Barwinkowy wianek/Dzieje Dereja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. DZIEJE DEREJA

O Dereju-Dereweju, mistrzu-stoczniku, a nade wszystko czarowniku, opowiadała wieść, że spłodził syna rzekomo w związku z własną córką, w nieświadomości czynu i winy. Wszelako więcej niż ze wszystkich czynów i dzieł zasłynął Derewej z umyślnego zabiegu, jakim zakończył swój skołatany żywot ziemski. Oto w obecności umyślnie zwołanych ludzi zamknął się w zbudowanej przez siebie pod skałą Hromową kapliczce, podpalił ją i spłonął wraz z kapliczką. Wieści zdają z tego sprawę rzeczowo, dość obojętnie, bo dla sławy Dereweja najbardziej ważkie to, że przed samospaleniem obiecał, a raczej założył się, że wskrześnie z ognia razem z kapliczką. — Tyle wieść zewnętrzna, bardziej banalna, powtarzana przez ludzi. To co następuje wydaje się wyrażać prawdziwą, wewnętrzną historię Dereja, już po śmierci żony i córek. Opowiada z początku Pan Władysław.


∗             ∗

Cygańska muzyka wydaje się smętna. Lecz jest najszczęśliwsza na świecie. Dla zdrowych niepotrzebna. Może nawet nużąca. Chorego koi jak kąpiel w potężnej, bezmiernej morskiej toni. Nie tylko pot i zlepiony brud z ciała zmęczonego wymywa. Same ciało rozpuszcza, wyswobadza odeń. Usłyszałem ją po raz pierwszy w życiu jako zbieg i rozbitek na Bukowinie. Byłem wykąpany, bez woni, bez smaku śmierci, uspokojony co do losu rodziny.
To, co opowiem, to dzieje wspomnień, krzyż wspomnień.
Powiada się nieraz o człowieku, który był bogaty albo szczęśliwy: utracił wszystko. Ale — pozostały mu wspomnienia.
A cóż może stać się straszniejsze jak nie wspomnienie?
To co opowiem wcale nie ma tego sensu, jak powiada największy poeta:
Nie ma większej boleści jak wspominać w niedoli chwile szczęścia.
Nie. To coś innego. To taka skorupa wspomnień jak oparzona i zjedzona robakami i ranami rozwrzodzonymi zlepiona skóra człowieka. Lęgnie się w niej robactwo, próbuje się przebić i gnieździ się coraz głębiej. Wciąż do wnętrza wędrują robaki. Oddychać nie daje, a setką ran, wrzodów, i ropieni i coraz w ranach przypomni się. Wspomnienie.
W opowiadaniach o dziejach mistrza Dereja znalazłem takie uspokojenie, jak wtedy po muzyce cygańskiej, bo nie tylko zapomnienie ale coś jak rozpamiętywanie, które odmładzało. Nowe śmiałe wejrzenie ku wieczności, jak to spojrzenie ku Czarnohorze, które otwiera się za bramą Hromowej. Te rozpamiętywam.
Próbowałem nieraz je zapisać, dać mu postać. Zostanie to może po mnie.
Tymczasem tak przypomnę jak się ułoży. Derej, którego hodowaniec zwany Derejuk zasłynął później jako słynny rzeźbiarz, był pierwszym rzeźbiarzem w górach. Pierwszym co do czasu i takim, dla którego podobno nie było trudności, nie było granic. Od niego odziedziczył trochę, czy nauczył się kapinkę odeń Derejuk wdzięku, czaru, fantazji. Podobno był Derej bez porównania śmielszy w swej pracy.
W cerkwi podczas ślubu mogliście Panowie oglądać ten drewniany pająk wspaniały, na którym barwy werniksowane woskiem od tylu lat nabrały patyny łagodnej, niemal jakiego metalu. To przybrany syn Dereja (czy Derewija) był mistrzem tych czarownych niespodzianek, które kryje tutejsza cerkiewka.
Opowiadają, i sam Derejuk opowiadał o sobie, że tylko skromną cząstkę tego uchwycił co diedia wiedział i umiał. Diedia miał tajemnice, to nie mistrz był tylko, lecz czarownik, duchowy ojciec, propowidnyk. I rozdawał wszystko na wszystkie strony, sypał wprost nie tylko mnie — każdemu. A któż to potrafił ująć?
Tak jakby poszedł wiosną na Czarnohorę, w zamku na Smotryczu dostał od duchów diamenty. A gdy się zbudzisz, to śnieg topi się w twych rękach, bo niegodny tam zostać.
W marcu, gdy znikną śniegi, Czeremosz zawalony zabrudzonymi gliną kryhami lodu przyniesionymi z gór, spiętrzonymi na zakręcie Czeremoszu niżej Bereżnicy — powywracane z zamarzłymi tam kryhami w nieporządku jak kaluchy rozprute.
Rzeka wyschła, zasypana.
Góry takie szare, ciemne, suche.
Nawet smereki spłowiałe.


∗             ∗
Nawoływanie

Gdy Derej wyszedł na przełęcz pod Czarnym Gruniem, przypomniał sobie wszystko. Było jak przed dwudziestu laty. Wszędzie czarne ostępy świerków, wśród nich bukowinki jaśniutkie miąższem liścia dopiero wyszłym z łona drzew, nie stwardniałym jeszcze, nie przystosowanym do świata. Kopy Czarnohory białe.
Tęsknota za Ołenką wyrwała się okrzykiem — naprzód ochrypłym jak u dzikiego gołębia, potem jasno raz jeszcze poleciał głos trembitową nutą.
I nagle od brusturskiej strony słodki a młody głos kobiety odpowiedział od razu dźwięcznie, wabiąc nieświadomie a ufnie.
Ten sam głos. Gdyby nie biały jeszcze dzień popołudniu, od razu myślałby, że siły nieczyste wślizgnęły się w tęsknotę.
Powtórzył — i znów przypłynął głos cudny, taki, na który czekał, taki, który na jego tęsknotę czekał. Jak grzywacze gołębie, jak słowiki na dołach, jak jelenie jesienne, tak śpiewali wabiąc się, tęskniąc, przybliżali się do wieczora.


∗             ∗

Wszystkie trzy patrzyły wśród smerek, jak obrazy. Patrzyły łaskawie, uśmiechały się jak hołowyci, jakby mógł się nie wyczerpać ten uśmiech. Modliły się.
Potem wiosna przyszła. Derewej zdzierał z siebie skorupy po chorobie, pod zapiekłymi strupami pokazywała się nie do wiary biała gładzizna ciała. Czyściutka, z sinymi żyłkami, młoda.
Haj. Tyżeś to Łukjen? Młody? Jeszcze raz. Nawet sam rozpalał watrę.
Brał szmacięta zdartej cuchnącej żelazisto zgrubiałej skóry i wrzucał do watry. Jakież szczęsne te białe znowu a tam spalone wrzody. Wspomnienia, grzechy, szalona choroba. Skwierczały w ogniu. A na niego wtedy, gdy znów się kładł, przychodziła słabość nie chorego lecz dziecka, gdy przychodzi pierwszy błysk, który ma być narodzeniem pamięci. Jeszcze mdlał. Jeszcze nie zorza zaczerwieniła się. Aż zobaczył tam, pod Hromową.
Gdy zdarł całą skorupę choroby, przyszedł do sił. Zdarł wszystko. Nic go nie kłuło, nie szarpało, nie kąsało. Ale jeszcze potrzebna była kąpiel.
Wtedy w tym śnie siłując się w duchu zobaczył kaplicę w skrzydłach z wygiętymi wypukłymi piersiami, okrytą skrzydlatą piórzastą dachowiną jak niawka.
Biały dym kręcił się koło kaplicy. Okrywał ją i odsłaniał. Łukjen zrozumiał znak.

✽  ✽  ✽  ✽  ✽  ✽

Wyzdrowiał. Wyszedł. Jak to tam bywa na wiosnę: Czarnohora w śniegach. Na śnieżystych przeczystych kopach gramolą się turnie z chmur, strome kopuły ułożone z wielkich łusek kłębiastych. Z nich wyżej jeszcze wiją się wirami ślimakowatymi krajki chmur, dymy ofiarne. A potem zbierają się nowe chmury, białe, pianowe, skrzydła długie. Lecą i ciągną kluczami całe wielowarstwowe Czarnohory wiosenne.
Wszędzie snuły się dymy prosto do góry. Daleko po carynkach — po ogrodach palono wiosenne ognie. Spalano śmieci, resztki źdźbeł i patyków na polach.
Przed nową pracą i siewem wiosennym trzeba spalić resztki i mierzwę.
Dzień za dniem mijał ciepły. A coraz błękitniejszy. Czarnohora była w śniegach a naokoło lekkie długie skrzydła obłoczyste raźnie, ale nie za prędko sunęły z zagórskiego boku. Kiedrowe miejsce było w śniegach, a poniżej śniegu fioletowymi rojami bryndusze.

Na wysokij połonyni tepłyj witer wije.
Jaka wesna wesełeńka, wse widmołodije.[1]

Miał jeszcze dopełnić ostatniej próby, ostatniej kąpieli.
Na miejscu kiedrowym wypatrzył kilka równych zdrowych kiedr. Ani jednej szkidzi nie naznaczył. Na ofiarę to najprzedniejsze musi być drzewo. Najzdrowsze.
Trudno było uwierzyć, gdy w Krzyworówni dowiedziano się, że Derewej nie tylko wyzdrowiał, ale już kiedry rąbie i ściąga na robotę.
Na ofiarę, na oczyszczenie i na dzięki.
Przynosił tak na Hromową jedną kłodę za drugą. Sam blady był ale taki młody, świeży. Budował kaplicę kiedrową, zbił jak most, kładł już protesy, wyprowadzał dach. Brał się do rzeźbienia odrzwi. Wpuszczał jedną belkę za drugą. Spajał dokładnie i umacniał twardymi kołkami cisowymi. Jeszcze nigdy tak dokładnie i ściśle nie pracował.
Aż przed Petrem przyszedł do cerkwi w Krzyworówni i ogłosił po służbie Bożej:
— Słuchajcie, chrześcijanie. Od dziś za dwie niedziele. Przyjdźcie wszyscy. Ja wielką ofiarę odprawię. Potrzebuję waszych modłów. Ratunku dla duszy, kąpieli. Niech nikogo nie brakuje. Może matka, żona i córki będą razem ze mną. To moja ostatnia praca. I pierwsza dla tamtego świata.
Już przedtem niejednego skorciło wyjść na góry, by spojrzeć na tę budowlę.
Kaplica była smukła, wyglądała z daleka jak dziewczyna w uplotkach. Drzwi były wyrzeźbione nad wszelkie dziwo. Trzy oblicza kobiece w słonecznych promieniach jedno z drugiego wykwitało, jakby kwiat, co zrodził kwiat na to, by jeszcze jeden kwiat się zrodził, a żaden nie zwiądł. A za nimi szły rysunki z słojów kiedrowych, jak zarysy i szeregi jeszcze dalszych postaci. I sęki jako oczy i usta. Od razu onieśmielało każdego. I pierwszy ruch był, że się cofnął każdy, a potem przeżegnał. Jakby stamtąd witały, wychodziły w płaszczach jasnoniebieskich święte wiszczunki. Na kaplicy już wysoko z wyrzeźbionych smerek bania. Srebrnym, złotym i niebieskim świecił się krzyż w promieniach i postaciach ułożonych w kształt promieni. Błyszczał jak metalowy. Tego jeszcze nie było. Takie krzyże były w cerkwi, ale nie na cerkwi. Opowiadano, że jeszcze pracuje dzień i noc, dorabia do kaplicy świecznik długi, wiszący, jeszcze piękniejszy jak ten co był w cerkwi.
Aż przyszła święta Pokrowa. W nocy przyleciała burza z Czarnohory. Dudniła i trzaskała, a nad rankiem świeżość i mgły niebieskie rozciągały się powoli, rozpylały, aż zostały. Błękitny świat złagodzony leciutką zasłoną.
Ludzie schodzili się i siadali na skałach na łące. Kobiety poklękały i modliły się do świętych wiszczunek.
Derej przyszedł i długo wszystkim ściskał ręce. Prosił, by mu przebaczyli, bo nie uda się ofiara.
Wyjął z tobiwki kołek cisowy zakręcony sztucznie, włożył w zamek, pocisnął. I zaraz z hukiem otworzyła się zawora ukryta. Otworzył dokoła cerkiewkę i znikły wiszczunki. Zapalił świece woskowe na ołtarzu.
Wtedy ludzie weszli do cerkwi. Wszyscy poklękali. Bili pokłony.
Potem oglądali świecznik i modlili się do postaci na nim wyrzeźbionych. Całowali krzyże. Z podziwem, z lekkim uśmiechem patrzyli na wyrzeźbioną postać czorta, u którego stóp gorzał płomień, w którym języki ognia też miały czortowskie maszkary, przerażone i wykrzywione. Czort wyrzeźbiony na świeczniku uciekał, a wściekła, przerażona i niemal żałosna maszkara oglądała się jeszcze ku wnętrzu kaplicy. Jakby patrzył na ludzi, w piekielnym strachu, że go dojrzą.
Gdy już powstawali z kolan, patrzyli z pogodnym, żartobliwym niemal zadowoleniem na zmykającego czorta.
Wtedy podszedł Derej ku ołtarzowi i rzekł:
— Popatrzyliście, ludzie. Jesteście świadkami. Dla tego i tamtego świata. Chciałem zrobić jak najlepiej, by oswobodzić się od zmazy i grzechu. By tak uciekł on jak tamten ot ucieka. By uciekło ich całe wojsko z czartów wszystkich, aby wyfurkotało w promieniach nieba i znikło. A jeszcze wzywałem niebo. Aby wykąpać się, odmłodzić — aby znaleźć słobodę! Nie bizuję więcej. To mój duch — tchnienie ostatnie objawi wam. Ale odkryłem wielką tajemnicę.
Wy wyjdźcie teraz. A ja spełnię ofiarę.
Ludzie patrzyli zdumieni.
— Nie lękajcie się. Tajemnica jest taka, że po ofierze całkiem mnie oswobodzi.
Stanie, wystrzeli tu tum płomienny, taki jak Synyci. Stąd będzie szła młoda wiosna, słoboda, śmiech, kąpiel i czystość.
Ludzie wyszli z cerkwi. Łukjen uśmiechał się. Lubował się i uśmiechał ku okienku, ku Słoneczku, ku Panu Ognistemu. Potem głucho zamknął ciężką zaworę cerkiewki.
Słychać było cichy szum. A po dłuższym czasie dym zaczął wydobywać się ze środka. Cały tłum zakrzyknął, gdy zobaczył na dachu płomienie, a potem rozkrzyczał się i zagwałtował. Gdy uspokoili się, rzucili się z toporami, by rozbijać ściany i ratować. Zaczęli łupać ściany. Z dymu i ognia wołał jeszcze Łukjen:
— Zaklinam was, ludzie, zrozumcie. Nie znieważajcie cerkwi, ofiary siekierami. Tajemnicę wielką dosięgłem. Nie zginę. Tu oczyszczę się i wstanę lada dzień na nowo. Tum jak Synyci — dla wszystkich. W większym tumie młody, omyty — swobodny. Nie bierzcie grzechu na siebie.
Tłum umilkł, znieruchomiał. Kobiety zamykały oczy i uciekały. Trzeszczały już smolne i twarde bierwiona kiedrowe. Skrzydła płomienia sięgały pod dach. Tylko wiszczunki wyglądały jeszcze spokojne, nienaruszone, z otocza skrzydlatych płomieni. Potem wiatr z Czarnohory przypłynął. Czarnohora leciała na skrzydłach, leciała rozpętywać ogień. Wiatr śpiewał wraz z płomieniami, kołysał je i tańczył z nimi radośnie i zakrył, obmotał wszystko dymem. Z cerkwi jeszcze śpiewał Łukjen. Potem głos jego zgasł w wytryskach płomienia. Tymczasem wzmagał się wicher. Przywiał chmury, leciały prosto ku Hromowej.
Około południa ulewny deszcz zalał dogasające zgliszcza. Ani kości ani śladów Łukjena nikt nie znalazł. Wśród carynek czerniała plama zgliszczy i pachło jak watra.
Łukjen był swobodny, wykąpany, odmłodzony.

Taka to opowieść o mistrzu Łukjenie. Jak go żarły wspomnienia, wykąpała choroba, oswobodziła męka a odmłodziła ofiara.
Na Petra w nocy, czy w Synyciach czy na Czarnohorze, gdy idzie człowiek, co złamał topór i co rzucił wrogom i wiatrom do wody — co rozszerzył serce, oswobodził się — widzi skrzydlaty tum płomienny. I wtedy do końca niech ze swobodą oczyści się, odmłodzi. Otuli się białością mięciutką jak dymem watry kiedrowej.
Na wysokij połonyni tepłyj witer wije.





  1. Na wysokiej połoninie ciepły wiatr wieje.
    Jaka wiosna wesolutka, wszystko się odmłodzi.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.