało, w sen kołysało.
I we śnie maleńki Jezus-dziecina przychodzi, tak do Niej rzecze-wypomina: „Ty śpisz, Mateńko, spoczywasz, mąk mych nie widzisz, ran mych nie czujesz.“
„Śpię, spoczywam, Syneczku, wszystko widzę. Jak rączki i nóżki Twoje gwoździem przebili, na główkę ciernie włożyli, na krzyżu Ciebie rozpięli, dziecinko.“
„Powstań, Mateńko! Nic się nie lękaj. Ujmij mnie za rączkę, sprowadź po schodach niebieskich ku ziemi, abym mógł za lud mój ponieść mękę.“
W niedzielę rano słońce Boże wschodzi, Bogarodzica syneczka po niebie wodzi. Wzięła go za rączkę prawą, zawiodła ku ołtarzom niebieskim na jutrznię-służbę Bożą. Z jutrzni po stopniach złotych zawiodła ku morzu wielkiemu, ku granicy świata.
A na tym morzu biała skała, a na tej skale monastyr złoty, brama światowa. A w monastyrze ołtarz. Na tym ołtarzu świece goreją. I starcy dwaj, Piotr i Paweł księgę czytają. Dziecię święte Jezusa proszą, błagają: „Powróć, Panie! Nie przechodź tego morza — nie wiesz co [Cię] tam czeka“.
— „Piotrze i Pawle, światła [wspaniałe!] Czyż serce wasze lękliwe, małe? Weźcie ten krzyż, nieście naprzód [dumnie]. Kogo spotkacie wzywajcie ku mnie. Czy chory czy ślepy, chromy czy stary, czy grzeszny, durny czy nędzny — zbudzi się, wskrześnie! Wrota piekielne zatrzaśnie. Na oścież bramy niebieskie otworzy kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy.“
Sądkowie powtórzyli poważnie i spokojnie:
„Na oścież bramy niebieskie otworzy kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy.“


∗             ∗

— Sądkowie Boży! W Imię Świętych mocy, świętego Mikołaja i Gromowego Świątka i Słoneczka, świaszczennika Bożego, wołam was, osądźcie tych ludzi, czortu i śmierci zapisanych.
Jakiś krzywy uśmiech [przeleciał po] twarzy Kwiatkowskiego.
— O co oskarżasz ich, Wasyluku?
Wasyluk bardzo spokojnym [głosem] opowiedział jeszcze raz całe zajście i zakończył:
— Proszę sąd Boży słoneczny wierchowiński — o karę, o zniszczenie nasienia Judaszowego, według praw starowieku.
Zaczęły się wypytywania opryszków. Za zezwoleniem starszyny Filka miał ich wypytywać Pihuł.
Zgięli się oni z przerażeniem, ale i z uszanowaniem, gdy wystąpił piękny Pihuł, z potężną grzywą białą, sława gór, sława opryszków:
— Od kiedy jesteście leśnymi ludźmi, [czemu] poszliście w opryszki? Odpowiadajcie po kolei, kogoście grabili? — mówił Popecun krótko i władczym tonem.
Kwiatkowski odpowiedział pierwszy, że bieda go zmusiła do rabowania, a złe obchodzenie się Byrneka zawróciło go z powrotem. Grabił kogo się udało, bo to z biedy.
Byk Hułycz, jąkając się, opowiadał, że uciekł z wojska, zastrzelił oficera i że grabił tylko Żydów i Panów. Świtek Bratycz mówił, że Pan mu zabrał siostrę do siebie i sprzedał ją, i że z z pomsty [pojmał] Pana, uciekł w puszczę. Grabił tylko bogatych. Inni odpowiadali mało.
Pihuł zapytał Filka: — Czy pozwolicie mi, starszyno, jeszcze coś powiedzieć?
Wszyscy w milczeniu czekali.
— Powiadaj, rzekł Filko po krótkim milczeniu.
— Kwiatkowski nie jest godny sądu starowieku. Że grabił biedaków to pół biedy. Zdradził opryszków, zdradził katownik[ów], Byrneka, Panów, i teraz jest przyczyną wszystkiego. Proszą starszynę i sądków słonecznych, aby go wyjęli z sądu i od razu karali go toporami.
— Czy kto chce coś odpowiedzieć? — zapytał Filko.
— Ja, proszę łaski sądu słonecznego — odezwał się bardzo głośno Szyryburiek — aby go oddano pańskim sądom na szubienicę. To dla niego najlepsze miejsce. Tego on wart wiecej niż topora.
— A co mówi on sam, Kwiatkowski? — zapytał Filko.
— Ja proszę łaski sądu słonecznego, Słoneczka Bożego, zrobić tak jak mówił sądek ten oto stary — Medweży.
— Zgadzamy się. Tak będzie — odpowiedział Filko i zwracając się do Wasyluka:
— Oddaj go, bratczyku, dziś do furdygi, tam do domu panków w kryminar. Jeśli sam chce, to niechże nim tam już dalej jak chcą komenderują.
Nikt mu [się] nie sprzeciwiał, choć od razu wiedziano, jakie z tego mogą być straszne kłopoty. Przy zupełnej obcości pańskich sądów [i] nieznajomości gór mogli nie tylko zwać na świadków, grozić, indagować, lecz mogli uwierzyć prędzej Kwiatkowskiemu niż Filkowi. Tak jak to czynią do dziś.
Wasyluk kazał go przywiązać do dwóch kłód bukowych. Pozostali opryszki zwalili winę na Kwiatkowskiego, mówili że nie wiedzieli jaki jest Jekely. Myśleli, że taki sam karczmarz bogaty prowadzący rejestra długów i lichwy, jak i inni Żydzi na Węgrzech, bo tak im mówił Kwiatkowski, że handluje razem z Ormianami.
— A wy jak myślicie? Że gdyby był karczmarz to możecie mu żonę i dziatki małe pozabijać?
Opryszki tłomaczyli, że byli pijani, że obawiali się pogoni, obawiali się, aby ich nie poznała kobieta żydowska.
Śwytek, z wyczerpanym, bladym, wynędzniałym i zwyrodniałym licem, choć ubrany bardzo pysznie, płakał szczególnie jękliwie, choć był znany jako pijak i gwałciciel kobiet, co u opryszków nie zdarzało się nigdy.
Dołanywski Jaroszewiuk jęczał także:
— Proszę sądu słonecznego. Ja mały, maleńki, całkiem mały złodziej. Oni to poświadczą. Nigdy, ani razu nie zabijałem. Ot tak mnie na sługę wzięli. Kradłem co im było nieprzydatne i jeszcze mnie prali w gębę.
[Sądkowie skazali zbójów na śmierć. Lecz Jekely, który powrócił z gór, prosił, by ich nie zabijać. Filko zapytał zdziwiony:]
— Tyś chrześcijanin, tyś ptak z nieba posłany przez dziecię Boże?
— Nie, odpowiedział Jekely, jam tylko człowiek, jam żyd. Rachman bne Rachmanim. To znaczy w języku świętym — miłosierny z rodu miłosiernych.
Widzieli wtedy sądkowie, że to powiedział, iż z rachmańskiego rodu pochodzi, od żydowskich wieszczunów i że słowa jego czcić należy.
Rozwiązać kazał Filko zbójów. Puścił ich wolno z groźnymi nakazy.


∗             ∗

Jekely przybył z konikiem do wybranego kamienia. Pozornie jakby jechał w stronę Kosowa. W rzeczywistości czekał u stóp kamienia i modlił się do Jedynego —
Jeszcze raz o tym pomyślał, jak to nieuchwytne, jak rozpływa się to zbawienie, ta [korzyść] duchowa, którą się zdobywa idąc drogami nieutorowanymi. I tak trzeba dalej i tak czynić [musimy]. Ale pionier Boży bywa zmęczony, zmęczony nie tylko boleścią, ale zmęczony granicami możliwości ludzkich. A innych przecie nie może sobie wyobrazić.
Czy też zwycięstwo miłosierdzia pokazało jak jałową pustynią jest ta ziemia — gdzie ofiara i miłosierdzie tak małe owoce dają?
Więc nie o nową sukienkę — jak mistrz święty — nie! — [o] sen wieczny lub śnienie, cichość nienaruszonego zakątka Twej piersi, nim — zaczęło z niej tryskać źródło.
Być nie-ja, nie-ja nigdy, źródła ocean nie-ja, nigdzie nie-ja w oceanie bez dna w ciemnościach radości tajemnej.
Dusza jego wtargnęła w światy błękitne, ze światów błękitnych w światy złote, ze złotych światów w światy — białej jasności bez końca — — a stamtąd widać było tajemniczą purpurową ciemność aksamitną snu Bożego.
Niech będzie przytulony w kołysce wieczności! — Niech wyjdzie poza obręb bolu i szczęśliwości! Łaska litościwie zaszemrała strumieniem łez gorących.
I wtedy duch Jekely wrócił ze sfer jasności białej bez końca w sfery złotych pościgów myśli, ze sfer złotych pościgów myśli w sfery błękitnych światów, pełnych roślin kwietnie [strojnych], a stamtąd z uśmiechem szczęsnym stanął nad szumiącym kryształowym Waratynem. Popatrzył jeszcze raz na stareńkiego braciszka. Pioruny biły w las. Głazy wysoko nad Waratynem mruczały coś cicho, jakby niechętnie — i wtedy stoczył się głaz przeznaczony i zakrył ich obu.
To mi powiedział stary brodaty [woźnica] zamyślając się.
Ale nie może człowiek, chociażby go światy witały i bramy mu otwierały pośpiesznie, wypowiadać życzeń. Nie wolno mu zobowiązywać Jedynego. Ale je wypowiada, tak jak dziecię ciężko chore zwracając się do ojczulka szczebioce: — Tatuleńku, daj mi wszystko-wszystko. I ojciec uśmiechając się czule do niego, [daje], tak jak On dał wszystkim — wszystko.
I chore dziecko jest szczęśliwe.
I Jekely śpi w szczelinie w [bezczynności]. Dusza jego spoczywa w przyciemnionej izdebce nienaruszonego zakątka snu Bożego. Na długo, ale nie na zawsze.
A zbudzi się, wstanie — na pewno — kiedy święta Aboda, kiedy ofiarność rozgorzeje do tego stopnia w duszach ludzkich — że stanie się jakby zbyteczną, kiedy radość dziecinna Boża — stanie się udziałem każdej duszy, kiedy koło Żydowskiego Kamienia z tą samą dziecinną radością będą szczebiotać korowody pielgrzymów do Ojca niebieskiego, jak myśmy szczebiotali uganiając za motylami lub rybkami.
Zapewne nikt nie miał odwagi zapytać starego — już w owych czasach tak starego wieszczuna — o ten wypadek. Ale gwarzyli, gawędzili tak sobie, domyślali się, co powiedział, a potem już i uwierzyli, że tak mówił — zwyczajnie jak na Wierchowinie.
Wszechmocny jest święty, ale radują go [o]kruchy dusz ludzkich. Czy nie widzieliście jaka ulewa była po śmierci Jekely, jak płakał On, Jedyny. I na całe góry smutek legnie, dopóki nie zajdzie ta chmura, aż znów nie wróci Jekely wraz z Rachelą i dzieciętami i nie zakwitnie wraz z lasem kiedrowym i jasionami.
Kadysz niech śpiewają kwiaty, wody, połoniny — Jak przystoi chasydowi, bratu ptaków, kwiatów i stworzenia wszelkiego.
W świętym języku Echad Elohenu! Słuchajcie, bracia, On jest tajemniczy. On przecudowny jak woda, jak wodospad wody chłodzącej i przywracającej do życia leszczyny. On jest Harfą-łonem najsłodszym, najgłębszym i najszerszym, gdzie każde nasienie wschodzi jak pieśń nieginąca.
Słuchajcie, leszczynki — siostrzyczki Racheli Bożej, słuchaj buczku śliczny, słuchaj jasionie — ojcze nasz. Setki, tysiące tysięcy was oddycha, karmi się i śmieje, cieszy [się] na Jego świecie, iż On jest jedyny.





  1. Izrael ben Eliazer, zwany Baal Szem Tow (Mistrz Dobrego Imienia), w skrócie Beszt, to założyciel chasydyzmu.
  2. Sztefanko Wasylukowy to ojciec sławnego przywódcy opryszków Dmytra Wasyluka (zob. Prawda starowieku, Księga III Dzieje słobody).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.