Barwinkowy wianek/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Pochodzenie Na wysokiej połoninie
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STANISŁAW VINCENZ
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
BARWINKOWY WIANEK
EPILOG
POSŁOWIE
ANDRZEJA VINCENZA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX



© by Irena Vincenz
Lausanne Switzerland
Wydanie na podstawie Barwinkowy wianek, Londyn 1979,
Oficyna Poetów i Malarzy, poszerzone o tekst
Opowieści o Żydowskim Kamieniu
po raz pierwszy odczytany z autografu.
Obwolutę, okładkę i wyklejkę projektował
Marek Zalejski
Redaktor
Andrzej Więckowski
Redaktor techniczny
Adam Małaszewski



INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1983
Wydanie I. Nakład 10 000+330 egz. Ark. wyd. 35; ark.
druk. 35,5. Papier druk. m./gł. kl. III, 65 g, 82✕104. Oddano
do składania w lutym 1982 r. Podpisano do druku i druk
ukończono w marcu 1983 r. Zam. nr 63/82 Z-83
Printed in Poland by
DRUKARNIA WYDAWNICZA
Kraków, ul. Wadowicka 8









SŁOWO WSTĘPNE

Jak w poprzednim tomie, a raczej poprzednim cyklu, pieśń moja, podobna Czeremoszowi — zbiera wszystkie rzeczki, strumienie, potoki i strugi z całej Wierchowiny — łączy wszystkie strugi pieśni i nuty płynące z Wierchowiny.
A choć płyniemy tu we własnym łożysku Czeremoszowym, choć rzeka przeważa nad każdym dopływem, żadnego się nie wypiera, bo wyschłaby prawie.
Nadaje falom swoją barwę, glebę swoją im daje, wspólną głębię, wspólną moc.
Pieśń ta wyrosła z ziarna, posiewu Wierchowiny, która jest — jak powiedziałem — „ostatnią wyspą Atlantydy słowiańskiej“. Ale rozrosła się teraz.
Oby stała się słowem dla świata. Nie tylko naszej Wierchowiny, nie tylko Polski i Ukrainy, lecz słowem całej wynurzającej się z fal Atlantydy, jej darem.



KSIĘGA PIERWSZA
CZĘŚĆ PIERWSZA
WIATR NAD POKUCIEM





Boldog ki mindig újrakezd
Boldog kit az élet maraszt
Boldog aki vigán kaszál
Boldog aki paraszt[1]
ADY ENDRE



I. W JESIEŃ POGODNĄ

W jesień pogodną, gdy silny a ciepły wiatr się rozwieje od szczytów w Pokucie, wcale nie wróży to deszczu ani zmian.
Przygrywką zacznie sobie gdzieś północą, nad ranem już się wahadłem rozmachnie, koło południa coraz potężnieje na cały kraj. Nie psuje jednak modrej pogody, odradza ją nawet. Opary wymiecie, skraj nieboskłonu oczyści z kosmyków chmur, z zastygłych smug. Zawróci skłaczone mgły, pełzające od wschodu, od dołów, dolinami rzek: Pistynki, Luczki, Prutu, Czeremoszu. Jarami, bramą dniestrową wymknie się ku stepom i tam przepada.
I znów lśnią w ciszy, w cieple: Wierchowina, Pokucie i Bukowina falista.
I tak też było lat temu sześćdziesiąt w okresie Pokrowy, gdy Krzyworównia przygotowywała pamiętne swe gody.
Kogóż w tej porze skusi pójść na szczyty? Któż wówczas troszczy się o nie? I mało kto pomni, że tam jest wiatru kolebka. A tam się właśnie rozpętała burza, niepostrzeżona dla reszty kraju.
Z łona mgieł gęstych, co szczelnie obsiadły wał Czarnohory, wybuchał wciąż wicher. Gdy poryw uderzył, łoskot potężny grzmiał krótko, przysiągłbyś, że blisko piorun gdzieś się rozłuskał. Lecz huk ten wstrząsał górami, tonął w przepaściach, nawatowanych zaporą chmur, wchłonięty mgielną pustką, która go przedtem wytchnęła.
W chmurach, w wichurze trudzili się wszakże, nie wiedząc o sobie, niewcześni wędrowcy dwaj, wracający z węgierskiej strony.
Obaj podążali na wesele do Krzyworówni. Jeden, kłusownik, z ciężkim łupem myśliwskim zmykający z puszcz łużańskich, rad właśnie, że chmury go okryły, że wichura chroni go od spotkania. Drugi, niemłody już, bywalec jarmarków w Marmaroskim Szigecie, fatalnie uwiedziony wczorajszym ciepłem i pogodą, z trudem przedzierał się przez wichurę wraz z koniem obładowanym zakupami i podarkami. Gdy chmury rzedły, zobaczyli się raz i drugi, i w tej chwili, według starej recepty, obaj pośpiesznie oddalili się w przeciwnych kierunkach. To uspokoiło chwilowo każdego.
Byli to ludzie przywykli do harców Czarnohory. A przecież co jakiś czas ten i ów kładł się na ziemię, by przeczekać poryw wichru. Lecz odpocząć nie było gdzie, a nawet tylko zatrzymać się nieco dłużej nie było po co.
Skaliste urwiska Berbenieskiej były mokre, śliskie, niegościnne. Ukryte w łonie pasma między dwoma bliźniaczymi wierchami, długie a wąskie jeziorko Tomnackie szamotało się z wichrem, toczyło spore fale, zalewało pianą płaskie brzegi. Było bardziej samotne niż zwykle, bardziej smutne. Nakazywało zostawić je — tak z wichrem.
Na grzbiecie ruchome mgły niby to pozwalały już na chwilę przypomnieć podobieństwa dobrze znanych wierchów, naprawdę jednak nie dały rozpoznać żadnego. Wciąż gasiły zarysy, wciąż znów łudziły, szydziły po prostu. Bezpieczniej było iść za myślą i za stopą niż za wzrokiem. Płaj wciąż gubił się wśród głazów. Wędrowcy gubili go tym częściej, im więcej go szukali. Ogłuchli od łoskotu wichru, zaniewidzieli od mokrej mgły, stracili rachubę czasu, nie wiedzieli dobrze czy to dzień jeszcze, czy już wieczór. Raczej dziwili się, niż się bali. Cierpliwie zachowywali wszelką ostrożność, by wiatr nie strącił którego w berdo.
Po wielu, wielu godzinach, po uciążliwej przeprawie wśród mgieł, skał, mchów śliskich, dopiero głęboko po stronie leckiej, już poniżej źródlisk a niedaleko kolib pasterskich wychylili się z chmur.
Niewypowiedzianej to szczęśliwości chwila wrócić do światła, do świata!
Wyrwali się huśtawce wiatrowej, ujrzeli jak dobrotliwe popołudniowe słońce poufale igrało w okienkach z dala widocznych nielicznych chat. A wciąż dziwnie im było jakoś, że nie do piekieł idą, nie do mgielnej krainy Syrojidów, lecz do chat i na wesele.
Wędrowcy, każdy dla siebie, usiłowali rozpoznać gdzie są. Wyrywali się wzrokiem coraz dalej, hen ku pasmom odległym. A tam najszczodrzej światło zasypało przestrzeń. Przeciążało ją światłem, przetapiało. Nie topiło jak mgły, lecz podwyższało rzeczywistość do przemienienia. W widmowe mary, w pochody duchów światła.
Najdalej, na horyzoncie łańcuchy do złotości prześwietlonych trawiastych wierchów opasane szmaragdowymi wstęgami, dźwignięte światłem wzwyż, piętrzyły się w blaskach tak wysokie, tak niebostrzelne, że podróżni ze ściśniętym sercem, z lękiem wprost — z zawrotem w głowie niemal — przyglądali się tym oczywidnie zupełnie obcym a potężnym szczytom.
Obezwładnieni uczuciem zbłąkania, bliskim rozpaczy, rozważali długo. Z trudem rozpoznawali w zjawach świetlistych stoki Jasienowa, a w wyniosłych widziadłach tak dobrze, najlepiej im znane połoniny: Białą Kobyłę, Ihrec, Pisany Kamień, Morelową.
Ich własny stary świat! Pastwiska rozległe, carynki zaciszne. A niżej lasy: haj, lasy to, myśliwskie ostępy, Boże komory, schowki pełne wszelakiego zwierza. Wspomnienia oprowadzały każdego z nich niezawodnie po tych tęczach i blaskach jak po mapie przejrzystej. Lecz rozzwierciadlone oblicza starych wierchów, wyzwolone od trosk i smutków, utraciły swe zmarszczki, wygładziły karby. Temu to, gdy już rozpoznasz ten przenicowany światłością świat wywyższony, odmłodzony, odbudowuje ci się tym prędzej jego wnętrze.
Nie wspomnienia już — te i owe — lecz wszystek rdzeń życia, smak świata. Z mieszanego tworzywa wszelaką mozaiką wypisany. Wspomnienia, ale w świętych koronach tęsknot oczekiwania — nigdy nie spełnione — tym niebosiężniej rzeczywiste, przygody tak rozświetlone nadzieją, że topią w sobie, co mogło być naprawdę. Takież one, we wnętrzu tych pasem, przemienionych w świetliste słupy, w skalnych skrytkach — skarby: skarby Wielitów, skarby Doboszowe, cerkwy i organy skalne, sygnaturki kapliczek tajemnych dzwony rachmańskie — skarby kto wie jakie jeszcze. W tych skalnych i w innych jeszcze skrytkach.
Zaprawdę światło samo wydarło gór wnętrze wiecznie młode, objawiło je. Ich dziejom wzniosło pomniki najświetniejsze.
Powoli wzrok ich wracał ku najbliższym przeciwległym stokom Bystreca. Poczuli, że są w domu. Rozpoznawali wśród lasów i carynek każdą chatę, każdy stóg siana.
Światło wyzwoliło ich, rzuciło poza świat i zwróciło ich światu.
Toteż na młakach obok wyżnej stai wędrowcy nabrali wzajemnie śmiałości do siebie. Spadły z nich podejrzenia, obawy. Poznali się w końcu. Byli to: Pigacz, znany strzelec z Bereżnicy i czterdziestokilkoletni gazda z Hołów, Dmytro Szekieryk. Pierwszy wysoki, chudy, chyży biegł stromiznami z ciężkim ładunkiem na plecach, skacząc czasami z głazu na głaz. A drugi, podpierając się bardką, ostrożnie przeprowadzał wciąż zsuwającego się na zadzie konia maści myszatej, pomiędzy skały i zarośla kosodrzewiny.
Pigacz ułatwił sobie przeprawę niejednym łykiem węgierskiej palinki. Przejawiał w powitaniach niehamowaną serdeczność. Odpowiadały mu bez przerwy, hukały skalne kotły Czarnohory. Poważny zaś i zmęczony Dmytro pod deszczem wymowy Pigaczowej nie mógł prawie dojść do słowa. Cieszył się także, bez słów.
Na stokach i dolinach był jeszcze zapach letni. Także koliby pachniały niedawnym dymem, a lasy nie przebyły oczyszczenia wichrowego.
Doszli do chat w zupełnej ciszy. Spoglądali czasami w stronę Czarnohory, kiwali głowami. Przynieśli wieść, że „idzie coś stamtąd“.
Dopiero o północy przed Pokrową zastępy wichrowe ruszyły ku dolinom. Jak zaczęło na dobre wiać gdzieś przed Maryszeską, to od razu wszystkie staje powytrząsało. Wywiało z reszty zapachu człowieczego. Oczyściło na zimę, zagarnęło dla wiatru.
Uderzało raz po raz, coraz potężniej druzgotało i waliło po stokach drzewa co słabsze.
Odpoczywało jeszcze. Próbowało sobie harców tędy i owędy. Kołychnęło się naprzód pod szczytami ku wschodowi. Krokiem nie byłe jakim, nie to by zbyt potężnym, ale wcale nie drobniutkim człapało po wierchowinach.
Naprzód pobudziło po licznych zymarkach pasterzy zaszytych w sianowych łożach. Młody pastuch, jeden i drugi, poderwał się, przetarł oczy, krzyknął coś dziko, posłuchał półprzytomnie grania wichru i spał dalej. A ten i ów staruch, o trzodę po ojcowsku zatroskany, wychylił się z ciepłej zymarki.
Na Wierchowinie huculskiej równomiernie płynie życie gazdowskie. Dopóki człek żyje, dopóki zdrów, z daleka, zda się, można by odgadnąć co robi niemal o każdej porze dnia.
Zapewne wówczas, obudzony nalotem wichru, wykołysał się z zymarki Bażyło, pogromca starowiecznych lasów, ojciec tylu zielonych carynek. Bażyło z twarzą szeroką, brzydką, popękaną jak pień wiekowej wierzby i z tak kudłatą głową jak korona wierzby, gdy tylko wysunął się z chaty sianowej, właśnie tak jak wierzba kołysana wiatrem, zaskrzypiał. Przemówił z przejęciem do chudoby: „Haj, biedactwa, biedactwa serdeczne, nie lękajcie się maleństwa kraśne“. Modlił się potem skrzypiącym głosem:

Hospody, miłościw bądź na Twoją rosiczkę!
Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach,
Na wodach — zdroiczkach!
Przy skokach — przeskoczkach,
W skałach i debrach, w chmurkach — obłoczkach.
W zaspach, w zasowach,
W igrach wiatrowych,
W fortunie groźnej, w zawiei mroźnej,
Hospody Boże, Święta Dziecino!
Skrzydłem leciuchnym,
Rączką zorniczną,
Łaską księżyczną, słonkową zorzą,
Krówki, owieczki,
Kozy i konie,
Jałownię wszelką —
Osłoń je, Boże.

Głaskał, to znów odpędzał białe kudłate psy, zagradzające mu wciąż drogę, skaczące nań, tulące się doń. Uważnie sprawdzał stan dachów, starannie oglądał płoty i wrota, w obawie, aby wiatr nie sprzymierzył się z niedźwiedziami i wilkami.
Z innej zaś zymarki na zharach-paleniekach wypadł wyprostowany starzec Matarha. Jak widmo snuł się zagrodami pośród krów. Stał długo nieruchomy między setkami owiec, jak kiedra wśród ciemnej trzody kosodrzewiny. Ani potężny wiatr, ani łagodne światło miesięczne nie zdołały rozchmurzyć troski zastygłej na twarzy gazdy. W miarę jak zanurzał palce w runa owiec, tłoczących się wokół, jak gładził ciepłe pyszczki i nozdrza, rozjaśniało się jego lice. Krówki wzdychały, rezolutnie parskały konie, jakaś młoda owieczka zabeczała sennie. Nad wszystkim jaśniały w pogodnej toni rzęsiste gwiazdy jesiennego nieba. Wznosiły się powoli ku szczytowi nieba, Siedmiu Archaniołów — Plejady święte. Świetlistym rojem błogosławiły westchnieniom pasterzy.
Nie było powodu do niepokoju. Ludzie i zwierzęta spoczywali dalej ufnie w kołysce wiatrowej.
Potem wianie sunęło dalej puszczami ku wschodowi, gdzie nie było ludzkiej stopy, ludzkiego tchu.
I dopiero pod przełęczą Suligułu, wysoko na skraju puszczy zbudziło muzykantów, również na wesele zdążających.
Łostuńskie puszcze, głębie Wierchowiny puszczowej! Gdzież jeśli nie w szumawie waszej, w świątyni waszej ciszy, całego świata bezdomników smutnych, wątpicieli spragnionych — napoi prawdą!
Stara piastunka na nich tam czeka.
Cierpliwie czeka łaska puszczowa. Ciemno-zieloną zasłoną zasnuje błędy, otuli rany. Oczyści oczy z pyłu, w świeżość ziemi rosistej przemieni pot, oddech spalony — w zapach zielny. I słuchać nauczy — nauczy bez trudu — szelestów z coraz głębszych kryjówek. Puszczowa łaska pozwoli szukać w wdzięczności, łaska pomoże w podziwie odnaleźć Tego, który jest przybytków gałęzistych gazdą, a ponad puszczą duchem szczodrości gwiaździstej.
Do takiej puszczy przyłatali się właśnie — naprawdę ni stąd ni zowąd, bo ze szlaku wiecznej wędrówki — muzykanci cygańscy z Węgier, posłani przez pana z Leordiny do pana z Krzyworówni. Drzemali tam sobie synowie wędrówki, opodal ścieżki na wzgórzu niewielkim, wśród mchów, w głębokim uśpieniu starej puszczy. W drzemce otwierali oczy. Widzieli wysoko nad chojarami usiany gwiazdami pogodny strop niebieski. Uspokojeni zasypiali na dobre. Obok na mchu leżały jak dzieci dobrze otulone instrumenty muzyczne. U stóp ich drgała mała waterka.
Aż tu nagle zakręciło smerekową puszczą łostuńską, jakby wilk stado owiec okrążył. Wielkie gwiazdy zakołysały się nad głowami przebudzonych ze snu. Zasyczała waterka, prasnęła iskrami. Zawyło, zatrzaskało, wdarło się do wnętrza i strzeliło raz groźnie. Zatarasowało w pobliżu płaj jakimś powalonym leśnym olbrzymem. Zapadło głucho.
Niemało strachu wrzepiło biednym Cyhaniukom, tak iż zapominając cudownej beztroski wędrownych sztukmistrzów, wcale małodusznie przeklinali się wzajemnie za to, że zaufali przyczajonej pogodzie jesiennej i puścili się aż z Węgier ścieżkami przez te puszcze.
Ludziom naszym zdaje się czasem, że żadna dola nie jest zbyt ciężka dla Cygana, jakby nie można go dość obarczyć troską, biedą, nawet nieszczęściem. Serca niektóre bywają zatwardziałe obcością, niejeden nie wierzy prawie, że Cygan odczuwa jakiekolwiek cierpienie, jak gdyby wątpi, czy umiera naprawdę.
Naprawdę zaś muzykanci nie tylko wiatru się przelękli, nawet przed ciszą po wietrze radzi byli pod ziemię się schować. Jak zwykle ochłonęli prędko, chociaż nie puszczowi ludzie to byli, ani górscy. Gdy wiatr zwrócił się w inną stronę, już zaczęli wykpiwać się wzajemnie. Pokazywali sobie swoje pocieszne w przerażeniu miny. Zaśmiewali się nad tą zabawą.
Niedługo jednak śmiali się; tylko tyle, by pogrzebać nagły przestrach. Czuli, że wszelki hałas niesamowicie narusza uroczystość puszczy. Rodzi jakiś nowy lęk, głębszy, może lęk przed świętokradztwem.
Zasnąć już nie mogli. Dla ogrzania się dokładali do waterki. W jej blasku łyskały ciemne oczy, duże białka, świeciły srebrne pękate guziki na żupanach. W milczeniu, cichutko oglądali instrumenty. Gdy już je wydobyli, nie rozstawali się z nimi. Próbowali strun. Powoli wiązali tony: skrzypce z basem, skrzypce z cymbałami. Wichrem zbudzona wędrowna muzyka rozszeleściła w puszczy łostuńskiej, wsnuła się w nabożne granie wód górskich.
Tymczasem wianie zwróciło się ku północy. Wpadło do jaworzyny, na bukowinki. Usypało liści, wszystkie płaje wyścieliło suchym listowiem. Już galopowało bez przeszkód dolinami, już panoszyło się nad Żabiem.
A całe Żabie spało. Spoczywało największe osiedle w górach. Nie troszczyły się o wiatr uśpione chaty, umiejętnie poukrywane po stokach w zaciszach. Tylko nad samą Rzeką, na stromym brzegu, na zakręcie pod Głyfą, z daleka byś dostrzegł w domu pustelnika światełko zwrócone w stronę wiatru. Tam czuwał, jak zwykle po nocach, pan Władysław. Przeglądał wśród głuszy śpiącego świata pożółkłe papiery. Tak — zatopiony w tym, co dawno zamknięte, zakończone na zawsze — z natężeniem nadsłuchiwał szeptów przeszłości, wydalonej ze świata przestrzeni. Toteż on, przeszłości więzień, radośnie witał wiatr z Czarnohory.
Wiatr płynąc swobodnie otwartym łożyskiem Rzeki, całą siłą rozmachnął się na zwrócone ku Czarnohorze okna domku. Zatargał oknami, dmuchnął w lampę, z lekka poruszył nawet leżące na stole papiery. Więcej zrobić nie mógł. Zbudzony tym jedyny towarzysz pana Władysława, potężny czarny kot, zwany Kamiński, wskoczył na stół. Cierpliwie i ciekawie zaglądał do okna. Postanowił wreszcie: „to nas nie dotyczy“. Ułożył się na stole wśród papierów.
Na chwilę granie wiatru zatrzymało się w bramie skalnej między Hromową a Synyciami. Piszczało tam tylko i pojękiwało długo, jakby siłą-mocą wciskało się w szyję Czeremoszu za Bereżnicą. Widać natłoczyło się wreszcie i znów zadęło. I nagle zbudziło wszystkie sady w Krzyworówni. U nich wciąż było lato jeszcze. Gwałtownie zadrżały drzewa napadnięte znienacka. Gięły się rozpaczliwie, jakby już miało je łamać. Ale skończyło się na tym. Tylko nie pozrywane jabłka posypały się obronną kanonadą, a mieszkańcy dworu, co zmęczeni mozolnym przygotowaniem wesela zaledwie posnęli, od razu na równe nogi powstawali.
Gospodarz zaświecił dużą ruchomą lampę naftową, przytwierdzoną z boku ściany. Wdziawszy ciepły chałat oglądał naprzód barometry w oknach pokoju. Po czym otulił się staranniej, wyszedł na tył domu, na galerię, by i tam obejrzeć przyrządy meteorologiczne. Barometry trzymały się. Było nadspodziewanie ciepło. Wszystkie drzewa, nawet stare modrzewie gięły się w wichrze, aż żal było patrzeć.
Czeremosz szumiał jasno, niebo między szczytami, a co ważne między Tarnoczką i Ihrecem — było wyiskrzone gwiazdami. Świerszcze śpiewały równomiernie, przeciągle. W dużej sieni obok komina zapach dymu był słaby.
Wszedł na przód domu, na ganek. Zajazd z dziedzińca był zasypany liśćmi, schody i deptaki pod gankiem usłane płatkami róż. Zobaczył światło w pokoju pani domu. Wszedł do pokoju: „Nie śpisz, Otille? Pogoda zapewniona na tydzień. Dla nas zapewne wystarczy“.
Pani domu była już ubrana. Dla niej nieraz za mało było dnia. Stąd mawiała, że chciałaby aby dwa dni były razem, tym bardziej wówczas w okresie przedweselnym. Nie kładła się już aż do świtu. Cały dom zresztą spał dalej.
Gospodarz wrócił do swego pokoju i usiadł na jednym z niskich foteli sprężynowych. Fotele te wysokie, o oparciu bardzo szerokim okrągłym, obite były szorstkim a ciepłym materiałem czerwonym ze złotymi drucikami, używanym przez kobiety huculskie na zapaski. Zapisał w rubrykach daty meteorologiczne, skreślił swoje uwagi o pogodzie. Potem czytał długo, w przerwach nasłuchiwał wiatru.
Przyczaiło się, znów wzięło rozpęd. Dalejże hasać przez jedne, przez drugie, przez trzecie pasmo. Lasy na Bukowcach wywijały się bez lęku, wtórowały ochoczo: potężne starodrzewy na Rokietach zaledwie mruczały. W bukowinkach podgórskich tu i ówdzie trzasło coś i upadło.
Aż w Ropie-Uroczysku, w kotlinie między Kniażem a Waratykiem rozpasały się figle wiatrowe. Tam bowiem, na karczowiskach, wśród na wpół wyrąbanych bukowin, nowi a śmiali — dla wiatru może zuchwali — przybysze nastawiali sobie, jak zabawek mądraśnych, wież wiertniczych. Poprzez przerzedzone bukowiny, przez wyrąbane z lasu przełęcze rozdzieliły się wichry na cztery głosy. Zawszeć je słychać tam, na stokach kopalni na wietrze: przeciągłe jęki strun harfianych, niskie tony fłojery, koloratury fletni, piszczałek gwizdy. Tam grały i wówczas. Dały radę bukom potężnym, lecz samotnym, a tak osaczyły wieże, że jedna za drugą fikały kozły. W lesie i na kopalniach strzaskane kłody pokryły ziemię niby rozsypane zapałki. Obudziło tam wszystkich, wstrzymało ruch kopalń.
Lecz wiatr, jeśli gdzie to tutaj, naleciał na takich, co mu sprostali. Na przeciągły alarm syren wysypały się z domków, z ogrzewalni i z szynowych zabudowań dziarskie postacie robotników. Siarczyście wymyślali po mazursku wiatrowi, odgrażali się mu nieprzystojnie. Kierownicy kopalń, mieszkający daleko aż pod Kamienistym, aż pod Kniażem, zjawili się niezwłocznie. Gorączkowo uprzątywano rumowiska, usuwano kłody, rąbano, piłowano, aż trzeszczało wszędzie. Posłano wozy po nowe słupy dla wież. Rozlegały się wprawdzie ostrzeżenia by uważać, bo przecież wiatr wciąż zagraża stojącym jeszcze wieżom. Na to nikt nie zwracał uwagi. Bez rozkazów młodzi robotnicy wdrapywali się po stopniach przymocowanych do wież lub wprost po słupach na wieże tańczące w wietrze. Ubezpieczali je, przywiązując każdą z trzech lub czterech stron manilowymi linami do wystających z ziemi rur głęboko wkopanych.
Pan Szczepanowski, z odkrytą głową, w niebieskim płóciennym ubraniu robotniczym i szalu przebiegał wszystkie kopalnie. Widział, że wszystko idzie sprawnie, upominał wszystkich tylko, by broń Boże nie palić tytoniu. Zgadywał, że w przekorności młodzieży robotniczej wobec najazdu wiatru kryje się może diabla chętka by zaćmić tak sobie, by łyknąć wonnego dymku. Zrozumiano go od razu, zrozumiano, czym byłby pożar gazów naftowych wśród wichru. W końcu rzucił hasło: „Do rana uporać się z wiatrem!“ — Te słowa przebiegły przez wszystkie kopalnie. Nie tylko ubezpieczono stojące wieże, także już powalone częściowo postawiono na nowo. O świcie znów balanse kiwały się miarowo, znów świdry raźnie waliły, a przy opuszczeniu do głębi szybu świdra czy „łyski“ polatywał przez kotliny i lasy zwycięski śpiew z wieży: „O hej-ja — hej-ja — gotów.“
Wichrowe zagony puściły się dalej Podgórzem. Naleciały na dwory w Kiedańczu i Sopowie. Tu porozwierały na oścież okna, tam wyrywały ramy okienne. Niepotrzebnie gospodarze nastawili budziki. Naokoło wszędzie stukało, dzwoniło, budziło. Wicher szastał się po pokojach, na wpół obudzone salony, przywykłe do przyjęć w świetle rzęsistym, gościły w ciemności niewidzialnych pląsarzy. Dreszczem przejmowały ich kroki zbyt ciche, szepty ledwie dosłyszalne, lęk krzesały zbyt głośne wiatrowe porywy, wiwkania junackie.
W Kołomyi-mieście tak trzaskało wywieszkami, a tak coś bulgotało jękliwie i lamentowało w blachach, jakby ze zduszonego gardła, że nawet strudzeni tarapatami wędrowni Żydkowie, śpiący w dusznych izdebkach właściciele i woźnice omnibusów — „bałaguły“, którym harce wiatrowe w którejkolwiek porze roku nie nowina — rzucali się i sami pojękiwali w kamiennym śnie, za każdym porywem wiatru. Wyrwał się przecie z pęt ciężkiego snu stary i mocny Bjumen, patriarcha woźniców. Obrócił się na drugi bok obok swej odwiecznej baranicy. Obudzony odetchnął z ulgą. Wiatr nie przeraża na wpół osiadłego koczownika. Dom jego w przestrzeni. Łożem jego stara baranica, którą wozi ze sobą wszędzie. Modlił się głośno, przykładnie. Po cichu podziękował Bogu, że można się zbudzić, że to tylko harce wiatru — kto wie jakie — ale tam, w Bożej przestrzeni. A nie to, co rozkłębi się, co rozjęczy się w niewoli snu, w duszy odciętej od świata, zabutelkowanej, zakorkowanej, a tak samotnej jak w ciągłym umieraniu.
Dolatywało i na Bukowinę falistą. Zajazgotało, zawyło przez chwilę, jak czarny gość-sczeznyk z Czarnohory. Rozczochrało lasy i sady, zaniepokoiło wody. I znów schowało się za Czeremosz. Rechotało wciąż stamtąd, z leckiego boku. I Bukowinie sen popsuło.
Zawróciło ku Dniestrowi. Buszowało, szurgotało jarami. Napadło i na stare dwory w Stanisławowie i Jezupolu. Dobijało się do tęgich murów, do dobrze dopasowanych okiennic. Senne dwory przyjęły to pogardliwie: niechże tam kolęduje pod oknami sobie samemu, pijany jakiś dziadyga, co nie w porę nocą się przyplątał.
Lecz dwory i mury nie wiedziały, co naprawdę działo się na świecie.
Aż gdy świt przyszedł, niebo odkryło i odkryła ziemia, że to sam kędziorny watażko o tchnieniu gorącym — czarnohorski wicher — przybył na gody Pani Jesieni. Skokami-prysiudami, arkanami-wirami rozhulał się. Tanecznie panoszył się nad całym krajem. Wyrwał go z kleszczy ciężkości. Przewiał w wichrową, w swoją dziedzinę, przemienił w inny świat — wietrzny-powietrzny.
Z daleka warzył się i kipiał, bliżej już toczył się jak morski wał, spadał nagle płachtą powietrzną. Zdawało się, że zniszczy coś i zdusi, nałamie drzew, poszarpie, porwie z sobą dachy, poroztrąca domy.
Gdy zaś ogarnął osiedla, orzeźwił je, kąpał i muskał. Oczyszczał powietrze, porywał do lotu, wymiatał troski. Łudził, że człowiek tak samo swobodny.
I sięgał jeszcze śmielszej gry: w igrzyskach światła uczestniczył. Nie tylko płonących barw Jesieni nie gasił, nie tylko stroił się sam wiatr w godowe barwy Dnia i Nocy. Wszędzie wiatrowe karby rewaszował i dosypywał nowych barw. Pląsając mieszał barwy w nowe stopy, w nowe desenie iskrzył.
O świcie widziano, jak czesał i mienił rozczochrane krwawo bukowe stoki. Rozchylając gąszcze, stalowymi pniami buków błyskał. A gdy strzałą wypadał z roztańczonych gęstwin, wydzierał z nich obłoki liści. Wpuszczał światłość do gęstwiny. Miótł przed sobą liście, cętkował nimi błękit. Sam zaszywał się w błękicie. Huczał okryty tonią błękitną.
Spadał na pola. Uganiając bez przeszkód polami podsycał przygasłe kilimy ściernisk, roztęczał je prawie. Szczebiotliwe gamy fłojer wiatrowych na źdźbeł tysiącach do nich dostrajał.
Spadał na wody. Rozmleczał pianą górskie wodospady — Huki. Podsycał ich gromkie szumy, lecz coraz zagłuszał je porywistymi chórami rozszumiałych kosodrzewin. Tańczących kosodrzewin odbicia w zielonych górskich jeziorkach mącił, pianą zalewając. Ciemne szmaragdy Szybenego jeziora osłoniętego uroczystymi lasami — kędzierzawił srebrnymi pręgami, lecz odbicia lasów w głębi nie naruszał. Czarną Rzekę rzeźbił w spienione puchary zielonego kryształu, a mleczność Białej Rzeki wciąż rozsnuwał w srebrno-łuską, przejrzysto-siną zasłonę. Rozpieniał też z lekka złotawe fale Dniestru. Na chwilę skłębił je, na chwilę wzburzył do burości. Najczujniejsze te fale dniestrowe, lecz cierpliwe, pokorne. Zaraz znów szeptały najsłodziej, nie rozhuśtały się szumem oburzenia ani walki. I wciąż ciepło naszeptywał wiatr w nadbrzeżnych kukurudzach i trzcinach zszarzałych. Zgasłą ich szarość złocił w odbiciu dniestrowym podwójnym ruchem: ukłonami czubatych łodyg i tańcem samych wód.
Jak ogar nurtując w trawach połonińskich goni sarnę, tak wiatr uganiał się za światłością. Oboje niewidzialni, on zanurzony, lecz zdyszany, ona strzelista, lekka tanecznica. A przecie o zmroku w trawach wysokich połonin kąpali się oboje: duch-wiatr i złoto-cielesna światłość. Zakołysała połonina morzem trawiastym, okryła falą oblubieńców.
Wieczorem i nocą w miesięcznej poświacie jedną stopą w przestrzeni tańczył, drugą w tajemnicy. Barwy drzemały, cienie i szepty wynurzały się z głębi tajemnicy. Na progu przestrzeni wahały się cienie, ku tajemnicy wracały szepty. Tylko szumy wędrowały raźnie szlakiem poświaty miesięcznej.
W skarbnicach jesieni czekały nań dawno gotowe do lotu nasiona: wszystkie pyły i ziarna tajemnic łąkowych, tajemnic leśnych. Na gody czekały, na skrzydła. Rozskrzydlał je ciepły wiatr, unosił pląsalnie, a sypał niby od niechcenia, niby tak sobie, dla zabawy wiatrowej. Tak dniem i nocą, zasiewał świat, on igrzec niebieski, a przecież Gazdowskie dziecko, siewca z Rodu siewców.
Niewidzialnie, najciszej dopełnił godów jesieni. Dla tych tajemnic wcale nie szukał osłony w ciemnościach, także w świetle zataił je przed całym światem, przed okiem słońca nawet. A gdy spoczęły nasiona w ciemnych łonach, wiatr spoczął na łonie, które go posłało.
Przez dwa dni takie igry rozigrywał, takie świętował gody. Napoił się wszystkim, wszystko grą wichrową rozegrał. I ucichł.
Gdzież był naprawdę, któż go widział? Zacichł jakby go nigdy nie było. A któż powie, że go nie było. Świątecznie uścielił listowiem wszystkie drogi i przywiał gości weselnych na dziedziniec w Krzyworówni.
Odwiedziliśmy szlaki wiatrowe, podążmy teraz szlakami ludzi.



II. WYGNANIEC

Swoi spali a czuwał gość uciekinier i zbieg z Sybiru, pan Władysław Sedorowicz, a właściwie Tyszkiewicz, zaniesiony tutaj dawniej niż muzykanci cygańscy, bo przed 25 laty. Tak jak roślina dobrze zakorzeniona w kryjówce czarnohorskiej zaniesiona niegdyś z odległej obczyzny nie lęka się wiatru, bo poznaje w nim siewcę. Tylko niemowlę, nasienie dopiero co porwane i unoszone z wichrem, mogłoby czuć się w szponach harpii potwornej. Gdy przeszłość zagarnie raz głęboko i całkowicie, a codzienne pytania przestaną budzić i potrącać tymi słowami: „czuwasz? jesteś? żyjesz?“ — potworne gąbki zaciągają coraz głębiej w przeszłość do utopienia na zawsze.
Nie po raz pierwszy wiatr od Czarnohory zastawał pana Władysława czuwającym po nocach. Samotność wstawała, rosła ciemnym olbrzymem sięgającym nieba z głową w gwiazdach. Ukazywała mu w wielu kierunkach korytarze nieprzejrzane i bez widzialnego końca. Zapominał wtedy prawie o jej obecności, zaciągała go pokusa, ta co wiała z tych wielu gwiezdnych korytarzy, pokusa odgadnienia, wyobrażania sobie. Jakaś taka jak apel do gwiazd astronoma pozbawionego teleskopu, a nawet mającego słaby wzrok. Czuwał wspominając, chciał być nocnym stróżem, cieszyłoby go, gdyby mógł był czuwać za kogoś. Toteż latem podczas ulewy lub burzy wyglądał przez okno, a nawet wychodził na drogę i szedł nią aż do granicy Krzyworówni, sprawdzał stan wód, oglądał mosty. Wyobrażał sobie, że mógłby ostrzec ludzi. Podczas nocy pogodnych uczucie to ściszało się i pustoszało, ale rozszerzało.
Dla kogóż czuwał? Czuwał dając życie przeszłości, szukał wciąż na nowo setek ludzi bliskich lub znajomych ze swego społeczeństwa, rozsypanych przez burzę dziejową. Tak jakby liść jesienny, który sam jeden pozostał na drzewie po burzy, pytał: „gdzież są te liście, z którymi wzrosłem?“ Szukał w Plejadach, w Hyjadach, w Orionach wielu drogich oczu zagasłej przeszłości. Promienie ich uleciały, tam kędyś wędrują, oddalają się wciąż w przestrzeń, której ogrom przekracza wszystko. Tam taśmą światła rozwikłał się w przestrzeń zwój przeszłości, zwój duszy. Tu przy człowieku pozostały listy, pamiętniki życia zakończonego na zawsze, pożółkłe papiery. Czym dogonić światło? Tak jak byśmy my dzisiaj szukali w przestworzach światła promieni oczu samego pana Władysława. Tak jak kiedyś szukać będą naszych spojrzeń pozostali po nas przyjaciele.
Wiedza jesienna. Czyż uda się z niej coś przekazać przyszłości, aby żyło dalej, tak jak wiatr przeżyje nasiona jesienią? Pamięci wyraźnej, bo zrodzonej? Czy z jej rdzenia?
Wiatr wyzwalał wiedzę jesienną. Wiatr zasiewał. Leciał tam, gdzie go nie było, a gdzie się nie zatrzyma. Wiatr-duch ruchu nie byłby nigdzie, gdyby nie opuszczał wszystkich miejsc, które przelatywał. Leciał w innym kierunku, niż wzrok ku gwiazdom zwrócony. Leciał ku przyszłości wstającej. Wiatr był herosem całego kraju, herosem ziemi. Wzór niewyrażalny za pomocą obrazów, tak jak muzyka. Cóż za narzędzie dla wyobrażania sobie! Jak pocieszające byłoby powędrować z wiatrem ku czasom wstającym. Wiatr leciałby sobie tak, zaglądając w każdy z korytarzy, nie dla siebie. Zbliżyć się, łączyć w życzliwość bez ukazywania się nikomu. Ależ ta łączność jest i tak. Nie tylko ze znajomymi, nie tylko w świadomości i świadomie. Wiatr jest jej obrazem. To było najważniejsze poznanie jesienne: uzupełnianie się dusz ludzkich, wspólnota różnych nitek i witek ludzkiego życia. Nie mamy chyba dlań organu. Jesteśmy wszak częścią wielkiego organizmu w ruchu. To, co poza mną w tylu duszach się dzieje, nie jest poza mną. Niech będzie wzrok mój ku przeszłości tylko zwrócony. Tęsknota i nadzieja przeniosły się ze mnie na inne posterunki przyszłości. Czuję je tam jak nerw mój własny wszczepiony w inne ciała. Czy naprawdę w inne?
Znów wracał okiem i myślą ku gwiazdom. Callirrhoe. Tak sobie nazwał niegdyś tę całość granatowo świetlistą. Nie ma potężniejszej gwarancji wiecznego życia, to jest nowości i nawrotu, wędrówki duszy. Z przyszłości idzie ku nim pewność. Te przestworza przezwyciężają wszelki lęk, utrzymują nadzieję. Groźne nieskończoności i bez miary; Pascal mówił: „Ta nieskończoność przestrzeni przeraża mnie.“ Ale radosne, gdy dojrzymy, że sens ku nim zdąża.
Pan Władysław zakorzeniony w podziwie jeszcze raz sobie powtórzył i to zapisał:

Brzemię żywota i wielu żywotów
Raz jeszcze dźwignąć, i nieraz jam gotów,
By was podziwiać Plejady, Oriony!
Wzrastać w podziwie, by podziwu chwile
Z godzin w dnie rozsnuć, w żywoty strudzone,
Aż wiosną wzlecę, aż pszczołą zatonę,
W niebie rozkwitłym, w gwiazdotrysków pyle.

Swoim zwyczajem zaczął się troskać. Zazwyczaj myślał z troską o wielu przyjaciołach i osobach należących do rodziny przyjaciela. Obecnie myślał z troską o gościach. Podążał za wiatrem ku tym miejscom, do których wiatr leciał naprzeciw gości. Jaka będzie pogoda? Jaka jazda po wietrze? Co pokażą wody Rybnicy, co Bukowiec, a co Waratyn?



III. PODRÓŻ BABCI

W ciepły pogodny ranek na samą Pokrowę, od Stanisławowa w kierunku Kołomyi, gościńcem idącym przeważnie wśród lasów, trzy obszerne i ciężkie pojazdy dudniły obładowane podróżnymi walizami. Na przedzie jechała długa staroświecka kareta na wysokich kołach. Za nią dwa powozy otwarte, równie stare i ciężkie. W karecie siedziała dość tęga sędziwa dama w koronkowym, ciemnym czepku. Była to pani Zuzanna, matka dziedzica Krzyworówni.
Prócz niej znajdowali się w karecie: najmłodsza córka, zięć i dwoje wnucząt, a także zwiędła i suchutka, zawsze prawie milcząca bratowa-wdowa, dalej nieodzowna panna do towarzystwa, niewiele młodsza od samej pani, wreszcie osoba do dzieci w wieku nieokreślonym lecz statecznym. W powozach zaś jechały inne córki z dziećmi, różne osoby określane jako ciotki lub kuzynki, prócz tego inne panny do towarzystwa, panny szwaczki i panny służące.
W pojazdach panowała stateczna cisza. Zwłaszcza w karecie w obecności pani Zuzanny, oprócz małego wnuka Niunia, nikt nie odważył się odezwać nie zapytany. Niunio zaś spał tymczasem. W powozach coś tam szeptano. Głównie jednak wypatrywano, czy starsza pani nie skinie, nie zażąda czegoś, nie zapyta o coś. Na każde jej skinienie pojazdy stawały, jak się okazywało potem przeważnie niepotrzebnie. Główną bowiem i to poważną troską starszej pani było w danej chwili: czy kto nie czuje się źle z powodu podróży, czy już się nie zaziębił, czy mu w ogóle czegoś nie potrzeba. O siebie nie dbała.
Zresztą jeździła tak w góry lat 50 przeszło i to wcale nie zawsze dobrymi drogami, i nie w zupełnym bezpieczeństwie jak teraz. Nieraz przed laty, w otoczeniu uzbrojonej karawany strzelców i hajduków, przedzierała się grząskimi ścieżkami leśnymi, okolicą, która rzekomo roiła się od rozbójników. Czasem wymykała się konno naprzód i z jasnym głośnym śmiechem dobrze wyprzedzała karawanę, galopując zawzięcie pod górę czy w dół, a mąż dopędzając ją z trudem, łagodnym wyrazem wyrzutu, który rychło zamieniał się w podziw, bezskutecznie starał się uśmierzać jej przedsiębiorczość.
Ale teraz pani Babcia dźwigała na barkach swych odpowiedzialność za pokolenia. Toteż mimo lat 77 z górą, nawet w tak pogodny i ciepły dzień, czuła się trochę podobnie, jak świadomy swej odpowiedzialności dowodzący generał w czasie rozstrzygającej akcji wojennej. Jej regularne i energiczne rysy twarzy koncentrowały się w desperacko niemal zdecydowanym wyrazie ust. Bardzo wysokie i otwarte czoło przeciwstawiało się jak zawsze wszystkim rzekomym niebezpieczeństwom, groźbom i troskom podróży. Mówiła cierpko i krótko lecz spokojnie, bez cienia myśli o opozycji.
Troska zaś reszty towarzystwa, która chętnie z podziwem a milcząco koncedowała Babci jej brzemię odpowiedzialności, ograniczała się głównie do tego, by nie odezwać się niepotrzebnie. Oprócz samej Babci wszystko było tak ściszone i nakręcone statecznie, iż wydawało się, jakby nie było tam młodych, ani niczego młodego nawet. Regularnie i poważnie sunęły stare pojazdy. Starzy woźnice o siwych regularnych bokobrodach nieruchomo i bez okrzyków popędzali, a raczej ciągle wstrzymywali konie. Używali hamulca przy najmniejszym stoku, jechali prawie stępa na każdym zakręcie. Zresztą stare i ciężkie, choć doskonale odżywione, konie same już szły równo, pedantycznie. Plan podróży ułożony był jak najściślej.
Toteż, jak stwierdzają stare listy, już kilka tygodni przed weselem sprawdzała nieustannie: czy też burze letnie i ulewy nie popsuły? czy może — broń Boże — nie zniszczyły dróg w górach? I czy zatem znów nie trzeba będzie jechać kawalkadą konną, jak niegdyś, przed laty... Z Krzyworówni synowa uspokajała, że to inne czasy, że bez obawy mknąć można — co najmniej aż pod Bukowiec — nawet czwórkami. Cała energia Babci skupiła się zatem na wykonaniu planu podróży. I chociaż właściwie towarzystwo czuło się ożywione, a nawet, jeśli można tak się wyrazić, wprost podniecone ważnością celu podróży — jechali na wesele najstarszej wnuczki i to w góry aż poza słynny i groźny Bukowiec, a każda podróż tamtędy jakżeż była urozmaicona niebezpieczeństwami sprzed lat sześćdziesięciu, które rzucały jeszcze swe niesamowite cienie — jednak tak było karne mimo woli, że nie wylatywało myślami zbyt śmiało ku rzeczom zanadto odległym, jak to, co miało być o kilka mil dalej, lub dopiero aż za kilka dni. Uwaga wszystkich skupiała się na starszej pani. A za jej przewodem na środkach do celu dosłownie dotykalnych lub doczesnych: stan uprzęży, postoje, popasy. Jakaś tam nadwyrężona firanka w karecie. Na ten temat dłuższe rozważania.
Czasem jednak starsza pani przypominała sobie coś więcej. Kontrolowała dorywczo. Odwracała się nagle ku powozom. Stawały natychmiast. Pytała tedy nieco obcesowo: — Suche kajzerki są? (te na żołądek). — Są. — A świeże? — Tak. — I z szynką? — Oczywiście. — Woda selterska? — W walizce karlsbadzkiej. — A widelce, noże, łyżki? — W ceratowej podręcznej.
Znów ruszały powozy. I ciągle jedno za drugim padały pytania ważkie a pełne troski. I wciąż stawały powozy. — A ile jeszcze do Tyśmienicy? — Pół mili. Po jakimś czasie: — A co tam widać daleko? — Wieżę kościoła w Otynii.
Zatem na wieść tę pani Zuzanna, gdy już skontrolowała wszystko, wystąpiła z konkretnym przejawem opieki. Kazała rozdzielać dokładnie: kurczęta, pasztet zajęczy z bułką i białe wonne ciastka w kształcie półksiężyca, zwane cynamonikami.
Niunio spał bez przerwy.
Tymczasem nasz znajomy, wiatr zabrał się do tego statecznego towarzystwa. Zahuczał tęgo a przekornie, zagwizdał głęboko, jakby przebiegł całą baterię próżnych butelek. Zatrząsł następnie pojazdami, zdawało się, że niemal je posunął, zakręcił kurzawą w oczy koniom. Jednak nie pomieszał szyków pani Zuzannie. Nie rozbił systematycznej powolności jej karawany. Przeciwnie, starsza pani wkroczyła natychmiast. Na razie stanęły powozy. Nastąpiła narada bynajmniej niekrótka, choć wiatr bez przerwy szastał się i napadał. Już, już zdawało się, że trzeba będzie za porządkiem rozpakowywać wielkie ciężkie walizy przytroczone do pojazdów. Na szczęście znalazło się wszyściutko w walizach podręcznych. Powyciągano tedy szale, chustki, pledy, szklanki, flakony, pudełka i łyżeczki. Otulano się starannie. Bez protestu zażywano krople, cierpliwie nacierano szyje, czoła i nosy francuską wódką. Prócz tego przygotowano proszki, płukania i pędzelki do gardła.
Jeszcze powolniej miały odtąd jechać konie, bo oto — tak krążyło od ust do ust, złowróżbne powiedzenie samej pani Zuzanny — może zacząć wyrywać drzewa z korzeniami i ciskać je w poprzek gościńca. Były już takie wypadki — co prawda bardzo dawno. Nawet te konie, nawet ci woźnice z trudem przyswajali sobie to nowe tempo, powstałe z opozycji do wiatru.
Wiatr jednak nie dał za wygraną. Obudził Niunia. Rozpieszczony najwięcej przez samą Babcię kilkoletni Niunio, jak zwykle od razu i to bez skrupułów zaczął krytykować wszystko, powtarzając różne zdania zasłyszane zapewne poza plecami Babci: — A to wariatki! Pozawijały się w samo południe! To Babcia wszystkiemu winna! One same nie takie durne. Nie chcę tych szalów, nie potrzebuję! Joj, jak tu śmierdzi ta wódka francuska!
Babcia wpatrywała się w Niunia nie tylko cierpliwie, nawet czule. Napięte przesadną odpowiedzialnością usta rozluźniły się powoli: — Co za chłopczyna — ważko szepnęła i dodała głośno — chcecie trochę rozgarnąć szale? Wszyscy zaprzeczali gorliwie, gromili przy tym Niunia strasznym wzrokiem. Matka Niunia rozpaczliwie zaciskała usta z niemą a bezradną groźbą. Miało to ten skutek, że Niunio wykrzywiał się wszystkim i za porządkiem małpował miny niefortunnych pedagogów. Babci pocieplały oczy. Rozszerzyły się, nagle zajaśniały. Ale jeszcze się trzymała. — Uf, uf, uf, duszno! — wykrzykiwał Niunio coraz głośniej i zuchwałej — otwórzcie okno! To bardzo przyjemny wiatr.
Pani Zuzanna zgodziła się poważnie: „Tak, rzeczywiście, wiatr orzeźwiający. Właściwie świeże powietrze — to zdrowo“. Jakby oswobodzona od brzemienia odpowiedzialności i troski, Babcia oglądała już sobie świat przez otwarte okno. Nawet na harce wiatru nie patrzyła wrogo, lecz uważnie, i ciekawie, prawie jak na ruchy tancerza. I wzrok jej podążał, za lotem wiatru, jak niegdyś, bardzo dawno, jej wierzchowce. Prawdopodobnie gdyby kto mógł w tej chwili zaglądnąć przez jasne oczy do duszy dzielnej Babci, dojrzałby tam takiż krajobraz i tak ciepłą jesienną pogodę jak naokoło na świecie. Opamiętała się jednak znowu. Dla ostrożności zwróciła się do pozostałych: Otulcie się może? — Ależ jedźmy prędzej — domagał się znów Niunio natrętnie — wujcio mówił, że nasze konie idą jak świnie na jarmark. A Babcia to — Coś jakby lęk przeleciało przez wszystkie oblicza. Czy nie za wiele tego?
W oczach i na obliczu Babci zafalowała jasność. Mocowała się przez chwilę ze sobą. Wreszcie prysnęła śmiechem. Śmiała się Babcia głośno, serdecznie bez hamulca, może tak jak kiedyś, dawno. I wiatr dolatywał, śmiał się i chichotał. Była to zachęta nie lada. W końcu śmiali się wszyscy. Nie wiadomo kiedy głośny śmiech i gwar rozszerzył się na wszystkie pojazdy. Jeszcze na chwilę skupiła się Babcia. Zdecydowała krótko: Semenie, jedźże porządnie!
Semenowi wcale nie trzeba było tego powtarzać. Raźnie szły konie. I one były rade. Wszyscy byli radzi. Nad nimi wesoło kołysał się wiatr. Doganiał ich, zawracał, to znów przeganiał. Porywał i unosił ze sobą gwar i śmiech ku lasom, ku górom. A myśli Babci kołysząc się w tę i w ową stronę sięgały dalej jeszcze niż wiatr. Wędrowały ku dawnym czasom i szlakiem wspomnień wracały.



IV. MĄDROŚĆ JESIENNA

Obok pani Babci w kontraście do obszernego miejsca, które zajmowała, zadowalając się miejscem najskromniejszym w kąciku, głęboko zdrzemana jechała osoba najważniejsza z całego towarzystwa, ale tak chuda i ściszona, jakby tam jej wcale nie było. Był to biskup ormiańskokatolicki, ksiądz Isakowicz, nauczyciel religii i katecheta z zawodu — także niegdyś katecheta wnuczki Zoni, oblubienicy naszego wesela. Był on spowiednikiem starszej pani, a w miarę możności wszystkich pań i niewiast należących do jej orszaku. Częsty gość a kierownik duchowny rodziny, był upatrzony dla roli szczególnie ważnej, w ciągu najbliższych dni, aby dać ślub młodej parze. Zmożony wiekiem, a także chudziutki i słaby, męczył się rychło byle czym i zdrzemnął się na dobre, przeto nakazem surowym pani Babci było, aby nie budzić go za żadną cenę. Jak wiadomo, jednak istnieją takie państwa i organizacje, w których każdy ślad swobody, a nawet odruch rewolucyjny, odbywa się jedynie za zezwoleniem, a nawet na życzenie najwyższej władzy. Także w naszych karetach rozpętanie wesołości wbrew pierwotnym zamiarom odbyło się za zezwoleniem, bo ku zadowoleniu najwyższej władzy. Starsza pani nie miała ochoty karcić Niunia. Nic dziwnego, że jego okrzyki zbudziły głęboko zdrzemanego staruszka. Biskup wstrząsnął się w pierwszej chwili, jak gdyby się przestraszył, niezwłocznie jednak jego łaskawy uśmiech uregulował wszystko. Jako katecheta lubił pouczać, a że go szanowano, a nawet czczono, jego pouczenia pewniej kierowały towarzystwem i wesołością niż surowe miny i gesty pani Zuzanny czy nawet błazeństwa Niunia. Z małym opóźnieniem zaczęto go traktować drugim śniadaniem, ale biskup wymówił się grzecznie. Wiadomo było, że jada bardzo wstrzemięźliwie.
Prałat był chudziutki. Po oliwkowej cerze i wyciągniętym jak struna nosie, a także po tym, że mówił przez nos, poznawano w nim w naszym kraju bez trudności Ormianina. Był rozmowny, chętnie katechizował, i zwracano się doń o to żywo i często, z czego był zawsze zadowolony i wówczas bez trudu pokonywał zmęczenie czy osłabienie.
Pani Zuzanna ceniła jego towarzystwo. Z zapałem korzystała z jego rad i nauk, a nawet z praktycznych wskazówek, zwłaszcza że opinie biskupa różniły się wielce od zwyczajnych kościelnych pozycji, co do których pani Zuzanna zaznała niejednego zawodu, zwłaszcza w dziedzinie opinii politycznych, jako że sama z natury była otwartą i nieraz cierpką weredyczką. Biskup nie wpadał nigdy w arbitralność ani w uprzedzenie, a jego apologetyka nie bywała nigdy napastliwa. Co prawda szeptano sobie coś o jego pobłażliwości wobec herezji, jednak nie przypisywano tego nigdy ubóstwu argumentów ani słabości, a jedynie tylko słodyczy jego usposobienia. Wystawiał się chętnie na ataki i z radością dostarczał oponentom materiału dla argumentów, dat i szczegółów, cytując książki i dokumenty mało znane szerszemu ogółowi. Także innowiercy korzystali z jego kazań, a salony stanisławowskie przyjmowały go nadzwyczaj chętnie, gdyż w braku wyższych szkół do nich przenosiły się wątki kazań biskupa. Biskup lubił wskazywać, jak ważną była dla św. Augustyna znajomość języka punickiego Kartaginy, gdyż to ułatwiało mu wstęp do tekstów semickich i do Pisma świętego, i w ten sposób mógł zabierać głos w sprawach przekładów łacińskich. Podobno słynny tłumacz św. Hieronim, reagował dość gwałtownie na różnice zdań ze strony Augustyna.
Biskup Isakowicz przyznawał się, że nieco podobne ułatwienie dawała mu znajomość nowych żydowskich tekstów chasydzkich, tak rozpowszechnionych na terenie Pokucia, które chociaż wcale nie starożytne historycznie, były według jego wyrażenia „starożytne z ducha“. To wszystko razem dawało przemówieniom i wystąpieniom biskupa sporo zainteresowania, a nawet budziło posmak sensacji, chociaż nikt go nie mógł podejrzewać o paradoksy albo dowcipy w sprawach tak poważnych.
Pani Zuzanna mawiała o nim: nogi słabe, a na tych chwiejnych nogach chodzący uniwersytet, oświecenie i opinie niezachwiane.
Pani Zuzanna tradowała o postępie, a biskup stosownie do tego jak oczekiwano, wstrzemięźliwie dorzucał swoje uwagi.
— Rozumiecie dziewczynki — mówiła ostro pani do dam bądź co bądź w dość podeszłym wieku. — Vesperina sapientia, o której nam niedawno wygłosił kazanie jego ekscelencja, polega na tym, aby nie sprawić zawodu tym, którzy niegdyś oddali rządy w nasze ręce. Odpowiedzialność! Przeto i ja dodam w moim stylu, iż strzec się musimy, aby nie powiedziano kiedyś o nas i o naszym świecie, jak w tej dykteryjce chłopskiej: „cóż to za wieś, w której cymbał Mykieta jest wójtem, a cymbalistka Mykietycha wójtową“.
— Dobrodziejko — uspokajał biskup grzecznie i ciepło — księżna pani daje najlepsze komentarze do tego wszystkiego, co ja spełniając me obowiązki miałem zaszczyt powiedzieć kiedykolwiek w którymkolwiek z moich kazań. Trzeba znać swoje granice. Nie mam tej odwagi i brak mi tej rezolutności, która potrzebna, przeto każde ważkie a siostrzane powiedzenie pani jest mi pomocne.
Zbliżało się miasteczko Otynia. Tam znajdował się kościół łaciński ze słynnym hebrajskim napisem imienia Bożego i pamiątkowymi dzwonami, co wszystko razem było ufundowane niegdyś przez przodków starszej pani. Ponawianie traktamentów śniadaniowych nie udawało się, przeto ograniczyła się do troski o los Otynii. Motywowała po swojemu:
— Słuchajcie dzieci, to pewno dla was odrobinę nudne, wszelako konie zasłużyły sobie na odpoczynek. Zatrzymamy się w naszym starym mieście Otynii.
Wysiadła prędko i przechadzając się o lasce po uliczkach, rozglądała się naokoło, jak gdyby szukała znajomych.
— Cóż wy myślicie sobie dzieci — pytała nieco obcesowo — czy znajdzie się tu ktoś taki, kto mnie pozna, albo czy w ogóle nas pamięta?
Obie damy należące do rodziny wzruszały ramionami, a starsza pani odpowiadała sobie sama:
— Chyba to nieprawdopodobne, bo warstwy rzemieślnicze, które mieszkają w domach dawnych mieszczan, są nowe i w ogóle nic nie pamiętają. Jedyna warstwa, która coś pamięta, to są Żydzi. Może nie?
Obie damy znów wzruszały ramionami uśmiechając się kwaśno i przepraszająco. Babcia westchnęła:
— Moje panienki, przykro wam powiedzieć, jak ciężko jest być starym. Chciałoby się sobie przypomnieć coś, coś dać potwierdzić, ale przez kogo? Wy wszystkie razem jesteście, żeby tak powiedzieć, wczoraj urodzone. Ale wiem, co zrobię. Poszukam starej bożnicy, dowiem się wszystkiego.
Tymczasem dowiedziała się tyle, że na miejsce starej drewnianej bożnicy, także przez przodków jej ufundowanej, zbudowano nową murowaną. Jakiś usłużny, niemłody już Żyd podprowadził ją do nowego budynku. Mówił nieco kwaskowato i z rezerwą:
— Oto nowa bożnica, tamtej starej, prawdę mówiąc, nie pamiętam. Za to ta nowa to szyk i delikacja, nieprawdaż? Nieuroku kosztowała fajne pieniądze, ale inaczej nie wypada. Ładny budynek.
— Ładny budynek? — rozpędziła się starsza pani — tamten stary, to był ładny budynek. Pamiętam doskonale.
Żyd w chałacie przepraszał:
— Przepraszam w honorże panią dobrodzikę, bo na twarzy napisane, że dobrodziejka. Ale czy to wypada panu Bogu ofiarować drewnianą chatę? Niech ma co najmniej to, co my mamy.
— Panu Bogu wypada dawać to, co ładne, a stara bożnica była ładna — wypaliła pani Babcia — a to co? — skrzywiła się wskazując na bożnicę. — Czyż nie mam racji, księże biskupie?
Prałat mruknął coś, jak mu wypadało, Żyd skrzywił się zniechęcony, a starsza pani nie zniechęcona kontynuowała:
— Czy wy mnie pamiętacie?
— Bardzo przepraszam — krzywił się Żyd zakłopotany — ale nie. Nie powiem, że jestem młody, ale mój tatuńcio na pewno by panią pamiętał.
— A co robi wasz tatuńcio?
Żyd skrzywił się boleśnie:
— Nic nie robi — odpowiedział — bo już nie żyje.
— A kto żyje? Czy stary Drapak, garncarz, żyje?
— Oho — odparł Żyd — nawet syn jego także fajnie stary już nie żyje.
— Któż zatem żyje? — niecierpliwiła się.
— Oho, jest dość takich. Najstarszy z nich Jańcie Salpeter, wiekowy furman, żyje sobie i żyje.
Tymczasem pani Babcia skarżyła się biskupowi półgłosem:
— Co to jest właściwie? Do kogo się odezwę, wszyscy odpowiadają mi z miną skrzywioną. Czyżbym była już tak stara i nudna?
Drepcząc u boku pani biskup śmiał się głośno nieco suchym, lecz szczerym śmiechem.
— Ależ nie, to z zakłopotania i z uszanowania...
Pani Zuzanna wypaliła:
— Niech buty swoje szanują, a mnie niech odpowiadają, o co pytam.
Za porządkiem wszyscy rozmówcy krzywili się jeszcze bardziej.
Na szczęście przebiegał uliczką Żyd starowina z pożółkłymi długimi włosami, w wyszarzałym pełnym dziur chałacie, śpiesząc się nadmiernie. Był chudziutki i jakiś cieniowy, aż dziwne było, że jego drewniane chodaki kłapią tak głośno, bo jak wiadomo cienie nie kłapią. Przewodnik starszej pani zatrzymał go.
— Reb Jańcie, chodź tutaj. Poznajesz jasną panią?
Reb Jańcie odpowiadał słabiutkim i piszczącym głosem, jakby cieniem głosu:
— Kogóż ja mam poznawać jak nie ją? Ja tylko takich poznaję, co chcę. A innych? Nie mam przyjemności. Pana księdza także trochę poznaję. Poznałem od razu po tamtej landarze i po koniach też, ja panią raz odwoziłem z mężem, kiedy was złapała tutaj straszna ulewa. Pani jest dość fajna, ale mąż dobrodziej jeszcze lepszy. — Jańcie cmokał prawie jeszcze głośniej, niż mówił — A puryc! a mencz! a kiepełe! Taki wesoły, smaczny, jak maca na Wielkanoc. Nieraz dostałem na piwo. Słuchajcie, jak on do mnie mówił. Mnie, furmana! klepał po pysku delikatnie, głaskał po głowie i tak mówił: „Mój bracie, Jańciu“, do mnie, do furmana! Kieszenie miał pełne pieniędzy, aż dzwoniło, i co mnie poklepie, to mi coś wsunie. Delikacja! To był pan! Co znaczy pan? Z nim każdy się robił pan. Co zobaczył Żydziaka z pejsami, to mu pchał czworaki. Takie wielkie pieniądze. Nie smagał batogiem z kozła, jak to panowie lubią. To ja sobie tak myślę, że pani też dość dobra choć ostra. On przecie nie durny, nie brałby sobie jakiejś takiej, bo majątków miał dość. Z nim była cała Judea. Gdzie się pokazał, zaraz całe mrowie żydowskie naokoło. To było życie! — Jańcie zaczął chichotać głupkowato i drażniąco.
Pośrednik szepnął:
— No widzi pani? Żyje i żyje, a co to za życie? Uderzyło mu na mózg. Nie wie sam, co mówi.
Lecz pani Babcia zdecydowanie zachwycona, zachęcała jeszcze Jańcia:
— A Drapaki są? Jakiś wnuk czy prawnuk?
Jańcie zachichotał szczególnie głośno:
— Niech będzie, że są. To znaczy są. Na takich dawniej szympfowano, że demokracja. Prawdziwa demokracja. Tfu! Czy taki potrafi dzban ulać? Dobry do miodu, do piwa? Gdzie tam! Dobrzy do zamiatania ulicy. — Jańcie śpieszył się — Ja bardzo przepraszam, ale nie mam czasu, śpieszę się do moich koni.
Pośrednik wyjaśniał szeptem:
— On całkiem nie ma koni. Bawi się patykami jak dzieciak i mówi, że konie.
Jańcie galopował kłapiąc chodakami, trzaskając batogiem i wykrzykiwał:
— Prrru, hajta, wiśta! — zniknął pośpiesznie w uliczce. Z daleka krzyknął jeszcze — Daj Boże zdrowieczko, majne fajne prynce!
Babcia uśmiechnęła się gorzko do towarzyszek:
— Tyle pozostało z naszej dawnej Otynii. Niedługo i ja zacznę bawić się patykami. Gdy człowiek tak osamotniony — odgrywa swoje przeszłe życie. — Zamilkła ponuro, nie odzywała się więcej. Ksiądz biskup upomniał, że należałoby pójść do kościoła na krótką modlitwę.
— Doskonały pomysł — ożywiła się ponownie starsza pani — stosowny dla obecnej chwili. Dawniej, kiedy ktoś z nas przyjechał tu, dzwony kościelne witały nas, a teraz... i one straciły pamięć.
Wyszli po chwili z kościoła, Babcia była smętna, jakby rozczarowana:
— No, Semenie, uważaj, aby się konie nie przejadły.
Semen odgadł:
— No tak, dość im będzie. Jedziemy?
— Prosto do naszej sławnej Kołomyi — dyrygowała Babcia — a tam odszukaj księgarnię starego Orensteina, młodego Orensteina i tego eleganckiego panka z Wilna, pana Żyborskiego.
Znów toczyły się powozy nieco sennie, a biskup skoro tylko wsiadł do swego kącika, zadrzemał z miejsca. Pani Babcia z widoczną przyjemnością smakowała znane jej od lat krajobrazy, racząc się widocznie nimi i poznając jeden po drugim. Nie trzeba zapominać, że taka podróż była rejestracją przeszłości a także dawnych i teraźniejszych posiadłości i domen, co zaczynając się gdzieś na Wołyniu podążały potężnymi wyspami poprzez Dniestr przez całe Pokucie ku Prutowi i dalej poprzez całą Wierchowinę karpacką łącznie z ogromnymi lasami (które poetyczny geograf naszego kraju, Wincenty Pol, nazwał najpotężniejszą puszczą w środkowej Europie) docierały ku granicy węgierskiej. Była to najstarsza i, jak uważał król Łokietek, najtrwalsza granica, bo przyjacielska. Zresztą ludy, języki, wiary i gminy na tym terenie dawno już wyniszczyłyby się wzajemnie, gdyby nie zachowawcza i w tym sensie przyjacielska tradycja, że tak winno być nadal, bo tak było dotąd.
Pani Babcia kazała zatrzymywać się dość często i wysiadała tu i ówdzie. Zawezwała do siebie podeszłą wiekiem pannę do towarzystwa, bo ona jeszcze najlepiej odpowiadała jej swym milczeniem. Biskup drzemał tymczasem nadal w karecie. Zatrzymali się wreszcie około jakiegoś starego zamku na pół w ruinach. Tradycja opowiadała, że tutaj niegdyś nocował jej przodek-hetman, powracając z Węgier po wyprawie wiedeńskiej. Jednak nikt nie umiał powiedzieć z pewnością, do kogo ten zamek należał. Pani Babcia oczekiwała, że albo biskup, albo jej syn, mający niemało wiedzy historycznej o tym regionie, zbadają tę sprawę. Zanotowała sobie to w pamięci.
— Widzisz — mówiła do swojej towarzyszki — należy mi to przypomnieć.
Potoczyli się dalej rozważnym truchtem ku Kołomyi. Z dawnych trawników zamku dosłyszała piosenkę pastuszki, która tam pasła owce, tę samą co przed sześćdziesięciu laty, śpiewaną na rozciągłą nutę jabłonowską:

Oj, koby ja ne spiwała, taj nie hałakała,
Dawno by my wże zazula na hrobi kowała.[2]

— Tak — zadecydowała — Semenie, jedź prędzej, bo już dość późno. Zabawiliśmy zbyt długo, istne bałaguły.
Ktokolwiek przejeżdża przez Kołomyję, nie może się nadziwić różnorodności jej istot żyjących, choćby tylko nie na co dzień się tam zjawiały. Wielkie święta, a także wielkie targi dają ich pokazy. Wielkie święta żydowskie koncedują taką ilość i tyle obrazów podniosłości religijnej, iż dziwić się można, że jeszcze w naszym świecie takowe się zachowały. Z chrześcijańskich świąt bezsprzecznie najbardziej urozmaicony jest odpust Marii Panny w połowie sierpnia. Jak niegdyś na wyspach greckich, które znajdowały się pod protekcją Weneckiej Republiki, w owym dniu także w Kołomyi oba obrządki katolickie, łaciński i grecki, świętują razem, wywołując obrazy nie znane poza tym gdzie indziej, takie, które są radosną zapowiedzią zgody między wyznaniami, tzn. zgody jeszcze trudniejszej niż ta, która przejawia się między ludźmi nie mającymi wyznań ani wiar — danych jakby po to, aby się różnili między sobą, aby nie mogli się pogodzić, porozumieć i żyć razem w przyjaźni rodzinnej. Na 15 sierpnia cała Kołomyja wraz z przybyszami, pielgrzymami z gór i z dołów staje się rodziną. Podczas wielkich targów każda wieś okoliczna występująca w swoich strojach wykazuje ponadto odrębne pochodzenie od różnych plemion, które powiewy, a nawet burze dziejowe, zaniosły w nasze strony poza rzeki w pobliżu borów, w bliskość jakiegoś niezawodnego bezpieczeństwa czy to przed dżumą, czy przed najazdami ze stepów i przed przeklętym jasyrem, co niegdyś czyhał nad tą częścią Europy, zanim odpowiedzialny Europejczyk Jan III, mając takich wykonawców jak hetman, a przodek pani Zuzanny, wymiótł spod Wiednia bez szkody dla nikogo, a z wielką ulgą dla naszego świata, tę chmurę, która czyhała nad połową świata. Coś, co niestety i wspomnieć to boleśnie, zostało pieczołowicie zapomniane. Gdy mówimy o tych osiedlach, wystarczy wspomnieć chociażby takie jak Turka, gdzie osiedlono jeńców tureckich z bitwy pod Obertynem, albo jeszcze dawniejsze jak Peczeniżyn, który dotąd postaciami swych mieszkańców przypomina rosłych stepowców z pierwszych stuleci Rusi, Peczenihów, kto wie, może pokrewnych Połowcom, przekazanych nam przez stepowy epos o księciu Ihorze i księżnie Jarosławnie.
I wreszcie podczas targów ujawnia się bogactwo rodzajów końskich tej okolicy. Kołomyja to jeden wielki targ koński i świadectwo, dlaczego tak łatwo było tutaj wystawić kontyngenty konnicy niemal na poczekaniu dla odparcia i ścigania najeźdźców. Można by powiedzieć, że był to jeden wielki region zaciągu konnicy do urzeczywistnienia w bardzo krótkim czasie.
Semen odnalazł wkrótce antykwarnię starego Orensteina, swoistego księgarza i miłośnika książek, który specjalizował się w historii regionu nie wyłączając dziejów całkiem specyficznych, jak rozbójników i buntów lokalnych. Pani Zuzanna rzuciła się z ferworem napastnika na skład Orensteina, polując na przeróżne książki, książeczki, mapy, a nawet niektóre dokumenty. Chciała je przywieźć synowi na to, aby wzbogacić jego zbiory i dostarczyć mu w miarę możności białych kruków, których i on nie znał, chociaż specjalizował się z zapałem i z bezsprzecznym znawstwem w historii regionu. Niestety te polowania zależały głównie od szczęśliwych przypadków, bo prawdę mówiąc katalogów tj. świadomości bibliotecznej było wówczas niewiele. Książki nowoczesne, nie tylko polskie, także francuskie i niemieckie trzymała jedynie nowoczesna księgarnia Żyborskiego. Należałoby jeszcze dodać, że w stare i nowe wydania książek ukraińskich obfitowała jedynie księgarnia Orensteina, który przekazał ten dział swoim synom i wnukom. Za naszych czasów ukazało się nowe zjawisko: książki filozoficzne, w kilku językach. Jankiel Orenstein z namiętnością iście szlachetną, a pod natchnieniem talmudysty kołomyjskiego, Kona, ryzykował pieniądze na te drogie i dość trudne do zbycia książki, mając jedyną nadzieję kupiecką chyba tylko w wierze w przyszłość, tzn. że przyjdzie takie pokolenie, które będzie z równą pasją wykupywać książki filozoficzne, jak czynił to sam Jankiel. Mogłoby się wydawać, że pani Zuzanna przeczuwała to wszystko, bo nie tylko kazała służbie znosić książki do waliz z tyłu swojej karety, ale nawet sama je tam dźwigała. Komu dostępne są dzieje dalsze, wie pozytywnie, że biblioteka w Krzyworówni zawierała sporo książek podarowanych przez Bunię, tak że jej prawnukowie powinni by o tym wspominać z wdzięcznością, jako dziedzice tej biblioteki. Kiedy już nic nie pozostało z wielu folwarków między Wołyniem a granicą węgierską, późniejsi tzw. dziedzice to jedno jeszcze dziedziczyli: książki ze wspomnianej biblioteki. Niestety niszczycielskie dzieje jak gdyby się zawzięły na te ostatnie ślady dziedzictwa, tak iż można śmiało twierdzić, że z książek tych nic nie dotrwało do naszych czasów.
Wiedza jesienna i historia jakiegoś kąta wcale nie są tak nudne, jak się wydaje. I nie zasługują, aby je przegnać do ogrodzeń, na których widnieją napisy w rodzaju takiego jak: „dzieje regionalne“. Bowiem nie ma epok poodgradzanych parkanami, i człowieczeństwo, które możemy zrozumieć, bo jest nam bliskie pochodzeniem lub tradycją, przelewa się ku przyszłości, niosąc ze sobą zapowiedzi i nakazy. Posiadłości, domeny i domy rozsypują się w proch, a to co ludzkie pozostaje i trzyma przyszłość w swych objęciach. Nie piszemy tutaj historii ani nie przywłaszczamy sobie zawodu uczonego dziejopisa, jedynie okruchy przekazane ze wspomnień przez babki, ciotki i niańki dodają nam smaku. Mogą nas otrzeźwić i ostrzec, że dzieje właściwie nigdy nie mijają zupełnie, bo są obecne prawie nieustannie. Wiedza jesienna to wiedza o obecności tego, co minęło, to taka księga, w której ten, co czyta i uczy się z niej, identyfikuje się z tym, który opowiada. A historia jakiegoś kąta dawnej Rzeczypospolitej, czy Kozaczyzny i ich promieniowań nie są tak nudne, jak taki zarys dziejów, który zaczyna od epok sztucznie poodgradzanych jakimiś parkanami, na których ktoś umieścił dowolne napisy, jak takie: „tutaj kończą się dzieje średniowieczne“, albo takie: „tutaj zaczynają się dzieje nowożytne“, a tutaj gdzieś z boku: „Rzeczpospolita w rozbiorach“.
Czas nie troszczy się o te parkany, lecz przelewa się w tym lub owym kierunku. Inaczej dzieje byłyby pozbawione znaczenia ludzkiego. Natomiast taka historia, która nie włącza się w dzieje ludzkie, jest nudna i bez znaczenia, nawet jeśli pyszni się ze swych osiągnięć w czasie lub przestrzeni. Jakąż dymensję mógł nam dać horyzont pani Zuzanny? Nie mniej cenną niż niektóre kroniki. Horyzont pychy i posiadania, z którego także wymykało się niejedno, co było ludzkie. Pani Zuzanna ograniczała swój horyzont granicami swego posiadania. Co najwyżej uważała, że jej obowiązkiem było i jest zajmować się materialnym i moralnym stanem swych poddanych lub protegowanych.
Dochodziła w tym do małostkowości. Ekonomi i zarządcy byli odpowiedzialni i to w sposób wcale surowy, nie tylko za wydajność zbożową i pastewną pól, łąk i sadów, ale także za budownictwo i stan budynków poszczególnych rodzin i jednostek. Natomiast księża i proboszczowie — za stan zdrowotny i moralny. Było to zadanie ponad siły i wynikało z przeceniania prawa własności. Na szczęście te prawa były kruche i wykruszyły się bez szczególnych walk, bo wszędzie dyktowała prawa konieczność gospodarska. Tam gdzie pretensje właścicieli wykraczały poza nią, mogły być pewne porażki, a jedyna pamięć, która pozostała po takim ustroju, była humorystyczna. Jakżeż inaczej można by pogodzić jaką taką organizację kościelną i religijną, bądź co bądź chrześcijańską, gdyby ówczesne prawo własności upierało się przy takiej abstrakcyjnej surowości posiadania i własności, jaką później wprowadził kapitalizm. Tradycja przodków mogła zarówno łagodzić scysje własnościowe, jak je rozdmuchiwać. W przeżywaniu takiej osoby jak pani Zuzanna falowała zarówno duma jak i odpowiedzialność, a pani Zuzanna nie zauważyła, że te dwie dążności dokładnie przeciwdziałały jedna drugiej. Dlatego nie przyznawała chłopom innych praw jak te, które nadawała sama, natomiast miała serce dla miasteczek, gdyż małomieszczanie, szczególnie rzemieślnicy, swoimi pracami dawali nieustanne dowody, że sami tworzą swoje prawa. Lecz nie wspominała o tym towarzyszącym jej paniom, sama chciała sprawdzić bezpośrednio, ile zostało z przeszłości w tych miasteczkach.
W księgarni Żyborskiego pani Zuzanna rzuciła się z miejsca na ówczesne wydawnictwa krakowskiego „Czasu“. Przez jej pośrednictwo znalazły się w bibliotece krzyworówniańskiej takie książki jak: „Wieczory florenckie“ Juliana Klaczki, albo „Szkice historyczne“ Macaulaya, słynnego liberała i owego niezapomnianego wicekróla Indii, który programem oświatowym i szkolnym śmiało włączył tradycjonalne Indie w nurty europejskiej umysłowości. Można by chyba bez przesady powiedzieć, że bez niego ani Gandhi, ani Nehru, ani cała nowoczesna państwowość indyjska, tak ściśle związana ze swoistym angielskim prawem i jego praktyką, nie byłyby możliwe. Oba te dzieła przełożył profesor uniwersytetu krakowskiego, Tarnowski[3], i już to samo było dla sfer ziemiańskich dostateczną rekomendacją. Na korzyść Juliana Klaczki przemawiało jeszcze, że był neofitą ze sfer kabalistycznych Wilna, rzekomo nawrócony pod wpływem Dantego. A jeszcze więcej, że na łamach prasy francuskiej niezmiernie śmiało i jasnowidząco atakował wielkiego karierowicza politycznego, a raczej twórcę nowobogackiego państwa, nowego cesarstwa niemieckiego. O tym panu mówiono jeszcze, że śmiertelnie obraził apostolskiego cesarza Franciszka Józefa, wyrzucając go poniżająco z Rzeszy niemieckiej, a podnosząc wyskoczków cesarskich, za jakich uważano Hohenzollernów.
Pani Zuzanna nie znosiła karierowiczów i wyskoczków, ale miała śmiertelne pretensje rodzinne pod adresem cesarza Austrii, albowiem nie tak dawno, najwyżej przed czterdziestu laty, podważył egzystencję całego ziemiaństwa, uwłaszczając na podległych mu ziemiach Galicji i Lodomerii chłopów pańszczyźnianych. Ten zaborczy krok uważała za bardziej fatalny niż wszystkie wyzwania księcia Bismarcka, a nawet okrucieństwa cara Mikołaja.
Zaledwie weszli do księgarni Żyborskiego, uderzył ich podniecony hałas, targ ząb za ząb jak na rynku, bo oto chłop w płótniance zamierzał kupić cały stos książek szkolnych dla swoich dzieci i prosił pana Żyborskiego o zniżkę cen.
— Panoczku, dajcie trochę taniej, bo wydać 15 guldenów za papiery, to więcej wynosi niż dorodna cieliczka.
Pani Zuzanna nie mogła się pohamować:
— Czego się tym ludziom zachciewa? Nie dość, że nam wydarli grunta odziedziczone od naszych przodków, jeszcze chcieliby nad nami górować oświatą. Oto, jak chroni własność słynne cesarstwo apostolskie!
Młody i światły księgarz był zakłopotany, odpowiadał gospodarzowi:
— Nie mogę wam zniżyć ceny książek, bo nawet nie wolno mi, gdyż są one stałe i urzędowe, tak jak tytoń czy papierosy.
— Przecież nie dla mnie starego — odpowiedział gospodarz w płótniance. — Nasz ksiądz mówił na kazaniu, że książki to najrzetelniejsze dziedzictwo dla dzieci. No to dajcie, panoczku, na spłaty. Ja wam uczciwie wyrównam do świąt.
Księgarz zachwiał się prawie, a pani Zuzanna jeszcze bardziej ponura niż w Otynii mówiła do towarzyszek:
— Wszystko sprzysięgło się przeciw nam, aby nie my, tylko oni byli panami. Odtąd oni będą kupować książki, a my chyba tylko batogi, aby uganiać za krowami i owcami po pastwiskach.
Gość w płótniance, jakby świadomy swojej wyższości, uśmiechał się ni to złośliwie, ni to z politowaniem.
— Zostawcie, panieczko, nasze dzieci wam nic nie zabiorą, bo zrozumieją.
Towarzyszki zakłopotały się i skwasiły odwodząc gestami od mieszania się w nie swoje sprawy. Pani Zuzanna prawie rozdrażniona kazała ładować książki przez nią zakupione do karety i pośpiesznie, jak gdyby demonstracyjnie, wyszła ze sklepu.
— Ta równość zatruwa mi prawie zmierzch życia. Jedźmy do Jabłonowa. Może tam odnajdę nieco pociechy.
Pogodna jesień rozjaśniła horyzont, a wiatr odmłodził świat. W każdym kraju jest jakaś oś, jak gdyby odskocznia. Gdy się spogląda z Rzymu ku południowi, oczy natrafiają na światła latarni morskiej miejscowości Gaeta, która nie tylko zasłynęła w niedawnych bojach republikańskich Garibaldiego o Italię, nie tylko dała nazwisko całemu rodowi, lecz skierowała myśli ku Eneaszowi, który właśnie w Gaecie po raz pierwszy wylądował. Niemały to dystans dla genezy Rzymu i Italii.
Pani Zuzanna zaczęła głośno myśleć, zwracając uwagę swych towarzyszek i budząc ponownie biskupa.
— Jabłonów to nie dość. Dla nas ostatnim punktem na kontynencie przedkarpackim jest Suliguł. Łagodna i naturalna przełęcz w kierunku Węgier. Nie tylko dlatego, że tam kończyły się nasze majątki. Także dlatego, ponieważ Suliguł odegrał pewną rolę w dziejach naszego rodu i narodu. Wracając z pościgu za Turkami nasz przodek-hetman stracił kierunek, zabłąkał się w stepie węgierskim, a odnalazł swój szlak dopiero, gdy wszedł w pobliże lasów i z daleka widzialnych pagórków karpackich. Bo tak dotarł do Suligułu. A tam już był w domu. Ostatecznie ilość mil do Krzyworówni jest spora, ale cóż to znaczy dla mieszkańca Krzyworówni, gdy się znajdzie na Suligule. Jest już u siebie w domu.
Tymczasem mijali most na Prucie i, jak przed nimi i po nich inni goście weselni, napoili rychło oczy łaskawym światłem i wesołymi szumami Prutu. Zaledwie wsiadła ponownie do karety, pani Zuzanna zaśpiewała na nutę starczej powolnej „Jabłonówki“, jak gdyby na pociechę sobie i biskupowi:

Oj, Czeremosz bystra woda
A Prut zawedija
Oj, piszła brate w tanec
Sama Huculija.[4]

Za porządkiem wymijając w karecie jedną pokucką wieś za drugą śpiewała dla każdej należną jej piosenkę.
— W Otynii tak śpiewają:

A czyjaż to parubczyna
Na bakier szapczyna
Buk u rukach, lulka w zubach
Na borodi słyna.[5]

A w Ilińcach tak śpiewają:

Na Ilińcach zahrimiło
Na Tuczapach błysło
Bodaj tebe myj myłenkyj
Popid serce stysło.[6]

I jeszcze to:

Propyw wiwci w połonyni
Tysmenyciu w połowyni
Szcze maju w Bozi nadiju
Szczo propju misto Otyniju.[7]

Biskup uśmiechał się wdzięcznie; i on spędził dzieciństwo na wsi i miał niejedno wspomnienie.
— A czy zna Pani to? — zapytał:

Kołomyja ne pomyja
Kołomyjka doma
A stała sy w Kołomyi
Wełyka Sodoma.[8]

Babcia komentowała cierpko:
— Uczciwie mówiąc ta Sodoma już stała się. Nikt w naszej rodzinie nie był wielkim pijakiem, ale jakoś przepiliśmy, bo nie ma.
— Ale to najpiękniejsze, powiedziała pani, to z Horodenki:

U naszoho u muzyki
Palci zolotyi
Win palciemy posuwaje
Strunwy szołkowyji.
Zahraj meni, skrypnyczenku,
Wid seła do seła,
Aby buła dorożeńka
Wse meni weseła.[9]

Tam gdzie z jednej strony gościniec zaczyna się wspinać w łukach i w zakosach na lewo tuż za kościołem jabłonowskim, tam uspokajająco działa skręt drogi na prawo, bez żadnych wzniesień, ku miasteczku, zwanemu Jabłonów pokucki, który uchodził za siedzibę rodziny. Od tego skrętu do rynku niezbyt daleko i tam nawrót ten wraz z pozostawaniem gościńca wciąż na tym samym poziomie, uspokaja podróżnika, bo wcale niestrome choć dość wysokie pasma gór zapewniają, że po prostu nie można się stąd oddalić, bo nie tylko nic nie widać, ale nie ma możliwości wydostać się stąd ku południowi.
— Widzicie, panienki — marzyła głośno Babcia — mądrość wieczorowa zasadza się na tym, że jest się ciągle u siebie, bo nie można zmienić krajobrazu i to jest uspokajające. Dlatego nigdzie tak się bardzo nie czuję w domu, jak na tym skręcie do Jabłonowa. Dla mnie jest to dowodem, że nic się nie zmieniło, że nic się nie może zmienić. I że wszystkie wyrwy, które śmierć i znijaczenie poczyniły w naszym świecie, to jeszcze mniej niż złudzenia. To tyle zaledwie, że los się droczy z nami: chciałem ci napędzić trochę strachu, ale nie bój się, to wszystko pozostało takie same.
Tym energiczniej popędzała Semena, aby poganiał konie. Semen okazywał pewne zdziwienie, bo po co się śpieszyć, ale nie wypowiedział głośno tego. Za to pani odpowiedziała mu z miejsca:
— Widzisz przecież, że trzeba się pośpieszyć, bo a nuż wszystko ucieknie.
Było to wyraźne wskazanie na jakieś marzenie senne, które ucieka, gdy dojeżdżamy nareszcie do miejsc utęsknionych. I gdy z możliwości przemijania wynurza się lęk, że to wszystko i tak nieprawda, bo dawno już przeminęło. Lecz w tym miejscu zasłaniające horyzont trawiaste wierchy Rokiety uspokajają, że po prostu nie można się stąd oddalić. Skoro tylko zbliżyli się do rynku, pani Zuzanna jak najprędzej kazała przystanąć, wysiadła pośpiesznie i kazała wszystkim wysiąść natychmiast. Stąpała szczególnie mocno po kamieniach rynkowych, jak gdyby chciała utrwalić je wszystkie w rzeczywistości zapewnionej i niewątpliwej.
— Idźcie wszyscy za mną natychmiast. Semenie, zostaw konie pod opieką Józka, niech sobie znów przekąszą. A my wszyscy razem hajda do starej synagogi.
Kręte uliczki i jasny horyzont nad nimi wypełnione były brzuchatymi kopułami drewnianej synagogi, które jak gdyby pchały się zaborczo na sam przód, na to, aby nic innego się nie wysunęło. Za towarzystwem pani Zuzanny pośpiesznie dreptała chudziutka i sucha kobiecina dopędzając je.
— To ty, Lijo? — pytała pani Zuzanna. —
— A to pani dziedziczka we własnej osobie?
— Słuchaj, Lijo — śpieszyła się pani Zuzanna — pobiegnij naprzód i każ otworzyć synagogę, abym mogła zobaczyć za dnia, chociaż prawdę mówiąc i przy świecach ładnie.
Lija pośpieszyła się, i niezwłocznie koniec uliczki zaciemnił się otwartym wnętrzem synagogi. Pani Zuzanna przeprowadzała jakieś osobliwe ćwiczenia.
— Widzicie, panienki, wymyślmy sobie jakąś datę bardzo odległą, albo lepiej w kilku ratach kilka dat odległych, na przykład rok 1899, a potem dalej skok do innego stulecia — 1919.
— Co mama chce przez to powiedzieć? — pytała córka.
— Gdy zaczniemy tak skakać, to trudno sobie będzie wyobrazić świat za kilka lat. Chcę powiedzieć, że przyszłość jest jakoś bardziej ryzykowna a nawet groźna niż przeszłość, bo przeszłość jakoś dobrze trzyma się w pamięci, i możemy ją powtórzyć na zawołanie. A no spróbuj to z przyszłością. Wszystko wymiata, wszystko z niej ucieka gdzieś wstecz, i spróbuj ją teraz powtórzyć. Takie wariackie zmiany: most kolejowy na Prucie i szyny na Wierbiążu! a ta synagoga i te uliczki za kilka lat będą takie same, bo Pan Bóg da, że za kilka lat Lija będzie dreptać za nami tak samo.
Z lewego końca zakręconej uliczki wyglądał dom piętrowy i obszerny, oszklony licznymi oknami na wzór domów berneńskich, które obróciły swoje boki ku frontowi.
— Powiedz mi — pytała starsza pani córki — chyba tan dom się nie starzeje. I tak samo Lija nasza taka sama, jak dotąd ją pamiętamy.
Stara kobieta znów pośpieszyła się radośnie, a ze wszystkich stron pośpieszały za nią ożywione postacie starych, nawet prastarych Żydów i Żydówek, a tuż za nimi sypały się jeszcze liczniejsze postacie wyrostków i dzieci.
— Czy to możliwe? — pytała pani Zuzanna, zwracając się jak gdyby do jakiejś mary sennej i dopędzając aby nie uciekła. — Jak lat temu pięćdziesiąt śpieszymy na kawę do ciebie, Lijo.
— Nie tylko na kawę — bardzo stanowczo protestowała Lija — na kołacz, na wielkie orzechy włoskie, a nawet na dorodne Edelkastanien, których nareszcie dochowaliśmy się.
Lija otworzyła szklanną werandę, w której panoszył się piętrowy orzechowy kredens jak gdyby miniatura całego domu. Wszędzie pełno było czerwonych jabłek, a posrebrzone suchością rożenki zasypane kminkiem nęciły w zawody z jabłkami. Uśmiechając się łaskawie i drepcąc za kobietami ksiądz biskup potwierdzał słowa pani Zuzanny:
— Istotnie nie wiadomo co tu wybierać, a to wszystko można nazwać, jak już raz powiedziałem: mądrością jesieni. Wbrew temu co się nieraz mówi, ja osobiście nie mogę się dość nachwalić jesieni. A jestem przecie dość stary. Czy mam w tym słuszność, pani Lijo?
Lija skrzeczała suchutkim głosem, jak mogła najgłośniej. Widocznie uważała, że słuch tych wszystkich starszych osób pozostawia coś do życzenia.
— Pan biskup wie wszystko najlepiej, a nasz pan rabin nieboszczyk opowiadał raz w święto namiotów, że pan biskup nie tylko jest wielki łacinnik, ale także po książkach hebrajskich spaceruje sobie jak po swoim pokoju. Jesień jest śliczna i nam Przedwieczny dał śliczną jesień. Pan rabin bardzo kochał pana biskupa, a raz nawet tak żartował: patrzcie dzieci, pan biskup ma tak fajnie zakręcony nos, jakby był jednym z naszych. To dlatego, że z bardzo wielkiej rodziny. Posłuchajcie państwo — mówiła dalej Lija w pośpiechu — serce najważniejsze. Przydałaby się kawa. Kałyno — krzyknęła przez drzwi — daj co prędzej kawy i nakraj kołacza, bo trochę się boję, że się postarzejemy.
Za chwilę tęga i pękata Kałyna z maślanym uśmiechem na twarzy pojawiła się z ciężką mosiężną tacą pełną dymiących filiżanek.
— Pośpieszmy się wszakże — mówiła pani Zuzanna — gdyż musimy zaraz złożyć nasze uszanowanie starej bożnicy, a potem jeszcze przed wieczorem zadecydować miejsce noclegu. — Znów zadudniły karety, a pani babcia i ksiądz biskup pojechali przez kilka krętych uliczek do dużego domu zamkniętego na amen i tam zatrzymali się. Panowała chwila niezdecydowania: czy z wielkim trudem otworzyć dom i przygotować nocleg dla wszystkich, czy raczej jechać na noc do Wierbiąża, jakie dwie mile, do zawsze gościnnej a znakomicie przygotowanej gospody Weisera, syna słynnego nauczyciela, Bercunia.
Biskup mimo woli przyczynił się do decyzji, snując głośno swoje myśli.
— Jak już dowiedziałem się, dobrodziejka wcale nie ma ochoty przyczynić się do restauracji kościoła rzymskokatolickiego w Jabłonowie, niewątpliwie rzymskokatolickiego, i to dzięki uprzedzeniom rodzinnym dotąd nie uzasadnionym, gdyż nikt tego nie udowodnił. A bywa to przecież nieraz, że właśnie najbliżsi niekorzystnie i niesprawiedliwie na nas oddziaływują, może dlatego że bliskie pretensje są dotkliwe, bo przecież nie pani to wymyśliła.
Pani Zuzanna nie dała dokończyć:
— Oddziaływują zwłaszcza, gdy są heretykami i plamią miejsca modlitwy herezjami, co najmniej nowinkami, o które nikt ich nie prosił. Nasza szlachta wsławiła się w tym kierunku, a nasza rodzina chyba szczególnie. Aż wstyd!
Pani Zuzanna zacięła usta, a potem wypaliła:
— Bo chyba wstyd mieć tylu krewnych w piekle?! — przygotowywała się desperacko do wytoczenia dalekonośnych argumentów, jak gdyby miała zakomenderować salwę artyleryjską. Przy wspomnieniu piekła biskup przełknął coś z trudem, potem wznosząc dłoń jak gdyby do błogosławieństwa starał się hamować wylew nowej wymowy.
— Ostatecznie — mówił spokojnie — te zarzuty przeciw dziadowi stryjecznemu dobrodziejki jak i przeciw rzekomym herezjarchom, którzy mieli go natchnąć, są pochopne, i należy to stwierdzić śmiało, nigdy ich nikt nie uzasadnił poza rodzinnymi pogłoskami. Powiedzmy sobie szczerze, że opierają się na naszej rodzimej kłótliwości, którą tak świetnie przedstawił wieszcz narodowy w opisie zajazdu, jako formy prawnej. Nikt jednak dotąd nie przedstawił, zdaje się, zajazdu w dziedzinie wiary i ducha, a coś mi się wydaje, że to była forma ataku rodzinnego i sąsiedzkiego na stryjecznego dziada dobrodziejki. Tymczasem biedny proboszcz Jabłonowa nie może sobie dać rady z jakim takim przywróceniem do porządku swojej świątyni. A wobec zubożenia rzemieślników i mieszczan któż ma mu pomóc? Przeciw gustom, a co gorsza przeciw podejrzeniom — trudno występować. A podejrzenia nielitościwie obciążyły stryjecznego dziada jaśnie pani.
Pani Zuzanna wyrwała się niecierpliwie:
— U mnie nie jest to nagonka ani zajazd, ale sumienie nie pozwala popierać coś, co było zborem innowierczym. Co gorsza odszczepieńczym. I centrum zdrożnych nauk. O tym samym dziadu wiadomo prócz tego, że bratał się z rozbójnikami przeciw społecznemu porządkowi. Przypisują mu nawet, że usiłował skłonić ówczesnego króla do adoptowania słynnego Dobosza, z którym walczył tak dzielnie jego ojciec.
Biskup znów przerwał łagodnie:
— Proponuję pani wysłuchać mojej skromnej rady. Wspomniała pani króla. A czymże jest pani władza nad folwarkami i dobrami, jak nie następstwem władzy królewskiej, rodzajem pozostałości średniowiecznej? Wypada zatem zachować się po królewsku wznosząc się ponad uprzedzenia otoczenia, które nie mogą być miarodajne. Co dotyczy Żydów tutejszych, należą oni wszyscy do chasydzkiego odłamu. Jednak ich bożnica dlatego zapewne, że dawno zbudowana, nie ma wcale cech tego budownictwa. Z wdzięczności do swoich mistrzów marzą o tym, aby dodać przybudówkę chasydzką, przeto prosili mnie o poparcie u jaśnie pani. Nasuwa się decyzja pozornie zabawna, w istocie bardzo ludzka, bo powiedzmy sobie, królewska albo książęca, aby jednym zamachem pomóc tej świątyni bezsprzecznie katolickiej, ale jak gdyby uszkodzonej przez podejrzenia i plotki, i tej bożnicy, jak sądzą wyznawcy, niedostatecznie chasydzkiej. Nie może być chyba najmniejszego podejrzenia, jeśli te obie sprawy razem popieram u tronu jaśnie pani.
Pani Zuzanna rozweseliła się niezwłocznie, twarz jej rozświetliła się.
— Oddałabym niezwłocznie te obie sprawy synowi, który docenia stare tradycje naszej rodziny, gdyby nie jeszcze ten jeden robak, który mnie gryzie. Oto synowa moja jest z rodziny schizmatyckiej, chociaż ta nabyła już dawno indygenat polski. I mimo że przyznaje się do katolicyzmu, wcale nie jestem pewna, że jest ugruntowana w wierzeniach. I to ma być moja dziedziczka? Przecież mój syn nie jest ani misjonarzem, ani katechetą, więc kto ją mógł ugruntować, gdzie i kiedy? Co prawda przemawia za nią ta okoliczność, że jej cioteczny brat, mimo że był synem protektora prawosławia na Bukowinie, został oddany na wychowanie gimnazjalne do ojców jezuitów w Chyrowie (a przecież jest nadal uważany za dziedzicznego protektora schizmy).
Prałat zasmucił się nagle, załamał ręce, lecz zaraz opanował się. Mówił cierpliwie:
— Podobne sytuacje zdarzały się przecież dość często w starej Rzeczypospolitej, a przecie dawały się nakierować zbawiennie. Przyrzekam pani jako katecheta zawodowy, że zajmę się czymś, do czego dotąd nie było możliwości, a mianowicie katechizacją pani synowej, zwłaszcza że byłem katechetą jej córki. Zwalniam panią od zmagań z tym rzekomym robakiem, mógłby stać się gorszy, niż to się mogło wydawać.
Oblicze pani Zuzanny zwolniło się z napięcia.
— W takim razie telegrafujemy zaraz, aby mój syn natychmiast przyjechał, a może jeszcze poszlemy konnego posłańca z listem. Ubijemy obie sprawy pod przewodnictwem jego ekscelencji, a potem natychmiast jazda na wesele. Florianie — zawołała na lokaja o smętnie zrezygnowanym obliczu — przygotujcie nocleg dla nas wszystkich, a ty Lijo pobiegnij do pani pocztarki z uprzejmą prośbą, aby mój telegram był dziś jeszcze w Jasienowie. Ekscelencja będzie łaskaw zredagować depeszę.
Oszołomiony przejawami energii biskup, jakby to były strzały jeden po drugim, napisał na dużej białej kartce papieru telegram do dziedzica Krzyworówni: „Nocujemy wraz z biskupem w Jabłonowie. Przyjedź natychmiast celem sfinalizowania pomocy budowlanej dla kościoła i bożnicy. Wrócimy zawczasu na ślub. Czułości dla Otylii i wnuków. Bunia.“
Wokół pani Zuzanny zawrzało. Pod wieczór całe otoczenie stało się ruchliwsze niż w ciągu dnia. Mądrość wieczorna święciła tryumfy.
— Podczas noclegu — mówiła pani Zuzanna — pokażę księdzu jeszcze bałamuctwa owego stryjecznego dziada z dziedziny sztuki. Na złość Habsburgom wykupywał zaczernione jakąś smołą obrazy neapolitańskiego malarza, nazwisko mi uciekło, ale zaraz, może to nie neapolitańczyk? Co gorsza ów protektor przepłacał jakieś kopie jeszcze marniejsze od sławetnych oryginałów. Zaczernione płótna czernieją coraz bardziej w miarę czasu i mamy istną wystawę smoły. Trzeba przyznać — ciągnęła dalej — że w Polsce tylko wyjątkowo niektóre rodziny znalazły ochotę i środki dla jakich takich zbiorów malarstwa. Ale cóż przeciwstawiał temu nasz wielki nowator? Podług ostatniej mody zaczernione płótna, które znakomicie czernieją nadal w miarę czasu.
Coś jakby chmura niecierpliwości pojawiło się na czole prałata. Podniósł głos jak na kazaniu.
— Moim obowiązkiem jest ostrzec dobrodziejkę, aby nie zabierała głosu w tej sprawie kiepsko dotąd oświetlonej, a raczej iście zaczernionej, kto wie dzięki jakim przyczynom. Przez niechęć do dziada stryjecznego pani, czy też przez zwyczajne nieuctwo, które zaczyna się prawdopodobnie już od Neapolu, a muszę tu poprawić, że ów mistrz nie był wcale neapolitańczykiem, tylko genueńczykiem, jak niegdyś Kolumb i to nie byle jakim odkrywcą w dziedzinie sztuki. Ostrzegam panią, że może pani stać się narzędziem chytrej gry handlowej, zdążającej do deprecjacji tych płócien, i gdy ktoś z następców czy dziedziców pani nasłucha się tego, sprzeda za bezcen te płótna, a ponadto przeszkodzi, aby inne nie dotarły do naszego kraju. A jest to wielka postać w kryzysowym przełomie XVII i XVIII wieku. Pomijam nazwisko, ponieważ pani je pominęła. Ma pani jednak niewątpliwy dowód, ile szkody może przynieść uprzedzenie i tendencyjna propaganda. W ten sposób pogrzebiemy dobre zamiary nieszczęśliwego dziada stryjecznego, który nie miał szczęścia w swoim własnym kraju, bo czego się dotknął, to wszystko zaczernione i oczernione. To zresztą możliwe, że płótna mistrza czernieją, bo mogło zajść jakieś techniczne niedopatrzenie, czy też brak doświadczenia w tej nowej dziedzinie, ale w takim wypadku zamiast popychać dzieła w przepaść oczernienia i zapomnienia, należałoby znaleźć sposoby techniczne i jak je konserwować i jak ostatecznie ocalić.
— A dlaczego ekscelencja nie chce mi powierzyć nazwiska malarza?
Głos biskupa zadrżał:
— Przecież może sobie pani oglądnąć katalog, bo chyba jest jakiś katalog?
Pani zakłopotała się widocznie.
— Katalog? Ha, chyba jest. Ale kto go miał zrobić? Mój syn jedynak zakopał się w górach, żona i dzieci to mu wystarczy. Zakopał także swoje studia i talenty.
Biskup cedził ironicznie:
— Znów chyba ta żona schizmatyczka? A przypadkowo zetknąłem się z tym, że syn pani ma nie byle jakie i to rozległe zainteresowania naukowe. Przede wszystkim interesuje go historia naszego regionu, a także etnografia, poza tym stworzył placówki meteorologiczne i całe obserwatorium, którego dane spowodowały uznanie wiedeńskiej centrali badań ziemskiej fizyki. To jeszcze może się przydać wszystko, nie mówiąc o tym, że ciągle laboruje w psychologii zwierząt. — Prałat westchnął — Szkoda.
— Czego szkoda? — zapytała pani Zuzanna nieco trwożliwie.
— Jeśli najbliżsi nie doceniają. To dobre jeszcze, że pani syna nikt dotąd nie oskarżył o herezję, bo jest światły, a jednak dzięki Bogu ostrożny.
Głęboki cień padł na oblicze pani Zuzanny i przenosił się powoli na oblicza otoczenia. Cienie wieczorne padały naokoło, a mądrość wieczorna ukazywała swoje cieniste i gaszące naokoło oblicze. Biskup mówił twardo. Rozmowa urwała się. Lecz biskup pocieszał:
— Dobrze przynajmniej, że szczerze dogadaliśmy się czegoś. Nigdy nie jest za późno.
Pani Zuzanna wydawała się skruszona i jak gdyby szukała, od którego miejsca zacząć, aby naprawić coś, co się popsuło.
— Może zgrzeszyłam dzisiaj ujawniając zbyt otwarcie moje reakcje na tego chłopka w księgarni i na pewno zgrzeszyłam, ale obawiam się tej pychy, która wstaje od książek pozbawionych odpowiedzialności. A muszę przyznać, że te stare księgi tutejszej starej bożnicy promieniują pokorą, mimo że wiara ich jest dla nas obca albo odległa. Dlatego każdy pobyt w bożnicy i właśnie dlatego, że te książki są dla mnie niedostępne, napełnia mnie zawsze pociechą. Przecież gdybym ja sama była naprawdę pokorna, to zamiast znęcać się nad tym chłopkiem, byłabym po prostu i po ludzku zapłaciła jego rachunek, zamiast wydziwiać. Jednak muszę się przyznać, że grymasy i gesty pań i panienek z dworów, które deklamują o świecie, budzą we mnie podejrzenie, że nie wiedzą, co czynią, albo nawet śmiech. Co innego Żydzi. Ich kult dla książek jest starożytny i zrozumiały; nawet tam gdzie sądzimy, że modlą się, sami powiadają, że się uczą.
— Tak — potwierdził biskup — widzimy to w pismach św. Augustyna, że ludzie uformowani religijnie zaczynają nieraz nauki i rozmyślania od modlitwy w słusznym przypuszczeniu, że pomoc i światło z nieba głęboko poruszają także czysto intelektualne motywy.



V. MOTYWY MANIANCÓW
1. DĘBOWA KRAINA

Całkiem inaczej wyglądała liczna karawana rodziny ziemian ormiańskich, którzy wyjeżdżając z dworów w Kiedańczu, w Sopowie i aż zza Prutu, z Majdanu i Turki spotkali się gdzieś za mostem koło Wierbiąża. Eleganckie, błyszczące i lekkie powozy, jasnożółte wiedeńskie bryczki, wysokie, czarne a wyglansowane tarantasy z olbrzymimi błotnikami. Wszystko pełne ludzi uprzejmych, wychowanych bardzo dobrze, rozmownych, dowcipnych.
Poniżej Peczeniżyna, tam gdzie graniczą ze sobą kraj „poleński“ i podgórski — jakby dla porównania szczególnie dokumentuje się piękno obu regionów. Ku północy pola szerokie ale nie bezkreśne, nie nużą wzroku. Ograniczone na widnokręgu wielkimi lasami: dębowa kraina. Oprócz wielkich dąbrów z tej i z tamtej strony Prutu, wszędzie pogrobowce dąbrów starych, małe parcelki dębowe pośród pól chłopskich i dawnych dworskich. I ku południowi sporo już pól nie tak dawno wydartych lasom: wszędzie kukurydza, fasola, kartofle, zboże. Dalej, pod pagórkami pastwiska i moczary, gdzie wiosną widać szeregi bocianów. Jeszcze dalej ku południowi sfałdowuje się kraj, po czym w skokach tęgich wstają góry, potężnymi wstęgami ciemnych smerekowych lasów opasane. Tutaj, od pasem kosmackich i pistyńskich, aż ku lasom majdańskim dobre jest miejsce dla wiatru. I tam to właśnie z prawego brzegu Prutu jest Kiedańcze i Sopów, a z lewego dalej Majdan i Turka.
Ówcześni mieszkańcy tych dworów byli to artyści. Co najmniej życiowi artyści. Wszyscy naprawdę byli muzykalni, wszyscy grali z zamiłowaniem na różnych instrumentach muzycznych: na fortepianie, na skrzypcach, na wiolonczeli. Nierzadkie były kwartety albo trudne koncerty na dwóch fortepianach. Ciągle zajmowały ich nowe nuty, nowe muzyczne publikacje, przeróbki lub edycje. Często nucili sobie, przypominali sobie wzajemnie ten i ów motyw. I na ich zachowaniu muzyka widocznie położyła pewne znamię. Mieli dużo łagodności i wdzięku, nieskłonni byli zdaje się niczym tak się przejąć, by zapomnieć o uprzejmości, o dowcipie, o harmonii ruchów i słów. Ale jak to bywa z rodami artystów — i widać, że jedna gałąź sztuki nie żywi ducha — najmłodsze pokolenie przetransponowało wirtuozostwo na inne nieco dziedziny. Nie tylko grało w karty po mistrzowsku, ale podobnie jak motywy muzyczne, nieustannie przypominało sobie motywy ostatniego taroka, wista, bakarata. Ba, nawet w koncertach ferblowych smakowało i coraz dalej brnęło w tym kierunku, marząc o „czarnym i czerwonym“ i o dalekiej centrali harmonii — Monte Carlo. Starsi przyjmowali zazwyczaj wszystko pobłażliwie. Tak niewzruszona była atmosfera bezpieczeństwa w owych latach wśród tych sfer.
Jak w domu tak też podczas podróży, mimo woli prawie a nieuchwytnie wodziła rej wśród wszystkich, nadawała ton i zmuszała bez żadnego musu, że się z nią we wszystkim liczono, wcale niestara wiekiem, bo zaledwie trzydziestopięcioletnia pani Józefina z Kiedańcza, szatynka o niebieskich oczach i niezwykle pięknych zębach. Jakby postać ucieleśniona z tonów Mozarta.
Wśród mężczyzn widać było pewną zasadniczą funkcję rozwojową, która różniła starych od młodych. Były to nosy. Im starszy był któryś z panów, tym nos jego był bardziej potężny, wystający. I bardziej zakręcony. Młodsi mieli nosy równe, niecharakterystyczne. Opowiadano właśnie o jednym ze starszych panów historyjkę: Raz jechał z Sopowa powozem, a z przeciwnej strony zbliżała się powoli potężnie obładowana fura siana. Na niej siedział któryś z młodszych kuzynów, zajmujący się pilnie gospodarstwem. Mimo iż droga była wcale szeroka, nagle fura siana zatrzymała się, jakby nie mogła się rozminąć. Powstało zakłopotanie. Lecz starszy pan w powozie w mig zrozumiał aluzję. Odwrócił nos na bok, w kierunku od fury przeciwnym. I przytrzymując nos powiedział przez nos: „Jedź, jedź, już teraz nie zawadzisz“. Młodszy kuzyn podziękował bardzo uprzejmie i przejechał.
Brak tęgich nosów w młodszym pokoleniu niektórzy przypisywali degeneracji. Prorokowali z tego upadek rodu. Inni, a byli to trzeźwi kołomyjscy praktycy i żadnym złudzeniom niepodlegli pokuccy mądrale, jakim podobno w banalności na świecie nie ma równych, nie z samych tylko nosów wyprowadzali złe prognostyki: głównie z tego, że rodzina ta (chociaż przecież mająca tradycje tysiącletniego szlachectwa w Armenii, co potwierdzali przybywający tu do nich rzekomo umyślnie z Armenii pielgrzymi i misjonarze, ale mimo wszystko należący do sfery „kabzanów“) zbytnio zmieniła dawny, przyziemny sposób życia, właściwy tak zwanym kabzanom. Kabzanami bowiem zwali od dawna nasi rodzimi zawistnicy wszystkich tych zamożnych czy zbogaconych Ormian, którzy jak to powiadano „dusili kabzę“, czyli byli posądzani o chciwość lub skąpstwo. Zatem co kabzaństwo, choćby jak bogate, to nie wielkopaństwo. I jak tu dogodzić ludziom: dopóki można było wzgardliwie śmiać się ze skąpstwa, wszystko było w porządku, bo nasi utracjusze i niedołęgi mieli przynajmniej to poczucie wyższości, iż nie są kabzanami. A tu nagle potomkowie kabzanów wszystkim zadali szyku. I to nie byle jakiego.
Właśnie wśród wspomnianej karawany znajdowali się ludzie, których wielkopaństwo nie dawało spać zaściankowym krytykom. Parą świetnych gniadoszy w błyszczącej uprzęży, zaprzężonych do wiedeńskiego jasnożółtego breku powoził mężczyzna w średnim wieku, czarnooki, smagły, o ostrych regularnych rysach. Był to pan Edward. Bardzo spokojny, co więcej bardzo pewny siebie, lecz także nadzwyczaj uprzejmy. On to właśnie wprowadził w nasze strony nowy ton. Nie dlatego, że był hojny i wprost rozrzutny — rozrzutników uważano przecież prawie za emanację ducha narodowego — lecz dlatego, że im więcej pieniędzy wydawał, tym był bogatszy. Im więcej też dawał przyjęć w swych dworach-pałacach, w mieszkaniu we Lwowie i w Wiedniu, tym więcej miał kredytu. Bo jak powiadano, szczęście pchało się doń drzwiami i oknami.
Nieco dalej za panem Edwardem jechał dość skromnym powozikiem, parą niewielkich po gospodarsku utrzymanych, ale wcale eleganckich koni, starszy brat pan Jan. Ten jeszcze więcej właściwie budził zastrzeżeń i nieporozumień. Zanadto był inny, po prostu nieziemski. Wydawać, bawić się, mieć dużo pałaców — to jeszcze zrozumiałe. Ale hodować podrzutki i bękarty, litować się nie tylko nad żebrakami, ale nawet nad fiakrami żydowskimi, a do Wiednia jeździć nie na hulatyki, tylko na koncerty i do teatru, samemu zaś będąc bezdzietnym żyć byle jak, to już chyba naprawdę nic dobrego nie wróży! Przecież to człowiek, z którego widocznie śmieją się nawet dziewki wiejskie. Podrzucają mu dzieci, namawiają zapewne jedna drugą: nie bój się — a od czego nasz didycz.
Kto popatrzył na otwarte oblicze pana Jana, tym bardziej kto zamienił z nim kilka słów, ujęty był, ogrzany jego ciepłem. Ale kiedy ochłonął i kiedy się ulotniło ciepło, to przyznawał zapewne rację krytykom: no tak, charakter, bogaty może sobie pozwolić na wszystko. Ale takiemu po co właściwie majątek...
Na popasach kursowały bez przerwy dowcipy. Towarzystwo odznaczało się samokrytycyzmem. Każdy wprawdzie chętnie żartował z innych, ale nieraz jeszcze chętniej z siebie samego. I starsi nie nadymali się, ani nie zasłaniali się wiekiem od ciętych strzał dowcipu. Owszem, śmiali się serdecznie, chwalili dowcipy, odcinali się czasem wesoło, niezłośliwie. Trudno było o towarzystwo pogodniejsze, bardziej lojalne, bardziej zrównoważone.
A wiatr rozhuśtywał wesołość, rozfalowywał ją jak złoto i czerwień lasów. I w tych poprawnych czasach — bezsprzecznie poprawnych jeśli chodziło o swoją sferę — wiatr jeden pozwalał sobie uchylać długie spódnice pięknych i wytwornych pań, wzbijać wiry w koronkach, falbankach i bufiastych rękawach. Budził też może niejedno pragnienie swobody. Co wolno wiatrowi, ha! Gdyby tak...
Ale może nie byłoby wówczas tak miłych choć przelotnych westchnień, tak czarownych kulis i perspektyw, gdyby ludziom to wolno było co wiatrowi. I to trzeba dodać, że ówczesna atmosfera towarzyska, chociaż wcale nie purytańska ani nużąca, owszem wiele przedmiotów znajdująca do żartów, przecież czyniła wrażenie bezerotycznej. Widocznie myśli i marzenia krążące wokół pań ze swego towarzystwa były przetopione w taką formę, iż zaledwie odważały się wychylać w postaci sentymentalnej, lub może legitymowały się jakąś nieśmiałą liryką.
Toteż wiatr przyniósłszy jeden czar słodkiej swawoli, natychmiast zwijał go, jak gdyby kto zwinął obraz chiński o czarownym zwiewnym nastroju, obraz, który pokazuje się tylko przyjaciołom i to bardzo rzadko a nie na długo, a którego nigdy nie wiesza się na ścianie. Tak to wiatr poigrał z koronkami i tiulami, i leciał dalej. Porzucał wszystko — swobodny. Nie tylko przywracał zwyczajny świat, płaszczyznę codziennej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzony od pragnień w surowym stanie. Lecz jeszcze nowy czar dodawał, czar pędu, oswobadzania się. Tak jeszcze rozświetlał błękitne sklepienie swobody bezerotycznej.
Dlatego niejeden z młodych podróżnych — gdyby uświadomił sobie czarowność najprzelotniejszego wzruszenia — mógłby potem westchnąć jeszcze inaczej: niech jemu, niech wiatrowi zawsze będzie wszystko wolno! Wiatrowi tylko. Bo nie chce niczego dla siebie. Nie zatrzyma się nigdzie, ani nie uwikła w falbankach. Naśmieje się, płynie dalej. Zostawia ciepło i błękit. A należało może od razu powiedzieć, że żadna chyba z karawan, podążających na wesele nie wiozła tylu pięknych, wytwornych, a nawet światowych pań. Przeważały twarze blade, aksamitnookie. Żona najstarszego z braci ze średniego pokolenia była ze znanej w halickiej ziemi polskiej rodziny, pochodzącej po kądzieli od Żydów. Obie żony obu młodszych braci — rodzone siostry — pochodziły z kozacko-polskiej rodziny bukowińskiej, spokrewnionej z wieloma rodami wołoskimi. A jakżeż piękne były dorastające już panienki, ową niezwykłą chociaż prędko przemijającą pięknością, właściwą bardzo młodym Ormiankom. Lecz bezsprzecznie ponad wszystkie panie błyszczała wdziękiem i czarem ducha — pani Józefina.
U wszystkich tych pań, mieszkających wprawdzie przeważnie na wsi, ale przywykłych do atmosfery niezachwianego bezpieczeństwa a trochę rozpieszczonych, wiatr wywoływał pewne miłe zdziwienie: że to w przyrodzie, a nie tylko w salonie, jest coś tak przekornego, jakby dowcipnego. Może jednak gdy przeleciał wiatr, gdy minął jego czar, myślały po kobiecemu, niewdzięcznie: ale, czyż to nie trochę chłopskie takie żarty. Ot, nawieje deszczu, rozmoknie wszystko — — będzie po żartach.
Każdy kraj ma taką gospodę na jaką zasłużył. Dla Dębowej Krainy wokół Prutu nie było stosowniejszej niż Wierbiąż. Nie było także stosowniejszej dla starożytnego rodu władców Dębowej Krainy, który w komplecie obrał sobie gospodę na miejsce spotkania tegoż jesiennego poranka w drodze na wesele górskie. Ród składał się aktualnie co najmniej z ośmiu rodzin rozsianych po brzegach Prutu aż po Dniestr, z licznych kuzynów, a także rezydentów stałych i przygodnych, ale tak zadomowionych, że liczyli się do rodziny.
Lecz rozszerzenie się wszerz nie było cechą szczególnie godną uwagi. Ważniejsze było jak dalece w głąb, to jest w przeszłość odległą, a nawet pretendującą do chwały starożytnej, sięgał ten ród. Co najmniej dwie, a może nawet trzy cechy potwierdzały jego starożytność i autentyczność. Pierwszą i główną cechą były spore nawet ogromne nosy, pierwsza oznaka rodu. Drugą było, że tak czy inaczej zaczepieni byli o Dębową Krainę nad Prutem, bądź przez to, że mieszkali w dworach na tym terenie, a mianowicie w Sopowie, Kiedańczu, Kniażdworze na lewym brzegu Prutu, w Młodziatynie, w Peczeniżynie, w Turce za Prutem i na Wierbiążu. Wszystkie te dwory, nawet jeśli nie należały do ściślejszej rodziny, miały jedną wspólną cechę w budownictwie, i w tym były zależne bezpośrednio od Dębowej Krainy. Myliłby się wszakże ten, kto by myślał, że była to wyłączna zależność od środowiska, tak jak nam to objawiły w XIX wieku modne teorie wybitnego teoretyka i historyka sztuki. Tą cechą było, że główny rdzeń budownictwa dworów stanowiły wiązadła wielkie dębowych sufitów, belki zwane w naszym kraju swołokami. Takich belek nie można by znaleźć gdzie indziej poza Dębową Krainą, po prostu dlatego, bo gdzie indziej nie było tak potężnych dębów, albo co najmniej nie byłyby tak łatwe do dostarczenia, jak w owym regionie. Lecz nie tylko przestrzenne i geograficzne ułatwienia były u początku tej architektury.
Oto tradycja wskazywała najwyraźniej, że takie same pałace i twierdze o potężnych swołokach dębowych, chociaż czasami także cedrowych, posiadali przodkowie rodu bardzo daleko zamieszkali przed wielu wiekami, a zapewne nawet przed tysiącami lat w odległych krainach na południe od Morza Czarnego i od szczytów Araratu, niezbyt daleko od jeziora Van w krainie Ormian i innych słynnych przodków Urartu.
Tradycji o starożytnym drewnianym budownictwie dawnych wieków, które byłyby jako tako ugruntowane, mamy stosunkowo niewiele. Nawet te dane, które nam podaje Plato, dowodzące lesistego charakteru Attyki, są stosunkowo szczupłe. Tym szczuplejsze, bo dotyczące wyłącznie drewnianych pomników bóstw greckich, są te wskazówki, które pozostawił nam nieoceniony Pauzaniasz w swoim opisie Grecji, niedawnym, bo z II wieku.
Lecz te dane, dotyczące jak gdyby duchowego pochodzenia stylu stropów, belek i swołoków armeńskich, są potwierdzone i bywają wciąż na nowo potwierdzane przez daty o wiele starożytniejsze. Oto wykopaliska przede wszystkim asyryjskie jak też pochodzące z bliższych i dalszych okolic jeziora Van, powtarzają nam ciągle na nowo wspomnienia stropów i swołoków, szczycą się nimi w starożytnych napisach zarówno ci, którzy je budowali, jak jeszcze więcej ci, którzy je zdobyli,
Oto jak chełpi się jeden z okrutnych zdobywców asyryjskich, dla którego zawzięte niszczenie i zdobywanie było jeszcze większym tytułem do chwały niż budowanie: „Z pomocą szlachetnego i potężnego Assura, mego boskiego władcy i z udziałem zwycięskim Baala i Nabu, bogów, mych wspólników, z łaskawą zgodą Szamasza, sędziego bogów, przebiegłem kraj Urartu jako zwycięzca, jak gdyby wściekły pies — co za skromność zwycięzcy — i szerząc przerażenie nie napotkałem oporu, podbiłem czterysta trzydzieści miast i siedem prowincji i zniszczyłem ich kraj. Wyrąbałem ogromne drzewa siekierami z brązu, i aby ułatwić ruchy mej armii rozszerzyłem proste drogi, aby moje piechury mogli wdrapać się na szczyty“.
I dalej: Z powodu odkopania w fortecach i pałacach sal na 30 metrów długości, stwierdzono, że dachy spoczywały na słupach sosnowych, topolowych i dębowych. Wokoło była kraina dębowa, lecz ów asyryjski władca Sargon wspomina, że po zwycięstwie sprowadził do swego kraju także słupy a raczej swołoki cedrowe. Nic się nie wie jednak o końcu królestwa Urartu, przypuszcza się jedynie, że jak niejednokrotnie później w dziejach, hordy koczowników, w tym wypadku Scytowie zza Kaukazu położyli mu koniec. Tacy sami lub inni koczownicy, chociażby jako oddziały zagarnięte przez zalew Mongołów, mogli dojść aż do Prutu we wczesnym średniowieczu Europy nie przekraczając gór karpackich. I oni to zobaczyli nad Prutem Krainę Dębową taką samą: „Patrzcie, to nasza dębowa kraina“. Zagarnęli ją na zawsze.
W dużym salonie dworu w Sopowie, który się sklepiał wokół potężnego swołoku dębowego, rodzina Mikołaja Torosiewicza z rodu Torosów Manianców siadywała w latach osiemdziesiątych XIX stulecia nieraz przy świetle lampy utrzymywanej naftą dostarczaną z pobliskiej rafinerii braci Vincenzów w Sopowie, także potomków po kądzieli rodu Torosów.
Wieczory zwłaszcza jesienne usposobiały do snucia rozważań, skąd wziął się styl potężnych swołoków, z których zwisały pokaźne lampy vincenzowskie. A jakież tam krainy dębowe rozciągały się za jeziorem Van? Fortece i pałace znad jeziora Van przedstawiają rzeźbione wizerunki bóstw skrzydlatych. Skąd przyleciały te bóstwa? Czy z tamtejszych krain dębowych? I czy nie jest możliwe, że i do nas przylatują takie wizerunki dębów w postaci skrzydlatych bóstw? Takie pytania zadawali sobie czasem synowie Mikołaja z Sopowa, a najbardziej z nich pełen inicjatywy przeczuwał, że takie bóstwa pobudzają jego plany, przynoszą im natchnienie czynów śmiałych. Ojciec Mikołaj aprobował takie plany, o ile były wyrażone w cyfrach dostatecznie ścisłych. Jednak syn Edward, który właśnie całymi dniami sporządzał plany nowej kopalni nafty w Słobodzie, wykraczał poza realizm, przeto ojciec z niesmakiem ochładzał go, że to ormiańskie plany zdegenerowane już w głowach polskich. O tych polskich głowach ojciec nie miał osobliwego wyobrażenia. Zwłaszcza że wątpił, aby Polacy mogli wykazać taką potężną dziedziczność podobną do pędu podziemnych wód, które pod swoimi fortecami puścił Rusa, król Urartu, a które były tak potężne w rozmachu jak prądy Eufratu — według napisu Sargona króla Asyrii, który dotrwał w klinowym piśmie aż do naszych czasów.
Jak zazwyczaj bywa w sprawach między pokoleniami, jedno zarzucało drugiemu fantastykę. Edward trzymał przed sobą wykaz produkcji szybu naftowego w Słobodzie, zwanego „Hucuł“, który wywiercony ręcznie bez żadnej maszynerii, samoczynnie, to jest popędem gazu ziemnego dawał już od miesięcy coraz bujniejsze wylewy ropy naftowej, tak że nie starczyło już zbiorników, a według drugiej księgi wzrastające ceny nafty, na skutek coraz większego zapotrzebowania, dały daty wzięte ze wspomnianej rafinerii. A gdy Edward wskazywał na coraz to nowe produkty z ropy dzięki jakimś tam odkryciom chemicznym, ojciec Mikołaj przybrał groźną minę, przyjmując niecierpliwie na co wskazywał Edward, że dzięki jakimś tam odkryciom chemicznym otrzymuje się z tej czarnej i cuchnącej ropy bialutki produkt zwany parafiną. A z tego świece tak zwane parafinowe. Bo zaledwie kilka miesięcy temu stwierdzono w pobliskiej rafinerii, że ropa w Słobodzie zawiera składnik zwany olejem parafinowym. Z kolei dyskusja, nawet sprzeczki rozpalały się do gorącości, gdyż Edward broniąc swoich obliczeń z szyderstwem cytował króla Rusę i jego podziemne wody i dziedziczność, która miałaby tak samo rzekomo działać, a której nikt dotąd jeszcze nie obliczył. Stary pan Mikołaj szydził z wychowania łacińskiego i całej łaciny, gdyż dotąd cała łacina nie odkryła tyle starożytności co łopaty kilku majstrów i najemników w okolicy jeziora Van. Mikołaj rozjątrzył się:
— Po prostu cała ta łacina to tandeta, i co tam mogli w ogóle odkryć w tym nędznym Rzymie. Nigdy nie miałem przekonania do tego i szkoda każdego centa, który wydałem na waszą łacinę. Po tym doświadczeniu zakazuję wam wydawać choćby grosz na łacinę. Fryderyk Wilhelm, ojciec Fryderyka Wielkiego, bił po gębie tak zwanego Wielkiego, za to że temu Wielkiemu zachciewało się łaciny. To był wielki geszefciarz i wielki szachraj i daleko byłby z łaciną nie zajechał. A Polacy widzicie jak daleko zajechali z łaciną. Gdyby nie Kraina Dębowa, tobym tu ani jednego dnia nie siedział.
Edward wtrącił nieco ostrożniej niż przedtem:
— I gdyby nie ta nafta, tateczku, proszę dodać.
— Nafta tyle mniej więcej warta co łacina. W naszym dawnym kraju na pograniczu Persji były źródła naftowe, które paliły się wiekami.
— Wiem — szepnął Edward — to się nazywa teraz znicz.
— Znicz czy nie znicz — niecierpliwił się ojciec — to tyle prawie co nic. Nikomu do głowy nie przychodziły takie durne pomysły, aby przemysł z tego robić i szynami wozić w kotłach. Palono na parady, dla parady kościelnej, to jest aby uczcić bogów.
Edward wskazał w milczeniu na lampę.
— Nie wydaje mi się to takim durnym pomysłem, ani to, ani świece parafinowe. W każdym razie tak dobrego oświetlenia nie było chyba także nawet za czasów starożytnej Armenii.
— Za kilka lat — odpowiedział ojciec — odkryją, że było lepsze, bo nie oszczędzali ropy naftowej, więc nie ubliżając naszym kuzynom Vincenzom ani ich wynalazczości, nie ma się czym chełpić.
— To wszystko możliwe — odpowiadał Edward — ale do tych prądów dziedziczności trudno się przekonać. — Zaśmiał się sucho, a ojciec jak gdyby obrażony wstał natychmiast.
— Ostatecznie — powiedział na dobranoc — za moich czasów szło się wcześnie spać i miało się na drugi dzień głowę świeżą. Nikomu się nie śniła żadna kamfina ani żadna nafta.



2. GOSPODA NA WIERBIĄŻU
1

„Ne żurysy, druże!“[10]
Przez liczne dziesięciolecia było to hasło słynnej gospody na Wierbiążu, a pokrzepienie dla nas, późniejszych pokoleń. „Ne żurysy“, bo gdy się zaczniesz gryźć, kosteczki się z ciebie posypią. Czy żołnierz swego kraju gotów go bronić tam nad Prutem, a może mędrzec, czy mąż kościoła z jasnego chłopaczka wydźwignięty, to jedno niechaj ma w pogotowiu, dla swojej i obcej wiary i krwi, to gościnne i ufne powitanie: „ne żurysy“.
Gospoda rozsiadła się nad Prutem, tuż za Kołomyją w widłach dwóch gościńców. Tuż za jej węgłem górski gościniec z Kosowa i z Jabłonowa, co pracowicie trudził się z dołu do góry, a potem zbiegał z powrotem na dół w ramach wysokich topoli, spotyka się z otwartym szlakiem od lesistego Kosmacza, od barczystej Rokiety, od tylu zakątków intymnych Słobody-Ropy i przebiega przez stolicę Peczynihów. Świat otwiera się ku Prutowi, ku żyznym polom Podgórza, ku bezkreśnym dąbrowom po obu stronach Rzeki. Z daleka już wyraźnie widne wieże Kołomyi. I z daleka zrozumiałe dlaczego każde spojrzenie wstecz czy przed siebie, dźwięczy tą samą pociechą: „ne żurysy!“
A przecie dziwo niesamowite wciska się między oba gościńce i panoszy się nad całym krajobrazem. Dziwo, którego byś nadaremnie szukał na południe od Prutu, czy to wśród falistej Bukowiny, czy na obszarze północnych Węgier. Niedużo tego dziwa: para milczących metalowych węży czyli toru kolejowego z kopalni w Słobodzie Uroczysku aż po Kołomyję i dalej przez most i stację główną w świat. Tu nad Prutem jest granica światów.
Dzień w dzień po wężach tych tuż za parowozem, co w postaci zasmolonego i zasapanego brudasa, niewygodnie przykucnął na kołach, dudnią metalowe straszydła, czarne kotły, napełnione ropą naftową, ładunki drzewa bukowego, a na samym końcu jedna lub dwie ciupki z oknami na kołach, wagony osobowe. Z gospody można je oglądać bezpiecznie a bezpłatnie i jeszcze ta jedna z niej pociecha. Bo na zakręcie ku mostowi pociąg przesuwa się wprawdzie wolniej, za to groźnie ze świstem, zgrzytaniem i wizgiem piekielnym. Wówczas to raz lub dwa razy dziennie ufny gwar gościńca zastyga, a koniec świata zapowiada się i ostrzega. Konie górskie szaleją wzdłuż gościńca, rzucają się wraz z wozami w którąkolwiek stronę, byle się uratować. Ludzie ratują je dzielnie, jeśli potrafią. W ciągu lat stworzyli liczne zabiegi bezpieczeństwa, prowadząc konie z całą pieczołowitością ciągną je za uzdy, byle tylko znaleźć się na jakiejś dróżce, ścieżce lub dreptaku odwróconym od możliwości spotkania strasznych a hałaśliwych mar maszynowych. W ostateczności jeśli zdążą, woźnice ściągają w popłochu z siebie kożuchy, serdaki i manty, aby zakryć jak najstaranniej uszy i oczy końskie od widm i straszydeł.
Przecie i ludzie nieraz drętwieją z przerażenia, o ile nie nabyli doświadczenia, a najlepiej myślący i życzliwy maszynista przeraża się także, gdyż nie wie czy ma świstać i alarmować przerażając tym jeszcze więcej i tak dość przerażone żywe istoty, czy też unikając hałasu, wślizgnąć się między konie, fury, powozy i wozy, ryzykując w ten sposób nieoczekiwane zniszczenie i śmierć, jak już nieraz bywało.
Szczęściem, o ile nie zdarzy się nowe nieszczęście, dudniące dziwadła znikają po chwili za mostem, jak gdyby ich nigdy nie było. Tyle transportu międzynarodowego wystarczy na całą dobę. Po czym cały kraj od Prutu aż po granicę Mołdawii, aż poza step węgierski — oddycha. Bezpieczeństwo gościńców wraca.
Gospoda na Wierbiążu natomiast ma znaczenie podwójne: pierwsze, że na szynach mogłyby się zjawić dymno-czarne potwory, ale przecie nie zjawiają się, drugie, że czuwa, dzień i noc, a nuż się zjawi?
Czyż mogłoby to znaczyć, że gospoda, która ujarzmiała wszystkich, nie zdołała ujarzmić pociągu ze Słobody Rungurskiej, tak że stanowił on nieustanne niebezpieczeństwo? Przecie front gospody otwierał się na wszystkie strony i nigdy jeszcze nikomu nie przyniósł ujmy. Tam bowiem powstało centrum dobrych manier kołomyjskich. I któż wie, gdyby się okazało, że gospoda przetrwała, należałoby raz jeszcze spróbować i wysyłać tam nowe narody z wielu kontynentów na powolne a gruntowne wychowanie.
Na czym polega to wychowanie? Gdzie indziej witają się rozmaicie: „Sława Bohu“, „Dobra niedziela“, „Dobra sobota“, „Daj Boże zdrowie“, albo tak jeszcze: „Ochroń cesarza i jego ludy, a chroń nas wszystkich razem, Boże, od paskudy“. Na Wierbiążu troskają się o jedno: o dobry humor. Witają się dziarsko a zwięźle: „ne żurysy druże“, dlatego wszechwładnie włada tam długowieczność. Najlepszy sposób na życie długie a beztroskie, to zamieszkać w gospodzie na Wierbiążu: „ne żurysy“.
Ne żurysy? Ha, dobrze tak teraz mówić, ale cóż zrobić z wężowym torem pod nosem gospody, co czyha dzień i noc? Któż zabroni dopóki są szyny, aby w dzień, o północy czy o świcie pojawiły się na szynach zgrzytające potwory i przywiozły kto wie kogo i co, i wywiozły kto wie dokąd. Co takim szkodzi rozpędzić się, pomijając nie tylko Kołomyję, także Lwów i Wiedeń, samego cesarza całkiem bez ceremonii? Milczące węże, szyny i szyny bez końca aż po Atlantyk, aż po Ural, przez Sybir nad Ocean Spokojny... Brrr. Przy takich horoskopach odchciewa się spać na Wierbiążu i warto zastanowić się czy hasło „ne żurysy“ naprawdę tam pomogło.
I w samej rzeczy pomogło. Bo front gospody otwarty dla całego świata, jest również otwarty dla pociągu ze Słobody Rungurskiej. Wyskoczyć z szyn nie wyskoczy, bo to nie jego interes, ale nie rozpędzi się, żadnej krzywdy nam nie zrobi, zawsze da się zatrzymać, tym pewniej, że przed gospodą nie ma przystanku kolejowego. Zatrzymany uprzejmym skinieniem ręki gospodarza Chaima Weisera, pokraczny parowóz sapie z zadowoleniem, odymi się białymi kudłami, jak stary sekwestrator podatkowy z rozkudłanymi bokobrodami. Zrozumiał co trzeba, zamiast rzucać się celem grabieży podatkowej i uciekać przed siebie, usiadł sobie jak człowiek. Dymi z długiej fajki, popija piwo. Na ten znak z pociągu wysypują się wszyscy na piwo. Kiedy indziej na partię kręgli, albo aby zatańczyć i podreptać w ogródku Weisera. Bywa przecie, że pośpiech kolejowy staje się zbyt okrutny i wówczas konduktor pociesza wesoło: jedno piwo, dwa piwa i na dzisiaj dość, bo dzisiaj extra ruch, ex oriente-Lux-Express, raz na tydzień, pełen Turków, Anglików i takich różnych, na nas tylko czeka, na głównej stacji. Ruch — ruch — gotów, fertig, odjazd — tru — tu — tu.
Zgorączkowany serdecznością Weiser biegnie za nim z piwem, konduktor popija na stopniach, pociąg hałasuje, nie widać go w kłębach dymu, ale nie rusza z miejsca, gdyż konduktor nie szczędzi czasu do zapraszania gości bez różnicy wyznania i majątku:
„Gości zapraszamy, wsiadajcie i jedźcie w świat! Kołomyja-Rynka — Wincentówka — Dębowa Krynica — Dworzec Główny — Ex-Oriente-Lux — Pacyków gdzie kozy kują, Paryż pod Lwowem — dam tanio, po własnej cenie, na kredyt także, wygodnie, bezpiecznie a wesoło“.
Wszyscy zakiwają się gwałtownie na pożegnanie, gwałtownie a z uznaniem, jak gdyby chcieli odczepić się od zaproszenia. Dać się wywieźć z Wierbiąża, komuż to do głowy przyjdzie? Także parowóz sapie smętnie, jak gdyby nie mógł ruszyć z miejsca.
W gospodzie samej izby, izdebki, pokoje, niektóre nawet zbyt obszerne, przeto puste, lecz niezmiernie pojemne dają nadzieję, że można je zapełnić, przyszłość wita z niejednego kąta, a przeszłość także, bo przygarniają, nawet tulą gościa pokoiki i saloniki z czerwonymi pluszami, obiecują i traktują także komory i komórki, bo gubią się w ogrodzie obszernym z aleją potężnych kasztanów. Ogrody i ogródki ze stołami dla piwa, z torem kręglowym, z deptakami dla tańców, pośród lampionów, a także bez lampionów, ławki i ławeczki, to frontem do siebie wzajemnie, to z widokami na wszystkie strony. Jest przeszłość, ale przyszłość także, co kto lubi. Ale kto zmusza, aby gość gonił przyszłość, albo schował się w przeszłość bez wypicia szklanki piwa? Nigdy w świecie. Bo jeszcze coś takiego jest na tym świecie, co idzie w poprzek: intymne kąty i zagajniki, kręte ścieżyny, ginące w gąszczach, tam czas zatrzymuje się, minuty rozciągają się jak kto zechce. Najlepsza guma nie jest taka rozciągliwa. Czas nie ucieka, także szczęście to ściąga się, to rozciąga, tul-tul-tul, aby nie przeminąć. Takie zakątki najlepsze do tego, aby pociągać piwo ze smakiem, trzeźwo, niezbyt zimne i niezbyt ogrzane. Zakątki takie wynoszą także ponad przestrzeń. A jakiż jest stały adres tych szczęśliwców? Piszcie do nich: szukać w gospodzie Weisera, Wierbiąż za Prutem — „ne żurysy, druże!“ Dojdzie na pewno.



2

Przed gospodę zajeżdżały jeden za drugim powozy najlżejsze o błyskach ciemnych zwierciadeł, z budami opuszczonymi, uginając się w rytmach menueta.
Ramy dla dam wytwornych, zawoalowanych starannie. Przez wzorzyste zasłony docierała przecie jedna, druga i trzecia piękność wschodnia błyskami ciemnych oczu, a tylko jedne oczy szafirowe za to niezapomniane. Zasłony przesłaniały u innych dam także ich wiek wcale dostatecznie, nie było zatem innych prócz młodych. Jasnożółte wcale wysokie breki ze złoconymi brzegami ostatniej mody wiedeńskiej ogłaszały dudnieniem tyleż dziarskim co dyskretnie ściszonym, że jedzie młodzież dobrze wychowana. Ciężkie wprost kanapowe tarantasy o olbrzymich błotnikach, jakby powozy dla godnych senatorów spośród ptaków błotnych, pozwalały osobom korpulentnym, nie kryjącym swego wieku, na wygody klubowe i salonowe i takież rozmowy zadowolone. Wszystkie zatrzymały się jak jeden przed gospodą.
Z powozików lekkich wyfruwały tanecznie damy. Z breków wyskakiwali jeszcze w ruchu młodzi panowie. Niskie stopnie tarantasów pozwalały osobom statecznym jednym nieznacznym kroczkiem wysiąść na ziemię. Towarzystwo dobrze wychowane, rozmowne, bez cienia widocznej troski, uśmiechnięte, zasypało przestrzeń przed gospodą barwami, dowcipem i śmiechem — jakby to były confetti, zarazem tęczowe i dźwiękowe. Zaledwie wysiedli, już ktoś coś zaśpiewał, zanucił. Pani Wincenta, nieco starsza przysadkowata dama, co wysiadła z tarantasu, witając dyganiem młode, pytała śpiewnie: „Czyż to Mignon?“
I niezwłocznie w odpowiedzi posypały się tu i tam szczebiotliwe trele z modnej opery Thomasa. I zaraz wychowanek gimnazjum Ojców Jezuitów z Chyrowa, panicz Włodzio, rozpiąwszy pośpiesznie futerał nastroił skrzypce, wzmacniając i podkreślając melodie i trele. Tylko jedna bryczka była szara, krajowa. Wysiadł z niej pan Jan, mężczyzna lat pięćdziesięciu, który opanował towarzystwo kamertonem. Strojąc podług niego skrzypce i głosy, przywrócili harmonię Thomasa.
Ku nim wszystkim biegiem drepczącym, a zadyszany zachwytem śpieszył gospodarz Weiser. Goście zaprzestając muzykowania otoczyli go gwarnie. Prześcigali się w uprzejmościach aż do porywu, goście wśród gwaru komplimentów, gospodarz w milczących ukłonach, prostując się wszakże tak godnie, że każdy widz z gościńca od razu wiedział: „Oto ten główny!“ Bo jadący gościńcem wędrowcy, choćby chłopi okoliczni udający się do Kołomyi na targ lub do urzędów, uważnie i z przejęciem oglądali to przedstawienie: Jak trzeba żyć z ludźmi, aby uprzyjemnić życie, aby je przedłużyć.
Goście siadali tymczasem swobodnie gdzie się dało w ogrodzie, na ławeczkach i fotelach. I niezwłocznie jakie osiem pojazdów wjechało do zagrody uniwersalnie z wszystkich stron frontu. Gospodarz pobiegł za nimi, aby umieścić każdy w stylu Weisera to jest wszędzie front i każdy na pierwszym miejscu. Odjeżdżając, opróżnione powozy uwydatniały szczególnie swą wytworność. Nowiutkie niklowane uprzęże, żółciutkie batogi bez plamek, woźnice szczególnie hardzi, każdy w innej liberii, i wreszcie konie dorodne, nawet pyszne. Pycha końska i pycha pojazdów rzuca pewien cień na osoby nimi jadące. Gdy goście zwolnili się od tych ram swego stanu, zrzucili z siebie te ciężkie cienie, jak gdyby zrzucali złota i gronostaje lub diademy, a sami promieniowali czystą prostotą uprzejmości. Choć z pozorów wielkopańscy, a w dodatku bogacze, mieli podobnie jak gospodarz karczmy, front na wszystkie strony. Trudno powiedzieć kto okazywał więcej uprzejmości, gorliwy misjonarz dobrego humoru Weiser czy wytwornie ludzcy panowie, co nie chcąc się dać zawstydzić, odpłacali a nawet wyprzedzali grzecznością grzeczność. Weiser otworzył ręce i wyciągnął je przed siebie jak dwie szczodre łopaty ze złota. Już-już zdawało się, że zawoła: „Ne żurysy.“ Ale nie! Niby w teatrze dla największych panów, gdzie jak wiadomo wszystko ma być delikatne, wyszukane, wycyzelowane a uroczyste, wygłosił: „Tacy goście! Jacy goście! Żeby nie powiedzieć w taką-jakąś minutę i aby nie obrazić nikogo na świecie, broń Boże! Po państwu Torosach już wcale nie ma się apetytu na innych gości. To się nie da pojąć.“
Pan Edward, mężczyzna niski w średnim wieku, który dopiero co powoził swym błyszczącym brekiem parą złotogrzywych kasztanów, starał się pojąć. Spokojny, nawet szczególnie pewny siebie, rozciągał słowa zbyt szeroko — rzekłbyś niedbale ale właściwie z ormiańska, zatem patetycznie wydobywał z siebie uprzejmość wystawną, taką na jaką warto zdobyć się dla Wierbiąża. „Panie Weiser-dobrodzieju, reb Weiser-osobo, we własnej osobie! Gdzież takie gospody, gdzież takie fotele, takie ogródki? Ani we Lwowie, ni we Wiedniu, ani nawet w Praterze. Odjeżdżać stąd smutno, ach!“ Pan Edward zasmęcił się. „Ach“, unosiło się wcale długo. Milczenie cedziło się jak pocałunek długi i wielomowny.
Nikt nie skamieniał co prawda, chyba tyle co takie posągi, które raz wyskakują wyrazem w bezruchu, to znów w nim zastygają. Lecz już Weiser wskazywał łopatami obu rąk na stół. Odtajali, sadowili się rojnie lecz rozważnie wokół długiego owalnego stołu wśród topoli.
Po czym cała uwaga, cała grzeczność, nawet podziw skupiły się na dopiero co przybyłej pani Józefinie z Kiedańcza, najmłodszej z dorosłych dam, może lat trzydziestu siedmiu, szatynce o oczach szafirowych, które promieniując w zawody z jej zębami przykuwały całe towarzystwo. Znów pierwsze uroczyste słowo wygłosił właściciel gospody.
— Pani dobrodziejko, panie i panowie, wiedeńska kawa z Wierbiąża, dobrze?
Pani Józefina przytaknęła żywiej, po czym Weiser przybliżając się ku niej, dorzucił półszeptem jakby poufnie:
— I jeszcze coś. Nieprawdaż?
— Tak, tak, „jeszcze coś“, rozumiemy się — odparła pani Józefina.
Szelest szeptów przewiał przez stół, jak rój motyli zwabionych zapachem miodowym, po czym Weiser zwycięsko lecz na palcach, aby nie płoszyć motyli, udał się do wnętrza domu.
Pani Józefina była z pochodzenia wiedenką, wychowaną od dzieciństwa w naszym kraju. Miała wszakże krewnych we Włoszech i na Węgrzech, przywykła do wielkiego świata, do wielkich miast, do luksusowych hoteli, do kąpielisk austriackich, takich jak Abacja lub Karlsbad. Dopiero po zamążpójściu zamieszkała stale na wsi w Kiedańczu, wśród pól zbożowych na stokach podgórskich, skąd widać dachy i wieże Kołomyi. W ciągu dziesięciolecia przetworzyła niezbyt obszerny dwór w nieustający salon, przed który zajeżdżały często powozy i pojazdy z daleka, w którym stale i swobodnie rozmawiano w kilku językach. Nie tylko opanowała cały ród Dębowej Krainy z Pokucia, ze Lwowa i z Chlebiczyna pod Lwowem, nadała mu nawet swój osobliwy ton.
Niezbyt dokładnie wszakże opanowała męża Izydora, który przy wyszukanej grzeczności na codzień i jak gdyby czci dla żony, chadzał swoimi drogami. Także w gospodzie uwydatniły się niezwłocznie ich różne drogi. Trzy pieski, im mniejsze tym brzydsze, tłoczyły się wokół jej stóp zakrytych starannie fioletową suknią, skowycząc o pieszczotę, o słowo, o skinienie. Nieco podobnie, ale całkiem z daleka i ceremonialnie cała rodzina, tworząc mimo woli wokół niej luźne koło, pozwalała błyszczeć swej pupilce. Bez skomlenia każdy warował, czekając co powie, chcąc pokazać, że ją rozumie. Lecz ona nie zamącona ni pychą, ni próżnością, ani nie zacieniona najmniejszą nieuwagą, słuchała, pytała, dowiadywała się, biorąc udział we wszystkim. Jak zwierciadło czyste, nie roniąc ni promienia, oddawała bezosobiście każdemu jego światło, a zawsze niemal ze zwiększonym blaskiem. Uczyła się nieustannie, korzystała ale nie dla siebie. I każdy radował się, bo błyszczał w jej świetle, jakby to było jego własne. Takie chyba kobiety niegdyś zakładały dynastie, może nawet oświecały narody jak cudzoziemka Aspazja, co udzieliła swego światła Atenom.
Po odejściu Weisera panie kontrolowane kamertonem przy dyskretnym towarzyszeniu skrzypiec zaśpiewały sobie urywki z opery Thomasa. Całkiem na boczku nie przysunięta do stołu, pod skrzydłami cioci Wici, siedziała młodziutka córka pana Edwarda, Michalina zwana Misią. Matka Misi zmarła już dawno, a siostra ojca, ciotka Wicia, była jej opiekunką i powiernicą. Wyciągnięte a nawet ostre rysy Misi były rzeźbą osobliwej choć może chorobliwej piękności. Przez niezdrową bladość jej cienkiej skóry przeświecały i grały nieustannie całą siecią niebieskie żyłki podobne jak w marmurze z Hymetu, stąd wydawało się, że skóra cała ma połysk niebieskawy. Za jej plecami jeszcze bardziej na boczku, na krajuszku krzesła jakby w przyczepce siedział młody bezbarwny blondyn hrabia Leon D. oficjalny, sztywny jakby nie anioł, lecz diabeł stróż upodobał sobie ten nazbyt suchy piec, aby go męczyć ogniem, tak że już-już słychać było pełkotanie płonącej smoły. Para narzeczonych? Czy raczej para nieszczęśliwych zakochanych? Czy świat przeszkadza im, co gorsza niweczy ich związek? Ależ nie! Nie tylko nikt im nie przeszkadzał, przeciwnie, opiekunka dawała przykład dobrotliwego pobłażania. Z tym wszystkim ta para była jedyną oazą smętku wśród pogodnego, nawet wesołego towarzystwa. Oto młodzieniec został naprzód przyjęty, a potem odpalony przez swą piękną bogdankę. Możliwe, że był na swój sposób zbyt gorący, a potem zbyt nieśmiały czy niemrawy, bo w liście opiekunki znajdujemy relację, że... tak raptownie chciał działać, że nie dał się jej zastanowić, zatem przyjęła go, a kiedy zastanowiła się, że go właściwie nie kocha, dała mu odkosza i to w obecności całego towarzystwa.
Raptowne działanie nie znaczyło w ówczesnym stylu nic więcej niż danie na zapowiedzi kościelne i ogłoszenie małżeństwa. Trudno odpowiedzieć jak sobie młoda panienka wyobrażała miłość. Zapewne romans nowoczesny z imperatywem serca czy to w postaci francuskiej bardziej realistycznej, czy polskiej romantycznej dotarł już podówczas do panienek. Godne uwagi, że w naiwnej jeszcze swojsko-litewskiej opowieści Ignacego Chodźki z połowy XIX wieku matka i córka przed decyzją małżeństwa rywalizują w szlachetnym ustępstwie. Matka zgaduje, który z konkurentów mógłby podobać się córce, a córka ukrywając to, uparcie stara się dociec, który z nich odpowiadałby matce na zięcia.
Może Misię odpychały pozory suchości młodego hrabiego, bo nie dosłyszała trzaskającego we wnętrzu ognia żywicy, bo nie tylko konfudowała go publicznie odmową, lecz w dodatku męczyła go później niechęcią. Bowiem w rezultacie odmowy młodzian prosił, aby pozwolono mu bywać na to, aby mu się przypatrzyła. Pod tym tytułem, za pobłażliwym pozwoleniem ciotki przyłączył się obecnie do karawany weselnej. Nie widać było jednak, aby panna ze swej strony przypatrywała się młodzieńcowi. Nie tylko odwracała się plecami, jej przepastne, ciemne oczy nie patrzały nigdzie, raczej patrzały jakby poza horyzont, tak się rozszerzały jakby chciały wyskoczyć czy uciec. Czy może nie trzymały się dość mocno w oczodołach? Przy całym spokoju jej twarzy, one jedne niepokoiły się, jakby chciały się wyślizgnąć gdzieś w bezkres czy w obłęd. Lecz jej ręce pianistki ledwie dotykając końcami palców stołu, jakby ćwiczyła gamy, planowały coś rozważnie a pianissimo. Czy był to tylko wyraz znudzenia nie odstępującym jej na krok wielbicielem? Za to jego oblicze mieniło się to głębokim zasmuceniem, to błyskami wdzięcznej radości, ilekroć przelotnie nań spojrzała.
Pośrednie a honorowe miejsce tuż obok pani Józefiny między dwoma strugami motywów zajmował niebieskooki drągal, o gęstej srebrnej czuprynie, pan Lewandowski, który na razie tytułem gościa zaszczycał Kiedańcze, bo dopiero później syn jego skoligacił się z rodem Torosów. Mówiono, że pan Lewandowski miał lat osiemdziesiąt z górą. Nikt tego nie sprawdzał ani nie wspominał, chyba tylko celem podziwu. Na jego oficjalnie podeszły wiek nie padł bowiem ani cień niedołęstwa, ani plamka wygodnictwa czy złego humoru, ani najmniejsza wymówka niedyspozycji. Giętki, taneczny, ugrzeczniony, chętny nadawał się jak nikt na patrona Wierbiąża. Nie brakło go w żadnej zabawie, pobudzał do opowiadań i gawęd, tylko do gry w karty nie mieszał się nigdy, ignorując je grzecznie choć stanowczo.
U końca stołu z niedbałym uśmiechem czarnooki kupiec ormiański z Bukowiny, pan Efraim Manisally, pochylony nad kartami obserwował w roli kibica grających. Lecz opiekunka ciocia Wicia wstrzemięźliwie chwytała spojrzenia Misi i widziała, że pan Manisally niby tygrys czyhał na spojrzenia Misi. O panu Manisallym wiadomo było, że jest kupcem bardzo dużej miary, natomiast o panu Lewandowskim takich wiadomości nikt nie potrafił podać, mówiono o nim w sferach pośredników żydowskich, że na ważne pytanie: „Nu wus hat der puryc?“ odpowiedź dawano wcale jakby się zdawało wykrętną: „A grojse wąsies und a pur hint.“[11] Co miało znaczyć widocznie, że jego stosunki posiadania były wcale skromne, albo że odpowiedź co najmniej była sceptyczna. Można jeszcze dodać, jeśli chodzi o osobistość pana Efraima, że informacje o nim uchodziły raczej przeciwnie w pojęciach rodziny za pochlebne, to znaczy, że jako Ormianin, jako Bukowińczyk i jako kupiec mógł mieć opinię konkurenta korzystną.
Pan Izydor w milczeniu wyjął karty z kieszeni. Wokół niego na skromnym skrajuszku stołu utworzyło się ściszone kółko autonomiczne. Bez słowa otoczyli go bracia z wyjątkiem pana Jana, kuzyni i nieco młodzieży, w skupionym nabożeństwie bakarata. Cechowały ich rodowe potężne nosy, wciąż jeszcze opierające się degeneracji. Nos pana Izydora z Kiedańcza, mimo że był najmłodszy z braci, naznaczył go na kierownika. Takiego nosa nie powstydziłby się dojrzewający nosorożec, z najlepszej rodziny. Tuż obok siebie bez sztucznych przegród snuły się dwie gry, dwie strugi motywów, jedna głośna wesoła i melodyjna, druga milcząca a poważna, ba, uroczysta karciana. Wśród młodzieży wyróżniał się wielki talent pana Dziunia, który wśród milczącego podziwu to gasił, to porywał graczy.
Pan Lewandowski wyruszył na wesele górskie niby któryś z olbrzymów drzewnych z Dębowej Krainy. I one nie bywają nigdy łyse, ni wygolone, zawsze poszyte ziołoroślami, obrosłe gąszczami soczystymi. Podobnie wokół postaci pana Lewandowskiego, smukłego jeźdźca o oczach niebieskich, nieustraszenie ufnych, a dobrotliwie śmiałych krzewiły się istne ziołorośla: srebrnie posiwiała czupryna, bez żadnej plamki łysiny, tak gęsta jaką żaden lew nie mógł się poszczycić, potężnie gęsty wąs i nie gorsze krzaczaste brwi. Te torowały mu drogę, rzec można przez dzieje. Tacy jak on zwyciężali pod Grunwaldem, pod Moskwą, pod Wiedniem. On zwyciężył nad Prutem. Gdyby właściciele Dębowej Krainy umyślnie szukali sobie herosa dla zaludnienia i ukoronowania swych lasów, nie mogliby znaleźć świetniejszego. Pozbawiony uprzedzeń wiązał Dębową Krainę z odległym Paryżem, którego smaczków próbował różnie w ciągu bujnego żywota. Bo nie jakiegoś zaściankowego Lechitę ni rezydenta z parą chartów przyjęło Kiedańcze. Przyhołubiło i przygarnęło osobistość zaczepioną wielokrotnie o dzieje, taką co wiązała wzdłuż i na poprzek czasy stare z nowymi.



3

Pan Lewandowski wzruszał się czasem w obecności dam, zwłaszcza wobec przejawu ich uczuć, obserwując jak dogodziła im kawa, jak bawi je i napina to „coś“ osobliwego, które zapowiadał Weiser. Wobec powszechnego milczenia, starając się zapobiec, aby śniadanie nie stało się wilczym, przed czym wieszcz nasz ostrzegał wymownie, palnął mówkę skierowaną do Weisera:
— Nasz gospodarzu! significanter[12] nazwany Weiser Chaim, co znaczy sapiens sanus.[13] A po naszemu po staropolsku: nasz panie-bracie sąsiedzie! Wielki honor wyświadczyliście niegdyś nam Sarmatom, wy dzieci sławnego Izraela, że ze wszystkich krajów wybraliście sobie Polskę. I za to my tego króla, który was grzecznie zaprosił i przepiękną Esterę szczodrze umiłował, nazwaliśmy Wielkim. To było przedwczoraj, niedawno. Ex illo amicitiam suavem cum Judaeis condidimus.[14] Bez nas Rzymian i bez was Żydów ten kraj byłby zbyt smutny. Wiadomo bowiem powszechnie, mistrz kronikarz wywodzi nas accuratissime[15] od Rzymian. Lewandowski to nic innego jak: ad levandos consolatione dolores appellatus.[16] My tu wszyscy Lewandowscy. Ad levandos dolores[17] powołani, bo znamy je sami najlepiej. Chcieliśmy was pocieszyć i przeprosić za cezarów rzymskich, albowiem crudelitatis vel stultitiae insanae eorum nos pudebat.[18] Tam quam corde forato cruoris vestri semper miseremur. Olim et in praesentia.[19] Wyrzekliśmy się na zawsze cezarów i wszelkiego absolutum dominium i nasze nowe królestwo Respublicam nazwaliśmy czyli Rzeczpospolitą. Tutaj na miejscu jednocząc narody z nadzieją na przyszłość opieraliśmy się barbaris barbatis et lupatis[20], tak jak niegdyś nasi przodkowie Rzymianie. Nierzadko w przewadze, a czasem w porażce. To było wczoraj. Także jutro, vistoriae confidentia, etiam si errorum nostrorum memores tamen lacrimarum oblivione confidentes.[21] A jamais sans rancune quelconque![22] Caeterum non censeo odium quodcumque neque communitatis alicuius fundamentum, nedum intelligentiae sanae — nisi opinionum vanitatis blandae — ducem ad societatem salvandam aliquando devenire posse.[23] A na dzisiaj nasz Weiser sapiens providentiae iussu[24] ukontentował nas gospodą na Wierbiążu ad Sarmatorum cum Judaeis amicitiam renovandam.[25] Cóż mogę jeszcze ja zrobić w życiu? No, powiedzieć: Dzięki! A naprawdę zapisać wam czego doświadczyłem. Itaque[26] wam wszystkim tu obecnym przyjaciołom experientiae meae vesperinae coronam trado vos ita heredes eius institutos videns gaudeo et e vita longa tanquam ex Weiseri-sapientis hospitio in laetitia cedam.[27]
Pan Lewandowski zaświecił oczyma i w mig gorąca łacina dotarła do wszystkich bez wyjątku. Nawet córka pana Edwarda, Misia, rozjaśniła się, a z nią jej umęczony konkurent hrabia Leon. Wszyscy bili brawo hucznie a Weiser skłonił się głęboko i poważnie. Zamyślił się. Oglądał się, jak gdyby chciał usiąść, ale nie, pozostał stojąc, wyprostował się, jakby wyrósł i przemówił znów uroczyście, wyraźnie.
— Pan dobrodziej umie trafić do serca, a ja postaram się odwdzięczyć. Pan ślicznie mówi o starości, a ja opowiem o drugiej stronie medalu. Bo co to znaczy starość? Zależy wszystko, z której strony liczyć. Licząc od urodzenia to ja już jestem dość stary, a nie zaglądając do metryki pan dobrodziej, jeśli liczyć wstecz od setki, a nawet od stu dwudziestu lat, jest młodszy ode mnie, całkiem młody. Pozwolą państwo, że opowiem małą historyjkę o starości. Nazywa się ona „Odwrotny cud“. To nie bajka, Żydzi trochę lękają się bajek; nam się coś widzi, że bajka zanadto otwarcie przyznaje się: „Jestem dzieckiem.“ Ale to nie jest prawda, bo na tym świecie my ludzie nie znamy prawdy. Jeśli ja całkiem słabo wiem, co było w czasie moich czterdziestu lat z górą, to ja po prostu nic nie wiem, co będzie za lat czterdzieści i dalej do stu lat i do stu dwudziestu. Rozumie się, jeśli Pan Bóg pozwoli żyć. A co to jest takiego, kiedy człowiek młody, a co gorsze stary mówi sobie i innym, że zna już prawdę, całą prawdę? Po prostu pycha, a w dodatku głupota. I co taki powie o tym, co nie jest całą prawdą, albo co jest troszeczkę nieprawdą? Że to jest ostateczne i wierutne kłamstwo! A nas niech Pan Bóg broni od takiej niegrzeczności. Ale może być jeszcze gorzej, że nasza prawda, nawet cała ludzka prawda nie jest wesoła, psuje dobry humor i koniec końców wykręca dobre maniery tak jak kości w paraliżu? I który bank nam to zagwarantuje, że taka stara prawda nie marnuje zdrowia, nie narusza życia? Ładny interes! Zamiast takiej ja wolę mądrość zdrową, coś tak jak mówi pan dobrodziej Lewandowski, zdrową, śmiałą i dlatego wesołą. Bo to niemożliwe, aby cała prawda była stara, ponura. Po pierwsze to po prostu nieprawda, a w dodatku to obraza boska, bo Pan Bóg nie stworzył ponurego świata ani starego, i świat jest prawdziwy, ale nie zgrzybiały. Więc która jest główna mądrość dla nas ludzi? Ja przepraszam, państwo są uczeni, akademicy, a ja mam tylko untergimnazjum i to niemieckie tylko, a z łaciny poza Cezara nie wyszedłem. Rzecz w tym, że my Żydzi musimy się uczyć, ciągle uczyć od tych, co są naokoło nas. Gdybyśmy nie uczyli się od dawna, to z naszej starości bylibyśmy skończeni i nawet Pismo Święte by nam nie pomogło. W Biblii jest wszystko, to tak, ale trzeba umieć czytać, do ślepych, a na dobitek do głuchych nie przemówi. Zatem — jaka jest ta prawda, którą my chasydzi nauczyliśmy się od chłopów w górach i na Podgórzu: „Stój, człowiecze, świata nie przebędziesz.“ To dość.
Czyż to znaczy, że świat jest stary? Przeciwnie, taki młody, że nie możesz go dogonić, bo my starzejemy się, a on wiecznie się odmładza. Zaprezentowałem państwu moją historyjkę, że to nie bajka i nie prawda. Ale jest w niej u spodu najważniejsza sprężyna, taki malutki kamerton, jak pan Jan nosi w kieszeni. Ta sprężyna to cud. Mówią teraz, że cudów nie ma, że wszystko da się zrozumieć, wytłumaczyć, nawet przewidzieć, że nie ma nic nieoczekiwanego, bo nauka, bo przyroda, bo prawa. Prawo jest, a lewego nie ma? Hoho! Jak zacznie się sypać cios za ciosem z lewa, to zasypią prawo i wtedy pokaże się, że prawo to cud. Mówią jeszcze inaczej, że cud to jest to, co wydaje się tylko, to pozór. A jeśli ten pozór tak kłuje i pali, że każe nam żyć tak czy inaczej, dobrze albo źle, to ładny mi pozór. Chciałbym ja widzieć takiego człowieka, który przeżył życie bez cudu. Cud to jest coś takiego, co samo z siebie. Co tylko raz jeden się zdarzy i coś takiego ciekawego, czego nikt z nas dotychczas w całym życiu nie widział, a także coś przyjaznego, wdzięcznego, szczęśliwego. Cud na każdym kroku. Możliwe, że nawet dnia nie można przeżyć bez cudu. I to cud także, że my dziś jesteśmy razem, bo ja się cieszę gośćmi, a goście kawą. Czyż ja nie mam dość gości, a goście moi nie mają w domu kawy? Przeto taki człowiek, który nie chce zauważyć cudu, a w dodatku przeczy cudom, to najgorszy, zakamieniały niewdzięcznik. I jak się nazywa taki po polsku? Po prostu nudziarz. Ja z moim untergimnazjum nie będę uczyć państwa, którzy pokończyli we Lwowie, nawet w Krakowie, a opowiadają, że pan dobrodziej Lewandowski aż w Paryżu. Przecie żydowskiego mogę trochę nauczyć. Proszę sobie wystawić, co to za świetne i dobitne słowo, kiedy nawet po żydowsku mówi się: „a nydziarz“. My wierzymy, że Pan Bóg wybaczy nam grzechy, może nawet zbrodnie, i daj Boże, aby wybaczył także tym najgorszym, co są nudziarzami.
Czyż może być historia bez króla? U nas chasydów tak pouczają, że każdy okres w dziejach ludzkich ma swego cadyka, to znaczy wodza. Jaki cadyk, taki okres i odwrotnie też.
Moja historyjka tak idzie dalej. Proszę posłuchać: Był raz wielki król. A jeśli on mały król, bo nie zawojował ani Moskwy, ani Paryża, ani nie wyniszczył nieprzyjaciół, to on także może być wielki. To nie nasz interes mierzyć wielkość centymetrem i rozdawać tu i tam. To sprawa Boga. I ten wielki król był z wielkiej, dawnej rodziny, co w ciągu wieków zbudowała sobie wysoką wieżę, a każde pokolenie dobudowało po jednym piętrze. Razem na trzydzieści pięter! Z tych pięter spoglądali wstecz na tysiąc lat i naprzód przed siebie na tysiąc lat.
Co tu mówić? Taki ród co równy samym państwu Torosom. Za przeproszeniem, ja wcale nie wiem, czy państwo chcą być równi temu wielkiemu królowi, a tym mniej nie wiem, czy państwo uważają, że ten wielki król był wam równy. Bo co to jest równość? Równość to znaczy, że wszystko się kasuje, bo wszystko bierze się pod jeden strychulec. Ja na przykład wcale nie chcę być równy państwu ani żadnym wielkim panom. Bo ja chcę być uczciwy. I wcale nie wymagam, nawet nie spodziewam się, aby państwo stali się mnie równi, aby mieć z tego wszystkie żydowskie zmartwienia. Zresztą w Biblii jest czarno na białym, że Pan Bóg wybrał nas Żydów. To po co kasować? Cóż to będzie za równość mówić tak: „Dawaj, dawaj wszystko co twoje, a co moje, to tobie nic do tego“. To ma być uczciwość? Pod wieżą Babel ludzie chcieli być równi Bogu, a wcale nie chcieli dopuścić Boga do równości, chowali siebie dla siebie. A Pan Bóg wcale nie chciał być im równy, nie reflektował. Dał im nauczkę, że na tymczasem odechciało im się równości.
Powiedzmy wreszcie czemu ten król był wielki. Naprzód wchodził co dnia na swą wieżę rodową, na najwyższe piętro, potem zamieszkał tam. Stamtąd widział wstecz na tysiąc lat i przed siebie na tysiąc lat. Od siebie samego widział coraz dalej, bo żył bardzo długo, widział coraz dalej, rozumiał także coraz więcej, potrafił wytłumaczyć jeszcze więcej i przewidzieć niejedno. Ożenił się jak trzeba podług prawa, miał syna podług prawa. Żył bez końca, żona mu umarła, pochował ją podług prawa, od tego czasu dał sobie spokój z kobietami. Nie miał czasu, był poważny, surowy, głównie w tym, że nie chciał dojrzeć nic innego tylko samą prawdę. O śmierci myśleć także nie miał czasu. I który człowiek, który robi wszystko jak to się mówi „tachles“, zechce zapuszczać myśl tam, gdzie nic nie można wymyśleć? Było mu z tym bardzo dobrze, coraz lepiej, chciał wiedzieć coraz więcej, rozumieć coraz więcej. Państwo są modni, same liberały, nic to wam nie szkodzi, więc wam coś powiem na ucho: ten wielki król był trochę Żyd. Ale dzięki Bogu był królem, nie potrzebował się obawiać, że chrześcijanie nań zakrzyczą: „Zabieraj się, Żydzie“, albo że Żydzi rzucą nań klątwę: „Bezbożnik, zdrajca, niech zginie“. Zapuszczał myśl daleko, dlatego Boga nie zaprzeczał. Czy król modlił się? Ha, to delikatna sprawa. O religii więcej zapomniał niż zatrzymał w pamięci. Myślał prędzej, że Bogu nie trzeba zanadto dokuczać swoimi sprawami, zdrowiem, interesami. Żadnym żebractwem: „Panie Boże, daj to-tamto, daj, daj, daj.“ Tyle otrzymujemy od Boga, po prostu wszystko, że należałoby Mu coś ofiarować. Może ofiarę z wołu albo z cielęcia? Nie! Przecie to Mu niepotrzebne. Jeśli ofiarować — to siebie. Nawet nie tak dużo, co najmniej swoją głupotę spalić na ołtarzu na to, aby odszukać Jego rozum. A może kochać ludzi? Zamiast zanadto kochać ludzi, nie dawać im spokoju, wystarczy być porządnym, nie krzywdzić. A cóż zrobić jeśli Pan Bóg chce jakoś inaczej? To pokaże się samo z siebie. Na to potrzebne studia. No i pokazało się.
A najgorzej króla piekło jakby się obejść bez cudów. Wiedział, że to niełatwe, dlatego najwięcej to studiował. Zaglądał na tysiąc lat wstecz i tysiąc lat przed siebie przez szkła, które sam sobie wyszlifował, szkła dalekonośne i takie, co przenikają to, co najtwardsze, czy to kość czy skała. Nie ma niespodzianek, same prawa. Szatan pogrzebany w rozumie, bez honoru, ba, może nawet z pewnym honorem, bo sam musiał uznać prawo i rozum. Biorąc każdy rok dziejów ludzkich pod szkła, król pokazywał: „Proszę, gdzież tu jaki cud? Ani śladu, cudów nie ma, cudy niepotrzebne. A nawet jeśliby komuś wydawało się, że potrzebne, to i na to jest sposób: zrobić taki wynalazek, co zastąpi cuda.“
Pierwszy cud, który zawadzał najwięcej jego rozumowi był, że Żydzi jeszcze wciąż istnieją. Czyż to możliwe bez cudu? Cóż robić? Trzeba naprzód udowodnić, że nie cud, a na przyszłość tak urządzić, aby istnieli bez cudu. Bo przede wszystkim to nieprawda, to nie może być prawda, to przeciwne rozumowi. A jeśli to, nie daj Boże, cud, to dziękujemy za niego, zrzekamy się i lepiej abyśmy nie istnieli.
Był twardy, każdy dowód jego był ostry, jak kosa z najtwardszego szkła, przejrzysty jak siekiera z kryształu. Tu jeszcze jedna delikatna sprawa. Król mędrzec tak rozumował: „Cóż z tego, że włochata i brudna małpa zakocha się w małym dziecku, ach, jakież ono śliczne, jak chciałaby być taka jak to bialutkie dziecko.“ Cóż z tego? Przyroda rozkazuje i z tego małpowania, jeśli dziecko było grzeczne, może być w najlepszym razie małpa grzeczna ale durnowata, bo przeciw prawu, a jeśli dziecko było nieznośne, to będą dwa małpiarstwa. Tak samo jeśli małpy ustroją się w liście i szmatki, aby zatańczyć kadryla, to czyż to będzie kadryl? To tak jakby panienki tańcząc powiedziały sobie, że są aniołkami. Nic z tego, cudów nie ma.
Rozumiał wszystko, podciągnął świat pod jeden długi strychulec, od ziemi aż do Lewiatana. Ale gdy znalazł ten strychulec, zamiast uspokoić się, zaniepokoił się. Był śmiały, twardy, uczciwy. A nuż skądś, czy to spod Lewiatana, czy z któregoś robaka pod ziemią, niespodzianka pokaże nosek jak myszka, a za nią czai się groźny kot — cud. Krzepił się dzielnie. Niech tylko pokażą nos, mysz czy kot! Pacnie jedno i drugie jak należy. Niespodzianka nie pokazała nawet nosa. Jednak król nie miał się z kim naradzić ani porozumieć, patrzał na ludzi z trzydziestego piętra, ledwie ich dostrzegał.
Raz wyszedł do ogrodu, a tu wszystkie ptaki uciekały przed nim, jakby przed sinym wiatrem w miesiącu lutym. Tylko zeschłe liście sypały się nań kupami. Czyżby był chłodny, może nawet zimny? Król nie był wcale pyszny, nie mógł być pyszny, bo to przeciw rozumowi. Rozumiał jeszcze i to, że on sam jeden nie może podołać całemu światu, bo po cóż by rozum Boży stworzył tylu ludzi? Przecież nie po to, aby jedli, pili i pracowali jak woły. To po co? Czasu nie miał, ale na to miał czas, aby to właśnie rozważyć i zrozumieć. Umyślił przeprowadzić wielkie dzieło: znaleźć rozumnych, zrobić z nich mędrców, aby razem z nim polowali na niespodzianki, aby zbudowali fortecę przeciw cudom. Lud czcił króla, znosił mu podatki dobrowolnie, przeto król podwyższył podatki, aby wszyscy pracowali dla rozumu. Żył jak najskromniej, wojen nie prowadził wcale, żył dalej, żył długo, żył bez końca. Znalazł dość pieniędzy, aby budować wieżę za wieżą, to co przedtem budowały pokolenia. Powołał młodych, najlepszych z najlepszych rodów, jakby powołał na wojnę: „Brońcie praw, ścigajcie niespodzianki, zbrojcie się przeciw cudom!“ Młodzi byli dumni z tego, byli szczęśliwi. Z nowych wież dzień i noc śledzili wszystko od robaków aż do gwiazd, każdy inną stronę ziemi albo nieba, według tego jak król im naznaczył. Potem znosili do króla wiadomości, potem skrypty, w końcu księgi całe. I rozpytywali go. Jeden tak: „Gwiazda północna ma taką rzęsę, co mruga coraz mocniej, co to znaczy?“ A drugi: „Gwieździe południowej rośnie ogon coraz dłuższy“, a trzeci: „Wokół gwiazdy wschodniej kręcą się roje komarów“. Inni podobnie, a wszyscy razem: „Skąd się to wzięło, jak to pogodzić ze strychulcem wielkim?“ Innego byliby już zamęczyli, ale nie wielkiego króla-mędrca. W dodatku przerazili się, gdyż każdy z nich oglądał inny kąt świata — jeden nie wiedział, co drugi wie — nie dostrzegali strychulca. Już na ustach ich zawisły pytania groźne. Król przeciwnie, śmiał się, był zadowolony, że zbudził w nich rozum. Cieszył się wieżami, bo w ten sposób coraz więcej mógł poznać, zrozumieć, wytłumaczyć. Do tego musiał jednak czuwać. Coraz mniej znajdował czasu na spanie, gdyż młodzi dzień i noc przybiegali do króla, a z nimi przybiegały pytania ze wszystkich stron świata. Król padał już z nóg i nakazał, aby sami odtąd między sobą się porozumiewali i zdawali mu z tego sprawę. Ale jak? Kiedy jeden tylko wiedział o ogonie gwiazdy południowej, a drugi o rzęsach gwiazdy północnej. Porozumiewanie nie udawało się bez samego króla-mędrca i bez jego strychulca. Pewnej nocy, gdy zmorzył go sen, usłyszał z głębi snu szept: „Widzisz co to? Nowa wieża Babel! Jeszcze kilka lat, a przestaną się rozumieć wzajemnie. Niespodzianka!“ Jakby rażony piorunem zerwał się na równe nogi, nie zmrużył już oka. Zauważył, że także uczniowie byli już samotni, także od nich uciekały ptaki, w dodatku z ust każdego wyławiał raz za razem przemilczaną groźbę: „Niespodzianki sypią się“. Król przeraził się. Przecież i tym razem znalazł co trzeba. Gdyby coś takiego groziło, potrzebny największy wynalazek: zatrzymać czas! W zarodku ściąć wszystkie niespodzianki! Zahamować cuda! Ha? Zatrzymać czas? Tak. To możliwe, to jest w jego wiedzy i mocy. Ale jak puścić go z powrotem w ruch? Sparaliżować świat? Śmierć powszechna? Taki miałby być koniec rozumienia i rozumu? Odwrotny cud? Z tego zrobiło mu się tak źle, że na gwałt zachciało mu się umrzeć. Ale to na nic! Jakby młyńskie koło porwał go rozum i toczył za sobą. Żył dalej, rozumiał dalej, rozumiał i znów żył. Nieszczęście!
Woła do siebie syna-jedynaka, który gdzieś tam sobie żył w kącie i czekał na koronę. Powiada mu tak: „Mój drogi chłopcze, wasza królewska wysokości! (a któż jak nie król potrafi respektować syna?). Nie od dziś widzisz, co się dzieje. Nie mogę ci oddać korony, według praw, bo nie mogę umrzeć. To nieprzyjemnie tak długo czekać, bo chociaż nie mówię, że jesteś stary, przecie jesteś całkiem siwy, dość łysy, po prostu nie jesteś już młodziutki. Jedź przed siebie w świat, jedź powoli, nie zmęcz się, szanuj zdrowie, oddychaj przez nos, zaglądaj na prawo i na lewo, wyglądaj i wysłuchuj, to może dowiesz się jak to się da zrobić, abym ja mógł umrzeć bez tego aby się zabić albo szukać śmierci, bo to nieelegancko i przede wszystkim to przeciw prawu. Wszystko po to, abym mógł tobie wreszcie oddać koronę, która należy ci się według prawa i przyrody, ale dopiero po mojej śmierci. Jeżeli możliwe co prędzej dopóki nie jesteś zanadto stary, bo ja najlepiej wiem co to starość.“ Wielki król był zmartwiony do szpiku kości, niech takie zmartwienia od nas precz odlecą.
I tu proszę się chwileczkę zastanowić: pan dobrodziej Lewandowski kwitnie i daj mu to Boże, a już chce nam oddać swoją koronę, a król nie, zawzięcie czeka na śmierć, aby było według prawa i przyrody.
Zatem ów panicz królewski, trochę starszawy wyruszył w świat. Nie myślcie sobie państwo, że mu się bardzo korony zachciało. Tak długo czekał, że mu się dawno odechciało. Do mądrości się nie mieszał, ale wiedział przecież to jedno, że ojciec nie jest szczęśliwy, bo chce koniecznie umrzeć a nie może. Nie bardzo mu się uśmiechało, ale kazał zaprząc konie, co tu mówić, takie śliczne jak pana Edwarda ze złotymi grzywami — ale przecie inne i po co równać — do złotego powozu i jedzie przed siebie. Wcale nie po to, aby szukać panienki ani na wesele, tylko w sprawie śmierci dla ojca. Natryndał się, namęczył się i dojechał po latach do takiego miejsca, gdzie nawet wiatr się nie zatrzymuje. Było tam cicho i można było dosłyszeć każdy szept. Wywiedział się o co chodzi. Pan ojciec wtedy umrze, kiedy zobaczy coś takiego, czego nie potrafi wytłumaczyć. To nie żart! Wielki król dochodził do pięćset lat i miałby czegoś nie znać? I to śmiech. Taki mędrzec z wieży, z której widać przez szkło przenikające tysiąc lat wstecz i tysiąc naprzód przed siebie, aby taki nie poznał sam tego świata? Aby takiemu coś się wymknęło? Ale dobry synek nie fasonuje ojca na równość z tym czy z innym mędrcem. Bo chodzi mu o to, co najważniejsze. To prawda, mędrzec nie powinien się dziwić, tym mniej nie powinien szukać zdziwienia, na to aby stuknąć się nosem i nic nie rozumieć, bo i tak wie, że wszystko rozumie. Ale cóż? Jednego dola jest taka, drugiego inna. Widocznie nie da się podciągnąć wszystkich pod jeden strychulec. To jedno dobrze przynajmniej, że dowiedział się, że ojciec musi zobaczyć coś takiego, czego dotychczas nie widział, przed czym stanie rozum, a razem z nim życie. To szczęście! Ale co takiego, gdzie i jak, z tym kłopot nowy i największy.
Ponawiane okrzyki z wnętrza domu coraz donośniejsze, a wreszcie dzwonek jakby na alarm otrząsnęły Weisera z zapału opowiadania. Ocknął się i przerwał je: „Przepraszam, jestem tam potrzebny, dokończę jeśli będzie czas.“
— Co to wszystko znaczy? — pytała ciocia Wicia wzruszając ramionami — z początku ciekawe, ale potem dziwaczne. To nie dla mnie. To Talmud.
Pani Józefina odparła:
— Kiedy byliśmy ostatnio w Wierbiążu na Św. Jana, ulewa nas zaskoczyła i schroniliśmy się u Weisera. Opowiedział nam wówczas do końca, a koniec zabawny. To nie Talmud chyba.
— Coś jak Faust? Odmłodził się król dla dziewczyny?
Tu ciocia Wicia zanuciła i zaraz głosy młode i skrzypce pochwyciły motyw Gounoda.
Od stołu wyglądano wyjaśnienia alarmu. Dawno już spożyto śniadanie, dziewczyny uprzątnęły stół i właśnie kroczyły w paradzie niosąc czteropiętrowe tacki zwane z wiedeńska Aufsatzami, każde z pięterek promieniowało innym kolorem: malinowym, kawowym, cytrynowym, śmietankowym. Było to obiecane „coś“, lody sporządzone przez wysłańca włoskiej cukierni Righettiego z Kołomyi. Aplauz trwał bez końca, lecz równocześnie skradała się troska, że pobyt przeciąga się zbyt długo. Robiło się coraz cieplej, wiatr gwałtowny i zawsze ciepły nasuwał obawy co do pogody. Lecz podnosiły się protesty z jednej strony, co będzie z pokazem prezentów pana Edwarda, a z drugiej, że opowiadanie Weisera nie dokończone.



4

Towarzystwo przy stole było dotychczas dostatecznie chronione od zachodu, przeto od wiatru z gór, bo zasłonięte całym domem i zabudowaniami. Od kiedy słońce zaczęło się wznosić, wiatr, który toczył się dotychczas równomiernie przez Podgórze od Kosmacza od wierchów Łysyny i Grahitu wprost ku Prutowi, zwichrzył swój kierunek. Co chwila napadał okrążającym nalotem na zacisze wśród topoli. Zrazu zaledwie szerokie spódnice dam wznosiły się ceremonialnie i opadały równomiernie jak miękkie dzwony. Damy poprawiały je cierpliwie, ciotka Wicia nawet przyjęła wiatr dobrotliwie:
— Trzeba przyznać, że wachlarz usłużny a delikatny. Bez wiatru, trudno by było na taki sobie pozwolić.
Siostra jej Minia z Gwoźdźca mruknęła bez uznania:
— Podejrzana usłużność.
Bratowa Wici Teodozja Wasylko, żona Jana wydęła usta wzgardliwie:
— Delikatność? ależ to chłopskie żarty. Nawieje deszczu i będzie po delikatności.
Lecz cenzurowany wiatr wtargnął niezwłocznie rytmem bardziej porywającym niż muzykalne próby i bardziej namiętnym niż wewnętrzne motywy kart, zakryte bezruchem karciarzy. Wzbijał wiry w spódnicach, w halkach, podszewkach, falbankach, rozdymał bufiaste rękawy, jakby dla pośpiesznego pokazu. Odwijał, zwijał i mieszał zwoje sukna, strojów i mody, satyny, jedwabiu, tiulów, wstążek i tasiemek. Zakręcając, wścibiając się i nurtując w falach spódnic, coraz bardziej wynalazczo, nawet natrętnie, oznajmiał, że spokój zacisza skończony, że trzeba jechać.
W naszych wspomnieniach i relacjach wspomnień, nawet jeśli są dokumentarne, unikamy dat. Wystarczy powiedzieć, że działo się to w okresie szczytowej stabilizacji i powszechnej aprobaty dla stabilizacji, nad którą co najwyżej zawieszano blady znak zapytania — nazwany ewolucją. Także postęp bez szponów, postęp z opiłowanymi paznokietkami stabilizował się jako eksponat z ostatniej wystawy, dostatecznie opleciony jesiennym bluszczem przyzwyczajeń, a nawet pnączami starej dziczki nazwanej zabobonem.
Stabilizacja trzymała w swych ryzach przede wszystkim spódnice. W kraju nad Prutem i nad Dniestrem moda rozstała się bez żalu z krynolinami, bo narzuciły się pokazowo i bez umiaru, wyzywając raczej niż tonując, a ustalone obyczaje obywały się lepiej bez nich. Dość było spódnic o fałdach tak usztywnionych jak wyrzeźbione w fałdy i rowki starożytne kolumny. A przede wszystkim utrzymały sztywność gorsety. Któż śmiał pomyśleć a tym mniej głosić, aby jakakolwiek dama czy choćby dorastająca panienka pokazała się w biały dzień na świat Boży, nawet na chwilę bez sznurówki? Poprawna przyzwoitość była nakazem miażdżącym wygodę, ale stawiała czoło sztuczności biorąc do pomocy pewien umiarkowany naturalizm. Byleby nie przesadzać! Bo właśnie z przesady korzeni się wyzywająca zmysłowość, nawet wyuzdanie. W gorsetach nikt nie dostrzegał przesady. Trwałość stabilizacji wraz z „postępem“ wydawała się szczytem dziejów, a gwarantowała ją obyczajność naturalna. Jeśli jaki wzór narodowy stawiano przyzwoitemu towarzystwu, to nie ukrytej w smętnym zakątku idealnej Emilii Plater, ani nawet weredyczki Kasztelanowej Kossakowskiej, pogromczyni władz okupacyjnych i przyjaciółki ludu, lecz Franciszki Krasińskiej. Zasłynęła ona przede wszystkim w Paryżu, z tego, że jej talia nie przekroczyła nigdy trzydziestu centymetrów.
Połów wielorybów na szerokich oceanach, który dostarczył poecie amerykańskiemu, Hermanowi Melville, apokaliptycznych wizji i niesamowitych pytań, dostarczał modzie, a zatem każdemu zakątkowi kontynentu europejskiego, jedynie usztywniania za pomocą fiszbinu, używanego do gorsetów. Fiszbin docierał do pokoiku każdej nauczycielki, guwernantki albo bony (bo biuralistek nie było), wszędzie gdzie czaił się lęk, aby nie przestać być panienką, nie wypaść z klasy. O studentkach rosyjskich chodziły nie sprawdzone wieści, że zerwały z fiszbinem, a także ze sztywną fryzurą. Chociaż nikt jeszcze nie rzucał kalumnii na ich spódnice, wystarczyło rozluźnienie gorsetów i fryzur, iż z czystym sumieniem nazywano je nihilistkami, bo to uprawniało do okropnych insynuacji, od bomb i udziału w carobójstwie aż do wolnej miłości.
Tylko wiatr i to właśnie ten jesienny pozwalał sobie uchylać spódnice, śmielej niż marzenie. Czy budził może pragnienie zwijalności spódnic? Wiatrowi wolno, ha, a gdyby tak?
Oczywiście nawet wiatr nie pokusił się o rozluźnienie tonu i gorsetów. Lecz stabilizacja spódnic opierała się na dawnych umowach. U kobiet przede wszystkim na dobrym „ułożeniu“ wdrażanym od wczesnego dzieciństwa. Ułożenie sięga głębiej niż oświata i wykształcenie, głębiej nawet niż moralność. Równie bezapelacyjnie jak religia. Religia bowiem na przemian to piorunuje piekącymi groźbami piekła, to usztywnia nakazami ułożenia i sankcją utraty dobrej sławy, jak niegdyś zbroja rycerska. Dobre ułożenie hamuje funkcje ciała, nawet żołądka i pęcherza (o zgrozo, co za wyrażenia w tym towarzystwie!), hamuje także sen i marzenia senne, przecinając władczo: „stój“ za pomocą nagłego obudzenia. W miarę utrwalania ułożenia czuwanie staje się prawie niepotrzebne, bo władza nad sobą, która doprowadziła do stabilizacji, doprowadza także do pewnej swobody, gdyż protesty zjawiają się coraz rzadziej.
Lecz stabilizacja wymaga ofiar. Nikt inny jak właśnie pani Józefina wspominała przygodę dziewczęcą z piętnastego roku życia. Jechała z ojcem karetą i ni stąd ni zowąd kareta nagle wywróciła się. Nigdy w życiu dotąd nie przeżyła niczego podobnego. Przeraziła się śmiertelnie, przekroczyło to wszystkie jej obawy, zdawało się jej, że umiera, że mdleje co najmniej. Lecz już dawno ojciec stanowczo zakazał jej przestrachów, tym bardziej krzyków wynikłych z przerażenia. Resztą sił wstrzymała oddech, zdusiła płacz i zapytała cicho: „Nic się nie stało papo? Nie uderzył się papa, nie zdenerwował się?“ Ojciec spojrzał wdzięcznie, lecz nie wiedział co się stało. Pani Józefina mówiła o tym: „Od tego czasu moje ułożenie było utrwalone.“
Zdarzały się wszakże czasem ofiary wręcz okrutne, jak u tej panienki z prowincji na przyjęciu cesarskim. Żołądek jej nie był zdyscyplinowany, wymknęło się jej coś strasznego, coś niesłychanego. Towarzystwo oczywiście nie zauważyło, to znaczy nikt nie spojrzał w jej stronę. Panienka stężała jak rażona piorunem. Los jej był przesądzony, kto wie czy tylko w jej oczach. W jednej sekundzie chwyciła się jedynego ratunku. Niepostrzeżenie, bez widocznego ruchu i nie wstając wbiła sobie w serce ostry nożyk deserowy. Stężała bez głosu na krześle na zawsze.
Podobnie i w podobnym wypadku postąpił na dworze pruskim młodziutki oficer. Był jednak bardziej aktywny, wypadł z sali jadalnej i na schodach zabił się wystrzałem z rewolweru. Takie i podobne unicestwienia na ołtarzu dobrego ułożenia nie wywoływały podówczas oburzeń ani przeciw samym okrutnym i głupim zasadom, ani przeciw niewolniczej głupocie ich ofiar, iż zbytnio wzięły sobie do serca fatalny ale przecie błahy wypadek. Przeciwnie, ganiono ich złe ułożenie: „Niech tacy nie bywają w świecie!“ Jedynie osoby starsze, wyjątkowo dobrotliwe, korygowały potępienia raczej praktycznie za pomocą stałych reguł: „Nie należy objadać się przed przyjęciem ani w czasie przyjęcia.“ Także taką zasadą: „Przed przyjęciem coś niecoś należy przekąsić, aby nie ulec pokusie obżarstwa w czasie przyjęcia!“ Same wypadki przerażały na długo, jakby ostrzeżenie sumienia towarzyskiego krwawo wypisane, jak trwoga o własny los: „Ano przyjrzyj się czy i tobie to nie mogłoby się przydarzyć!“
Wydawało się to losem o wiele bardziej opłakanym niż preskrypcja i dożywotnie wygnanie Owidiusza, bo haniebnym. Skandaliczny wyłom w dobrym ułożeniu, im bardziej sztubacki, tym głębiej pogrążał w nicość towarzyską i przemilczenie na wieki, a brawura poety dworskiego to droczenie się z losem i zabawa groźna, lecz tym bardziej luksusowa, im bardziej wyzwał potęgę.
Dlatego zamiast elegii „Cum repeto noctem, qua tot mihi cara reliqui“[28] przy życzliwym słuchaniu i szeptaniu współczesnych i pamiętaniu w poklasku wieków, piorun i wypędzenie z pamięci na zawsze. Tak były mocne zamki wstydu i tak okrutne zatrzaski zapomnienia, śmierci, hańby.
Gdy tak ułożone panny wychodziły za mąż, czy to na podstawie skłonności serca czy pod skrzydłami ciotek, których zawodem było koligacić rodziny, zwłaszcza gdy osiedlały się na wsi na stałe, opieka nad domem, służbą, stajnią i oborą, rodzenie i wychowanie dzieci, wreszcie przebywanie w towarzystwie zwierząt domowych, wszystko to uczyło damy, wyrosłe z dobrze ułożonych poczwarek, wyrozumienia wobec przyrody i jej musu. Wszelako tylko dla innych. Taka pani domu uczy się wszystkiego pożytecznego. Dowiadując się, że świat poniżej tego, co się zwie bas ventre[29] jest pudendum[30], otrzymuje równocześnie zadanie być w każdej okoliczności osobą wzniesioną ponad konieczność przez ułożenie, które przyjęła w całej pełni. Naprzód jako ja, czyli rolę, która stała się naturą, co najmniej jako pozór czyli jako więcej niż połowę istnienia. Ostatecznie Kościół uznał małżeństwo za sakrament, choć wydaje to się sprzeczne z jego założeniami i najwyższymi wzorami. Taka waleczność była niezbędnym odpowiednikiem męskiej, czyli przeznaczenia, aby nie dać dostępu trwodze, zginąć na wojnie, a nawet szukać śmierci. Tym bardziej kobiety takie były podziwiane, nawet czczone, a bez wątpienia pożądane. Dla takich warto popełnić samobójstwo albo zginąć w pojedynku. Co dziwne, że do ścisłej wierności męskiej nie przykładano zbyt wielkiego znaczenia, byleby jakaś niewierność nie naruszała ram towarzystwa. Jakąż sztubacką sofistyką byłoby dla obrończyń tego osiągnięcia, za jakie uważały ustabilizowane spódnice, wezwanie do równości z mężczyznami, bądź też kampania przeciw zakłamaniu i apel do odkłamania albo do demaskowania, celem osiągnięcia pełnego życia i nazywania rzeczy po imieniu, skoro zdobyły sztywne spódnice i hamulce gorsetów dla tego, co nienazwane i bezimienne. Te hamulce były bowiem nie tylko niezbędnymi lecz także chwalebnymi narzędziami dla całości i chwały takiego życia, jakie one nazywały pełnym. Czyżby za równość z mężczyznami i to takimi co zniwelowani grubym smakiem, miały się wyrzec hołdów, władzy i matriarchatu?
Gdy wiatr roztańczył się, panna Misia na oczach wszystkich przechodziła tortury, tym okrutniejsze im bardziej frywolnie zapędzał się, im bardziej i nieskromniej, bo wprost celowo zabierał się do jej spódnic. Cierpienie jej oblicza mówiło: „Ach, uciec pod ziemię od tak brutalnego świata.“ Jej wielbiciel darzył ją szczerym współczuciem, a zgadując życzenia jej, naprzód odwracał się lojalnie od gry wiatru, a następnie zgorszonym wzrokiem mierzył niewidzialne lecz świętokradzkie moce ciemności przypływające z wiatrem, jak gdyby młodzieńczy Don Kichot bronił świętych pozorów swej Dulcynei.
Ostatecznie krępujące figle wiatrowe były pierwszym sygnałem do odjazdu. Dano wreszcie znak i powozy zajeżdżały. Wcale ospale, bo woźnice wiedzieli, że pośpiechu ich państwa nie należy brać zbyt na serio. I w samej rzeczy panie nie wstawały od stołu, bo zacisze wśród topoli było jeszcze najlepszym schronem od wiatru.
Panicz Włodzio, który nigdy nie skąpił swoich umiejętności i pokazów muzykalnych skrzypiec, wiolonczeli czy fortepianu, amatorom muzyki zagrał con amore koncert skrzypcowy Mozarta. Pogodnie wyrzeczone dźwięki menueta odwracały znakomicie od niespodzianek wiatru. Utwierdzały chętnych słuchaczy, że żyją w świecie i w światku, w którym ułożenie i dobre maniery zwyciężają. Jakżeż dobrze wybrał. Nierzadko bowiem muzyka Mozarta była spojrzeniem dziecka, które zabłąkało się na bal między pary taneczne do prześwietlonej lecz wytwornej sali, spojrzeniem, które bierze dosłownie i à la lettre święte pismo pozorów jego epoki. Orgie światła, mgławice gwiezdne kandelabrów i świec, zwierciadła, które odbijają zwierciadła. I tańczące pary, wysrebrzone pudrami i wykędzierzawione sztucznie sploty włosów, białość upudrowanych twarzy i dekoltów, tak że przechodzą w atłasy kremowe. Falbanki z jedwabi wykędzierzawione podobnie jak włosy. Wszystko w obłokach zapachów. Dygi, rytmy, ukłony i uśmiechy, uśmiechy bez końca. Pozory świata prześwietlonego do rdzenia. Ależ bez rdzenia, bez ciała, czyste figurynki gawota, menueta, lansjera unoszące się w skrzydłach. Nie buziaki bezmyślne, nie oczy zaszklone, tym mniej nie dusze ukryte lub zgoła śpiące, lecz natchnione promienie, światła, światełka. Cała gra pozorów anielskich owego wieku odkrytych, bo prześwietlonych oczyma lotnego dziecka wskrzeszona w świetlistych, arielowych tonach. Tak je utrwalił, tak przekazał przyszłości jako wieczny roziskrzony wzór niewinnego czaru. Umierać wśród tych tonów byłoby przejściem od światła ku światłu.
Także wiatr tańcząc po swojemu włączył w siebie tony Mozarta. Potwierdzał je, umacniał. Mozart w ramach wiatru nad Prutem! To zbytek pański, jedyny w swoim rodzaju! Bo nie byłoby westchnień tak miłych, gdyż zwiewnych, kulis i perspektyw tak czarownych, gdyż przelotnych, gdyby ludziom wolno było to samo co wiatrowi. Wiatr nie gubił się przecież w spódnicach, nie dał się usidłać mocą przyciągania ani przywiązania. Kusił, obiecywał, przywiał czar słodkiej swawoli, już rozwinął złudzenie tu, rozniecił iskrę — tam. I natychmiast zwinął je i rozwiał. Jak gdyby zwijał i gasił obraz chiński o nastroju jedynym, który pokazuje się tylko wybranym, przyjaciołom, na krótko, aby zajrzeli, aby wetchnęli go w siebie, a nigdy nie wiesza się go na ścianie. Tak wiatr poigrał w koronkach, w tiulach, w jedwabiach, naszeptał, zachichotał: „ach, gdyby, a może by“. Porzucił je w mig bez westchnień, i uleciał dalej sam chichot swobodny. Nie tylko przywrócił płaszczyznę utrwalonej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzonej od pragnień w stanie surowym. Dodał jej czaru nowego, pędu-nalotu marzeń najśmielszych, ale w tejże chwili tym większej swobody odlotu.
Towarzystwo wcale nie było purytańskie ani pryncypialne, owszem czerpało oddech codzienny z żartu, z dowcipu, z uśmiechu, ze śmiechu. Całe światło jak z błękitnego sklepienia spływało na nie z atmosfery ponaderotycznej. A wiatr potwierdzał tę swobodę.
A trzeba dodać, że z karawan zdążających na wesele żadna nie mogła się poszczycić wystawą tylu tak pięknych pań, panienek, dziewczynek. Nawet czar wielbionej pani Józefiny, co nie byłby dziwny w otoczeniu osób prowincjonalnych i tuzinkowych gładkości, w tym otoczeniu miał naprawdę z czym współzawodniczyć, gdyby dopuściła do siebie cień jakiejkolwiek rywalizacji tak obcej jej istocie. Dlatego bowiem pieniła się wdziękiem, gdyż umiała zgarniać zewsząd iskry przez własne uznanie, przez swój własny podziw.
Jakby na pokaz na co może zdobyć się nasz kraj tak otwarty wschodowi, a tak go przemieniający, każda z tych dam i dziewcząt była innego pochodzenia i to wschodniego.
Wydawałoby się, że jeśli gdzie, to w naszym kraju piękno żydowskich kobiet, zaczynając od pięknej Estery, nie jest nieznane. A przecież jest całkiem ukryte, jakby zazdrośnie ukrywany przed oczyma obcych ów czar królewien niewinnych, strzeżonych zawzięcie przed intelektualnym prostactwem, przed nieokrzesaniem, ba przed wszelkim głośnym słowem, przed trudem i wysiłkiem, przed każdym pyłkiem pospolitości. W oczach królewny, która sama jedna ma zastąpić rodzinie cały wybrany naród, strzaskany prześladowaniami a nękany poniżeniem, ironia cicha czai się nieświadomie a nieuchwytnie. Jakżeż to kwiat może być ironiczny? Od wieków nieprzesuwalne rysy powtarzają się w nich jak egipska nieruchoma rzeźba, przez ciągły ożenek w rodzinie najbliższej. Ironia chroni jak kolec ukryty w puchowym kwiecie, ostrzega jak w Egipcie sanktuarium mocą zasady powtórzonej i uświęconej przez Semitów: „Cudzoziemcze, nie rań mnie spojrzeniem, nie dotykaj i nie hańb marzeniem, nie jestem dla nikogo, jedynie dla brata-króla jestem żoną-siostrą, jak on zrodzoną pod purpurą, z krwi i kości od świętego słońca, jedynie godną stać się królową. Złączyć się z kim innym, nie z bratem-królem, to upadek w rozpustę, w zwierzęcość“.
Autor „Sędziów“ odkrył podobnego wybrańca w postaci natchnionego chłopca, muzyka, który pada ofiarą swej wyizolowanej czystości. Zarówno Biblia jak i sztuki piękne i poezja dojrzały w kobietach żydowskich niejedną cechę piękna, ale chyba nie tę.
A ta niewinna nieświadomość wyniosłego wybrania przejawiała się w ruchach u pani Malwiny żony Longina, a w spojrzeniu jej zjawiał się niespodziany kolec niezrozumiałej ironii. Pochodziła ona z jedynej w tym towarzystwie rodziny żydowskiej w naszym kraju, która była utytułowana. Nawet w spojrzeniu jej córki ze związku z ormiańskim mężem, a zamężnej w Rumunii, przy całym wzorowym ułożeniu czytało się zdziwienie: „Skądże ja tutaj, w towarzystwie obcych? Gdzież moja rodzina?“
Nieżyjąca już żona Edwarda pochodziła z rodziny pół włoskiej, pół greckiej. I obie jej córki Michalina i Kazimiera mieniły się dziedzictwem rodów tak odległych od siebie pochodzeniem. Piękno włoskie jest wielopostaciowe. Bucha dusznym tchnieniem południowych kwiatów w ramach klejnotów niespodzianych, raz węgli żarzących, raz łez. Od płomiennego opętania do zrozpaczonego smętku rumuńskiej doiny! Z oczu pryskają i palą iskry, lecz duże łzy zawisły nad nimi, aby złagodzić cierpienie, aby je zgasić. A któż mógł jeszcze odgadnąć czy w bezruchu i niemal majestacie lic tych panienek z prowincji nie utrwaliło się jakieś greckie dziedzictwo? Uderzało a raczej porywało ich dziedzictwo ormiańskie. Ekstatyczne oczy wyrywające się z orbit. Dzieci pierwszego narodu chrześcijańskiego. Rok 288! — głosi złotymi literami oficjalna data przyjęcia chrześcijaństwa przez Armenię. Właściwie dzieci grzechu, bo któż nie wiedział w owych pierwszych wiekach, że zbawienniej jest zgasnąć niż płonąć, że wznioślej jest rozwiać się bezpłodnie niż rozmnażać się. Ich smętek wiedział to może. Dlaczegoż musiały zrzucić z siebie habity? Dlaczego nie spadły na Wierbiąż rosami, by zmieszać się niedostrzegalnie z falami menueta? Tylko jako panny dobrze ułożone w całej dusznej prozie gorsetów i staników zapiętych pod szyję i zaprasowanych spódnic zamiatających wszystkie kurze.
Wiatr je docenił, bo wiatr wyzwolił się z radosnym chichotem. Lecz dla takich jak młody hrabia, jak każdy z nas, pozostaje w najlepszym razie wyrzeczenie, że to co w nich najlotniejsze, jest niedostępne i nieosiągalne dla objęć, dla małżeństwa, dla mężczyzn.
Pierwszym lekkim pojazdem powoził wódz woźniców stary Serafym z Turki, w granatowej ciężkiej sukmanie sukiennej. Oczy Serafyma były głęboko niebieskie i głęboko smętne. Lecz lekkim uśmiechem zadowolenia powitał młode panie, panienki i dziewczynki, które sadowiły się do pojazdu. Trochę tak pobłażliwie jakby powitał pokraczne a czułe pieski pani Józefiny. Ale może jak przewoźnik, choć nie łowca pereł, z czystej życzliwości i podziwu dla tego, z czego ktoś inny skorzysta. Panie sadowiły się wcale długo, zmieniając miejsca, wybierając je, a tymczasem tuż za wytwornym powozem stała już obszerna szara bryczka przesłonięta starannie płachtami gumowymi. Były w niej prezenty weselne pana Edwarda. Czy uległ zrozumiałej słabości, czy raczej nie chciał odmówić prośbom tylu pań, postanowił pokazać je już tutaj. Wszelako ten pokaz nie wyszedł całkiem na dobre, bo zaledwie odsłoniono płachty o niemiłym zapachu i pan Edward osobiście zabrał się do rozwijania najnowszych pokazów wiedeńskiej mody, krótkie lecz nieco ostre szepty zmąciły uwagę towarzystwa.
Gdzie się spotykają Polacy z rodowymi pretensjami, tam możliwe są zaraz scysje, co gorsza bez niepotrzebnej zwłoki pojedynki. Nie chodzi nam o to, by wzbudzić jakiekolwiek uznanie dla takich dziwactw, bo jeszcze trudniej wzbudzić zrozumienie. Pojedynek to w zasadzie każdorazowy dowód wyższości rodu. Szlachta polska jest równa. Uznaje, ba, ogłasza z dumą tę równość. Poniżyłby się szlachcic polski, i to każdy, z wysoka czy z niska, który by nie uznał tej równości, niby ubitej ziemi dla pojedynku. Właśnie na tle tej równości uwydatnia się przewaga. Nie tyle przewagi fechtmistrzów, bo wielkich fechtmistrzów jest niewielu, a każdy szlachcic jako tako machał szablą, co wyższość pychy w daniu przeciwnikowi najlepszych warunków i w zachowaniu wyniośle uśmiechniętej miny aż do końca. Taki, którego stać na to, to szlachcic najlepszy w uznaniu splendoru rodziny.
Gdy pan Edward puścił wreszcie srebrzysty aryston nie z innym pokazem jak właśnie koncertu Mozarta, perlisto-dzwonkowe tony nakazały milczenie, lecz właśnie wówczas ktoś uważny mógł się dosłuchać wstępnego pojedynku szeptów. Stary pan Lewandowski zwrócił szeptem uwagę młodemu hrabiemu: „Panie bracie, przekrzywiasz pan minę zbyt wzgardliwie, a nie widzę tu powodu.“ Na to hrabia również szeptem: „Nie widzę tu nic imponującego.“ Pan Lewandowski: „A któż chce imponować?“ Hrabia wyszeptał mniej wstrzemięźliwie, jakby się od czegoś uwolnił: „Pewne sfery z dostatecznie nabitą —“. Pan Lewandowski zasyczał jeszcze ciszej: „Chcesz pan powiedzieć kabzą? Celuje pan w mych przyjaciół? Wyższość nieuzasadniona nieraz, a niedopowiedzenie niestosowne.“ Hrabia Leon: „Dobrodziej mi za to odpowie...“ Pan Lewandowski: „Owszem, natychmiast. Ale lepiej po weselu. Oczekuję świadków.“ Hrabia zmieszał się, ale zakrzątnął się niezwłocznie i już wkrótce dwóch młodych krążyło wokół pana Lewandowskiego. Pan Lewandowski skinął palcem wyniośle i zaraz dwóch panów w średnim wieku spoglądało wyczekująco ku tamtym.
Weiser zauważył, zaniepokoił się. Ciocia Wicia rozszeptała się trwożliwie z Michaliną. Pan Edward nadal bardziej zaciekawiał prezentami niż pokazywał, a gdy zauważył zainteresowanie szeptami, zrezygnował zgrabnie: „Tymczasem dość! Będzie jeszcze dość okazji, naprawdę trochę późno, jedźmy już.“ Dodał jeszcze: „Ale cóż będzie z opowiadaniem Weisera?“ Ciocia Wicia zaciekawiła się zbyt żywo, jakby dla odwrócenia uwagi: „Tak, tak, ja proszę o to, może wreszcie coś zrozumiem.“ Stojący obok Weiser pocieszał: „Pani z Kiedańcza zna moją historyjkę, to prosta sprawa. Czy świat jest sparaliżowany, cyk-cyk, tik-tak, same zegary czy może zgłosi się cud? Jeden cud, drugi cud, cud na każdym kroku, to znaczy świat żywy, nieoczekiwany, A zatem paraliż górą czy cud, oto wszystko.“
W pośpiechu odjazdu wszyscy dziękowali Weiserowi za kawę, za lody, za odwrotny cud, za cały cud gospody przede wszystkim. Wiatr i podróż ogarnęły wszystkich wesołością, tylko jeden Weiser był smętny jakby go opuszczali, jakby był osamotniony. Towarzystwo zajmowało miejsca w pośpiechu. Znów iskrzyły się dowcipy, pan Lewandowski na czele dowcipnych, pani Józefina wtórowała. Każdy niemal żartował, żartował z innych, a najchętniej i najudolniej sam z siebie. Nie oszczędzano cioci Wici, ani nikogo ze starszych osób. A o tym, że starsi nie nadymali się, nie zasłaniali się pancerzem wieku, nie ma co mówić, owszem wyzywali dowcipy, przesadzali, odcinali się dobrotliwie, życzliwie. Ciocia Wicia odetchnęła: „Nareszcie ruch i śmiech. Byle tylko nie zasiedzieć się, byle nie zaśniedzieć się. Ach, wy młodzi prędzej pleśniejecie niż ja.“
Jak dzieło sztuki towarzystwo było zgrane, zabezpieczone od wiatru, zrównoważone, zespolone. Jak w dziele sztuki motywy czy spod smutnej gwiazdy czy spod radosnej, korzeniem z Lechistanu, z Armenii czy ze Stambułu, uśmiechały, zatapiały uśmiechem, wspierały się, spajały się, grały razem. Ktoś by rzekł może, patrząc na to: czy ludzie ci smucą się kiedykolwiek? Czy żałują czegoś, czy tęsknią kiedykolwiek, czy przejmują się czymś? Czy dąsają się przynajmniej? Trudno rozeznać, aby w nich było coś prócz światła. Czy zatem dymią i kopcą i cuchną kiedy? Ach, chyba w jakiejś innej ubocznej dymensji, w zakątku osobistym, do którego wstyd przyznać się, a zatem podosobistym. W towarzystwie każdy kwas, każdy porachunek topniał i mienił się jak lód na słońcu. A dopóki można, umieli korzystać z krótkiego pobytu na tym świecie. A przecie jeszcze przed chwilą szeptano o pojedynku. Pojedynek? Ach, kto wie gdzie i kiedy? Kto by się troskał o to, czego nie widać. Pojedynek to jeszcze jeden sprawdzian pogody, okazja przezwyciężenia w uśmiech beztroski.
Już siedzieli w powozach, gdy kamerton zadzwonił cichutko lecz władczo i zaraz skrzypce próbowały tonów, a panicz Włodzio zachęcał żywo: „Zaśpiewajmy naszemu Weiserowi na pożegnanie, aby go pocieszyć.“ „Tak, tak, to pomysł chwalebny“ — poparł pan Edward. Panienki i dziewczynki posłusznie zaśpiewały unisono iście panieńską szkolną piosenkę:

Oui, je t’aime Marguerite,
Telle que nous voyons.
Sous le ciel qui t’abrite
Fleur aux blancs rayons.
Elle finit, elle nous laisse
Le parfum de tristesse.

— Ależ nie, to ze sztuby — przerwał panicz Włodzio. — Jedziemy w góry, Szuberta — pociągnął struny i cały chór mieszany ze wszystkich powozów zaśpiewał nieźle wyćwiczoną pieśń.

Brausender Strom, rauschender Wald,
Ragender Fels, mein Aufenthalt.

— Ruszać, Serafymie! — zakomenderował pan Edward.
Powóz ruszył, za nim inne pojazdy. Zniecierpliwione postojem konie porwały z miejsca. Do gospody dolatywało jeszcze:

Wie sich die Well’ an Welle reiht —

Resztę pieśni pochłonął wiatr górski.



VI. BAŁAGUŁY

We wietrze, w ślady wiatru z Kołomyi-miasta jeden za drugim sunęły wehikuły dziwne. Dobrze znane ówczesnym ludziom, naszym stronom; dla obcych — dziwo nie lada. Powiedzmy od razu; to bałaguły.
Bałaguła to znaczy nieco uroczyściej: mistrz konia, bardziej nowocześnie: gospodarz konia, całkiem współcześnie: furman od szkapy. Dla oderwanych od regionu bałaguła oznacza niestety powolnego niedołęgę, a „bałagulić“ — zwlekać bez końca.
Bałaguła to nie byle czwórka rwąca z kopyta, ani kurier opętany pośpiechem, co przeleciał świat i nic go w nim nie obchodzi. To fura ściśle ziemska, związana z ziemią, z tym światem. W naszym kraju właścicielami a jednocześnie woźnicami i konduktorami bałagułów są Żydkowie kuccy, kosowscy, delatyńscy, a nawet kołomyjscy, przez całe życie, ba, przez kilka pokoleń poświęcający się zadaniom komunikacyjnym. Na długim, dość wysokim, bo przeznaczonym niegdyś do przebywania brodów wozie, czasem krytym, przeważnie otwartym, jest szereg równoległych siedzeń na gurtach, wyściełanych workami z sianem. Można siedzieć na wszystkie strony, towarzystwo obraca się do siebie twarzą, plecami albo w półobrocie, stosownie do gustu i potrzeby.
Bałaguła odznacza się — bez końca. Ma wszystkie cechy instytucji dobroczynnej, przejazd nim jest bardzo tani. Jest bezpieczny, bo powolny, a powolności pojazdu nikt nie zauważy, tak porywająca jest żywość woźniców, tak pociągająca rozmaitość pasażerów, a nade wszystko ich ilość. Nie jest wszakże nigdy przepełniony. Pełny jest zawsze, a nikomu miejsca nie odmówi. Pojemność jego jest nieograniczona. Stąd przystając często, czeka długo. Mimo odziedziczoną czy wrodzoną wesołość, żaden bałaguła nie jest lekkoduchem. Nie zawraca z drogi, o nie! Ale też nie porzuca lekkomyślnie krajobrazu. Mistrzowie patrzenia i mistrzowie słuchania nigdy nie powinni inaczej jeździć jak bałagułami. Już w Kołomyi bałaguła przystaje co najmniej trzy razy — oficjalnie. Nawet gdy wyruszy wreszcie z placu sianowego obok cerkwi, to od razu zajeżdża po wodę kilka kroków dalej do studni zwanej klasztorną, zbierając wszędzie uczestników podróży. Wszelako za parę groszy, albo jeśli chodzi o osobistości takie jak majster garncarski, czy nawet podurzędnik magistratu, nie mówiąc o osobach państwowych, zajeżdża przed dom podróżnego.
Objeżdżając tak okrężnymi drogami wiele uliczek, już w samej Kołomyi odbędzie podróż nie lada. Prócz tego, gdy już pewien jest swych gości, odwiedza różne sklepy, załatwia przeróżne sprawunki dla mniejszych central, jak Jabłonowo, Utoropy, Kosów, Kuty, i dla ich okolicy. Bałaguła właściwie dopiero wtedy odjeżdża, gdy już nie ma nadziei na więcej gości. Toteż gwałtowne trzaskanie batem wcale nie jest pod adresem koni, a służy tylko dla zachęcania ludzi, podobnie jak entuzjastyczne, powtarzane co pewien czas okrzyki: „Już, już, już jedziemy!“ Czasem, z powodu tak dokładnego zbierania pasażerów, wyjedzie zbyt późno i nocuje tuż za mostem na Wierbiążu, lecz chętniej nieco dalej, aby pasażerowie nie wymknęli się. W czasie noclegu zbiera nowych gości. Nie zdarzyło się jeszcze, nie słyszałem przynajmniej o czymś podobnym, aby wehikuł pękł lub siadł z powodu przepełnienia. Nie zdarzyło się też, by konie ustały lub odmówiły posłuszeństwa, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, aby się spieszyły. Bez przerwy drepcą truchcikiem, drobią krok za krokiem, niejedna fura je przepędzi, ale wytrwałej i równomierniej nie idzie żadna. Ludzie niestali, niezdolni do osiedlenia się, bezmyślni i niespołeczni nie godni są jechać bałagułami. A ci co razem przejechali raz tylko z Kut do Kołomyi, to tacy dobrzy znajomi i sąsiedzi, jak gdyby mieszkali koło siebie. Nie sztuka to przebywać wielkie przestrzenie w długim czasie, a wciąż bez przerwy z kopyta rwać, jak to się praktykuje w tej jakiejś niesamowitej Syberii. To właśnie sztuka właściwa Pokuciu, jechać przyjemnie, wygodnie a długo, nie przebywając większej przestrzeni jak z Kołomyi do Żabiego.
Istnieje w języku, którym mówią u nas Żydzi, wyraz urobiony z polskiego słowa: kłopotnik. Mimo kpiący odcień oznacza właściwie człowieka odpowiedzialnego, który nie tylko ma dużo trosk własnych, ale chętnie i gorliwie obarcza się kłopotami: kłopotami rodziny, sąsiadów, swojej gminy, powiatu, swego narodu, kłopotami świata.
Bałaguła żydowski nie tylko chętnie przyjmie kogokolwiek i gdziekolwiek na swój trzeszczący wóz. Nie tylko poczeka na każdego godzinkę, dwie, i jeszcze do południa, i jeszcze do przedwieczerza. Od każdego przyjmie list, pieniądze, przyjmie pakunek ciężki lub lekkie zawiniątko dla wręczenia po drodze; mało tego, do dania Iwanowi, aby zaniósł do Herszka, aby tamten uwiadomił Duwyda, aby sobie kiedyś odebrał. Przyjmie zlecenie, choćby przekazanie jednego słowa, pamięta bez notatek, załatwi dokładnie, choćby po miesiącach. Jest ucieleśnieniem kłopotnika.
Pamiętnej nocy kiedy rozpętał się wiatr, każdy rzetelny kołomyjanin, jako cywilizowany obywatel Galicji, gardzący harcami nieokrzesanej przyrody, pomyślał sennie: oho, już nie tylko po jeździe, już po weselu! Jednak słoneczny poranek i ciepły wiatr, przelewający się tryumfalnie po błękicie porwał młodzież miejską już przedtem przygotowaną do wyjazdu.
Pięć bałagulskich wozów umyślnie aż do samej Krzyworówni zamówionych, wypchanych sianem w zastępstwie resorów, nakrytych weretami i wysztafirkowanych na urząd, czekało od świtu na placu Sianowym. Na ich czele stał z długim ciężkim biczyskiem, w rozklekotanych bardzo wysokich buciorach, w zamączonych spodniach, nieokreślonego koloru kurtce i wyszarpanej czapce barankowej, reprezentacyjny senior bałagułów kołomyjskich — Bjumen Petranker. Stary Bjumen był to człek wysoki, tęgi, siwooki, z nawisłymi krzaczastymi brwiami, gęstym wąsem i niewielką siwą brodą. W odróżnieniu od braci żydowskiej, jego jasne niewypłowiałe jeszcze oczy i całe oblicze promieniało entuzjazmem, bez cienia wątpicielstwa. Bo bez entuzjazmu któż potrafiłby przez całe długie życie bez przerwy, przy wszelkiej pogodzie przebywać przestrzeń Kołomyja—Kuty co najmniej sto razy rocznie. Umiał długo rozprawiać z każdym kandydatem na podróżnego. Opanowywał wszelakie temperamenty, rozbrajał grubianów, zakrzykiwał głupich, dodawał otuchy nieśmiałym. W czasie podróży i popasów chętnie opowiadał wspomnienia, historyjki, bajki. Na co dzień używał języka słowiańskiego, zupełnie eklektycznego o swoistej wymowie kołomyjskiej. Wiedziano jednak, że co najmniej w pięciu językach swobodnie przechodził z jednego w drugi: z polskiego na ruski, potem na żydowski, później na niemiecki, i nawet na rumuński. Poza tym, także mówiąc po żydowsku, czerpał akcenty szczerości z ruskiego, uczoności z niemieckiego, elegancji z polskiego, a najwyższą mądrość z hebrajskiego. Nie brak mu było pewnego kpiarskiego uśmiechu, który go nie odstępował. Z kogo kpił nie wiadomo, czy ze swego losu wiecznego furmana, czy z ofiar losu — pasażerów bałagulskich. To pewne, że nie kpił ze swego wspólnika-przedsiębiorcy, organizatora i finansisty bałagułów pana Ajbigmana.
Pan Ajbigman był to człek jeszcze młody, zawsze schludnie ubrany w długi miejski surdut i długie spodnie. Swym zachowaniem dawał do poznania nieco obraźliwie, że w większej jeszcze mierze niż wspólnikiem jest kontrolerem i jak gdyby przełożonym Bjumena. Nie przypuszczał zresztą żadnego z bałagułów do konfidencji. Dzień w dzień przed odjazdem przechadzał się odmierzonym krokiem wokół wozów bałagulskich machając ręką systematycznie, równiutko. Miał rysy bardzo ostre, usta wąskie, przymrużał często oczy wzgardliwie, a gdy wygłaszał swe wywody i deklamując rozmawiał z Bjumenem, wywijał głową w ten sposób, że jej ruchami dokładnie opisywał znak nieskończoności. Codziennie podjeżdżał z Bjumenem do mostu na Prucie. Wysiadając tam szeptał jeszcze z którymś z pasażerów, potem wracał piechotą, wciąż oglądając się za Bjumenem. I kto wie, może jeszcze w jakiś inny sposób nielojalnie kontrolował Bjumena. Za to Bjumen w chwilach czynu i rozmachu traktował go jak kawalerzysta tandeciarza. Gdy wóz wypełniał się, gdy konie oglądały się czy to naprawdę, Bjumen wysuwając się na pierwszy plan trzaskał biczem i wykrzykiwał potężnie: „Już, już, już jedziemy!“ I ani nie spojrzał na pana Ajbigmana. A finansista i organizator usunięty w cień wyglądał dość niepotrzebnie.
Abrum starszy, Judka, Chaim i Abrum młodszy, takie były imiona pozostałych bałagułów. Abrum starszy nosił jasną i miękką brodę artysty, oczy rozmarzone, ruchy zrezygnowane, wyraz twarzy nie pozbawiony nieobecnej na ziemi życzliwości. Gdy wóz ruszał, rezygnacja ustępowała miejsca cichemu zadowoleniu.
Rzekomo Abrum był bardzo pobożny, nawet cieszył się pewnym mirem w bożnicy chasydzkiej zwanej „bojańską“, gdzie byle kogo nie dopuszczano do zbratania. Nazwa bożnicy pochodziła od miasteczka Bojan na Bukowinie, gdzie właśnie objawił się mistrz-rabin, do którego zjeżdżali się w sabath wierni, także niewierni lecz ciekawi z dalekich stron. Mistrz celował w takim podziwie Pana, w płomieniu wewnętrznym, że gdy na sabath podnosił do ust kieliszek wina, obecni widzieli jak wino kipiało. (Jak wiadomo nikt nie mógł zagrzać wina sposobem naturalnym, jako że w sabath nie wolno zapalać ognia.)
„Gorzenie“ rozszerzało się na wszystkie gromadki i bożnice bojańskie rozsiane w naszym kraju. Z czasem nazwa „bojański“ oznaczała tych wszystkich, co boją się Boga i jeszcze coś więcej... Także Bjumen chadzał do bożnicy bojańskiej, co prawda mniej często, mniej regularnie.
Judka był to starszy ubogi Żyd z bielmem na prawym oku, z dość długą niesymetrycznie wyszarpaną siwą brodą, mało udzielający się, nawet opryskliwy, właściwie kiepski do interesu. Miał za to opinię uczciwego.
Natomiast Chaim, mały rudziutki Żydowin o pozorach młodości, z oczyma zasłoniętymi uśmiechem, wcale nie dbał o opinię. Twierdzono po prostu, że bał się powiedzieć prawdę nawet na lekarstwo. Widocznie nie dowierzał prawdzie jako patronce dobrego interesu, toteż gdy mu nieustannie wypominano po co ciągle i zawzięcie kłamie, zasłaniając oczy uśmiechem wyznawał: „Co jest? Majn geszeft myt Emes cy myt Pferd?“ (Mój interes z prawdą czy z końmi?). Opinia dała sobie z nim radę, nazwano go Chaim Brechływy. Młodszy Abrum z obrzękłą twarzą i spiczastym nosem, jeszcze wyrostek a przejrzały zanim dojrzał, manijnie i nieudale naśladował kawaleryjskie okrzyki Bjumena, skrzecząc ochrypłym, pokracznie cienkim głosem: „Juś, juś, juś jedziemy.“ Niepotrzebnie nadymał się, nawet stawiał się do gości przy lada okazji. Toteż nie zyskał sympatii.
Pamiętnego poranka wszyscy w kupie, jak grzejące się konie, czekali dość długo, nudząc się i ziewając zanim zjawili się umówieni goście. Tylko pan Ajbigman równie schludnie jak zwykle odziany, przechadzał się sam we wietrze, bez przerwy stawiając rozważne kroki wokół wehikułu. Po czym stawał, wznosił oczy, spoglądał długo ku niebu. Opuszczał głowę, znów mrużył oczy, wzdychał, szeptał i cmokał jak gdyby w upojeniu. Wydawało się, że delektuje się potężnym wiatrem. Ale nie, bo w końcu jakoś zdegustowany kiwał głową przecząco. Rzecz w tym, że pan Ajbigman (jak później wyznawał) obliczał dokładnie, ile by przynosił dochodu bałaguła, który by pędził z taką szybkością jak ten wiatr właśnie.
Przyglądając się wspólnikowi Bjumen zastanawiał się głośno:
— Co? pan Ajbigman martwi się wiatrem?
Pan Ajbigman deklamował cierpliwie i pedantycznie, wywijając głową znak nieskończoności.
— Ja wcale nie martwię się wiatrem, ja zestawiam kombinacje z kłopotów na konto wiatru.
Wspólnik i woźnica Bjumen znał się na pogodzie jak mało kto, uspokajał, śmiejąc się szeroko:
— Ha-ha-ha, wierzajcie mi, panie Ajbigman, dobry rok na taki wiatr! I dobry rok to właśnie jest jak ten wiatr. Pogoda przeleci wesoło, a potem ojoj, to co kiepskie chlapie i ciągnie się, trudno wytrzymać.
Pan Ajbigman mrużył oczy wyniośle.
— To nic nie ma do rzeczy, tylko co daje do interesu.
— Dla naszego interesu bardzo dużo — twierdził Bjumen — kiedy dobry wiatr jak dziś, to człowiek od razu jest tam, gdzie ma być, gdzie góra z niebem się styka.
Młodszy Abrum pytał piskliwym głosem:
— Po co ja mam od razu być tam, gdzie mam być, gdzie góra z niebem się styka?
Bjumen popatrzył nań uważnie.
— Poczekaj czterdzieści lat — dowiesz się. Widzisz, tam wysoko za cerkwią bukowinki jabłonowskie? Tam gdzie zielono? Fajn! Popatrzysz dobrze, jużeś tam — już bliżej. I potem fur-fur, z góry na dół, Utoropy, Stopczietów, już bliżej — z dołu w górę Ispas, Pistyń, znów bliżej. Bliżej do kogo? Do kogo mnie potrzeba, aby było bliżej? Do bukowinki, gdzie góra z niebem się styka, do domu, do tatka. Dobrze, ale mego tatka już nie ma na świecie, to ja chcę być tam, dokąd jemu potrzeba aby było bliżej. Do kogóż jemu potrzeba, aby było bliżej? Jemu potrzeba do swego tatka. Tatko za tatkiem, tamten za swoim, do domu, wciąż w górę, wciąż wyżej, wciąż bliżej. A dokąd? To wiadomo. Wciąż wyżej, wciąż bliżej — wiatr.
— Cóż to ma do wiatru?
— Ruch! Wiatr główny bałaguła, trzaska i śwista, zamiata dla wszystkich, przygarnie wszystkich, przepędzi wszystkich. Przeciąg!
Judka jęknął:
— Oj, bałaguła przepędzi?
Bjumen zakrzyczał:
— Wiatr przepędzi!
Chaim zwany Brechływyj zapytał niewinnie:
— To cóż on za bałaguła?
Bjumen krzyczał dalej:
— Kiedy żadnej fury nie ma naokoło, ani żadnej nogi, ani końskiej ani ludzkiej, ani psiej, żadnego ruchu, nic, wiatr nadjedzie —
— Dla kogóż? — pytał Judka.
Bjumen nie dał się zbić z tropu:
— Co znaczy dla kogo? Dla ostatniego dreptacza, dla najostateczniejszego.
— To wiatr najpowolniejszy? — pytał jeszcze Chaim.
— Nie, on taki sam jak ja, jest tam gdzie był i z tego jest tam gdzie ma być. On tu, on już tam, szumi w bukowinkach, wciąż bliżej, on już w Pistyniu, w smerekach, już wyżej, i już szumi w Rybnicy, szumią razem, on w źródłach, w Czarnohorze, wciąż wyżej, któż go zatrzyma? On już w gwiazdach, w Lewiatanie, wciąż wyżej, wciąż bliżej —
— Po cóż wam takie kombinacje?
— Po co mnie? Czy może ja jestem ten mały Bjumen z rozporkiem z tyłu? Nieprawda! To może ja jestem stary Bjumen, parszywy dziad i furman? Też nieprawda. Ja jestem wciąż ten sam Bjumen, przez bukowinki do domu, do tatka, wciąż bliżej.
Chaim przezwany Brechływyj zapytał, zasłaniając oczy rzęsami:
— A wy czasem pijecie, Bjumen?
— Co znaczy piję? — zdziwił się Bjumen.
— To znaczy coraz bliżej flaszki, wciąż bliżej.
Bjumen oburzył się, huknął na Chaima, młodszy Abrum szczeknął piskliwym uśmiechem, Judka charknął groźnie na Chaima, wszyscy krzyczeli, hałasowali przeciw Chaimowi lub za Chaimem. Zbliżający się młodociani pasażerowie, uważając hałas za sygnał odjazdu, podbiegali w popłochu, rozpaczliwie machając chustkami i krzycząc:
— Czekajcie, nie odjeżdżajcie bez nas!
— My wcale nie odjeżdżamy — uspokajali bałaguły wszyscy naraz.
— A czemuż taki krzyk?
— Z powodu wiatru — odpowiedział Bjumen wymijająco. Przerywając wyjaśnienia zaczął trzaskać biczem. Bałaguły ochłonęli, trzaskali biczami wytrwale. Było to pierwsze dzwonienie do dalekiego jeszcze odjazdu. Bjumen rozmawiał z paniczami, a Judka tłumaczył Chaimowi poważnie:
— Nie rozumiesz? Bałaguła zobaczy górę tam daleko i już chce tam być. Od czegóż on? Na to, aby prędzej. A jak to zrobić z takimi końmi jak moje?
Abrum młodszy kpił:
— Odwrotnie! Bjumen poucza, że bałaguła jest na to, aby jechał powoli.
Judka prostował poważnie:
— Kto mówi powoli? Tylko aby nabrał jak najwięcej gości, aby wszystkim dogodził, a miał czym popaść, aby koni nie męczył, nie głodził.
Chaim śmiał się.
— Po co mnie dużo gości, po co popasy, po co konie, niech będą capy. Po co mi powoli i po co mi prędko? Mogę stać cały dzień, mogę czekać cały tydzień na jednego gościa, aby mi za to jak najwięcej zapłacił.
Bjumen odwrócił się nagle ku koniom:
— Nu, Prync, co ty na to? — przemówił do swego rosłego siwka, nakrapianego plamkami zróżowiałej starości, o szlachetnej, suchej głowie, o zadach mimo chudość kształtnie zarysowanych. Prync przybył do Bjumena po wielu kolejach z dziesiątej ręki, zachowując z rodu swego — głowę, od ludzi miał Imię i osobowość, a sam z siebie oczy — czyli duszę. Miał starość nie lepszą, ale i nie gorszą od Bjumena. Drugi koń także stary, bardzo niski, włochaty i kłodziasty, z nalotem rasy huculskiej, był rodem z Bukowiny i zwał się Wołoch. Bjumen poprawiał koniom worki z obrokiem, klepał je po szyjach, przemawiając w wyrozumieniu przynależności klasowych czy narodowych — do Prynca po polsku, a do Wołocha po rusku. Prync wysunął oczy z worka i patrzał na mistrza spojrzeniem niewinnym, bez cienia interesowności i chytrości, oczyma jakie dane tylko małym dzieciom i starym szlachetnym koniom. Rżał cicho. Wołoch zanurzony w worek, zajęty jedzeniem, głowy nie podnosił, tylko kiwał nią przyjaźnie w worku i machał ogonem.
Bjumen odwrócił się od ludzi. Pan Ajbigman przechadzał się nadal samotnie w oddali. Bjumen zbliżył się doń wraz z paniczami.
— Nu, panie Ajbigman, jak zaczęli charkotać nasze Żydki, to nie dali panu odpowiedzieć, czemu pan się kłopocze na konto wiatru.
Pan Ajbigman przymrużył oczy, deklamował ważnie:
— Popatrzcie, Bjumen, to nie dla gadania, ja pytam dla interesu. Ile potrzebuje ten wiatr, aby dojechać stąd do Kosowa? Pół godziny. To gdyby on zaraz wracał do Kołomyi, za godzinę byłby tam i z powrotem. Ileż obrotów dziennie? Dwanaście. Obliczmy teraz, gdyby jego zaprząc do bałaguły, rozumiecie? No, wiatr wiatrem, a trzeba doliczyć jeszcze postoje, popasy, naprawki. I co z tego wynika? Za godzinę w Kosowie. Tam i z powrotem dwie godziny. Ileż jazd dziennie? Słabo licząc — sześć. Co to znaczy? Dwanaście płatnych miejsc, tam i z powrotem po dwadzieścia grajcarów, to daje dwa guldeny czterdzieści na pełną turę, to daje dziennie ponad czternaście guldenów. Oczywiście brutto. Zimą słabiej, cztery razy dziennie, to daje dziesięć guldenów. Obliczmy razem pięć miesięcy zimowych, siedem letnich — majątek!
Wszyscy zasłuchali się, pan Ajbigman uśmiechał się kusząco.
— A co? — dodał — to dopiero byłby przeciąg, cug, duch, ruch!?
— Ruch — wyszeptał Abrum młodszy.
— Majątek — cmoknął Chaim.
Pan Ajbigman zaśmiał się wzgardliwie.
— Ależ halt! Skąd wziąć te pasażery? Widzicie, co u was w głowie? Nie! Przy dzisiejszych czasach nie opłaci się — przymrużył oczy, unikając pokusy odwrócił się plecami do wiatru. Stąpał statecznie, machając rękami równiutko, każdy krok, każde machnięcie podług rachunku.
Bałaguły spoglądali po sobie niechętnie.
— Pan Ajbigman ma sto procent racji — pochlebiał Abrum młodszy.
— Sto procent racji nie istnieje — odburknął Bjumen.
— Jakżeż? Sto procent — najlepszy interes — wymądrzał się Abrum młodszy.
— Główne przykazanie dla wszystkich interesów — przekrzyczał go Bjumen — że sto procent racji nie istnieje.
— Jakżeż to, Bjumenie? — spytał jeden z paniczów — w rachunkach każdy procent dopuszczalny.
— Ale nie w racji — upierał się Bjumen.
— Nie rozumiem was.
— Nie ma co rozumieć. Jeśli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55% racji, to bardzo dobrze, i nie ma co się szarpać. A kto ma 60% racji? To ślicznie, to wielkie szczęście, i niech Panu Bogu dziękuje. A cóż by powiedzieć o 75% racji? Mądrzy ludzie powiadają, że jest to bardzo podejrzane. No, a co o 100%? Taki co mówi, że ma sto procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak.
— To wcale nie jest główne przykazanie dla interesów — twierdził Chaim.
— A jakież jest inne główne przykazanie?
— Główne przykazanie — głosił Chaim ze smakiem — jest aby siebie sprzedać sobie, to jest aby siebie dokładnie przekonać, co do towaru i ceny.
— Po cóż to?
— Kiedy ja mam nagadać pasażerom, że nie ma lepszego omnibusu od mego i że mój przejazd wart jest co najmniej piętnaście centów w jedną stronę, to ja muszę tak siebie przekonać, że będę płakać, będę żałować siebie, żony i koni, to gość też zacznie płakać, i zaraz mi zapłaci.
— A jeśli nie przekonacie?
— To ja jestem kupiec do chrzanu, mówię wszystko na niby i pasażer zaraz zobaczy, że kłamię.
— To wy naprzód musicie siebie samego oszukać?
— Po co oszukać? Ja nikogo nie oszukuję, ja sprzedaję siebie sobie, ja płaczę.
— Mój wuj Jankiel — stawiał się Abrum młodszy — ma całkiem inne przykazanie dla interesu. Interes nie Talmud, to praktyka, dokładnie dziesięć przykazań. I wuj Jankiel —
Nikt nie miał ochoty słuchać młodszego Abruma. Na zakończenie Bjumen zaczął trzaskać biczem, woźnice wtórowali mu, aż echa rozlegały się pod cerkwią i dalej w dół ku ocembrowanej studni zwanej klasztorną.
Zdawało się, że Bjumen pozostał zwycięzcą na placu Sianowym, tymczasem przytoczył się powoli mieszkaniec placu Jekely Lazar, zażywny, jasny blondyn o oczach pełnych, nawet przepełnionych, jak gdyby niesamowitą ilością tego co widział, o uszach wydatnych, wyciągniętych dla słuchania. Miał od swej kamieniczki zaledwie trzydzieści kroków do miejsca postoju bałagułów. Wychodził do nich niemal codziennie przed odjazdem. Ubrany starannie, nieco podobnie jak pan Ajbigman, w coś pośredniego między chałatem a surdutem pastorskim czy też misjonarskim, zazwyczaj nie brał udziału w gadaniach, tylko gładząc jasną brodę uśmiechał się pobłażliwie, rzadziej wzgardliwie. Podniecony i pociągnięty widocznie tym, co słyszał z daleka czy też z okna domu, nie wytrzymał i wypalił z opóźnieniem:
— Czemuż nie ma być sto procent racji? Co to za gadanie?! Pod spodem pod wszystkim jest ekonomia. Ekonomia komenderuje cicho. To trzeba zmiarkować, i wtedy sto procent racji jest na placu jak fura siana.
— Któraż ekonomia? — i pytał piskliwie młodszy Abrum — ta co u pana Torosiewicza w Sopowie?
Chaim dorzucił chytrze:
— Ekonomia komenderuje, ale nie pod spodem, tylko z góry i bardzo krzykliwie. Bo pan ekonom Hałajkiewicz jest najkrzykliwszy i taki czepialski jak zdziczała świnia. Ciągle mi przypomina, co ja dobrze wiem od Egiptu: „Żyd, Żydzie, Żydy.“ Dopiero gdy pan Torosiewicz pokaże swój nos z daleka, ho, ho! to ekonomia zaraz pod spodem całkiem cicho.
— Kto by z tym starym nie był cicho — mruknął Judka.
Jekely Lazar uspokoił się, cedził z cierpliwą wzgardą:
— Ależ ekonomia nie jest od ekonoma, tylko wszyscy ekonomowie do kupy są od ekonomii. Ekonomia komenderuje nawet starym panem Torosiewiczem.
— To co jest ekonomia?
Jekely Lazar dawał nieco czekać na odpowiedź, przymrużając oczy podobnie jak pan Ajbigman, bo nie był to gest osobisty, lecz postawa warstwy, bowiem Lazara ceniono na jakie pięćset guldenów gotówki.
— No i cóż jest ta ekonomia, to pieniądze? — pytał niecierpliwie Chaim.
Jekely Lazar wygłosił:
— Ekonomia to trawa.
— Trawa komenderuje? — zdziwił się Bjumen — może...
— Jakoś zanadto cicho komenderuje — chichotał Abrum młodszy.
Jekely Lazar uniósł się ponownie:
— Co znaczy cicho?! trawa to jest ziele i owies, i wszystko co rośnie krzyczy na całe gardło, kiedy się dusi.
— Kiedyż dusi się?
— Kiedy nie ma deszczu.
— A któż ją słyszy? — wtrącił znowu Abrum starszy.
Jekely Lazar odpowiadał ważnie:
— Są tacy, co słuchają i słyszą, a wy wszyscy usłyszycie dopiero wtedy, kiedy jest kryzys. I wtedy dopiero wy zaczniecie krzyczeć i wajkać.
— A co to jest kryzys?
— Kryzys jest wtedy, kiedy trawa ma dość i powiesi się —
— Na czymże powiesi się?
Jekely Lazar zawahał się, potem odkrył zagadkowo:
— Na promieniu słonecznym, to wystarczy.
Bałaguły otworzyli gęby, spoglądali jeden na drugiego, a Lazar tryumfował cicho:
— A co, widzicie teraz, co to jest sto procent racji?! Wtedy wszyscy bałaguły na nic, niżsi od trawy. Teraz to kupujecie sobie po wsiach, po drodze, u głupich chłopów, nawet u złodziei sianowych, ja wiem. A Lazar? Niech się udusi, niech sobie gębę zapcha sianem —
— Ja kupuję? — przerwał Chaim — najwięcej kupuję u pana Cesarskiego.
— Któryż to pan Cesarski? — zdziwił się Lazar.
— Przy gościńcu cesarskim, w lecie podpasam konie trawą przydrożną. A w zimie im tłumaczę: poczekajcie, bo i ja czekam.
Lazar nachmurzył się, mówił ponuro:
— Ale umiecie brać od pasażerów pełnych dwadzieścia centów! A za co? Bierzcie, bierzcie, ale poczekajcie, kiedy przyjdzie kryzys i pan Cesarski nie pomoże. Będziecie tak piszczeć jak myszy, bez trawy w posuchę: „Panie Lazar, reb Lazar, wyszukajcie choć parę wiązek, choć szczyptę siana, zapłacę, dopłacę, przepłacę, daję naprzód.“ A ja wtedy powiem: „Oho, przepadło, trawa się powiesiła, powieście się i wy! Sto procent racji.“
Bałaguły zamilkli, Bjumen westchnął: „Broń Boże“.
— No, to co zrobić? — chrypiał Judka niespokojnie, a Lazar nadymał się, oczy wydęły mu się, jakby miały pęknąć ze śmiechu. Gorączkował się dalej:
— Narzekacie, plotkujecie, że szachruję, rozgadujecie, że zdzieram, że siano stęchłe. Ja wiem wszystko, nie bójcie się, wiem. Chodziliście nawet na skargę na ratusz do pana woźnego, aby naszeptał panu asesorowi, na to, aby ten naskarżył panu burmistrzowi. Wiem, wiem. A co to warte? Kto słucha trawy zawczasu? Kto ma rację? Jeden Jekely Lazar.
Bałaguły zamilkli, Bjumen znów westchnął:
— Ja się boję jednej rzeczy, reb Lazar.
Lazar zarechotał basem krótko jak koń w pewności, że owies się zbliża.
— Czegóż więcej możecie się bać?
— Ja się nie tak boję, ale wy nastraszycie się, gdy zostaniecie kiedyś z czystą, nie! źle mówię, z gołą-bosą racją.
— Nie, ja zostanę z sianem, z owsem, a na sianie, na owsie siedzi sobie gruba racja, z takim brzuchem, tam ciepło i bardzo wygodnie.
— Tak, tak — pospieszył Bjumen — pełny magazyn siana, pełne dwa magazyny, zadatkowane zapasy po dworach i po wsiach, a to wszystko razem zaasekurowane. Na sianie siedzi sobie racja tu i tam, i czeka, a tu nikt nie przyjdzie kupić siana.
Jekely Lazar skrzywił się wzgardliwie:
— A do kogóż pójdzie?
— Do takiego, o którym lepiej nie mówić dzisiaj, bo będzie taki kryzys — aż fe!
— Jakiż kryzys? Może bałaguły przestaną kursować, czy sami będą się zaprzęgać do wozów? Ha-ha! — śmiał się Lazar.
— Kryzys poskudny albo nie, jak dla kogo, koniec świata.
Bjumen zaczął gwałtownie trzaskać biczem, inni bałaguły trzaskali skwapliwie i obficie celem odpędzenia kryzysu. Starszy Abrum kręcił się na miejscu, potem bąknął niemrawo:
— Ja nie umiem tak mówić, ale przecie słyszałem, nawet czytałem tak: „Trawa jest trawa, a któż stworzył trawę?“ Może ekonomia? Dlatego taki co się kłania trawie i drzewom, no, niech się kłania...
Bjumen zrozumiał i podniósł głos śmielej:
— W Talmudzie tak stoi o epikojrem: gdy dwóch się przechadza i rozmawia i staną pod drzewem, a jeden z nich powie — to drzewo jest piękne, jest cudowne, to — tfu! — Bjumen zaciął się i splunął.
— To co? — dopytywał Lazar.
Bjumen wypalił:
— Winni są śmierci.
Hałas niewysłowiony zagłuszył Bjumena, lecz nad wszystkimi górował głos Lazara:
— Czemu śmierci? Kto mówi przy sianie o śmierci? Tfu!
— Tak — rozpalił się Bjumen — bo wzdychać można i pod drzewem i przy trawie, „westchnienie to dobro“, mówi reb Nachman, ale tak mówić nie wolno. Bo kto jest cudowny? Ten, który stworzył i drzewa i trawy. Ten Jeden, co nawet trawy słucha, a wcale sobie nie chapnął sto procent racji — — A taki, co się kłania ekonomii, niech się kłania zdrowo i niech ma sobie sto procent racji tam pod spodem, w Gehennie.
Odwrócił się gwałtownie, znów trzaskał biczem wytrwale, znów bałaguły w ślad za mistrzem trzaskali biczami.
Jak gdyby na ten znak ściągali się powoli nowi goście. Szła kupą cała muzyka kołomyjska zamówiona na wesele. Na czele jej dreptał kapelmistrz pan Szpilbaum, niewielki człowieczek, niosący przed sobą ostrożnie pokaźny brzuch, a w ręce równie ostrożnie futerał ze skrzypcami. Po jego prawicy stąpał olbrzym Muraszko, majster od podłóg, parkietów i woskowania. Udawał się na wesele, celem przygotowania podstawowego elementu — podłóg do tańca. A także po prostu jako gość weselny. Był to honor wzajemny. Krzyworównia nie widziała jeszcze parkietnika, a majster Muraszko na pańskich weselach dotąd nie bywał. Tuż za majstrem młodociany czeladnik niósł ciężki pakunek, zapewne przyrządy i deszczułki. Inni goście czekali jeszcze opodal ratusza, wokół sklepu Turka, wtłoczonego w ciemną bramę naprzeciw przystanku kolei lokalnej. Turek nazywał się Szloma, twierdził wszakże, że jest Turkiem, i Turkiem nazywano go powszechnie. Według tradycji ktoś z jego przodków nabył ów egzotyczny sklep od autentycznego Turka. Przysmaki były tureckie. Młodociani pasażerowie kupowali długie kolorowe cukierki na patykach, ciemne makagigi, również na patykach, orzechowo-miodowe mikstury, miód turecki, rachatłukum, gruszki w miodzie, i wychylali puchary z kwasem jabłecznym, sokiem malinowym i inne. Byli to przeważnie członkowie chóru złożonego z uczniów i studentów, który zamierzał uświetnić gody w Krzyworówni. Ssąc tureckie przysmaki na patykach, bądź zlizując je z palców, kroczyli środkiem rynku, co chwila zanucając pieśni. Górował nad nimi niepospolicie grzmiący bas, zapowiadający dreszcze niezwykłe. Władał nim księży syn i kleryk greckokatolicki, Nykolcio Balicki. Powoli otaczali wozy. Wiatr to przelewał się, to uderzał wesoło. Bałaguły gwarzyli niezmącenie, lecz bez hałasu.
— Co za życie — stękał Judka — powiadacie, reb Petranker, bałaguła to wiatr. Ładny mi wiatr, każdy przegoni. Pan Kleski przegoni, panicz z Krzyworówni czwórką fiut, tylko zaprószy, fiakier przegoni, także poczta kosowska, nawet stary pan Torosiewicz, ten skąpy, przegoni. Mnie nawet mały Abrum przegoni. Konie stare.
Młodszy Abrum wydymał policzki:
— Przeganiają? Dobrze mają. Ja nie tylko was przegonię, tymczasem ja bałaguła, a potem, oho! mogę być nawet fiakrem, będę i ja wam wszystkim świstał pod nosem: fiut-fiut — piszczał Abrum.
Starszy Abrum osadzał go:
— Co z tego? Wiatr goni, wzbija śmiecie.
Młodszy Abrum gorączkował się:
— Właśnie, śmiecie zostaje, kto z tyłu, tam śmiecie.
— Dobrze mu tak — potwierdził Chaim.
— Czekaj — naprowadzał Bjumen rozważnie — to szatan tak poucza: „Nie bądź ostatni, kto ostatni — mówi szatan — ten dostaje po łbie“.
Rozmówcy zaczęli się gorączkować. Młodszy Abrum bełkotał z zapałem:
— I dobrze, że dostanie, niech nie będzie ostatni. Niech goni albo niech zdechnie.
— Odwrotnie — pouczał Bjumen — kto popędzi, złamie kark, a kto zostanie, ten jeden zostanie. Niższy od prochu, dlatego wygra. Stary Bercunio Weiser z Kosowa zawsze opowiada —
— On nie opowiada już, on umarł — przerwał Chaim.
Bjumen zniecierpliwił się:
— Co znaczy umarł? Mnie opowiada. Kiedy zaskrzypi brama na rynku kosowskim, to każdy widzi jak drepce Bercunio. Biały cień z bramy. Co za różnica, on przedtem i teraz — taki sam. I niesie ciężki sagan mleka, aby każdego napoić.
— Wielki Rotszyld, wszystkich chce napoić.
— Wcale nie Rotszyld, on gościnny, obchodzi krowę, karmi i czyści, krowa nie skąpi mu mleka, on innym nie żałuje. „Gościnność ważniejsza niż pójść raniutko do bożnicy“, mówi ten wielki, jakże mu tam?... — zwrócił się do starszego Abruma.
— Rabi Dimi — pospieszył się starszy Abrum — mało tego, rabi Jehuda mówi jeszcze niebezpieczniej: „Przyjąć gościa, to ważniejsze jeszcze niż Boga na sabat.“
Bjumen uśmiechał się, cedził z przyjemnością:
— Właśnie, właśnie, kiedy Bercunio wyjdzie z bramy z saganem mleka, zaprasza każdego tak cicho, cichutko, jakby kot mleko chłeptał.
Chaim i młodszy Abrum wpadli mu w słowa jakby się umówili.
— Teraz on jeszcze ciszej chłepce — dowcipkował niesmacznie Abrum.
— Co tam mleko — wpadł równocześnie Chaim — on wciąż bierze się do ryby.
— Co ty pytlujesz? — huknął Bjumen — kłamiesz! Przy mnie on nigdy nie je ryby.
Chaim chichotał:
— Co ja mam za interes kłamać? Ja nie mówię: on je rybę, ja mówię: on bierze się do ryby. Mnie tak opowiadał: „Co mi z jedzenia na tym świecie? Mamałyga z mlekiem, mleko z mamałygą, woda, a jesienią kwas z jabłek, to dość! A tam w górze, ho-ho, tam specjały, tam ja będę smakować Lewiatana dzień i noc!“ Sam słyszałem. Tak mi się zachciało Lewiatana, że uciekłem.
— Idź, durny brechaczu, ty wiesz co Lewiatan? — gorączkował się Bjumen.
— Po prostu wielka ryba.
— Dla durnego po prostu, a dla chusyda —
— Dla chusyda wszystko krzywo — drażnił młodszy Abrum.
Starszy Abrum łagodził:
— To nie znaczy krzywo, to znaczy odwrotnie, i to co jest poza tym. Opowiadajcie reb Bjumen, a wy posłuchajcie.
— Bercunio opowiada — mówił Bjumen z zadowoleniem — o takim człowieku, który musiał być ostatnim. To my już wiemy kto ostatni, kogo każdy przepędzi — to bałaguła. Tak nam się wydaje, ale to nie tak. Ostatni brał się do wszystkiego, do noszenia wody, do szewstwa, krawiectwa i szklarstwa. I wszystko źle. Wcale nie źle, tylko w tym rzecz, że był gorący, niecierpliwy i z tego największy kłopotnik. Kłopotał się strasznie: ten spragniony, tamten goły, ten bosy, a tamtemu wiatr wieje do izby. Kłopotał się coraz więcej, kłopotał się o wszystko! Wszystko — to nie byle co. Z tego najcierpliwszy i dlatego ostatni. Naprzód wodę nosił, musiał jakoś zarobić. Chodził tęgo, ale był ostatni, bo dźwigał wodę z daleka, z najczystszego źródła, aż spod Ihreca, mówi Bercunio. Zarobił, bo jadł jak najmniej i w tym był ostatni. Mieli go za nic. Nie tylko żadna dziewczyna, nawet żadna choroba nie miała na niego apetytu. Wysoki, chudy, same kości, przemierzał świat nogami. W końcu kupił skórę, szkło i sukno. I co z tego? Wierzył ludziom, ukradli mu całą skórę. Był grzeczny, ustępował z drogi, wpadł pod wóz, rozbili mu całe szkło. Jagniątka szły z połoniny, trzęsły się z zimna, zrobił im kabaty. Jakiż on krawiec? Od jagniąt, od razu ostatni. Już nie kupował skóry, sukna ani szkła. Za jakie pieniądze? Chodził tęgo, poszedł całkiem odwrotnie, bardzo daleko w góry, tamtędy gdzie jest taki materiał, z którego można zrobić i skórę, i sukno, i szkło. Tymczasem rówieśnicy jego wyrośli na majstrów, poszli naprzód aż do Kołomyi i w świat, a on odwrotnie. Tam w górach z piasku, z trawy, z gliny i z tego co odwrotne, zrobił taki materiał, jaki mu był potrzebny. Ciągnęło go jeszcze dalej iść tamtym płajem, bo tam dalej jest taki materiał, z którego można zrobić jeszcze więcej, a jeszcze dalej taki, z którego można zrobić wszystko... Nie! Zawrócił, znów był całkiem ostatni na jednym i na drugim płaju. Ale swój materiał miał. I robił wszystko, wcale nie źle, tylko za dobrze, dlatego nie na czas, bo chciałby jak najlepiej, dlatego nie dla mody, nie na dziś, bo dokładnie, tymczasem już inna moda. Wszyscy pędzą, aby być na czas, gonią za modą, przewracają się. Popędzili w końcu za szatanem według jego przykazań, potratowali jeden drugiego, no i wpadli do Gehenny. Całe pokolenie minęło, pozostał ostatni. Pan Bóg zrobił rachunki, przyjrzał się: „Ostatni został, bo robi najlepiej.“ Buty uszył, wziął miarę z Boga, gdzież ludziom takie buty szyć? Szkło maluje na niebiesko, Bogu takie potrzebne, dla Niego wszystko przezroczyste, tylko On zasłonięty. Na szkle maluje ryby, ptaszki, gwiazdy — na wzór Stwórcy. Płaszcz robi dla Boga. Dlaczego dla Boga? Bo nie kraje sukna, nie zszywa, nie łata, tylko aby był szeroki, ciepły, aby trwał. I szatan poprzecznik Boży, Samael, przyjrzał się także. Zmartwił się: „Wszystko poleciało, zniknęło, już nowi wstają z ziemi, aby się ścigać, tylko ten jeden sterczy na miejscu, szyje płaszcz“. Myśli Samael: „Wiem co zrobię, sprawa prosta, w pismach stoi, że anioł jest stojący, a człowiek chodzący. On chodzi tęgo, zrobimy go szybkobiegaczem, przynęcimy go, aby się ścigał. A co zrobić z takim co nie ma ochoty się ścigać? Do szkoły laufrów, do nauki.“ Był właśnie Jomkipur, Sądny Dzień. I poleciał Samael przed oblicze Sądu, gdy wszyscy synowie boży przedstawiali się Panu. „Skąd przychodzisz, Samaelu?“ — pyta Pan. „Przechadzałem się ziemią wszerz i wzdłuż, w górę i w dół.“ „A czy nie widziałeś sprawiedliwego z bojańskich?“ Samael nie mógł odpowiedzieć Panu jak kiedyś o Hiobie: „A czyż Hiob za darmo boi się Pana Boga?“ Ostatni przecież nie Hiob, nic nie ma prócz tego, co sam zrobi. Samael zna się na pismach, chciał próbować Pana i całkiem inaczej zajechał z księgi Hioba, tak: „Czyż ma człowiek śmiertelny być sprawiedliwszy od Boga i czystszy od Stwórcy?!“ Pan ma rachunki Ostatniego przed sobą na stole, śmieje się z Samaela: „A może zechcesz mu coś zabrać, Samaelu, tak jak Hiobowi? Może parę tysięcy wielbłądów, może choć tysiączek owiec, może służbę, a może dzieci?“ Samael widzi na wskroś o co chodzi: „Proszę świetnego Sądu, od Hioba mogłem zabrać, bo był bogacz, a to jest biedak, ostatni. Świetny Sąd pozwoli, abym mu coś podarował? Biedaka nie można inaczej próbować.“ „Daj mu co chcesz“ — śmieje się Pan.
I zleciał Samael na ziemię. Samael nie patrzy na Ostatniego z góry, niby z ratusza, tak jak wielcy panowie, jak nasz pan Ajbigman, bo jego interes jest inny. „Dzień dobry reb Ostatni i dobry Nowy Rok! — mówi grzecznie — Z Nowym Rokiem chciałbym wam coś podarować“. „Dziękuję, rabi Samael i przepraszam — mówi Ostatni — ja nie mogę nic przyjąć, bo ja nie mam z czego się odwdzięczyć, z robotą nie jestem gotów, nawet odrobić nie mogę.“ „Największym prezentem dla was będzie nauka, pójdźcie do szkoły“ — powiada Samael. „Do jakiejże szkoły?“ — pyta Ostatni. „Do chasydzkiej — odpowiada prędko Samael — tej najpokorniejszej, aby uczyć się chodzić jak małe dziecko, na to aby chodzić akuratnie, bo człowiek jest chodzący, a nie sterczący na miejscu, bez obrazy reb Ostatniego.“ „Akuratnie chodzić? Dobrze, nauczycielu — powiada Ostatni — dziękuję! Postaram się odwdzięczyć. Dla nauczyciela nie ma lepszej wdzięczności jak pojętny uczeń.“
Uczy go. Ostatni robi wszystko porządnie, chodzi tęgo, maszeruje jak może, krok miał lepszy ode mnie. Raz — dwa, raz — dwa, wyprzedza innych. „Brawo — krzyczy Samael — reb Ostatni, wy już jesteście reb pierwszy“. Skoro tylko to powiedział, Ostatni pomyślał: „Odwrotnie! Czemu ja mam robić wciąż kroki naprzód, a kto pójdzie do tyłu?“ Odwraca się i maszeruje odwrotnie. Krok ma przecież dobry, poleciał wstecz, po czym znów zawrócił, dopędził innych. Szatan wciąż się cieszy. A Ostatni przypomniał sobie: „To nieakuratnie, a kto pójdzie w bok?“ I dalej: raz — dwa, raz — dwa, na prawo. Szatan trochę markotny, bo na prawo to przeciw niemu, ale komenderuje swoimi zniecierpliwiony: „Do diabła! Na prawo!“ Teraz widoczne, że Ostatni wyprzedzi wszystkich. A Ostatni: „Nie! przepraszam, to nieakuratnie, a lewa strona świata od macochy? Tak nie można“. I buch z całej siły w lewo. Przeciwnik Boży pocieszył się trochę, że w lewo, bo on przecie Samael, głowa lewicy, znów krzyczy: „W lewo! Lewica górą!“ Ostatni chodził akuratnie, a tamci tymczasem rozpędzili się w prawo i choć na prawicy, polecieli prosto do piekła. Szatan za nimi, aby jeszcze i ci nie wymknęli mu się jakoś. Już drugie pokolenie. Przepadło. Ostatni nie przydał się ani ludziom ani diabłu. A Bogu się przydał, został ostatni, żył długo, całkiem ostatni na ziemi. Wysypał się jak ziarno dojrzałe, kiedy wiatr powieje. A kiedy usnął, Ryba opuściła się z nieba, aby go zabrać. Na ziemi zrobiło się wszystko przezroczyste, wszystkie wody już całkiem przezroczyste zaszumiały, wszystkie ryby strasznie się pluskały, cieszyły się, że ich ród górą. Nawet sama ziemia zrobiła się przezroczysta, widać było aż do piekła. Ludzie w piekle przestraszyli się, że będą przezroczyści, chowali się po norach, w jaskiniach piekielnych. Ryba o nich nie dbała, tylko o Ostatniego: „Proszę, reb Ostatni, siadać na mnie i skosztować.“ I kto je Rybę tam wysoko w górze? Ostatni. Co, może kraje nożem i kąsa Rybę? Nie, on ssie Rybę. A może nażera się, napycha brzuch, jak worek sianem? Nie, Lewiatan jest przezroczysty. Popatrzcie na niebo, za dnia nie widać, tylko nocą. I Ostatni też przezroczysty. Dopiero gdy człowiek całkiem będzie przezroczysty, pokosztuje Lewiatana. Ktoś musi być ostatni. Chasyd to rozumie, tego chce, ale nie jest pewny siebie i niejeden w strachu: „A może ja chcę kogoś wyprzedzić, może popędzę z wiatrem do Gehenny?“ A to śmiech. Taki co naprawdę ostatni, nie lęka się, wiatr go nie porwie, diabeł nie zwabi, nie zmiecie. Taki położy się na wozie pępkiem do góry i ogląda Lewiatana. — Tak opowiada Bercunio — westchnął Bjumen.
Odwrócił się nagle do konia: „No, Prync, cóż ty na to?“ — Bjumen egzaminował głośno starego siwka, sam odpowiadał, a koń spoglądał nań smętnie. — „Czy najlepszy koń musi być ostatni? Odwrotnie! A czemu, Prync? Bo inne konie nie takie jak ludzie. I jeszcze czemu? Bo rzetelny koń nie ma być kłopotnik.“ Zadowolony z egzaminu odwrócił się do ludzi. Zamiast Prynca wyrwał się Abrum młodszy skrzecząc:
— A ja mówię właśnie, że u was wszystko krzywo, naprzód wiatr najlepszy, bo od razu jest tam gdzie ma być, a potem ostatni najlepszy.
Starszy Abrum naprowadzał:
— To trzeba brać odwrotnie. On wcale nie leci z wiatrem, ciało w prochu na ziemi, a jemu to nic.
Seminarzysta Balicki zainteresował się:
— Tamci ludzie wszyscy polecą do Gehenny, na złamanie karku?
— Na złamanie karku — powtórzył Bjumen.
Młodociany teolog zakłopotał się:
— U nas tak jakoś jest, że jeden Sprawiedliwy wszystkich odkupi... A wy mówicie na złamanie karku i o tamtych nikt się nie zatroszczy.
— Nie — zaprotestował żywo starszy Abrum — od czegóż jest czibah? Panicz nie wie?
— Nie wiem. Cóż to znaczy?
— Ja nie umiem tak mówić, może reb Bjumen wytłumaczy — wymówił się Abrum starszy.
— Czibah, proszę panicza księdza — wyjaśniał Bjumen — to tak jakbyśmy wszyscy jechali z Kołomyi do Kosowa, i my już w bukowinkach, na górze w Jabłonowie. Tam ładnie, wesoło, popasamy, pasażerów huk, czekają, płacą. A tu z góry widać: strach, gwałt, Kołomyja się pali! A ja do komendy, krzyknę na moje bałaguły: pieniądze oddać! Curik! Galop do Kołomyi, wozić wodę, ratować! — Czibah to nawrót. Takim Pan Bóg daruje. W Piśmie stoi: „Mówi Pan, ja jestem chasyd, nie będę się gniewać wiecznie.“ I kiedy Ostatni possie Lewiatana, powieje wielki przeciąg, wszyscy zawrócą z Gehenny i zacznie się cug, duch, ruch, z powrotem do góry.
— A tamten wypuści ich? — zapytał seminarzysta.
— Któryż tamten?
— Zły duch, głowa lewicy, jak powiadacie.
— Samael? Co on ma do gadania! On też poleci.
— Szatan poleci do Boga — pan Ajbigman zaśmiał się szczególnie głośno, wyzywająco.
— On już nie szatan — mówił dalej Bjumen — on przecie Samael. Panie Ajbigman, powoli! Zobaczymy kto śmieje się na ostatku. Ostatni będzie największy cadyk, największy kłopotnik. Stamtąd od Lewiatana uśmiechnie się z serca, także do Samaela, to przecie nauczyciel. I pociągnie wielki wiatr! Stopi się jad Samaela, odpadnie trucizna, to znaczy Sam, i zostanie El — to co Boże.
— Tak pisze ten Wielki z Safed, to pewne — dodał cicho Abrum starszy.
Najwyższy z wszystkich wzrostem majster Muraszko, spoglądając z góry zaśmiał się cierpko. Wydymając wargi w trąbkę zadudnił ponuro:
— Tfu! Ładnie by to wyszło, panie dobrodzieju, gdybym ja był ostatni i adiustował podłogi w Krzyworówni po weselu. Wymówka dla niedbaluchów bez honoru — jedźmy już!
Starszy Abrum znów ożywił się.
— Honoru? Panie majster, a co powiedziane? Trzeba brać odwrotnie i z tamtego boku.
— Z tamtego boku — prychnął majster — a potem całą bandę piekielników z tego boku do serca przygarnąć. Nawet tego czorta też, tfu! Każdy ma swoje miejsce i rangę.
— Ładna ranga na wieki siedzieć w gnoju na dnie — śmiał się Bjumen.
Muraszko był nadal poważny.
— Gdybym ja był diabłem, tfu! nie dałbym się przygarnąć przez tego Żyda, tego ostatniego. Każdy ma swój honor.
— Nu, każdemu będzie podług honoru — pocieszał Bjumen. — Ale proszę majstra, proszę zająć swoje miejsce.
Dla majstra naznaczono miejsce honorowe, spuchnięte, ściśle nabite sianem, aby się nie zapadło. Tuż obok Bjumena. Tuż obok z tyłu naznaczono miejsce dla majstra Szpilbauma, Wsiadł prędziutko plecami do tamtych, zajął miejsca niewiele, tylko dla brzucha miał dość przestrzeni. Muraszko gramolił się rozważnie na wóz, a Bjumen przemawiał do siwka: „Nu, Prync, trudno, odpoczęliśmy sobie, ruch!“ — Prync zarżał, ruszył przedwcześnie, majster zachwiał się i zeskoczył na ziemię. Bjumen uspokajał: „Czekaj, Prync, nie bądź gorączka“.
Starszy Abrum odważył się raz jeszcze:
— Ten ostatni cadyk, to wcale nie musi być Żyd.
Tutaj zawrzał hałas nieopisany. Zagadali, zakrzyczeli, zacharkotali wszyscy naraz:
— Największy kłopotnik a nie Żyd? — warknął Judka.
— Ostatni bałaguła a nie Żyd? — skrzeczał Abrum młodszy.
— Sprawiedliwy a nie Żyd? — chichotał zjadliwie Chaim.
— Cadyk a nie Żyd? — krzyczeli studenci jeden przez drugiego.
— Dajcież powiedzieć! — przekrzykiwał Bjumen.
— Wy przecież o swojej wierze opowiadacie, o żydowskiej — do rzeczy zapytał młodociany teolog.
— Wcale nie — śmiał się Bjumen — ostatni cadyk jest tylko największy kłopotnik. Niecierpliwy, gorący — mówi Bercunio — co kogo zaboli, jego boli podwójnie. Kłopoty świata zalewają go. I z tego on cierpliwy.
— To gorzej niż kłopoty — wtrącił Abrum starszy. — „Westchnienia jeszcze przed jedzeniem, a jęki ryczą jak wody“, stoi napisane.
Chaim zachichotał.
— Daj to Boże wszystkim naszym konkurentom i wrogom, aby byli cadykami.
Bjumen zgodził się z Abrumem starszym.
— Dużo gorzej niż kłopoty, to tak, ale dziś wesele, o tym się nie mówi. Jednak on nie musi być Żyd. Powiedz, Abrum, jak pisze ten Wielki z Hiszpanii o chasydach innych nacyj.
Abrum starszy wyrecytował bez wahania.
— Nie tylko On, Mosze Ben Majmon tak mówi. W Tosefet Sanhedrin stoi wyraźnie: „Także chasidim spośród goim zajmą miejsca w przyszłym świecie.“ Będą wspólnikami.
— Właśnie, właśnie, proszą majstra zająć miejsce, bo późno — naglił Bjumen.
— Czegóż się spieszyć, ostatni się nie spieszy — kpił Chaim.
— To przecie odwrotnie — wtórował mu młodszy Abrum rozkosznie rozzuchwalony.
Majster Muraszko, sadowiąc się na garbatym siedzeniu, dudnił poprzez śmiech:
— Żydowskie krętactwo, panie dobrodziejaszku, a bez was byłoby całkiem smutno. — Siedząc wyżej od innych, uśmiechał się z zadowoleniem.
— Nu, Prync — teraz naprawdę — Prync oglądał badawczo mistrza.
— Widzicie go — pokazywał Bjumen na siwka. — Kiedy on sam jeden ze mną, to już mówi. On jeszcze nie mówi — prostował Bjumen — ale jedno jego słowo będzie mądrzejsze niż wszystko, co mały Abrum gada dzień i noc, i przez cały rok.
Powszechny śmiech pogrążył dowcipy młodszego Abruma.
— Nu, Wołoch, przepraszam — skrzywił się Bjumen na drugiego konia — spanie po obiedzie w Jaworowie, a teraz ruch!
Jeszcze raz zawrzało koło wehikułu i bez dłuższych ceregieli, bez długotrwałych okrzyków i bez objazdów ruszyły wozy przed szóstą godziną. Pan Ajbigman tym razem nie towarzyszył bałagułom do mostu. Pobrawszy pieniądze, wzgardliwym spojrzeniem żegnał ludzi, którzy musieli podróżować bałagułami.
Wozy ruszyły z kopyta, tak jak dotąd nikt jeszcze nie widział. Może i konie były zdziwione. Miał to być przeciąg, cug, ruch, pokaz, co bałaguła potrafi. Nie obeszło się bez tego, że za bałagułami gnały figurki spóźnionych pasażerów w takiej determinacji, jakby dudniący wicher był potopem, a bałaguła Arką Noego. Jeszcze raz i drugi stanęły bałaguły, napełniły się po brzegi, znów ruszyły z taką samą szarmanterią, jak słynne czwórki z Jezupola. Podczas jazdy Prync przypominał sobie dawne czasy. Stawiał kroki posuwiste, taneczne, choć nieco kulejące, wznosił uszy czujnie, a wzrokiem stęsknionym dali wyprzedzał swój bieg. Za to Wołoch żywiej machał ogonem niż nogami, a Prync wlokąc go za sobą, błyskał oczyma nadspodziewanie gniewnie. Widać na tym świecie nawet koń szlachetny nie jest wolny od gniewu na opieszałego bliźniego.
Tak harcowały onego dnia bałaguły po uliczkach kołomyjskich, że czyhające umyślnie wyrostki, zaprawione do zuchwałego szyderstwa, polegającego na dokładnym liczeniu palcem oburzonych tym zazwyczaj pasażerów bałagulskich, nie zdążyły tym razem policzyć jadących. A Jurko Stankiewicz ze Słobody Rungurskiej, policaj miejski przy drewnianej szabli, podniósł głowę uważnie i zaczął sobie z trudem przypominać: kiedyż to po raz ostatni tak szalały bałaguły? Podczas głodnego roku, czy przy pożarze Kołomyi?
Te harce wprawiły od razu towarzystwo w radosny rytm. A trzeba przypomnieć, że były tam różne grupy ludzi nie znających się wzajemnie: rzemieślnicy, posługacze jako „rezerwa do pomocy“, członkowie chóru i żydowska kapela weselna. Ludzie wyraźnie i imiennie zaproszeni na wesele, zaproszeni gremialnie, i w ogóle nie zaproszeni. Z początku nie bardzo wiedzieli jak gadać jeden z drugim, lecz zbliżył ich humor bałagułów, a także wiatr. Tuż za Prutem zaczęły zlatywać czapki i kapelusze, trzeba było cierpliwie obserwować latające okrycia głowy, a potem gdy kapelusz wylądował, dopaść go strzałą zanim wiatr znów zacznie figlować. To wymagało uwagi, współdziałania. Gdy wreszcie jeden ze studentów do wtóru wiatrowi zaintonował starą pieśń stepową:

Oj w poły mohyła z witrom howoryła:
Powij witre bujnesenkyj szczob ja ne czorniła,

odpowiedziano mu ze wszystkich wozów:

Szczob ja ne czorniła, szczob ja ne marniła,
Szczob na meni trawa rosła, taj szcze zełeniła.[31]

Pęd rumaków bałagulskich uspokoił się zupełnie, i zaraz pan Szpilbaum zaczął rozpinać futerał. Był wstrzemięźliwy w mówieniu, stroił skrzypce, naświstywał, budził palcem jednego i drugiego muzykanta, i cała kapela poszła za chórem:

I sonce ne hrije i witer ne wije,
A wse w poły kraj dorohy trawa zełenije.[32]

— Uwa! Uwa! — wykrzykiwał potężnie Bjumen. — Uwa! — powtarzali bałaguły.
Strzelali z biczysk do taktu śpiewowi. Trzaskały biczyska, trzeszczały wozy, trzaskał wiatr, bałaguły posuwały się w błękitny poranek październikowy poprzez wsie podgórskie powoli niczym rozśpiewane łodzie weneckie.
Tylko starszy Abrum nie trzaskał biczyskiem, nie wykrzykiwał. Bez ustanku kręcił nad głową biczyskiem niby sztandarem, przymilnie uśmiechał się ku górze przez okno wiatru. Uśmiechał się i wzdychał, jakby przyswoił sobie powiedzenie mistrza Nachmana z Bracławia, z którego pożółkłych ksiąg ssali radość bogomodlcy bojańscy: „Westchnienie jest dobrem, smutek złem“. Okrągła broda Abruma rozwiewała się nieustannie, niejeden widz-entuzjasta czy ironista powiedziałby: „Jakiż to artysta trwa na koźle bałagulskim!“
W Jabłonowie u stóp pierwszej przełęczy był pierwszy popas. Zaledwie ubrali koniom na głowy worki z obrokiem, młodszy Abrum z piskliwym chichotem puścił w kierunku Bjumena przygotowaną strzałę:
— Reb Petranker! Wy kręcicie aż lubo, a ja was zaraz odkręcę: sto procent racji istnieje, to widać —
— Skądże — sadził się niedbale Bjumen.
— Tak, bo Ostatni ma sto procent racji naprzeciw Samaela, a co? Może nie?
Bjumen kiwał głową przecząco, odpowiadał cierpliwie:
— Nie, nie ma, musi mu zdać resztę.
— Jakąż resztę?
— Jedź do Bojan, a nie bądź zanadto krzykliwy, to się dowiesz.
W Jabłonowie, w Pistyniu, w Kosowie dosiadali nowi goście. Na popasach i na postojach znali się już wszyscy: mieszczanie kołomyjscy, majstrowie, muzykanci, studenci i uczniowie, posługacze i ludzie określani jako „podróżnicy weselni w ogóle“.
Wśród wiatru, w ślady wiatru wjechali w góry.



KSIĘGA PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
WIATR NAD BUKOWINĄ


I. W DOMU

Owej nocy, gdy wiatr z Czarnohory nagłymi nalotami nawiedzał Bukowinę, w Słobodii bukowińskiej, w rozległym, niemal świetnym dworze (nazywanym tu także pałacem), dworze wcale niestarym, ale za to od lat już nie zamieszkanym, nie utrzymywanym, prawie opuszczonym — właściciel jego, pan Tytus, brat pani Otylii z Krzyworówni, krzątał się i buszował sam jeden przez całą noc po pokojach.
Służba, składająca się z trojga osób wszystkiego, a to ze starego małżeństwa Mazurów Wielgosów i stróża nocnego, Hucuła — mieszkała na odległym skrzydle oficynowym. Leśnik Niemiec, nazwiskiem Feil, przebywał na odległej gajówce. Folwark był o jakie trzy kilometry oddalony od dworu. Tam też był dworek dzierżawcy i budynki gospodarcze.
Pan Tytus był sam jeden w całym domu. Właśnie niedawno wrócił z wielkiej wędrówki naokoło świata i po dziesięcioletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Zostawił tam dwóch dorosłych synów.
Opowiadano, że niegdyś, przed trzynastu laty z górą, wcale pośpiesznie umknął z kraju rodzinnego. Z motywów bowiem nie znanych dokładnie szerszemu ogółowi, ani nawet większości znajomych, pan Tytus podczas pobytu w kraju, w przerwach między czytaniem książek geograficznych i studiowaniem map, a ujeżdżaniem czwórek, miał jakąś niewiarygodną ilość pojedynków. Bilans ich był właśnie smutny. Porąbał wielu ludzi i — co tu dużo mówić — kilku po prostu wyprawił na tamten świat.
Niektórzy, rzekomo bardziej wtajemniczeni, przypisywali te awantury zazdrości o żonę. A raczej, jeśli chodziło o ścisłość, nie tyle zazdrości, ile chęci przepędzenia, pozbycia się tych wszystkich pustych i nudnych ludzi, którzy żonę interesowali towarzysko, a jemu zawadzali. Ale że wszystko było zbyt skomplikowane i dziwaczne, przypisywano to w końcu „naturze“ rodzinnej, odziedziczonej po przodkach awanturniczości kozackiej. „Takiego już rodu.“ Być może sama postać pana Tytusa przekonywująco skłaniała do tego dziwnego ujęcia. Był to bowiem istny olbrzym, pleczysty, muskularny, wyprostowany. Skutkiem wysokiego wzrostu robił wrażenie smukłego. —
Tak czy inaczej te awanturnicze sprawy nie dały się ukryć i trzeba było pośpiesznie wyjeżdżać.
Dopiero długoletnie próby pojednawcze i starania całej rodziny połączone, jak przebąkiwano, z niemałymi ofiarami pieniężnymi, utorowały mu drogę powrotną.
Gdy wreszcie powrócił na Bukowinę, po kilku tygodniach ukrywania się i po umorzeniu jego spraw, wpadł do domu tylko na jeden dzień, by wybrać czwórkę dobrych koni. Po czym wyjechał niezwłocznie tym zaprzęgiem. Odwiedzał za porządkiem licznych krewnych, starych i nowych przyjaciół bukowińskich.
Obecnie wybierał się na wesele w góry, na Pokucie. Przybył zatem do domu na dzień i noc po rzeczy i po nowe konie.
W ciągu lat wiele zmieniło się w życiu pana Tytusa. Małżeństwo jego nie tyle rozbiło się, co rozkleiło się powoli. Rzecz wyjątkowa w owej rodzinie i w tych czasach. Bo chociaż nawet tradycja rodzinna przekazuje kilka tragicznych epizodów małżeńskich, bądź z powodu nadmiernej, wprost chorobliwej zazdrości męża — bądź z powodu płochości czy uporu żony — wypadki te jednak kończyły się nieszczęśliwie, zabójstwem, samobójstwem, śmiercią obojga małżonków; koniec małżeństwa — koniec życia. Wypadku rozejścia się małżeństwa dotąd nie było.
O ile można wnioskować z nieco skąpych odezwań się naszego dziadka, któremu pan Tytus zwierzał się i przed którym może się usprawiedliwiał, motywy rozejścia się małżeństwa były tak samo niejasne czy urojone, jak motywy pojedynków. Żona wcale nie była płocha, właściwie nawet nie przepadała za zabawami. Wadą jej było — tak się wydawało jej mężowi — że dostrzegała tylko rzeczy najbliższe, ot te pod nosem i to zawsze jednostajnie, zawsze tak samo. Zabawa — to zabawa. A nie chce Tytus towarzystwa — to niech będzie gospodarstwo. Gospodarstwo — to gospodarstwo. Bo nie wiadomo czego właściwie chce... On zaś myślał sobie, a później mówił, że nawet zabawy nie potrafiła urządzić niebanalnie, w większym stylu. Nie mówiąc o tym, że nie potrafi zabawy urządzić po pańsku tak szeroko, żeby w niej brała udział ludność cała, chłopi, osadnicy, małomieszczanie. Tylko takie ot salony niby wiedeńskie importowane z Czerniowiec. Na to odpowiadała mu żona: „Ależ to chorobliwe! Pragniesz jakiejś fantastycznej popularności, jakiejś taniej sławy u pospólstwa.“
Lecz także w gospodarce — tak twierdził — niezdolna była pojąć jego wielkich planów, tylko zawsze to, co malutkie, z dnia na dzień. Jak ta kurka, co wydziobuje ziarenka tuż pod nosem. On planował rozwój sadownictwa na większą skalę, chciał w tym celu parcelować, sprowadzać polskich osadników i drobnych dzierżawców, dawać ziemię takim, którzy coś umieją, dzielić się nią z takimi. A ona, urzeczona chwilą, tkwiła zawsze w chwili, w tym maleńkim punkciku. Jakby już dalej nic nie było na świecie. Plany Tytusa rozumiała na swój sposób: Ja poprzestaję na tym co jest, a tobie Bóg wie jakie bogactwa, przedsiębiorstwa się roją. Tak żyć i męczyć się — dla pieniędzy, ależ to okropne. —
Nic nie mogło bardziej zrazić pana Tytusa niż takie, jak sądził, płaskie niezrozumienie jego intencji. I trudno było o większy kontrast.
Aby wyjaśnić zasadnicze tło tej niespokojnej osobistości, dodajmy, że Tytus, jak sam opowiadał, już od wczesnej młodości wciąż tętnił jakąś nadzieją przyszłości. Gdy coś się zbliżało, gdy coś miało być, choćby nawet gdy chodziło o pojedynek, był podniecony radośnie, niemal szczęśliwy. Nadzieja tego, co idzie skądś, z przyszłości, rozszerzała mu świat do granic takich iluzji, co do możliwości własnych czynów i spełnień, jakby miał żyć bez końca i miał sił bez miary. Dlatego może, ukochane przezeń w marzeniach krajobrazy, były to stepy bezkreśne, oceany bezbrzeżne, wysokogórskie płaszczyzny dalekie jak w Afryce wschodniej. To były dziedziny jego wymarzonej działalności. Lubił patrzeć przed siebie, mieć świat otwarty przed sobą. Nadzieja jego splotła się z wiarą w przestrzeń. Od młodości i przez całe życie zresztą cieszyły go dalekie jazdy czwórką. We wczesnej młodości oszołamiał go nawet pęd pociągu, którym jechał. Później nieco uprzytomnił sobie niemoc podróżnego, zależność jego od mechanizmu i porządku kolejowego. I już nieraz dłuższa jazda pociągiem sprawiała na nim przykre wrażenie, jakby leciał w dół z jakiejś diabelskiej odskoczni, jakby się zerwał z czartowskiej huśtawki, straceńczo, na złamanie karku, a nie z rozpędem do czynu. O ile wolał swoje czwórki, tak blisko ziemi, w objęciach wiatru, naprzeciw chmur.
Po ożenku przedstawiał sobie nieraz siebie wraz z żoną w takiej wielkiej przestrzeni bez końca. Będą jechać razem ku kresowi horyzontu, horyzontu tak bezkreśnego, jaki widział w Besarabii i na Węgrzech. I tak jeszcze: będą zbierać ludzi, tworzyć osiedla, wymarzone osady ruchu i szczęścia. Ona, kobieta, sercem wyszuka chorych, zmarniałych, biednych, będzie ich ratować, dźwignie ich w końcu. On znajdzie innych: Oczy ich dalekosiężne, nieustraszone, stopy taneczne. Czekają niecierpliwie, czekają na hasło, by wstały drogi, mury, osiedla. Jako swe mieszkanie widział wieżę taką niemal jak wieża Babel, z której by widać było pół ziemi. Ale wciąż dalej, wciąż oboje przemierzać będą i przemieniać ten świat niezmierny.
Ta nadzieja przyszłości wcale jednak nie rzucała jasnego światła na teraźniejszość, nie wnosiła spokoju i ufnej pewności w dziedzinę dnia obecnego. W przeciwieństwie do niej nieraz sam rzut oka na teraźniejszość napawał go nie tylko niepokojem, nawet głębokim niezadowoleniem, złością, wprost rozpaczą. W dojrzalszym nieco wieku, zwłaszcza gdy zmęczyły się marzenia i gdy uświadomił sobie brak prawdziwej aktywności i gdy siedział tak nocą, wciąż w tym samym bibliotecznym pokoju, tuż obok sypialni, a przypomniał sobie, że ma lat trzydzieści z górą i nic jeszcze nie zrobił, nigdzie prawie nie był, popadał w rozpacz. Czuł nienawiść do żony, że — jak mu się zdawało wtedy — spętała go niby galernika tym nędznym szczęściem.
I choć tak lubił patrzeć w dal, choć nadzieję swą związał z przestrzenią, niechętnie spoglądał ku gwiazdom. Bał się ich właściwie. Bo możesz tak iść, gnać, lecieć stepem-morzem, a one niezależnie od twego ruchu, ciągle bez przerwy spokojne, niewzruszone. Tak jakbyś zawieszony gdzieś u góry, spętany arkanem z promieni, ani kroku nie zrobił. Sądzą cię swym ogromem, bezlitośnie przytłaczają swą wiecznością, bez przerwy szepcąc ci, żeś takie straszne nic.
Pan Tytus nieraz opowiadał przyjaciołom dzieje swych podróży, dzieje swych przygód. I dzieje swej nadziei. Z czasem stał się bowiem najbardziej ciekawym, fascynującym opowiadaczem. Przyjaciołom najbliższym opowiadał także dzieje swego małżeństwa.
Człowiek samotny, jakim był nasz dziad, sam nie zwierzał się chętnie i właściwie nie lubił słuchać zwierzeń. Był nawet trochę zniecierpliwiony, gdy Tytus raz, rekapitulując wszystko, skonstatował, że żona zabijała jego wielką nadzieję...
— Po prostu powiedz, znudziła ci się. Chciałeś innych kobiet, w najlepszym razie miłości innej, ciekawszej...
Tytus był prawie oburzony:
— Ona mi się znudziła?! Kochałem ją przecież we wszystkim! We wszystkich zjawiskach! Widziałem ją ciągle na tle nowych krajów, nowych zdarzeń, nowych ludzi. Nawet ciągle w nowych strojach ją widziałem, przebierającą stroje, a nawet przyswajającą sobie odruchy i maniery kobiet innych stref, innych krajów i narodów. Ale wszędzie, zawsze ją widziałem. Jakżeż ją kochałem! Jeszcze podczas wspólnego pobytu na Bukowinie, jeśli inaczej nie było można, jeździłem tędy i owędy. Po prostu na to — by tęsknić za nią wciąż z innego miejsca. By odnowić tło, by widzieć ją — inaczej. Łączyłem tęsknotę do niej wciąż z innymi miejscami, z nastrojami różnych krajobrazów. Byłem tu wtedy raz wiosną u was w górach. Pamiętam: gdy wracałem, zanim dojechałem do zakrętu pod Sokolską Skałę, tak dobrze, tak rozkosznie było myśleć, że tam, za tą skałą, za rzeką, za łąkami i za zielonym pasmem łagodnym — jest ona. A ona co? Chciała, bym robił znajomości, których unikałem od dziecka. I w gospodarstwie to samo: wciąż jakiś obrzędowy regulamin niepotrzebnej nudy. Daj spokój. Zanurz najpiękniejsze sny, zapał najgorętszy w sos banalności, ciągnącej się jak klej — im nieszkodliwszy — tym gorszy.
Nie wiadomo, czy dziadek dał się przekonać. Chociaż wcale nie miał antypatii do Tytusa, a nawet go lubił, tak odzywał się o nim:
— On — tak mi się wydaje — nie ma środka ciężkości w sobie. Szuka wciąż siebie u drugich poza sobą. Zatem kochać mu — po prostu trudno. Żona tak długo go pociągała, jak długo był daleko. I miłości szukał — gdzieś — w przestrzeni, w dali. A te pojedynki? Co to znaczy? Czy ktoś, kto mocno stoi na nogach, będzie się czuł zachwiany, obrażony tak łatwo, na każdym kroku? Przeciwnie, obraza niemal nie ma doń dostępu. I właśnie z Tytusem po powrocie to samo się dzieje, choć niby to się zmienił. Choć dawniej nie znosił nudnego towarzystwa bukowińskiego, po powrocie z Ameryki na całą Bukowinę nie było człowieka bardziej towarzyskiego, bardziej udzielającego się i rozmownego jak Tytus. Wciąż szuka siebie u drugich — poza sobą.
Jednak po powrocie z Ameryki sam Tytus dawał wyraźnie do poznania, że koniec końców — ważniejsze jakieś sprawy jeszcze niż małżeńskie były głównym tłem rzekomej przemiany w jego życiu, jego wędrówek, jego powrotu.
Wyrwał się przecież w świat, by im tam coś powiedzieć, dodać coś niezmiernie ważnego, coś, co utożsamiał ze swoim istnieniem.
Wybrał się naprzód na zachód, szlakami przeważnie już utartymi. Wybrał takie szlaki i środki komunikacji, które wydawały mu się jedynie stosowne dla ludzi z jego klasy.
A tam świat był stary, gotowy. Jak gdyby nawet mniejszy czy ciaśniejszy od małej, zacofanej Bukowiny z kresów Europy, czołowego bastionu Karpat, u bramy Bałkanu i stepów czarnomorskich. W zakątku bukowińskim wydawało się, że „świat“ czeka, że przyszłość otwarta dla jakiejś niepoprawnej nadziei. A oni tam wszędzie już zapomnieli o tym. Może już dawno odrobili wszystko...
Zatem opuścił Europę, zerwał z nią wszelkie stosunki, nawet listowne z rodziną. Musiał tak się odciąć. Bo choć nie brak mu było energii ani odwagi, ani nawet pewnej wiedzy, nie przywiózł ze sobą odskoczni duchowej, z której by mógł rozpocząć bieg naznaczony przez nadzieję. Natomiast obarczony był mnóstwem hamulców i przeszkód. Trudno mu nawet było wyrwać się ze szlaków tej klasy, do której należał. Z początku więc po prostu dużo podróżował. Wałęsał się okrętami, pociągami po wszystkich Amerykach, Afrykach, Indiach, Australiach. Dopiero po latach uwikłała go jednak Ameryka, zawsze pełna tężyzny i rozmachu, a w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia już stabilizująca swą odrębność.
Było to po wojnie secesyjnej, która zakończyła zupełnie stadium kolonialne, i po wprowadzeniu pięciu technicznych „cudów świata“ do Ameryki.
Któż przyjeżdżał w owe czasy do Ameryki? Co przenikało z Europy przez „sito Atlantyku“? Jak słusznie zauważono, to co było bardziej amerykańskiego w Europie. Co było śmiałe, wolne, awanturnicze, co kochało Amerykę.
I gdzież mógł — tak by się zdawało — nasz pan Tytus znaleźć kraj stosowniejszy dla siebie nad ten, w którym od czasu wojny wolnościowej według słów rodzimego myśliciela amerykańskiego „na miejsce chronicznej desperacji usadowiła się chroniczna nadzieja“. Rzucił się w ten wir nadziei jako jedna z fal. Nikt tam, zdawało się, nie był zmęczony życiem, każdemu było go za mało — ilościowo. Ludziom, co czuli obecność przestrzeni i mocy amerykańskiej, za mało było lat Mathusalemowych. Tak samo za mało było lat dla ludzi, którzy ocknąwszy się z drzemoty zapragnęli kultury europejskiej. I to nie kultury jednego narodu lub jednej epoki, lecz „esencji“ ze wszystkich kultur i epok, których dopełnieniem, ba, nawet ziszczeniem miała stać się Ameryka. Czy dla imitatorów czy też dla tych, którzy dumniejsze stawiali sobie zadanie, jakimże bodźcem były olbrzymie braki Ameryki, wciąż jeszcze pokrywane intuicją albo bluffem.
Ale że nie można było ziścić na raz tyle możliwości, odrobić tyle braków i zadowolić apetyty podniecane tyloma możliwościami, cechą Ameryki stało się „wyskakiwanie ze skóry“. Kto nie wyskakiwał ze skóry, nie był prawdziwym Amerykaninem. Był zacofańcem, był po prostu zwierzęciem.
Czyż nie był to wymarzony kraj dla naszego bohatera?
Co prawda nie robił niczego nowego. Idąc szlakiem nadziei poszedł zupełnie szlakiem Ameryki. Dla niego były to bądź co bądź na razie drogi życia nowe. Móc realizować zamiary, każdy niemal zamiar! Nie widzieć żadnego prawie zamiaru od razu przesądzonym, osądzonym, skazanym już w kolebce na zagładę.
Ale gdy w końcu jednak ustabilizował się i osiedlił w Chicago, gdy sprowadził tam swoich synów, mając więcej czasu i sumując powoli wszystko, widział — wprost z rozpaczą i rosnącym przerażeniem — że to wszystko nie jego droga, że jest coraz uboższy w nadzieję. Bo gdy ciągle wyskakiwał ze skóry jak każdy zresztą, nie był ani dnia w swojej skórze. Taka nadzieja bezpamiętna — to zobaczył — musi się skończyć kiedyś wulkanem piekielnej rozpaczy, gdy się zbudzi i uświadomi. Objawieniem stały się dlań wtedy słowa amerykańskiego mędrca, że Ameryka to wielkie pole jałowca, gdzie ani cedr ani dąb nie wystrzeli w górę. Albo jeszcze gorzej: ujrzał, że to zbita nieskończona gęstwina jałowca na jałowej jakiejś Północy, co roku ginąca i znów odrastająca co roku. Wszystko było tak przemijające, tak bez pamięci, jakby nie było żadnego ja, ani nawet jego własnego. Ziszczanie licznych zamiarów tym mniej syciło nadzieję. Przeciwnie, każde spełnienie powoli wypalało nadzieję, utrwalało choćby nieświadomie beznadziejność. Bo były to spełnienia w kraju Liliputów, bo nie były to dzieła, ino business. Jedno nie wiązało się z drugim, a kto mógł kiedy sprawdzić, czy wiązało się z całością. Nie pozostawiały za sobą pamięci, tonęły. Jeszcze nigdy nie otworzyła się przed nim tak przepaścista pustka, jeszcze nigdy tak nie naskoczyła nań upiorność przemijania ludzi, bez pamięci, bez śladu duszy. —
Tak to w ciągu lat przekonał się, że nie był potrzebny nigdzie. Nadzieja jego była niepotrzebna, nieprzydatna do niczego. I w jego skórze źle, niepotrzebnie umieszczona.
I koniec końców było to tak, jakby kto szukał sobie honorowych przygód, bohaterskich przygód, w tłoku śpieszących się i zajętych ludzi w wielkiej poczekalni kolejowej. Albo spodziewał się poczynić odkrycia geograficzne lub podróżnicze okrętem normalnie kursujących linii pasażerskich. Albo szukał nieznanej zwierzyny w zwierzyńcu podmiejskim, gdzie za uiszczoną z góry sumę można odstrzelić zamówioną zwierzynę.
Pan Tytus zrozumiał — powiadał, że zrozumiał — iż skoro jeden świat pokratkowany szynami i szlakami — co więcej, gdy świat drugi, nowy rzekomo, nie rośnie w górę, nie ma wierzchołków ani głów, ani pamięci, a nadzieja jego trzyma się tylko pędami i przyziemnością — to tamte pragnienia na nic. W tym bezdrożu, w jałowcowym wertepie strasznej beznadziejności — jedynym wyjściem był powrót do portu, z którego wyruszył, aby przypomnieć sobie siebie samego.
Znów mu była potrzebna Bukowina. Zostawił w końcu wszystko synom, poczynił starania w sprawie powrotu. Wrócił do kraju.
Niegdyś przekroczył swój Rubikon. Na drugim brzegu było pustkowie. Zatem cofnął się znów. I nikt nigdy nie dowiedział się o niczym.
Po powrocie zastanawiał się nieraz nad tym, czy właściwie ojciec jego nie urządził się najmądrzej. Nie wyjeżdżał prawie poza Bukowinę, gdzie zresztą miał wielu krewnych i przyjaciół. Nadziei żadnej zapewne ziszczać nie chciał, a widoczny niepokój, który i jego może nurtował, regulował w ten sposób, że co nocy sypiał gdzie indziej, na innym folwarku, na innej leśniczówce lub wreszcie w gościnie, wciąż u kogo innego. A nawet jeśli zatrzymał się gdzie nieco dłużej (nie dłużej oczywiście niż dwa, trzy dni), zawsze konie jego czekały zaprzężone, gotowe każdej chwili, dniem i nocą, do odjazdu. —
Po powrocie nurtowały Tytusa wspomnienia. Odbijały się podwójnym echem żalu i podrywów nowej, lecz odbitej już wtórnej nadziei. Jak u wyczerpanego miłością kochanka za poruszeniem jakiegoś dawnego lub niedawnego wspomnienia znów zaczynają się budzić i wylęgać pragnienia i tęsknoty miłosne, tak też czasami zalatywały doń jeszcze dawne „przestrzenne“ tęsknoty. Myślał o ziemiach i stepach, wchodzących w skład potwornego imperium carskiego, skąd niegdyś przywędrowali jego przodkowie kozaccy. Tam gdzieś — tak znów uwodziło go marzenie przestrzenne — ale dalej, jeszcze dalej, za Donem, za Wołgą, nad Uralem, za Uralem... Tam kiedyś coś się zacznie. Nie maszyny tylko i nie business bez końca — jakby nie było człowieka i pamięci — tylko ludzie, człowiek, dusza! Rzesze przyjaciół pomocnych, szczodrych sercem, z taką wiernością, z taką pamięcią i taką rozpiętością pamięci, jakiej nie było dotąd.
Ale niezwłocznie zasłaniały mu widzenie wspomnienia tego, co wiedział o najbliższej mu klasie tych krajów, o ziemianach rosyjskich.
Gorsi od kiepskich nawet Bukowińczyków — tak mu się zdawało. Nieoryginalni rozrzutnicy i marnotrawcy, bez innej woli jak desperacka, mali ludzie pochłonięci bezmiarem stepu. O ileż mu bliżsi nawet ci prostaccy i bezgłowi Amerykanie, chociaż nie mają pamięci dłuższej niż na rok. Znów go odtrąciło. Brr — Ostatecznie w tej Rosji, czy raczej jak lud nasz mówi „w tych Rosjach“, to chyba wszystko embriony jeszcze, w mroku pogrążone, nie ludzie, nie istoty żyjące na jasnym tym świecie. —


∗             ∗

Penetrując owej nocy powoli pokoje swego domu, trzymając zapalony świecznik w ręku, zapalając przynajmniej na chwilę tu i ówdzie świeczniki, stojące po pokojach, szukając różnych drobiazgów, wspominając z początku mimo woli, a potem rozpamiętując coraz dokładniej, pan Tytus ze wstydem i żalem odsłaniał sobie ów dawny egocentryczny habitus pełen nadziei: Tło błękitno-różowe, a na nim misterne wieżyczki pomysłów niemal górnolotnych, zawikłane arabeski zachcianek groteskowych, lecz naprawdę idealnych. Ale teraz był tak samo zaprószony, niepotrzebny z całym swym bogactwem rupiecia-doświadczenia, jak te pokoje.
A były tam dziesiątki pokoi, umeblowanych w ówczesnym pojęciu pięknie, w każdym razie dostatnio. Jakżeż zaprószone, tak gruntownie zawalone pyłem obfitym, że wdzierał się w każdą najmniejszą szczelinę, powypełniał wszystkie zagięcia i łuki, zaokrąglił kanty. Czuło się, że jeszcze kilka lat, a pył wypełni wnętrza pokoi, zakryje w końcu wszystko. A potem stężeje, pokryje dom cały zbitą twardą warstwą. Ileż to dziejów, ile dzieł ludzi pokrył już i na zawsze pogrążył pył taki.
W kątach leżały pozwijane i poukładane jeden na drugim w zwojach dywany i chodniki, wszystkie oblepione pyłem, jak gdyby kitem. Tymczasem i wzorzyste, gładkie podłogi pokryły się tak grubym pyłem, że nie było ich widać.
Pan Tytus stąpał po miękkiej warstwie pyłu jak po dywanie. Kroki jego odsłaniały wzorce posadzki. Przy każdym kroku zeschłe posadzki trzeszczały niesamowicie. Echa niosły się po pokojach, jak gdyby były puste, mimo iż były wprost zawalone meblami.
W wielkim salonie, gdzie zawsze grywała żona pana Tytusa, stały dwa fortepiany i długie szeregi przeróżnych kanapek i taburetów w pokrowcach. Porcelany pozsuwane w kąt były nakryte byle jak, obrazy pozakrywane płótnami dość starannie. Przez pękniętą osłonę płócienną otulającą obraz, pędzla malarza wiedeńskiego Waldmüllera, wyglądał wielki dąb, namalowany trochę pedantycznie, lecz ciepło, a pod nim szczęśliwie roześmiana twarz styryjskiego chłopca wiejskiego. Story były pospuszczane, częściowo jednak popękane i porozdzierane.
Tam, w tym wielkim salonie podłoga trzeszczała najzgiełkliwiej. Po każdym kroku jeden trzask wywoływał zaraz chór trzasków, które naprzód rozpryskiwały się, a potem wracały, okrążały gościa, rzucały się w pogoń, ścigały go. Pan Tytus przeszedł jak mógł najprędzej, zostawiając poza sobą pogłosy trzasków.
Dalej biegły szeregi saloników, buduary, wnęki z dużymi oknami, gabinety. Oprócz wielu mebli, były tam wszędzie świeczniki i wiszące pająki bez świec. Nie brakło rzeczy starych, jak kolekcja zegarów, weneckie szkła i tureckie makaty. Wreszcie w narożnicy oszklonej niebieskawymi witrażami mieściło się coś w rodzaju zbrojowni, zbiór pamiątkowej broni kozackiej i polskiej.
Pan Tytus dotarł w końcu do dwu niedużych pokoi, gdzie była niegdyś ich sypialnia. Właściwie był to jeden pokój, przedzielony grubą, ciężką kotarą. Nie ruszana od lat, zastygła, stężała w swych fałdach i, zdawało się, stwardniała. Pan Tytus odsunął ją z pewnym trudem. Łóżka w obu sypialniach wyścielone były tylko zeschłymi skórami fok, bez poduszek, bez kołder, bez żadnej pościeli.
Tuż obok sypialni znajdował się nieduży gabinet z półkami pełnymi książek aż pod sufit. Niektóre książki czekały cierpliwie, statecznie na stole pod oknem tak, jak je zostawił przed trzynastu laty, niektóre zaś rozpostarte na podłodze jak trupy żołnierzy po porażce. Nie schował ich wtedy, jakby miał wkrótce do nich powrócić. Na stole leżały tam stare opisy Abisynii, Cejlonu, Nepalu, wielkie francuskie monografie o ptakach, na podłodze różne filozofie, poematy... Woń marzeń wionęła nań tak silna, jak duszny zapach oranżerii.
Tam to gnieździły się też owe czarodziejskie tła błękitne i różowe. Takie, że cokolwiek położyć na nie, nabiera barw nadziei. Zdawało się, że leżą zwinięte w jakiejś szczelnej miedzianej rurze, jak stare sztychy i dokumenty. I nasiona nadziei samej też tam być miały poskładane (jako rękopisy) w jakiejś skrytce, tak jak się składa.. nasiona kwiatów i jarzyn. Czy można by je odnaleźć po latach w tej samej płodności, tak jak się odnajduje nasiona?
Znieruchomiał, gdy przyszedł tam, do gniazda nadziei. Bał się ruszyć z miejsca. Nie śmiał pomyśleć, że może nie ma nasion takich, że gdyby pootwierał i przeszukał szuflady i schowki, jemu tylko znane, nie znalazłby tych planów w zwojach ani nie rozpoznałby swych rękopisów, jako zarysów arcydzieła, które zachowały swój wielki potencjał.
Nie dotykał niczego, ani nie szukał.
Pozostawił wszystko w zawieszeniu. Jak gdyby można raz jeszcze zacząć wszystko w pięćdziesiątym roku życia. Co dnia rano budzić się z nadzieją nową, taką, na którą czeka świat, taką, bez której pogrąży się w nonsens.
Przeszedł do następnego pokoju.
Tam właśnie (w małym pokoiku, tuż obok biblioteki, gdzie dawniej nieraz odpoczywał) Wielgosowa pościeliła mu na miękkiej otomanie z oparciem. Pan Tytus wszedł ze świecznikiem, postawił go na stoliku obok łóżka, a sam zaczął szukać oczyma, gdzie by usiąść najwygodniej. Usiadł wreszcie przy wielkim piecu z marmurowym kominkiem, na niskim pluszowym fotelu z oparciem otaczającym ściśle ciało. Rozsiadł się wygodnie, na dobre.
Z leckiego boku co jakiś czas nalatywał wiatr. Gdy dotarł do domu, grał tęgo a wieloma przeciągłymi głosami, z których każdy można było odróżnić, długo śpiewał w kominach.
Wiatr, wielki głos wielkiego świata, do reszty zmieniał wszystko, cofał czas, zakręcał go wstecz ślimakowato, po czym zawieszał ten zwój gdzieś głęboko przed zaczęciem się czasu. Przestrzeń małą pokoiku wyniósł na coś jedynego a bezpiecznego, jak jedyny i zupełnie zamknięty system w kosmosie, jakby nie było tej innej nie kończącej się otchłani. Usunął rzeczywistość tej otchłani, sprawiał, że nie była potrzebna. Owszem, przynosił wiatr ów w sobie i tę wielką przestrzeń, ale jako widowisko dla loży zamkniętej a uprzywilejowanej.
Muzyka słuchana z oddaniem staje się światem, przerzuca i przekłada kamyki naszej mozaiki życiowej, wyłoni nieraz wzór nieznany, dziwny albo odszuka jakiś dawno zgubiony. I granie wiatru wałem zalewało mały pokoik i duszę pielgrzyma, ogarniało je chorałem, który szedł od całości świata.
Tak jak śpiącego więźnia samotnego ogarnia nagle potężny chorał ze świątyni. Głos tajemniczy przemówi zeń: Czemużeście są małej wiary? I zaraz odpadnie ze strapionego nędzarza złuda jego doli nieszczęsnej, a oswobodzone nagle serce zagra wraz z chorałem prawdą swobody i wielkiego powołania człowieka, nie kiedyś, gdzieś — a tam, gdzie jest.
W ogrodzie szumiały stare drzewa. Grały w wichrze tak znajomo, ale jeszcze trochę inaczej. Konary ich zgrubiały, wyrosły nowe gałęzie, nowe wicie. I było jeszcze piękniej. Jakby dawne, staroprzyjacielskie głosy podchowały sobie nowe potomstwo dzieci, głosów młodych. I tak, zwiększoną rodziną radowały się w święcie wichrowym.
Potem wiatr znów ucichał na czas dłuższy. Tylko daleko, daleko od strony rzeki dudniło coś, galopowało, to znów wołało niesamowicie.
Pan Tytus nie kładł się do łóżka. Pozostał na przytulnym foteliku koło pieca. Wolał tak użyć sobie „domu“, niż aby spanie w łóżku, na dobre, połknęło jednym haustem wszystkie nocne godziny. W tym właśnie, że mógł wysłuchiwać wiatru jako świata, ujrzał znak ziszczenia, że wszedł w swoją skórę, w swoje ciało. To mu dało świadomość, że jest w porcie, z którego wypłynął. Coraz wyraźniej, może przez kontrast do całego domu opuszczonego, może do dalekiego tętnienia wichru, a w drzemce prawie nawet przez kontrast do całego świata i losu, nachodziła nań senna błogość — „domu“.
Dom to takie schronienie jak ja człowiecze. Tylko gdy szczelne, zwarte i ciche, może zeń wypłynąć tęsknota zdobywcza. I wtedy doń dochodzi muzyka świata. Dal nie jest zagrożona, nie zatarasowana, lecz zapewniona, zawsze obecna — wytężenie do jej osiągnięcia niepotrzebne.
W tej otoce, dobrze schronione, powoli zaczęły dygotać i wiązać się płomyki błękitne. Błyski swego, właściwego życia zapowiedzianego przed laty trzynastu. Świetlne wężyki nadziei, jednak bez chęci ruchu. Skąd mu się to wzięło?
Budził się na chwilę. Otwierał oczy. Nasycał się stanem nie znanym od lat i właściwie nigdy tak naprawdę przezeń nie nazwanym — „domem“. Kufry, walizy i kuferki nie domknięte, niecierpliwie i jakby niespokojnie szczerzyły doń pyski półotwarte, jak sfora psów myśliwskich prosząca o poszczucie, w obawie podejrzliwej, że każą im zostać w domu. Pan Tytus nie zwracał na nie uwagi. Piec ukołysywał go, rozbrzmiewając co jakiś czas graniem wichrowym. Na ciało jego nieustannie siał dobre ciepło. Tak płynęły godziny szczęśliwe, domowe godziny, zasunięte gdzieś w głąb czasu, w podołek świata, przed poczęciem czasu i kiełkowaniem nadziei, zanim człowiek się narodził.
Nasz bohater zastanawiał się już nieraz nad tym, czy krajobrazy w powieściach, w poematach mają jeszcze jakiś ważniejszy sens prócz projekcji poszczególnych nastrojów. Teraz gdy wiatr zaniósł go do „domu“ i usadowił tam, sądził, że zrozumiał to zupełnie.
Całość świata zawsze jest przecież obecna w pewien sposób, choć nie zawsze tak wyraźnie, by sobie ją uświadomić. Boć nie zawsze są uszy do słuchania. Od dreszczu podziwu i przeczuć, spływających z zielonych pagórków letnim wieczorem, poprzez różne możliwości widzenia, aż do takich widzeń jak trzęsienie ziemi, sen o gradzie meteorów lub wizji takiego stanu, kiedy by z powodu powszechnej repulsji wszystko zaczęło się rozlatywać, są to różne gradacje objawiania się całości świata w widzeniach. To wszystko rozpruwa i wysypuje — ten, który goni przed siebie.
Lecz wicher ten i świat ten od lat pewną pracę spełniał tu na miejscu, pracę widzialną. Niósł niestrudzenie i bez ustanku, wraz z graniem, fale i warstwy kurzu. Zasypywał dom. Podjął dzieło zasypania domu. Dzieło to i zamiar wykryły się podczas okresu, gdy nikt nie przeszkadzał. Tym widoczniejsze było, że gdyby mu nawet kto przeszkadzał przez odkurzanie i zamiatanie, byłaby to tylko przerwa chwilowa.
Pan Tytus ocknął się znów.
Ciepło łagodne bez przerwy płynęło od pieca. Chciał pochwalić piec jak starego sługę, którym trzyma się dom. Zmęczenie czy luba senność wstrzymywały go od wszelkiego ruchu. Po jakimś czasie wiatr ucichł. Pan Tytus wstał. Poklepał piec ręką.
Lecz wtedy właśnie ręka ugrzęzła niemal w warstwie kurzu, jakby w zbitej pajęczynie.
Targnęło nim, poczuł, że jest w grobie. Czy przejrzał cichą, wytrwałą pracę wiatru i świata? Czy wspomniał także puste łóżka bez pościeli, czy też przejrzał upiorność bibliotecznego pokoju i wszystkie jego niemożliwości, tak wytęsknione?
Dusił się prawie. Otworzyć okna, rozerwać story? Chciało mu się krzyczeć: ratunku! dokąd tu uciec! Głośno powiedział sobie tylko — po angielsku — sucho i cierpko: Be gone!
Wziął świecznik do ręki i wyszedł z pokoiku.
Pan Tytus ogromny, posągowy człek, świetny jeździec, wytrwały podróżnik, ufny w swe zdrowie, nie słuchał ostrzeżeń lekarzy, że jest chory na serce. Wiedział dobrze, że jest inaczej. To uczuciowe, potrzeba przestrzeni — powiadał — „nerwowe“, jak się teraz mówi modnie. Coś podobnego przydarzyło mu się przecie przed laty w Nowym Jorku. Raz w hotelu, na wysokim piętrze dostał krwotoku z nosa. Nie mógł go jakoś zatrzymać, zdawało mu się, że go siły opuszczają. Przerażony nagle, szukając ratunku, postanowił: uciekać, uciekać w przestrzeń, z tego ciasnego kojca, z tego ciasnego ciała, gdzie czyha śmierć. Szarpnął okno, otworzył je pośpiesznie, spojrzał w dół. Czyżby tamtędy? Opamiętał się, opuścił śpiesznie hotel. Wziął dorożkę do portu. Spędził tam noc na kanapie, na ganku jakiejś traktierni portowej — blisko morza i ziemi, blisko wiatru, bez dachu i bez domu ciasnego, poza ciałem.
Gdy gorączka ogarnie ciało, a kurcz wstrząśnie wnętrzem i wykręci je, wszystko oddala się, cały świat znika, znika wszystko, prócz własnego ciała. Ale gdy świat jeszcze nie uciekł, lecz zjawia się dopiero ta groźba przerwania pępowiny łączącej nas ze światem — może wtedy nagłe przerażenie jest sygnałem utraty, zapowiedzią wypędzenia z tego widzialnego świata.
To był proces zawiły i zapamiętały, który pan Tytus prowadził ze światem.
Tej nocy dane mu było ujrzeć rozwikłanie i to tylko na chwilę. Podobnie bywa z objawieniem, muzyki. Ale — mimo że bez intencji, choćby mimowolnej, bo ta jest bądź co bądź dziedziną sztuki — mocniejsza i mniej zwiewna była mowa wichru i świata — w domu. Nie miał jej odtąd zapomnieć. Czy ten raz jeden przejrzał, że przestrzeń poddana czemuś? Ze mały dom, że gniazdo, że korzenie drzewa wciąż na tym samym miejscu, w swym wyrzeczeniu zaczerpnęły więcej z wielkiego wzoru niż ogromy ruchu.
Krajobraz to realność lub drogowskaz ku niej, jej memento. Świadomość jest tylko sztucznym wyborem, wycinkiem z niej, jak obraz na ścianie. A ona obca, bez troski, nie zasypująca nas pyłem. To przyjazna, bo wyzwolona od nas samych.
Stare wahadło desperackiej nadziei jeszcze działało. Znów wystrzeliło go w przestrzeń i ku wichrowi, który tam był czynnym jej duchem.
Pan Tytus przeszedł szybkimi krokami ze świecznikiem przez pokoje. W wielkim salonie trzaski i echa leciały za nim, ścigały go mściwie aż do bólu. Zatrzasnął wreszcie za sobą, jakby z irytacją, szklane drzwi od werandy i wyszedł na dwór.
Obszedł dom powoli, doszedł do oficyny. Zbudził Wielgosa. Kazał mu iść po konie. Wielgos zebrał się w mig i z przejęciem jak zawsze udał się ku folwarkowi. Pan Tytus jakoś nie miał ochoty pozostawać blisko domu. Niecierpliwił się coraz bardziej. Noc była jasna, księżycowa. Rześkim krokiem poszedł także w stronę folwarku. Wrócili razem z Wielgosem. Krzątali się gorliwie, wyszukiwali rzeczy, pakowali kufry.
Gdy bryczka zajechała, Pan Tytus był już gotów. Oglądnęli jeszcze dokładnie tarantas, latarnie, uprząż.
— Raniutko będziemy w Berhomecie. Bywaj zdrów, kochany Wielgosie. Trzymaj się. Aha, czy masz coś do mnie?
Wielgos zajęty był poważnie jakąś myślą, chciał coś mówić. Machnął ręką, że ma czas. Widział, że pan się śpieszy i niecierpliwi. Żegnał się z przejęciem jak zawsze.
Powożąc sam, mimo orzeźwiające podmuchy wiatru i jasność księżycową pan Tytus poczuł wkrótce zmęczenie. Wspomniał i zapewne jeszcze lepiej zrozumiał ojca, który zawsze miał konie zaprzężone i gotowe do wyjazdu. A wtedy spał spokojnie, choć co prawda co nocy spał gdzie indziej.



II. POWRÓT
1. POWRÓT

— Siedź sobie tu cichutko jak hiacynt wielkanocny pod zasłoną. Nie ruszaj się aż wrócę. Ha, i zakorzeniaj się tymczasem. — My załatwimy wszystko jak najśpieszniej. —
Tak powiedział brat Dyzio po powrocie pana Tytusa z Ameryki, gdy go przeprawił w tajemnicy z Pokucia na bukowiński bok, w odległy kąt górski, niedaleko źródeł obu Czeremoszów i Jałowiczory, na granicy trzech krajów: Bukowiny, Pokucia i Węgier.
Brat Dyzio trząsł brzuchem z zadowolenia, sapał i wypulał oczy, wciąż jeszcze z radosnym apetytem przyglądając się Tytusowi, jak niegdyś w dzieciństwie patrzał na leguminę.
Nie tracąc czasu wrócił do Galicji inną drogą, by zatrzeć wszelki ślad tajemniczej wycieczki.

Opowiadając perypetie pana Tytusa, chcąc nie chcąc zaniedbaliśmy, a raczej nie mogliśmy jeszcze wyłuszczyć czym się stał dlań powrót. A trzeba powiedzieć, że wówczas — poza krótkimi okresami wspomnień, które budziły w nim dawną gorączkę ruchu — bywał nieraz szczęśliwy.
Wrócił pochopnie, niespodzianie, nie mogąc doczekać się aż sprawy jego będą umorzone. Nie było pewności czy władze sądowe nie będą go ścigać natychmiast. Musiał przeczekać, naprzód po prostu ukryć się w chacie myśliwskiej pod Jałowiczorą, na granicy Pokucia, zanim brat i przyjaciele upewnią się i aż załatwią wszystko dokumentnie.
Ten czas oddał mu własne ciało. Przywrócił mu obcowanie z krajem.
Gdy człowiek utraci nogę albo rękę, zwyczajnie nie twierdzi, że utracił część swego ja. To „nie ja“, to moja noga — powiada. Zapewne o każdym członku, o każdym organie można by podobnie powiedzieć oprócz tych, których utrata powoduje utratę świadomości. Wiadomo wszakże, że można utracić rękę albo nogę, a wciąż odczuwać, że się ją „posiada“. Można by być pozbawionym wszystkich niemal członków, a wciąż uparcie mówić: tamto — to nie ja. I wciąż dalej czuć, że się je „posiada“, że nasze „ja“ nie jest uszczuplone.
Gdzież znaleźć taki schowek, centrum takie, by w razie utraty całego prawie wplecionego w nas nerwami świata zewnętrznego, całej przestrzeni, ciągła obecność ich była zamagazynowana i żywa?
Na Broadwayu w New Yorku „posiadał“ usypaną bukowym listowiem ścieżkę z Pohara. Taka przestrzenna, okryta zewsząd wysokim sklepieniem bukowym, że można by iść nią z zamkniętymi oczyma lub nocą. Stopy były przyuczone do niej chyba od czwartego roku życia. Reszetowo, Złoty Potok. Ścieżka powoli wgłębiała się, zwężała się w rów, przechodziła w jar coraz głębszy, obficie wypełniony pokładami, mogiłami i nasypami listowia. Jar dość wąski a idealnie wygodny dla wędrówki. Zalistwione ściany jedna obok drugiej dają miękkie oparcie łokciom i dłoniom. Przy wejściu doń liście falują. Szumią bukowo. Ogarniają, sięgają po piersi i wyżej. Niechby i głowę nakryły. Zabukowiony świat wyłącza wszystko co nie liściaste, nie bukowe. Lecz nie skąpy, sypie tego a sypie. Liście i liście. A wśród nich jak watra, to trzaska, to leciutko polata myśl swobodna. I jak kochanka, która nic dla siebie nie zachowa, niczego nie odmówi, ośmiela do porywu, do ekstazy — tak jar zalistwiony ośmielał, by w tej osłonie — i w swobodzie tej — sięgnąć do czegoś najwyższego.
To posiekany, to dudniący hałas Brodwayu był gdzieś daleko.
Kiedy indziej, na okręcie wśród mokrej mgły, poczuł pod dłonią gładkość stalowych buków z Pohara. I widział zakręt wśród paproci nad Złotym Potokiem, a stamtąd daleką aleję kulistych i puszystych buków, u dołu szczelnie pokrytą ziołoroślami. Gdy wracał nocą, mijał dom poważnego arendarza, który zazwyczaj czytał po nocach przy świecy, a jeszcze dalej były rzęśne światła ojcowskiego domu. —
Przenikały przez mgłę aż tutaj. —
W dymnym hałaśliwym barze amerykańskim, nadmiernie przejaskrawionym światłem gazowym, owiewała go żywiczna woń mrocznej smerekowiny. Pod stopami odczuł zalaną żywicą, miękką, nieco śliską ścieżkę nad przepaścią. Ostrożnie stąpał po niej, wdychał pustkę jaru ziejącego chłodem, słyszał syczenie potoku.
Gdyby tylko chcieć — już by był na niej.
Tym bardziej odczuwał potem przestrzeń, która była wokół niego, jako protezę niewdzięczną, raniącą, duszącą, jako „nie-ja.“ „Wyłożyć siebie w przestrzeń“, szukać siebie poza sobą, można tylko w tym co moje. Gdy się włada i rozporządza przestrzenią, jakby organem, jak nogą, ręką, okiem albo nosem, do których dochodzą nerwy. Czuł to tak, jakby można wskrzesić odcięty organ dlatego, że go się czuje centralnie, czyli że się go w ten sposób posiada. Tam, w Ameryce pozostał mu z czasem tylko jakiś trzon ciała. Niewiele brakowało, by zrzucił tę resztkę i siebie na śmietnik. Skoro wszystko czego się dotknąć — nie ja — skoro prawie pozbawiony swego ja...
Jak wiemy — wrócił. Na razie zacierał usilnie amerykańskie wspomnienia, aby coś mącącego nie kapnęło do tego pucharu, który był przed nim — niby kropla nafty do miodu. Przekonał się z czasem, że to niepotrzebne. Co dnia, gdy budził się rano, pierwszą jego myślą było: jak to dobrze, żem nie tam. Każde wspomnienie tamtejsze jak ciemne tło bardziej jeszcze uwydatniało jego szczęście.
Gdy przybył późnym jesiennym wieczorem nad Jałowiczorę, powitało go zewsząd pokorne, starcze szeplenienie opadłych liści. Wyschła zgniłość listowia przenikała czyste powietrze, zapachem dobrotliwie zrezygnowanym, gotowym na śmierć jakby na dobry sen. Wszedł do domku. Nagrzana izba, drewniane ściany powleczone zaciekami żywicy, ze wzorami przeciętych słojów, zatopionymi w aksamitnym sczernieniu, pachły i promieniowały przyjaźnie niby stara, odnowiona kołyska smerekowa.
Dotknął ręką niskiej, rzeźbionej powały. Nieco śmielej ten sam zapach ujawniał się, a nieco dojrzalej promienie te same wzięły na się ciało ogniste w jednym kącie. Tam stała hruba. Na niej dopalała się watra smerekowa. Zwęglone polana trzaskały z cichym chichotem, kurzyły lekko lecz z fantazją.
Gdy ujrzał rankiem jasne zatoczki polanek, wgłębione w tęgie bukowiny ponad potokiem, ta sama ciekawość w nim się ocknęła, jak gdy niegdyś odsłaniał zatoczki ukryte pod szyją i między piersiami ukochanej. Nie którejkolwiek ponętnej kobiety, lecz tej jedynej, która niegdyś była ogniskiem świata. Budził się w nim rozczarowany i pozbawiony kierunku Eros.
Jak człowiek, który po paraliżu, ba, jakimś cudem po amputacji odzyskałby członki, nawet wśród puszcz nie odczuwał osamotnienia. I rad, że ma świat, cieszył się światem. Ciało jego odnawiało się, kraj cały stał się jego nogami, rękami, powonieniem, podniebieniem, wzrokiem. I znów złożony był w tej kolebce, w której znajdowała się Bukowina falista. Między górami, dokąd zapuszczały się jego korzenie, a stepem gdzie była jego kora, jego skóra. Nie wyskoczył ze skóry.
Cieszył się wszakże jedynym towarzyszem, który go codziennie odwiedzał. Raz na dzień, choć nieregularnie, schodził do chaty z najbliższej choć wcale odległej połoniny, niemłody, poważny owczarz, któremu powierzono pieczę nad panem Tytusem. Biednie ubrany, połatany, przesiąknięty dymem watry aż ciemny, wynurzał się z pobliskiego lasu w miękkich postołach, cicho jak duch. Przesuwał się powoli; z rozwagą i z namaszczeniem. I gdy odchodził, także znikał jak duch leśny. Smukły, trochę posiwiały i smętny owczarz miał w sobie coś wojackiego. Pochodził z Pokucia z Berezowa szlacheckiego, był „szlachcicem“. Przynosił mleko, sery, przygotowywał drzewo, rozpalał watrę, dokładał do watry, piekł chleby kartoflano-kukurydziane. Aby nie robić hałasu, chodził cały czas na palcach.
Krzątając się sapał, dyszał i świstał nosem z natężenia jak niejeden górski człek, co lekkomyślnie, bądź z fajką w zębach, bądź z ciężarem na plecach, zbyt prędko wspina się po stromych ścieżkach. Prawie nic nie mówił.
Aż raz nagle zapytał suchym, pełkocącym głosem:
— Panie baronie, a czy to prawda, że wyście uciekli z Ameryki?
— Uciekłem — odpowiedział pan Tytus po namyśle.
— I ja uciekłem — rzekł owczarz nieco weselej.
— Jak to?
— A tak — i owczarz zaczął mówić po angielsku owym dialektem rębanym, tak trudnym do zrozumienia, jakim mówili emigranci uczący się jedni od drugich.
— Ej chy byn in Arkanzas, in Nebraska end in Czikago, for fyw jyrs. I uciekłem do chaty.
— A czemu? Nie było tam lasu i gór? Co?
— Jeszcze jaki las! To pan nie wie? Ale to wszystko sen, to gorączka. Nie poznawałem sam siebie. I teraz nie wiem sam, czy to tutaj sen czy tamto.
— No i cóż tam jeszcze w tej Ameryce?
— A co? Światło wszędzie, światła dużo. Ciemność gdzieś się schowała. Ale wciąż gdzieś gonisz, uciekasz wciąż czy co? Chyba, że od śmierci? Ba, i tak nie uciekniesz, tylko ci życie tymczasem ucieknie. Tutaj życia dość — haj! I za dużo.
Pan Tytus nie odpowiadał, owczarz sapał i dyszał i kręcił się wokół pana Tytusa jak kot zadowolony czy zainteresowany. Rzekł mu w końcu pełkocącym głosem nad uchem:
— A wy ny żuritsy![33] My tu każdy — swój. My wszyscy — wasi. I książę cesarski i brat wasz, i nawet ja. Jeden umrze, drugi zostanie. Jak na warcie. Co nam bida zrobi? — znów zamilkł, chodził tędy i owędy. Sapał po swojemu. Więcej nie okazywał ochoty do rozmowy.
Gdy owczarz odchodził, zostawiał po sobie tęgą watrę. Pan Tytus, o ile był w domu, dokładał do watry, utrzymywał ją. Watra kurzyła, pachniała mu wciąż lekkim dymem, podobnym do tego, którym przesiąknięty był owczarz.
Szeptała i pełkotała jak owczarz. I grzała podobnie.
Ten kraj cały odkrył mu się jako trwały odlew jego nadziei. Był pucharem, który ją zachował.
Nie w naniesionych warstwach pamięci — ani nawet w tym, co czaiło się ukryte w szeleszczących szpargałach pokoju bibliotecznego, które bądź co bądź cenił, do których tęsknił...
Lecz w otwartej księdze Bukowiny falistej widział nadzieję, spełniającą się i zabezpieczoną.
I dziś, i po wiekach, można by rozpoznać w niej wyraz pana Tytusa: tęsknotę wieków do przestrzeni, jak wynurza się, jak zrywa się ze szczęśliwego zacisza. Z groźnym akordem, z pomrukiem granic: puszcz górskich i stepów. A w to wszystko ujęta sama nadzieja, o łagodnym życzliwym kołysie falistych rysów.
Gdy staniecie w pogodny jesienny dzień nad jeziorkiem czarnohorskim, całe oblicze jeziorka układa się podług waszego odbicia. Wizerunek ciała miesza się na dnie niby ciało topielca — to z szuwarami i z nitkami zielonych porostów, to z ich cieniami na piasku.
Głowa ujęta w ramę chmur, włosy wplątują się w odbicie mchów nadbrzeżnych, z twarzy wyrastają porosty. Jedna ręka dzierży odblask skalnego występu, a przez drugą przemykają się lub poważnie w niej trwają nakrapiane pstrągi.
Tak mieszał się pan Tytus ze swym krajem. Stamtąd spływały soki w jego zdrowie.
Te soki, które rozdzielały się na cały kraj, w pobliżu wysokiej przełęczy Płoskiej z kilku działów wód. Ze świętych źródeł strumieni i dopływów: Białej Rzeki, Czarnej Rzeki, Putylli, Seretu, Suczawy.
Wszystkie rodzą się nagle. Niewinnie wyszepcą się, wybłysną z ziemi, z żwirowisk, na szuwarach, na głazach. Potem rozsypują się kroplowiskiem jak obfite rosy. Tak biegną niezaradnie rynienkami, skaczą ciurkałami, jakby młodziutkie niedoświadczone jagniątka rozbiegły się i skakały. Potem zbierają się w ciemniejsze strugi. Nakrywają się ciepło gąszczami. We wzajemnej przyjaźni i usłudze: dają wilgoć kosodrzewinie, wierzbie górskiej, różanecznikom, kaszkom-rzeżuchom — a tamte chronią je od słońca, od wiatru, od morza. Zaszywają się coraz głębiej, bulgocą, mruczą, zaczynają grać głęboko. Tak to rzeki tkaniną wodnych korzonków wydzierają się z gór, wysnuwają się z puszcz górskich.
Jak korzonki, nitki, pęki i miotełki korzeni biegły w puszcze i knieje także ścieżyny, płaiki, tropy rozkrzewione. Podobne szeregom zdań, co gładko mkną przez gęstwinę starej księgi. Widać dokąd dążą. Inne boczne, równolegle bieżące, to komentarze, to odsyłacze, inne znów to przecinki tylko, to numery stron. Przelatują przez teren albo próbują go na wsze strony, obmacują ostrożnie. Czasem już tylko ścieżynowe pytajniki, czasem myślniki i kropki — do skoku dla jelenia, do wzlotu dla sępa. Czasem szpetne pułapki dla durnych. A inne, to aluzje puszczowe dla tych, którzy godni byli tu się znaleźć. Czasem ścieżka śpiewa samotnemu wędrowcowi melodię krętą-giętą, zakręca rondem, uspokaja symetrią refrenu. W nią wlewają się wspomnienia, za jej zakrętami znikają wyrzuty i żale.
Od ścieżyn stromiznami i zapasowymi rynnami potoków podążały staro-jelenie chody. To w dół ku ciemności, ku wodopojom, to skokiem w górę przez osypisko ku jasności, ku rykowiskom, wysoko nad pustką zawieszonym, na wysuniętych nawisach skalnych, mchami okrytych.
Od płaików suche, stare i trwale utorowane choć niepozorne tropy przedzierały się w dół, przez rusztowanie wiatrołomów, zalepione mułem jakiegoś dawnego wylewu, a zamaskowane darnią i mchami. Na tropach ślad jakby kaloszy dziecinnych z wstydliwie ukrytymi odciskami potężnych pazurów.
Sztolniami prowadziły w głąb ku wygodnym korytarzom na dnie jaru. Tam na spodzie, pod piętrem wiatrołomu, staro-niedźwiedzi płaj biegł już sobie wesoło. Aż pod gaurę. Stała tam sobie jak fort zagnieżdżony w jaskini, utworzonej w wywrocie korzenia, obwarowany wyszarpanymi głazami i zawarty strzaskanymi kłodami. Rowki z gaury wyprowadzały w jakiś inny świat, w królestwo niedźwiedzie. Za gaurą głęboki a swobodny jar się zaczynał bez dostępu dla nikogo. Wśród zacienionych polanek świeciły zastałe sadzawki puszczowe, miejsca zabaw dla dzieci niedźwiedzich. Wysoko na stromiznach jaru, wśród szczególnie starych pni smerekowych, dla porozumienia znaczonych karbami pazurów niedźwiedzich, ukryły się tarasy zamszone. To były ustronia niedźwiedzie dla wiosennych schadzek i igr miłosnych. Za całkowicie ukrytymi od świata zakrętami w rozgałęzieniach potoczków, nad dopływami jeziorek, na plażach doskonałe wgłębienia dla niedźwiedzi-rybaków, które czatują tam i łowią sobie pstrągi.
Pod samym szczytem leśnym, od żadnego płaju niedostępne, niewidzialne, z żadnego płaiku nieosiągalne dla rysownika mapy, w szczelinie tak stromej, że chybaby skrzydłem tam zlecieć alboby stoczyć się półżywym, na samym krańcu zakręconego ślimakowato jaru — źródła rysie. Gdzieś wysoko nad nimi na skałach grubo omszonych, w gęstwinę szczelnie owiniętych, gniazda tych dziarskich kotów, leopardów naszych puszcz. Rysiom łatwo zbiec do swego źródełka, nie potrzebują się obawiać, że ktoś im naruszy lub skazi ich krynice. I mogłyby tam sobie przetrwać, kto wie jak długo, gdyby ich nie ciągnęła do wnętrza i na skraje puszcz: potrzeba łowcza czy tylko zew wojenny? Same szukają śmierci.
Pan Tytus zachodził w głębokie nory i leje u dna stromych groźnych zwisów. Do płajów sępich, a raczej do lądowisk sępich, tam gdzie bieleją resztki kości, gdzie poniewierają się szczątki skór, włosienia i piór. Tamtędy, do najdalszych zakątków docierała śmierć puszczowa. Raczej, zajeżdżała sobie skądś, pewnie i cicho, szlakiem swoim, cesarskim. A za nią, z góry z powietrza nie mniej pewnie, nie mniej cicho — jej ciemni pomocnicy i sprzątacze — sępy. Przylatywały naprawdę nie wiadomo skąd, jakby z innego świata, bo tutaj na całym obszarze gór czeremoskich nikt chyba nie zdołał odkryć ich gniazd. Były to sępy siedmiogrodzkie, o skrzydłach opatrzonych w żałobnie zwisające firanki krepowe. Gnieździły się zapewne gdzieś w Rodnieńskich lub Marmaroskich głazowiskach, w skalistych wyspach górskich, dokąd nie dochodzą nasi myśliwi. Same sępy docierały wszędzie. Ostatecznie gdzie sępy uprzątną, tam szybko murszeją szczątki kości, sam las je pochłania i mech.
Tam dochodził pan Tytus bez towarzystwa, bez psa i bez broni. Na sępich płaikach była jego granica.
Czemużby nie? Gdzież, jeśli nie tu? Dokąd należę sam całkiem, jeśli nie tutaj? I co bym właściwie stracił, gdybym stąd nie wrócił? Tu spoczynek trwały lepszy chyba jeszcze niż ten wycieczkowy. —
Gdybyż tak teraz ostatnim, najpotężniejszym, zwycięskim haustem wchłonąć ten jedyny świat!
I niech pęka ten baniak kotłujący i zadymiony! Niech rozpryśnie się „dusza“ — tam gdzie przynależna. Niech na szmaty pójdzie ten worek serce — najgorszy z worków Pandory.
Gdyby tak można wiedzieć o ludziach te tajemnice, które wymykają się im samym jeszcze płochliwiej niż takie, które osłaniają, sprawy wstydliwe lub haniebne!
Pan Tytus — zdaje się — myślał o śmierci zazwyczaj mniej jeszcze niż kto inny. Czuł wprawdzie dobrze, że skoro mógł wysyłać ludzi na tamten świat lekkomyślnie prawie, to powinien by równie lekkomyślnie, albo na każde zawołanie stawić się śmierci do oczu. Tymczasem zamykał oczy.
Na usprawiedliwienie mówił sobie: mógłbym wtedy palnąć jeszcze jedno i to nieodwołalne, wstrętne głupstwo. Na to zawsze jest czas. A jednak jeśli powrót i miłość mają być nie sezonowe — niby powrót ptaków na wiosnę — by znów odlecieć, to właśnie teraz czas!
W łonie tych łagodnych ciemnych skłonów zalesionych, u stóp bukowych czupryn, w dudniącej katedrze zieleni, pod murawą, pod rosami dźwięczącymi w powiewie puszczowym jest miejsca dużo. — — To właśnie umacniało go! Tu umrzeć, tu być pogrzebanym.
Aha, a zatem tu jest zakorzenione stereotypowe powiedzenie, tak mało zrozumiałe: chciałbym leżeć we własnej ziemi!
Zmęczony wędrówką zasnął tu na krótko. Przyśniło mu się, że potężny, strzępichaty, wąsaty dzik przebiegł obok niego. Skondensowany w zwierzęcą formę las bukowy. Tytus zauważył, że dzik spojrzał nań nieśmiało a nieufnie, ludzkim znanym mu dobrze spojrzeniem. Zbudził się z lękiem. Przypomniał sobie, że to był wzrok jego ojca.
Przez te płaje, przez całe ich pismo puszczowe, kraina nieodkryta, a może straszna dla nie obeznanych z nią, stawała się dla pana Tytusa — jak dla kłusowników, jak dla zapamiętałego pustelnika — krainą wiedzy. Przelatywanie świata opustoszyło go z wiedzy. Po prostu naprawdę nic nie wiedział, od kiedy prawzorem dla orientacji w świecie stała się dlań jakaś pusta i przejrzysta szachownica albo płaska mapa przestrzenna.
A świat przecie był pozakręcany jak te puszczowe płaiki. Na każdym z nich czyhało coś całkiem osobliwego, o czym trzeba wiedzieć, aby tu nie przepaść.
Na ścieżkach swych sam stawał się korzeniem szukającym w ciemni. I to mu przypomniało dawne doświadczenia. Jak gdyby wcielenia.
Jak gdyby był niegdyś jeleniem z puszczy pod Jałowiczorą świadomym ziół i pastwisk, z powonieniem o ogromnej skali, z oczyma dla zmierzchu i dla nocy, z nogami dla jazd po osypiskach, dla skoków przez przepaście. Z uszami dla każdego powiewu, dla szelestów liści i szpilek smerekowych.
Albo co najmniej psem gończym tu zrodzonym, wćwiczonym do puszcz.
Albo dzieckiem pastuszym w szałasie zrodzonym. Takim, jak ów legendarny Dobosz, co to nigdy nie zaznał duszności izby, ani spania pod dachem. Nie dał zatkać sobie zmysłów i myśli zaduchem. Śmierci stawał do oczu nie mniej śmiało jak ryś, może i szukał jej. —
Korzeń zapomnianej wiedzy wiódł go. Świat ziścił się w jego kraiku. Uchwycił w nim taką żyłę nadziei, jak człowiek, który nie potrafi nigdzie się modlić, dopóki nie zamknie się w starej kapliczce leśnej, porośniętej mchami, wśród jej czarnych zmurszałych ścian. A tam ze ścian szept Bóstwa płynie, kadzidło wonne otacza go, dusi prawie, ale i unosi.
Między wiedzą a ziemią ojczystą jest taki związek, jaki wynika ze zdania Voltaire’a w słowniku filozoficznym — sądził pan Tytus. Nie można znać, więc nie można kochać zbyt wielkiej ojczyzny. Czyli — należy wnioskować — nie można mieć ojczyzny zbyt wielkiej.
A czyż można nabyć korzenie jakiejś wiedzy poza krajem ojczystym?
Z tajników ścieżyn i strumieni wychodził na rozkołysane szczyty, łączące się falowo bez jednej stromizny. I bez jednej barwy jaskrawej albo ponurej. Zielono-złote tony melodii niezachwianej w potędze i łagodności. Orkiestry niewinnej nadziei, tęsknoty niepowstrzymanej a pomocnej, przyjaźni zwycięskiej.
U dołu odgrodzone puszczami otwierały widok na cały kraj, ku stepom ku Besarabii, ku Dniestrowi. Przypomniał sobie dawniejsze, młodzieńcze wędrówki.
Myślał wtedy, że te góry nie mogą się skończyć. Rozwachlarzają się bowiem w przestrzeń falami coraz szerszymi, coraz łagodniejszymi. Nie kończą się ani na Podolu, ani na Węgrzech, ani na Wołoszczyźnie. Wciąż falują. Jak wielki nie kończący się korzeń w przestrzeń — coraz słabszymi węzłami fal w nią sięgają. Nie są granicą. I nie mają granic. Jak nie ma granicy korzeń wciąż prężący się, sięgający w głąb.
I dla niego nigdzie tu w górach nie było granicy, chyba śmierć.
Tu przypomnieli mu się wszyscy przyjaciele, wszyscy drodzy, których stracił. Nigdzie chyba, tylko tutaj, nie skłoniłby siebie do tego, by ich przepraszać bez poniżenia siebie, by do nich wyciągać ręce, nie ze strachu przed osamotnieniem.
Wytłumaczył sobie w końcu i zapisał, że „robił głupstwa“, bo chciał być nie sobą. I przestał robić głupstwa, bo postanowił być sobą.
Ucieczka od siebie przenosiła go kiedyś w przestrzeń. Odbicie ponowne z oddali ku sobie zawieszało go w pustce. Znów ciskał się w przestrzeń.
Zrozumiał w końcu, że nie do tego tęsknił, by tam w przestrzeni coś zrobić, uszczęśliwić kogoś czy zniszczyć, lecz aby siebie wyłożyć w nie-siebie.

2
PŁOSKA

Czekanie przeciągało się. Zanim przyszły rozstrzygające orzeczenia z Wiednia, jego krewni i przyjaciele odwiedzali go niepostrzeżenie, chcąc mu urozmaicić pobyt. I przewozili go z miejsca na miejsce.
Z kolei zamieszkał więc na razie jeszcze wysoko w górach, ale już niedaleko gościńca, na przełęczy, w Płosce, na plebanii, wśród stromych łąk sianokośnych z widokiem ku puszczom Jałowiczory.
Płoska wcale nie była tak mało zaludniona jakby się zdawało. Było to jedno z najludniejszych osiedli w górach bukowińskich. Lecz chaty były pochowane i zamaskowane. Toteż pomijając carynki i stogi, okolica niewiele różniła się od połonin i puszcz nad Jałowiczorą. I tu nie mniej był samotny w gościnie u młodego wikarego, którego mało widywał. Lecz miał najlepsze zajęcie. Przychodził do siebie. Wędrował po okolicy całymi dniami nie tylko bez konia i bez psa, ale nawet bez strzelby.
Podczas tych wędrówek i przechadzek odkrył — Bukowinę.
Pan Tytus uśmiechał się. Ktoś by może pomyślał, że to ma znaczyć: Bukowina ponad świat, ponad wszystko w świecie. Boże mój! na szczęście tak mała... Bo i cóż to za kraj? Bez morza, bez rzeki wielkiej — toż kącik świata, nie świat. W dodatku tak niejednolita narodowo. Powiedzenie takie mogłoby stanowić chyba ironiczne otrzeźwienie dla tylu innych współczesnych szaleństw i egoizmów. Raczej odwrotnie. Bukowina to prawda wynikła ze związku kilku klimatów, kilku języków. Tę oto cichą i malutką prawdę miał pan Tytus dla świata w zanadrzu, jak jaskółkę, co pierwsza się wylęgła. To głośno wypowiedział sobie jako orację na pogrzebie swoich głupstw. Gdy wróciły do prochu, to pozostało nad ich prochami, to było trwałe.
W Płoskiej kontynuował wędrówki. Gdy wracał wieczorami na plebanię, oczekiwał go młody wikary prawosławny, o wyglądzie studenta, wysoki nieco pochylony blondyn, w okularach, ze złotawą roztrzepaną bródką. Usługiwał gościowi widocznie chętnie. Przynosił wodę i jedzenie, zabierał talerze i sprzątał. Wchodząc skradał się wstydliwie, rumienił się często. Poza tym widywał go pan Tytus raniutko w towarzystwie dwóch dziwnych starców huculskich. Jeden z nich był suchy chudziutki człowieczek, z wyszarpanymi długimi kosmykami białych włosów, o zaciętej twarzy rębacza, o niebieskich nieco błędnych oczach. Drugi dziad był tęgi, wąsaty, pogodny, jak gdyby cierpliwie poddany losowi.
Przez drzwi prowadzące do pokoju księdza, pan Tytus, leżąc jeszcze w łóżku, słyszał jak obaj starcy na zmianę recytowali coś księdzu, niby egzamin. Czasami starszy dziad podnosił rozbity głos — perswadując uroczyście — czasami szczeknął coś jak gdyby groźbę. Młodszy dziad recytował zupełnie monotonnie. Ubierając się słyszał pan Tytus jak obaj starcy, jeden po drugim, dyktowali księdzu jakieś zwrotki. Tak było kilka razy, zawsze raniutko.
Jednego wieczora, gdy wikary przyniósł wieczerzę, pan Tytus zapytał go:
— Mój ojcze duchowny, a czy można wiedzieć jakie wiersze, czy co tam przerabiacie z tym starym?
Ksiądz zarumienił się.
— To oni, ci starzy uczą mnie — starych modlitw, zaklęć.
— Zaklęć?
— Tak, raczej formuł leczniczych, rzec można. Widzi pan, ten staruszek to słynny na całe góry zamawiacz Ołeksej, a ten drugi to jego syn. Mogłoby się wydawać, że to jakieś pogańskie. Ale nie, to ludowe chrześcijaństwo, samorzutne. To, wie pan — apokryfy. Niestety u niektórych zdarza się pewna skłonność nadużywania. Niektórzy zbyt chętnie biorą się do cudów.
— Od apokryfów — do cudów?
— Nie od razu. Naprzód praktyki jakieś, leczą ludzi, pocieszają ich, no i skłaniają krzywdzicieli do wyrzutów sumienia, do naprawiania krzywdy. A potem idzie to dalej, zachciewa im się oddalać chmury, zatrzymywać grad modlitwami, zaklęciami. Nie poprzestają i na tym: rozbrajają samym słowem broń nabitą. I tak dalej, dalej — jak to ludzie. Od pomagania aż do szkodzenia — w miarę poczucia swej mocy.
— A po cóż to księdzu? Dla nauki zapewne? Dla Naukowego Towarzystwa we Lwowie?
Młody duchowny znów się zakłopotał:
— Przyda się i dla tego. Ale zaczęło się inaczej. Gdy matka moja była ciężko chora, stary mój proboszcz i poprzednik zwrócił mi uwagę na to lecznictwo. Z drugiej strony, trzeba wiedzieć, w swoim czasie wyszły surowe zalecenia od archijereja, by zwalczać — te zabobony. Tam w Galicji zaczęli walkę katolicy, a potem przyszło to do nas. O walce trudno mówić —
— Ach! To widać jakaś ugoda. Bo ja wiem —
— Co? Może pan myśli: ugoda z pogaństwem — pośpiesznie dodał ksiądz. — Ale skądże, to przecież nie pogaństwo, to średniowiecze chyba. Tutejszy duchowny, nieraz milami jadąc konno, zapuszcza się daleko w góry. I leczyć musi, rozsądzać, pocieszać. Porozumie się łatwiej, jeśli zna te zaklęcia i modły. I dotrze wszędzie. Ostatecznie — teologia jest trudna. Trzeba się uczyć z życia.
— Ale gdzież podziała się wasza praktyka i wasza stara, sławna tradycja: egzorcyzmy diabłów, obalanie bałwanów, wyklinanie niedowiarków?
Młodemu duchownemu było tego już prawie za wiele. Zdjął okulary, wycierał je, spuszczał oczy, patrzył to wyczekująco, to ze smutkiem. W końcu tłumaczył cierpliwie:
— Trudno powiedzieć, czy nawet który z wyższych duchownych u nas i w Galicji, czy to z prawosławnych czy z katolickich, ma taki wpływ, dosłowny wpływ, na ludzi, jak ten chudy starowina. Jego obecność grzeje, wspomnienie o nim jest blaskiem. Schodzą się doń ludzie z całego świata. I wszędzie roznoszą jego słowa, jego leki, wodę z jego źródeł, węgle z jego watry. A to człek przenikliwy i dobry, czysty. Więc jakże?
— Aha. Wojujący kościół boi się z nim wojować.
— I nie ma o co wojować. On tylko przeciw jednemu powstaje, o ile duchowni nie troszczą się o parafię. Za to, co prawda, bywają inni zamawiacze, handlarze czarów i jak gdyby dostawcy broni niszczycielskiej, trującej. A także tacy, co już dawno wydali wojnę, nie tylko księżom, ale co gorsza sakramentom. W imieniu szatana, jak się opowiada, choć prawdę mówiąc, w imieniu własnym, dla swej własnej potęgi, bo złe duchy z całych gór są u nich na służbie. Taki jest ów słynny dzikus, Procio Daraduda z Grablina, bojowy, zuchwały. Jego klienci głoszą, że przez watrę swą widzi on rzeczy odległe i że przesyła prądy na odległość. Niszczy bydło, katuje ludzi mękami i niszczy ludzi. Na szczęście — rzec można — to pijak. Odurzony nie tylko dymem watry, nad którą nieustannie siedzi, i głosem dzikiej fłojery — lecz zwyczajnie i po prostu wódką. A jeszcze jedna rzecz wchodzi tu w rachubę. Ci wieszczkowie są w ciągłej wojnie między samymi sobą.
— Cóż zatem? Biją się, napadają się wzajemnie?
— Ale skądże? O ile się spotkają, są dla siebie uprzejmi, coś jakby przedstawiciele różnych wyznań.
— Więc może werbują swych zwolenników do wojen religijnych?
— Nie ma o tym mowy. To „duchowe“ walki tylko, magiczne. Strzały tylko i prądy posyłają sobie. A jest tego, niestety, dużo. Nieraz całe noce poświęcają temu.
— Strzały zatrute?
— Na pewno zatrute. Oczywiście nie materialnie. Zatrute złą intencją, złymi życzeniami. Te powodują, a jak się mówi „nasyłają“ nieszczęśliwe wypadki, kalectwa dla ludzi i bydła, długie choroby, a także zmartwienia i śmierć wśród mąk. Po prostu wierzą, że złe życzenia, że całe to zło, które ukryte jest w sercu ludzkim, o ile się je spotęguje, może ugodzić z daleka niewidzialnie, celnie, a bezkarnie.
— Czyż zatem i ów przenikliwy i czysty Ołeksej posyła sobie takie strzałki, czy może sprzedaje je za pieniądze?
— Wprost przeciwnie — odparł ksiądz głośno i z przekonaniem. — Ołeksej właśnie chroni naszego kąta przed takimi strzałami. Chroni zresztą każdego oblężonego człowieka, który doń zwróci się o pomoc. „Zastawy“ kładzie, jak powiadają. Co prawda, najtajniejszych zaklęć nie powie nikomu.
— Niestety, widać, życie tych ludzi, rzekomo swobodnych, jak się to mówi, żyjących na łonie przyrody, a niezłych przecie, skażone jest i zaciemnione tą urojoną obawą. Tysiącznymi obawami! A chyba i zamiarami odwetu? Zatem ci co niby to chronią ich, podtrzymują ten zabobon. Czyż nie byłoby wdzięcznym zadaniem nauczyciela, zadaniem księdza także, oświecić tych biednych ludzi? I wyśmiać wszystkie czary, wszystkie zamówienia?
— Wyśmiać? Dużo byśmy wtedy wskórali. Proszę mi powiedzieć, do kogo i do czego mają się zwrócić ci ludzie, po całych górach rozsiani. Asekuracji nie ma. Policji nie ma. Apteki nie ma. Lekarstwa chyba jakieś swoje własne. O lekarzach nie ma mowy. Książek, leksykonów i gazet też nie ma. A zrozumie ich chyba ten dopiero, kto widział chorobę śmiertelną, beznadziejną. Kto wie jak łamie i przeraża ból człowieka samotnego, bezradnego. Albo jak przewierca i druzgoce strach, gdzieś w puszczach, w pustkowiach górskich. Wtedy przychodzą słowa Ołekseja. Pierwowieczne słowa — powiadają! Przychodzi łaska.
— Muszę przyznać, że ksiądz włazi po prostu w ich skórę. I to naprawdę chwalebne — u tak młodego człowieka. Ale proszę mi powiedzieć — jakie tło tego wszystkiego. Czy nie wydaje się księdzu, że to po prostu wynik słabego zaludnienia, brak społeczności, brak określonych zajęć, podziału pracy, stan prymitywny, dziki. I stąd człek człekowi obcy, a ten, który daleki i nieznany, nie tylko jest tajemniczy, nawet straszny. Sami nie wiedzą czego się mają bać. Przyrody, dzikich zwierząt nie bardzo się boją, więc boją się prądów odległych, nieuchwytnych dreszczy właściwie. — Zwłaszcza że mają dużo czasu i że panują już takie wierzenia. Ot, animizm jakiś.
— Nie wiem jakie tło tego, nie wiem czy to zbadane dostatecznie. Może tu i nadmiar czasu swoje zrobił. Może brak obcowania. I w końcu ta cała przemożna magia powstała. Ale tak jak jest, to jest wiara w duszę.
— Ach, biedna ta dusza — śmiał się pan Tytus — kiedy byłem dzieckiem i przeraziłem się czegoś tam, baby przymawiały mi na węglach i kazały pić wstrętny wywar z węgli. Gdzież tu dusza?
Ksiądz zapatrzył się w kąt.
— Dusza? Może właśnie budzi się z lęku? Lecz mnie nie o to chodzi. Tymczasem, zanim przyjdzie lekarz, zanim przyjdzie owa oświata — słowa Ołekseja ukoją co najmniej przerażenie. A potem, przychodzi najważniejsza nauka.
— Ależ księże — przerwał pan Tytus żywo — jakoś koszlawo przedstawiacie tych śmiałych i na ogół zdrowych ludzi, jako wiecznych pacjentów. Cóż to za obraz świata tego, przesądny czy sentymentalny? Ostatecznie takimi bywają chyba w nocy tylko czy o zmierzchu, a nie w biały dzień, w słońcu. Pozostańmy przy widzialności. Nie pogarszajmy świata.
— I do lekarza nie chodzą zdrowi, tylko chorzy. Więc do przemówników także nie idzie się przecie co dnia. Tylko w ostatecznej biedzie i zgryzocie, w chorobie i w osamotnieniu. I to w zupełnej tajemnicy! A nie tak aby ktokolwiek widział. Inaczej to wszystko na nic. I lekarz nie poprzestaje na widzialności. Nie polepszy się, gdy się nie widzi.
— Ach, księże, weźmy to jeszcze od strony wesołej. Cóż to za kapitalny obraz świata! Co za wir, chrzęst, plusk, łomot. Gdyby tak sobie latały koło nas te ukryte w głębi serca, a wyrzucone z jego głębi oszczepy złości. I odbijały się od ochrony jak od pancerza. Na szczęście —
Wikary po raz pierwszy przerwał delikatnie:
— Na szczęście — są tacy jak ci dwaj. I będą tacy. Bo i lekarz albo duchowny mógłby to zrozumieć. Mógłby zrozumieć, kiedy jest potrzebny. Bo gdzież jest lepsza okazja dla oczyszczenia serca, jak tam gdzie ludzie wierzą w rzeczywistość i szkodliwość złych zamiarów. I kiedyż ich lepiej można wyprowadzić z mroku. —
Duchowny spłoszył się nagle, jakby się wygadał zbytnio. Skoczył prawie. Kilka razy wynosił talerze. Kłaniał się potem, szurgał nogami jak uczeń. Odszedł, życząc panu Tytusowi dobrej, spokojnej nocy.


∗             ∗

Pan Tytus został sam. Rozważał opowiadania wikarego. Wieczór był dość długi, żałował, że spłoszył księdza. Można by jeszcze pogwarzyć. A właśnie wspomniał zabawne powiedzenie chłopskie, wcale niepochlebne dla praktykujących lekarzy, tak zwanych fizyków miejskich i powiatowych. Gdy ktoś nic nie rozumie, powiada się wtedy: „stoi durny jak fizyk“. Widocznie lekarz nie może liczyć na to, że pacjent ma być niewolnikiem tylko. Winien przecież zrozumieć pacjenta, zyskać jego zaufanie.
Pan Tytus spojrzał przez okno. Patrzał na strome łąki sianokośne, oświetlone księżycem. I dalej na ciche nieporuszone puszcze.
Według tego zabobonu, to oto wszystko naokoło miałoby być pełne strzał zatrutych, posyłanych skądś prądów nieuchwytnych a groźnych. Puszcza śpi, drzemie. A przecież, istotnie, w tej samej puszczy śpiącej jest ukryta jeszcze druga, głębsza puszcza: nasiona, jaja, owady żywe, choć uśpione na zimę, miliony zalążków i korzonków życia, tysiączne zależności —
Widocznie także obawa przed magią jest poczuciem, że w rzeczywistości „duszy“ istnieje taka uśpiona i zalążkowa puszcza. Te wszystkie duchowe strzały, te prądy albo śpią albo unikają się wzajemnie, przynajmniej do czasu. Ale czyhają.
A matczyna puszcza, puszcza zapomnienia chłonie je, topi w sobie i usypia. Im bliżej zapomnienia — tym głębiej, tym lepiej.
A może jak dobry gospodarz trzyma tymczasem różne zalążki po różnych kątach, aby się nie pomieszały i aby nie najechały na siebie.
Aż kiedyś, taka wielka przestrzeń gwiezdna jak ta co utrzymuje gwiazdy i systemy gwiezdne daleko od siebie, porozmieszcza i te zalążki po różnych kątach.
Pan Tytus westchnął. Właśnie ta cała „dusza“ to chyba takie fatalne pomieszanie i najechanie zalążków. Co jak co, ale to z tym grzechem pierworodnym to pomysł! „Grzech“ w czym? Że w ogóle myślimy, pamiętamy. Brr! okropna, obmierzła ta klatka! A dubluje ją psychologia modna? To wstrętne! On ma rację ten chłopak. To średniowieczne, taka sama magia: grzebać się w swoich wnętrznościach, smrodach.
Tolerancyjna, perspektywiczna przestrzeń. Czyż to nie jest wzór? Dla dążenia i wyzwolenia się od własnych strzał pożądliwych, od własnych prądów. „Wyłożyć siebie w nie-siebie.“ Jedyny ratunek. Inaczej to w ogóle bez wyjścia.
W Ameryce inna inwazja, inwazja standardu, „bezduszność“ zaborcza wdzierała się weń. Naruszała jego granice, jego styl. Przeciw niej dość dawno już zaczął uprawiać magię swoistą, magię wspomnień. I tego rodzaju „zastawy“ na dobre już zaczęły go ubezpieczać i ośmielać. Ale tam w Ameryce nikt chyba sobie nie może wyobrazić takiej fantastycznej fikcji, czy to latających, czy choćby tylko uśpionych strzał. Ale tez odkryć łatwo i dojść do takiej wiedzy, że tam gdzie tego się nie czuje i gdzie co najmniej się nie wie, że te wszystkie wrogie potwory na razie śpią tylko, z konieczności ukrywa się je poza optymistycznymi maskami jedynie. Gdzie jednak ramy dla duszy szeroko rozwarte są jak tutaj, gdzie dusza przewala się wszędzie i rozlewa — łatwo sobie uroić, że i inni przelewają się i wdzierają duchowo w moje granice. Gdzie zaś dusza rozlewa się jak tutaj, musi strzec „duszy“ policja magiczna. Nie dziwota, że tym starym płacą za ich zabiegi.
Raniutko przed wschodem słońca znów przyszli dziady do księdza. Wiedząc o co chodzi i nasłuchując, pan Tytus rozumiał lepiej przez drzwi odgłosy rozmów i słowa.
— No, mołodieczku, otczyku duchownyj[34] — cedził Ołeksej skrzypiącym falsetem, słodko a przekornie. — Ano? Chcesz mówić nasze modlitwy? To mów —
Po chwili ksiądz czytał, z początku trzepał nieco monotonnie, potem już używał wykrzykników, pauz i wzmacniał głos crescendo, deklamował:

Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam!
Różo wichrowa, różo burzowa!
Wykarczowuję cię i wypalam!
Puszczam cię z dymem, puszczam cię z wichrem!
Przepadaj z wichrem, przepadaj z dymem!
Nieczystość wszelką z niego zdejmuję, słabość wypłuczę!

Znów wyliczał długo monotonnie. Po czym potężnie, nieoczekiwanie mocno i dźwięcznie po kaznodziejsku głosił:

Stójcie śmiertelne wy tuhy i bóle!
Ja wam nie daję tu woli!
Puszczę je na was z dziewięciu połonin —
Niech spadną na was bujni wiatrowie, złoci deszczowie, gromowie lotni!
Puszczę je na was.
Wiatrem was wydmę, wichrem was zetrę, deszczem wypłuczę, gromem wyrąbię —
Bóle i kurcze, tęsknice nasłane!
Wywieję z ciała, wymyję z serca, wykarczuję z duszy!
Kurczu bolesny, kurczu wkorzeniony,
Bólu łamiący,

Bólu tracący.
Jak słońce trawy nie przypiecze, jak rosa sczeźnie
Przepadaj, przyschnij, pryśnij!
Tfu, tfu, tfu!
Zbroję nabiją
Czarnym kadzidłem,
Jarą pszenicą,
Złocistą kulą
I prochem srebrnym.
Zwojuję wojną
Wytracę, wygnam: wszystkie boleści, czarne korzenie!
Za górę trzydziewiątą.
W morze płynące na dno opuszczę.
Na trzydziewiąte wrota zamknę,
Zaklepię na wieki wieków.
Bożą przemówką, słowem pierwowiecznym!
Od Boga wiek, ode mnie skory lek.

Pan Tytus ubierając się powoli i wstrzymując oddech podszedł cicho ku drzwiom.
Ksiądz dalej klepał dokładne wyliczenia organów ciała, nasłań, chorób, smutków, wrogów i sprzymierzeńców. Kończył uroczyście, jak gdyby ofiarą i modlitwą dziękczynną:

Do wschodu słońca, w Suczawie złotej tam!
Do złotego tronu słońca, pod złote wieńce tam!
Ilu jest w roku świętych niech stają tam.
A pośród nich sam Hospod:
Prawe słoneczko na niebie, na ziemi!
Wielką służbę posłużmy
Hospodu-Słońcu pokłońmy się,
Boga-Słońce poprośmy,
Wodę poświęćmy,
Watrę zagaśmy,
Srebrną modlitwę zanieśmy.

Pan Tytus słyszał na własne uszy jak ukończony teolog i duchowny chrześcijański wzywał Boga-Słońce i kończył modlitwę wspomnieniem watry magicznej. Na starych nauczycielach, starannie i według retorycznych prawideł cerkiewnych wypowiedziana, recytacja zrobiła wrażenie.
— Oj, tak — cedził poważnie Ołeksej. — Oj! Godzi się ciebie uczyć! Jak swego. Godzi, pan-otczyku mołodenkij.
Wikary był u progu swych pragnień, u wrót tajemnicy, jak zyskać dostęp do dusz swych ludzi.


∗             ∗

Po niedługim pobycie w Płoskiej doczekał się wreszcie pań Tytus brata Dyonizego. Wyjaśnił on, że książę-przyjaciel udał się do Wiednia zakończyć starania. Pojadą więc do dworu w Pance na granicę Besarabii, tam będą czekać. Po drodze wstąpią do folwarku księcia. Wszystko incognito. Książę po powrocie przyjedzie wprost do Panki.
O świcie wyruszyli ku dołom. Pożegnali się z wikarym. Wnosił rzeczy do bryczki, rumieniąc się wręczył im pakiet żywności na drogę. Stał potem na drodze i długo patrzał za nimi wstydliwie czy tęsknie jak opuszczona dziewczyna. Rozmawiali potem o wikarym. Pan Tytus wyraził dlań sympatię. „To biedny chłopiec — mówił brat Dyzio — sam na świecie i tu sam zawsze. Goście to dla niego szczęście. I dobrze przynajmniej, że zakochany w swych parafianach.“
Przed południem jeszcze wjechali na uczęszczany gościniec. Pierwszy raz po powrocie pan Tytus jechał gościńcem za dnia. Spotkał liczne wehikuły i pieszych, woźniców i pastuchów, konie i krowy. Sam miąższ nadziei mu zapachniał. Wszystko w tych samych ramach i z tych samych źródeł. Liczne postacie tych samych wód, dzieci tych samych pastwisk. Ruszały się, wydawały różne głosy.
Ruch na gościńcu był swoisty. Naszym podróżnym trudno się było przedrzeć przez tłumy. Z tyłu najpowolniej ze wszystkich poruszali się ważnie a nieco obco, milczący, hardo uprzejmi Huculi. Smukli i wysocy, ubrani w siwe sukmany o buraczkowych pasach. Przed nimi człapali wielkimi krokami bardziej ciężcy, rozważni i zatroskani Ruśniacy, w płowoniebieskich spodniach, w brązowych, szorstkich a prozaicznych petakach. Rozprawiali głośno. Na uboczu, nie zawadzając nikomu, kroczyli jak apostolskie postacie, czyści, jasnobrodzi Lipowanie w długich ciemnawych kapotach. Byli to wygnani z Rosji i mówiący po rosyjsku sekciarze. Środkiem gościńca maszerowali całym oddziałem, z jakąś iście helleńską tanecznością, smukli, cienkokostni i szczególnie wiotcy Wołosi, w białych obficie wyszywanych tunikach, narzuconych na białe płócienne spodnie, od dołu aż po kolana zgrabnie a ściśle podług łydek zwinięte, płaskimi jasnymi rzemykami, wychodzącymi z płytkich leciutkich postołów skórzanych chroniących stopy. Tu i tam, małymi grupkami migali w lekkich ruchach, wywodzący się ze Spisza, a tu osiedli, polscy górale, w białych wełnianych obcisłych szamerowanych portkach, skrzydlatych guniach i płaskich kapeluszach. Ugrzęzłe w tłumach wehikuły nie mogły się z nich wydostać. Nie mieszali się z tłumem i nie zsiadali z fur Żydzi w czarnych jedwabnych chałatach, ogromnych pluszowych kapeluszach. Za poważni dla tego otoczenia i jacyś żałobni. Wokół nich dreptali i kręcili się inni Żydzi, szarzy, ruchliwi, zakrzykujący się wzajemnie głośno i złośliwie.
Buszowali po całym gościńcu i do wszystkich po kolei podchodzili Cyganie, odświętnie przystrojeni w granatowe żupany o cebulastych, srebrnych guzikach, jak gdyby oblepieni rzeszą obdartych i wysmarowanych dzieciaków. Stroili figlarne, pocieszne i szelmowskie miny, które czymś kusiły, coś obiecywały. Nie wiadomo co: co komu potrzeba, kupno czy sprzedaż, muzykę czy taniec, wróżbę czy tylko żart po prostu. Także ich kobiety, majestatyczne żebraczki, podobne królewnom, co za pokutę spadły na ziemię, snuły się, krążyły naokoło.
Panu Tytusowi ruch ten wydał się śmieszny i miły jednocześnie. Wszyscy pojęli widocznie, że podróż może się odbyć równie dobrze jutro albo za tydzień, chociaż jasne było, że podążają na jakiś targ czy odpust.
Ludzie ci wyszli przeważnie — jak tym razem pan Tytus — ze swych ustroni. A nikt by chyba nie zauważył w nich niepokoju, o którym mówił wikary, ani śladu obawy o jakieś prądy, o jakieś krążące wokół i czyhające złe zamiary. Czyż tak cieszyli się spotkaniem rzeczywistym? Czyż zapomnieli o niebezpieczeństwach, które czyhały w izolacji?
I wozy bynajmniej nie spieszyły się, nie usiłowały wyprzedzić pieszych. Czy to dla ulgi koniom, czy dla częstych a żywych narad, woźnice ciągle zsiadali z wozów i szli grupkami. Wyglądało to jakby cały transport więcej zależał od ich zsiadania niż od biegu koni. Tu i ówdzie piesi śpieszyli się nieco więcej. Co jakiś czas wyprzedzali wozy. Spotykali jednak znajomych, zagadywali się, zagradzali drogę jezdnym. Z kolei wyprzedzały ich najpowolniejsze wozy. Nagle jakiś dziarski starzec huculski — na siwym myszatym ogierze — w długiej szamerowanej kapocie, o włosach siwych, gęstych a tak długich, że sięgały poniżej ramion, nadmiernie uzbrojony w pistolety, galopem zjechał ze stromej ścieżki ku drodze. Koń spłoszony łoskotem kół, jak się zdawało, chciał skoczyć w dół ku rzece, po czym skręcił, poniósł jeźdźca, przeleciał w wyścigowym tempie wśród operetkowej paniki, która zakończyła się głośnym śmiechem na całym gościńcu. Ten galop trwał bowiem tak długo aż koń zauważył jakąś kępkę trawy przy drodze. Przystanął przy niej. Starzec zsiadł z konia i nabijając fajkę tytoniem śmiał się wraz z innymi.
Równie powoli przedzierał się przez tłum, lecz równomiernie posuwał się naprzód wóz pocztowy z ogromną budą nakrytą blachą. Co jakiś czas woźnica w czapce z bączkiem cieniował trąbką miłe trele, obwieszczające: „poczta cesarska jedzie, ustąpcie dobrzy ludzie!“ Kołysząc się i pochylając się z godnością, równomiernie machając batogiem jak dyrygent pałeczką, urzędowo dyrygował tempem ruchu. I odpowiadał poważnie na ukłony.
Jedynym człowiekiem, który spieszył się naprawdę — podobnie jak to czynią w miastach straże pożarne — był ksiądz katolicki, jadący z wiatykiem do umierającego. Ministrant dzwonił co chwila. Natychmiast rozstępowali się wszyscy. I wszyscy na gościńcu, nie wyłączając Żydów i Cyganów, a nawet pocztyliona z bączkiem, stawali, zdejmowali kapelusze lub klękali. I jeszcze bardziej opóźniał się cały ruch.
W pewnej chwili muzyka cygańska pojawiła się na moście. Przygrywała za porządkiem różnym grupkom ulubione i swojskie melodie. Nasi podróżni z trudem podążali tuż za pocztylionem. I oto już Cyganie wpili w nich ciekawe uśmiechy i wścibskie spojrzenia, zapominając na chwilę o innych. Poznali pana Dyzia, a porozumiewając się spojrzeniami, podejrzliwie i pytająco przyglądali się panu Tytusowi. Postanowili coś nagle, skinęli równocześnie głowami i podskakując wraz z instrumentami ucięli od ucha marsza pana Aleka, ojca naszych podróżnych, który przed laty wędrował po całej Bukowinie z kapelami cygańskimi. Była to melodia bardzo żywa, wyskakująca ze skóry. Niespodzianie kończyła się jakimś rozpaczliwym bezkresem.
Pan Dyzio był zły, nawet zaniepokojony. Kazał jechać prędzej. Pan Tytus z radością powtarzał sobie słowa rosyjskiego poety, do których ułożona była melodia cygańska:

Ja budu piet’ poka pojotsa,
poka wołnien’ja pozabył,
poka wysoko sierdce bjotsa,
poka ja żyźń nie pierieżył.


3
SUCZAWA

W gajówce na folwarku księcia główną osobą był dziewięćdziesięciosześcioletni staruszek, zamożny kupiec ormiański z Lewantu — Manjànc, o przezwisku Bukolin. W jego wspomnieniach dalekie kraje Kaukazu, Turcji, nawet Arabii były częste. Nie mówił żadnym językiem. To znaczy mówił po ormiańsku, po grecku, po turecku i po arabsku. Ale któż to tu zrozumie? Przyswoił sobie zatem jakąś słowiańską gwarę, której podkładem było nie wiadomo co: język cerkiewny, bułgarski, czy ruski? Migały w niej i zmieniały się ad libitum słowa ruskie, polskie, rosyjskie, bałkańskie. Używał głównie infinitywów, poza tym trybu rozkazującego albo tylko tematów słownych. Zdania jego były nie dokończone i nie skończone. Uważano przy tym, że jego wymowa była bełkotliwa i chrapliwa. Akcenty słów zmieniał po swojemu. Z tym wszystkim niełatwo było go zrozumieć. Bukolin nie zabiegał o to.
Przed dwudziestu pięciu laty dziadzio Manjànc stracił dzieci i przyjechał na Pokucie do krewnych, o których istnieniu pamiętano w Armenii. Tęsknił do nich prawie, choć nie znał ich i nigdy nie widział. Przyjęto go jak najserdeczniej. Po prostu wyrywano go sobie. Z Sopowa do Kiedańcza, z Kiedańcza do Majdanu, z Majdanu do Turki, z Turki do Słobody. Stamtąd do Stanisławowa a nawet do Lwowa. Prowadzono go tam do różnych krewnych, powinowatych, pół i ćwierć Ormian, do przyjaciół, do znajomków. I oczywiście do Katedry, która jest rzekomo kopią starożytnej katedry w Ani! I do księży ormiańskich i do arcybiskupa! Wszędzie jednak zastał nie Ormian lecz Polaków, nie kupców ani finansistów, lecz ziemian i panów, niestety, czasem utracjuszy. I jak sobie samemu mówił: nie ludzi rozumu trzeźwego, lecz graczy jakichś: od kart, od fortepianu, od interesu? Prędzej to do Francuzów podobne niż do Ormian! Lubił ich. Serce jego radowały ich nosy. A także ich serdeczna gościnność. Lecz razili go na każdym kroku: zbytnią swobodą, wyuzdaniem niemal, jak sądził. Zwłaszcza kobiety. Nie tylko mieszały się do towarzystwa, odgrywały wprost pierwszą rolę w domu. Najzupełniej pozbawione potulności i godnej pokory, jaka przystoi Ormiankom ze starego rodu. Zresztą krewni jego, mimo pewne przywiązanie do obrządku, byli unitami, papistami. Modlitw ormiańskich, prócz nielicznych księży, nie znali prawie. Z języka zapamiętali chyba tylko kilka nieprzyzwoitych dowcipów. Mało tego. Młodzi panicze zakąsili zęby na pradziadzia. Stał się on ulubionym tematem dla rozlicznych anegdot, kursujących w całym spolszczonym rodzie Manianców na Pokuciu. Oto zauważywszy słabostki pradziadzia, opowiadali sobie na przykład, jak to udało im się skłonić go raz i drugi do wydatków w jego opinii nadmiernych. W końcu zaczęli marzyć o pożyczeniu odeń pieniędzy. Najśmielszy z nich, utalentowany choć nieudany wychowanek ojców Jezuitów, panicz Włodzio, założył się z braćmi, że wydobędzie od pradziadzia taką a taką większą „pożyczkę“. Do tego nie doszło! I tego było za wiele. Dziadzio Bukolin rozstał się z krewnymi w przyjaźni i zamienił Pokucie na Bukowinę. Zamieszkał na folwarku księcia, który wprawdzie był z pochodzenia Grekiem, nie Ormianinem, ale jako opiekun prawosławnej cerkwi budził w nim zaufanie. Bukolin płacił księciu za utrzymanie i rozliczał się z nim ściśle za swoje własne usługi, przede wszystkim za cenne rady gospodarskie czy finansowe.
Ze skłonności do dowcipkowania, w której rzekomo tak umiał mu sekundować pan Tytus, dziadzio Bukolin powziął niegdyś do niego niemałą słabość. Rzekomo roił sobie, że go usynowi. Zbliżyli się przez Dyzia, którego żona Wicia pochodziła właśnie ze spolszczonego rodu Manianców, była zatem kuzynką Bukolina. Według jego pochwalnego wyrażenia, ona jedna była „stara-młoda“. A zatem, tak poważna i tak skromna jak Ormiance ze starego rodu przystoi. Pani Wicia wyładowywała swoją skłonność do dowcipkowania w nieobecności dziadzia. Po wszystkich głośnych sprawkach pana Tytusa Bukolin rozczarował się i nie chciał więcej o nim słyszeć. Uznał go za bezbożnika, za bisurmana! W uniesieniu przypomniał nawet, że matka Tytusa pochodziła z Turków: „to Turek z Turków, ystynnyj basurman!“ — powtarzał z żalem, po głośnym pojedynku Tytusa z młodszym bratem księcia. Przeniósł swe sympatie na jego brata Dyzia, wybaczając mu pochodzenie tureckie.
Mijały lata. Staruszek sechł coraz bardziej, ale był krzepki i twardy. Pan Tytus zastał go w nowych warunkach. Oto Bukolin urządził obok folwarku księcia wielki pawilon pszczeli. Był to właściwie dach, zbudowany po huculsku i tylko ramy na dwu krótszych bokach domu miały prawdziwe ściany z protesów wiązanych na węgłach. Resztę ram budynku wypełniały szczelnie ule, jeden obok drugiego i jeden na drugim. W środku domu, wśród ułów, znajdowały się małe drzwiczki, z prawej strony pawilonu wbudowano spiżarnię dla Bukolina, a nad nią, na piąterku, znajdowało się jego mieszkanie. Tam przebywał przez cały rok. Ule grzały go, ule kołysały go do snu i budziły go. Szedł spać wkrótce po zachodzie słońca, aby hałasem nie przeszkadzać pszczołom. Z tego też powodu chodził w wysokich pilśniowych butach z miękkimi podeszwami. Jego codzienne ubranie stanowił długi ciemnofioletowy pluszowy szlafrok.
Gdy pan Tytus przyjechał na folwark, natychmiast zjawił się i powitał go dziadzio. Fioletowy szlafrok huśtał się zbyt swobodnie na wychudłej postaci. Wcale gęste włosy były białe, jak mleko. Oliwkowa cera pociemniała jeszcze bardziej, jak gdyby u Araba. Twarz dziadzia i ostra koścista broda, obciągnięte skórą, były koncertem zmarszczek. Pozostały tylko oczy. Te oczy — samo życie. Wypulały się jak macki, wyskakiwały z orbit. Ciekawe, promieniejące ciekawością, iskrzące się szyderstwem. Pan Tytus rozważał: bardziej — mądre? czy też bardziej szelmowskie, złośliwe?
— Ha, ha, ha — bełkotał i skrzeczał cieniutko dziadzio. — Tytus wernuty na ułej? A szo prynesty? Medu gołema?[35]
Potężny i zakręcony nos Bukolina, sekundując oczom w ciekawości, zakręcił się jeszcze bardziej w śmiechu.
Pan Tytus uroczyście prawie wręczył mu długą fioletowo-białą fajkę z cybuchem. Pamiętał o tym. Od dawna miał przygotowany podarunek dla Bukolina. Był to jeden z ważnych rekwizytów i dowodów jego nieustannej chęci powrotu. Nieraz, jeszcze w Ameryce, oglądał ją sobie.
Dziadzio podejrzliwie badał fajkę.
— Głady, raz moi gazdy prywyknuć k’tomu[36] — miał na myśli pszczoły. — No, chody Tytus do chaty.[37]
Wprowadził ich do pawilonu.
Brat Dionizy wyraził obawę co do zachowania się pszczół wobec obcych.
— Ne bój niczo — śmiał się staruszek — bżoła nie żena[38] ani nie sąd...
Pan Tytus i dziadzio w milczeniu oglądali się wzajemnie i przypatrywali się sobie badawczo. Rozmawiał za obu Dyonizy. Wyjaśnił, że Tytus zamieszka tu w gajówce, a potem w Pance aż do powrotu księcia.
Weszli naprzód do obszernego pokoju za ulami. Tam urządził dziadzio skład rzeczy i spiżarnię. Stamtąd prowadziły schodki na piąterko, do mieszkania. Bukolin urządził je tam dlatego głównie, aby dym niepotrzebnie nie drażnił pszczół, aby nie zatykał im zmysłów, nie otumaniał ich. Podłogę długiego pokoju piętrowego pokrywały wschodnie dywany. Na końcu pokoju szklane wklęsłe drzwi wyprowadzały na ganek, nie zawieszony w powietrzu, lecz wnęk wgłębiony ku pokojom. Po obu stronach drzwi i wgłębienia, w obu kącikach były okna. Przy oknach stały fotele i stoliki. I okna i drzwi szklane zwrócone były ku wschodowi...
— To do — Armenia! — objaśniał dziadzio Bukolin.
Drewniane ściany, podobnie jak w gajówce pod Jałowiczorą, przecięte z kłód smerekowych, dopasowane szczelnie i wygładzone, świeciły i grzały przyjaźnie. Podobne muzykalnemu pudełku rezonatora, przez cały dzień szumiały i śpiewały nieustannym brzęczeniem pszczelim. Przy oknie na stoliku leżały dwie grube książki: ormiańska Biblia i ormiański modlitewnik z żywotami świętych. O świcie, gdy pszczoły zaczynały szumieć, dziadzio mruczał sobie i zaśpiewywał ormiańskie modlitwy. Po dokładnym przeglądzie uli i po śniadaniu zasiadał przy okienku do Biblii. Oczy iskrzyły mu się wówczas, nos zakręcał z ciekawości, jakby czytał najnowszą gazetę. To był zupełnie jego świat. Aby znaleźć kogoś, kto by przynajmniej rozumiał tekst ormiański, musiałby jechać aż do Lwowa. A gdzież szukać takiego, co by wiedział jak zaśpiewać melodie i kantaty. I jak im wtórować? Na razie wystarczało mu granie pszczele.
Gdy goście weszli, Bukolin postawił przed nimi duży bochen chleba, plaster miodu i kilka glinianych wypalanych kubków do jaj. Po czym wyciągnął z komody butelkę starego miodu, nalał do kubków. Pili miód kubkami. Dziadzio śmiał się i kiwał głową, jakby z politowaniem.
— Oj, Tytus, Tytus, utikaty z Bukowiny, utikaty z Ameryki — zaskrzeczał cicho — a kuda teper utikaty?[39]
Zapomnieli o względach dla pszczół i jak młodzi chłopcy przesiedzieli całą noc gadając. Zmożony podróżami pan Dyzio spał tymczasem w najlepsze na kanapie. Po opowiadaniach pana Tytusa o podróżach, o przygodach, o Ameryce, o dzieciach i o interesach, przyszła kolej na dziadzia. Pan Tytus szczególnie dobrze rozumiał jego gwarę. Znów przesunęły się przed nimi: Armenia — Kaukaz — Syria — i Arabia. Góry, przeprawy wodne, piaski, karawany, seraje. I meczety i rozbójnicy kurdyjscy. I w końcu kościoły i nabożeństwa ormiańskie. I rodzice dziadzia, jego żona i dzieci... Bełkot dziadzia przechodził czasami w wykrzyki, w jakieś wyjące tony, wysokie piski. Ironia — w zadumę. Coraz trudniej było mu znaleźć słowa słowiańskie. Wciąż pokazywał coś palcem, jakby namawiał pana Tytusa, by tam gdzieś daleko coś zobaczył. Wygarniał z siebie całe życie, jakby wyciskał je, wydechiwał po raz ostatni.
— Meni tata kazała — ot jakby uczera: Abram! hajda Abram, to zrobyty tak a tak. I ja robyty — toczno! — Abram! tamto ne wołno! Nie! nie zrobyty nikoły! Potom, potom — haj! raz tata skazała: Abram! teper żeni. — I ja żeni.[40] — I tak wszystko! — Głady, Tytus, głady![41] ono tam, — ono tu, — ono poszło... oho!
Nazajutrz znów pewien Amerykanin zgłosił się do pana Tytusa. Był to dozorca sąsiedniego młyna, Herszko, czterdziestoletni Żyd, o atletycznej budowie, ubrany w szary miejski tużurek i wysokie buty. Przez grube szkła, ciemne i pełne oczy Herszka spoglądały pytająco, wyrażając badawczy spokój uczonego. Przed wielu laty pewien nauczyciel wiejski przezwał go Herkules. Miał to być złośliwy przytyk do imienia i do budowy ciała! Z czasem zapomniano o intencjach i nazwa się przyjęła. Lecz w opinii swej rodziny i swych współwyznawców ów Herkules nie nadawał się wcale do żadnych prac i w ogóle do pracy. Nadawał się na „pana“. Wysłano go więc do Ameryki: chce być panem — niech będzie panem! Po czterech latach Herszko wrócił do kraju. Pieniędzy miał mało, jednak ożenił się i zamieszkał w młynie. Trzymał krowy, konie i kilka psów.
Herszko przyszedł wraz z żoną, by powitać, by zobaczyć pana Tytusa. Za nimi biegł młody, miękki jeszcze wyżeł, dobrze utrzymany. Pan Tytus pamiętał, że niegdyś rodzina Herszka narzekała nań, zarzucając mu, iż oprócz nieróbstwa, trzyma zbyt wiele psów. Herszko istotnie lubił zwierzęta.
Pierwszy zapytał Herszko, ciepło jak stary znajomy, ale z zażenowaniem czy delikatną ironią, która miała służyć do pobudzenia rozmowy.
— Nie podobało się tam panu baronowi? Nima panów? Nima zabawy? Same bysnesy, co? Same chłopy?
— Mnie się spodobało — odpowiedział pan Tytus żartobliwie — ale dla innych.
— No to to, tak właśnie i mnie — ośmielił się Herszko — nie zazdroszczę nikomu, niech mają.
Tymczasem żona Herszka zdradzała zniecierpliwienie. Miała interes do pana Tytusa. Była to zupełnie młoda, niezmiernie tęga i jędrna blondyna, o twardym biuście i muskularnych kształtach. Miała coś z kolubryny do rozbijania wałów i mogłaby wzbudzić lęk swą postacią. Lecz oczy jasne, potulne, nieśmiałe i trochę skrzywiony wyraz twarzy uspokajały, iż widocznie natura nie użyczyła temu korpusowi żadnej napastliwości, ani może nawet zbytnich zdolności obronnych. Wysławiała się z trudem, lecz dodawała sobie otuchy cmokaniem i nieco kwaśnym uśmiechem.
— Właśnie, właśnie, pan baron prosto z Ameryki?
— Tak.
— To tam jest moja siostra — właśnie — to pan baron jej nie widział?
— Dobrze, a gdzież jest, w jakim mieście, w jakim stanie?
— Właśnie — ja dobrze nie wiem, jakoś Brod — brod, ale nie, Synfranciszka — to może pan baron —
— A jak się nazywa siostra?
— Ona? Fajngold Roza, ale po matce właściwie Gogel — ale wyszła za mąż, to ja znów nie wiem — Proszę — ona podobna do mnie — dodała prędko.
Pan Tytus grzecznie i uważnie przyglądał się Herkulesowej żonie, ale nie mógł sobie przypomnieć, by gdziekolwiek na całym obszarze Stanów spotkał podobną postać.
Herszko uśmiechał się pobłażliwie. On nie miał żadnego interesu. Chciał zobaczyć, coś usłyszeć może.
Z kolei więc pan Tytus zapytał Herszka:
— A wam co się nie podobało w Ameryce, Herszku?
— Mnie nic się nie spodobało.
— A czemu?
— Czemu? Bo roboty tam nima.
— Roboty nie ma? W Ameryce?!
— Dla mnie stosownej roboty nie ma.
— A jakaż to robota?
— Jak to powiedzieć? Każda dobra, ale — aby tak patrzeć, myśleć, głównie aby mieć czas, aby chodzić sobie, o! Przejechałem wzdłuż i w poprzek i nic. Raz tylko — —
— Co było raz?
— Tam w Oregon, to pilnowałem stawów — dużo ryby, woda czysta — aj — ajaj, jak ładnie. — —
— I cóż?
— I nic. Uciekłem. — Oni nie dali spokoju ani mnie ani rybom.
Dziadzio Bukolin, którego Herszko codziennie odwiedzał, dodał zakręcając nos złośliwie.
— Ot, psy brakowały u Ameryka. Ot, serce bołyt. Ystinno[42], Herszko.
Herszko uśmiechnął się jak augur do augura.
— Psów tam dość, ale nie dla mnie. Za biedny byłem na to. A cóż dopiero na krowy i na konie. —
Oboje Herkulesowie pożegnali się w końcu, i z daleka jeszcze kilkakrotnie w podziwie i uszanowaniu kłaniali się, uśmiechali się w kierunku pana Tytusa.
Dziadzio wyjaśnił, że Herszko odkrył mu swoją lekturę. Herszko nie był, broń Boże, uczony w piśmie, umiał odrobinę po hebrajsku. Uważając może, że Bukolin ma coś wspólnego z jakąś wiedzą wschodu — pokazał mu swą książeczkę, jedyną jaką posiadał. A może po prostu nie miał komu jej pokazać. Książki mają swoje losy. I ta właśnie książeczka trafiła do Herkulesa. Była to prosta opowieść chasydzka o pustelniku z Kosowa, reb Gerszonie, który szczególnie miłował zwierzęta. I oto jakie tytuły zapamiętał i opowiedział panu Tytusowi Bukolin: „Jak reb Gerszon wykupywał i uwalniał wszystkie ptaszki z klatek po jarmarkach i po chatach, dopóki miał pieniądze.“ I dalej: „Jak krowy i cielęta obcych ludzi chodziły tłumem za reb Gerszonem i porykiwały.“ A potem znów inny rozdział: „W jaki sposób reb Gerszon uwalniał na jarmarkach ptaszki z klatek, gdy już wcale nie miał pieniędzy. I jak brał za to setne lanie.“ Jeden z ostatnich rozdziałów był jeszcze dziwniejszy: „Jak reb Gerszon nie mógł spać w nowej chacie i płakał po nocach, bo słyszał jak jęczały drzewa niedawno przerżnięte piłą.“ Można by wnosić, iż Herszko jednak był trochę zmartwiony — tak sądził przynajmniej Bukolin — oto w całej książce o reb Gerszonie nie było ani jednej wzmianki o psach.

Te kilka dni na folwarku księcia upłynęły jak wieczność szczęśliwa. Pan Tytus zaniepokoił się nawet chwilowo. Gdzież mu się podział jego główny stosunek do ludzi: niezależność, opozycja nawet, to ja — tak i tak żyję — a to: ktoś inny. Lecz działał tu sam porządek domu. W szczególności służba księcia, która opiekowała się nim niewidzialnie, niepostrzeżenie prawie. Chodzono koło niego, patrzano nań, jakby wszyscy razem należeli do jakiegoś spisku, choć służbie nikt nie dał żadnych pouczeń, a raczej ludzie ci mieli jeszcze dawniejsze powody, aby żywić doń urazę.
Służba księcia składała się przeważnie z kobiet, nie brakło kobiet zamężnych, których mężowie zajęci byli na dworze księcia. Widoczne jednak było, że kobiety grały tu główną rolę. Przyjmowanie nowej służby było utrudnione. Nowicjuszki należały przeważnie do rodzin służby.
Dopóki książę był młodszy nie brakło z tego powodu różnych domysłów. Ale czy to z powodu dystansu jaki dzielił księcia od sąsiadów, czy to z powodu długich, dalekich podróży księcia, te domysły nigdy nawet nie doszły do jego uszu. Z czasem zamilkły. Niektórzy przyjaciele starali się wyjaśnić, że księcia nieraz razi zachowanie się mężczyzn należących do służby, a zatem głośne mówienie, głośne kroki albo rubaszne ruchy, a cóż dopiero klęcie i plucie. Otoczenie kobiece chroniło go od tego. Dawniej także dziadzio Bukolin dziwił się trochę tej swego rodzaju ekskluzywności, panującej na dworze księcia. Przyznawał jednak, że tu nie to, co na Pokuciu. I tutaj kobiety rządzą, ale znają swoją granicę, swą miarę, są pokorne i ciche. Niewiele go to wzruszało, że na Pokuciu ganił bądź co bądź damy, a tutaj chwali służbę. W każdym razie dziadzio był lubiany przez służbę. W czasie nieobecności księcia najstarsza ze służby, niemłoda już Ormianka, zwana Angelika, o łagodnym, rozmarzonym wyrazie twarzy, powolnych ruchach, choć nader pilna w robocie, stale przychodziła po rady gospodarskie do dziadzia Bukolina. Spełniając często prace za innych, a zawsze pracując wesoło i raźnie, nie potrzebowała zrzędzić. W ten sposób wciągając inne kobiety do współzawodnictwa, wciągała je do wyręczania siebie. Do obcych i do gości dochodziły tylko wyniki jej pracy i jej uśmiech. Jak w wielkiej sztuce, gdy wysiłek i trud są ukryte. Nią trzymał się cały dom księcia. Dawniej poza plecami nazywano czasem Angelikę — księżną. Choć nikt nigdy nie twierdził, aby książę zbliżył się do niej kiedykolwiek inaczej jak w formie uprzejmego rozkazu albo zapytania. Pozostała jej nazwa: kniaziowa gazdynia. Pod jej to kierownictwem zaznał pan Tytus co to znaczy opieka niewidzialnych duchów. Na takim tle tym przykrzej mu było myśleć o swych nie wyrównanych porachunkach z księciem. To chciał, aby te kilka dni nigdy się nie skończyły, to znów pragnął czym prędzej uciec stamtąd, by to nieskalanie białe tło jeszcze jaskrawiej nie ujawniało ukrytych krwawych zygzaków.

Ostatecznie wszyscy byli zajęci na swój sposób, a pan Tytus miał czas, aby „odzyskać“ i tę część kraju. Okolica nad Suczawą przypominała mu, nawet uzmysławiała księcia. Był to wstęp do spotkania, którego się dla siebie nieco obawiał, a do którego tęsknił. Gdy zapatrzył się na sfalowane linie brzegów Suczawy, oglądał się zaraz z niepokojem, czy gdzie w pobliżu nie ma księcia. Uprzytamniał sobie, że jest sam. Tym czulej tulił do siebie tę okolicę, tym goręcej obejmował ją, choć nie przyszło mu dotąd do głowy, aby tulić i obejmować księcia.
Suczawa wypada śmiałą strzałą z gór i nagle rozszerza się jej świat. Śmiałość jej prądu i czystość jej wód o barwie malachitu, co prawie stał się przejrzysty, to spojrzenie i uśmiech młodzieńczego bóstwa, co przybrało postać widzialną. Obce trosce, obce lękowi, leczące od lęku. Tam gdzie porzuca góry Suczawa przemienia się i rozwidla się kilkakrotnie. Płynie dwoma równoległymi ramionami o liniach brzegów sfalowanych szeroko, zgiętych równomiernie. Oba ramiona rozdalają się powoli, niepostrzeżenie, bez uczucia rozstania. Bo znów zbliżają się nieco ku sobie, aby znów powoli rozdalić się jeszcze bardziej. Ani razu nie zwrócą się nagle, ni razu nie zerwą się, nie skoczą raptownie. A tam gdzieś z daleka zaczynają powoli wracać ku sobie. Jakże tanecznie, jak wytwornie opanowują to dążenie, tę tęsknotę. Bo raz jeszcze i drugi odsuwają się znów wdzięcznie, starannie. Złączają się, spływają się w takim tańcu, który wymaga opanowania największego, płynności doskonałej. W takim, z którego wyklęta jest, nie, w którym nie pojawiła się nigdy postać skoku, ani myśl o szarpnięciu. W płynności idealnej, w przestrzeni zmienionej w taniec.
Ten skończenie harmonijny taniec wód podkreślają i znaczą drzewa, co zasiały się nad brzegami jakby aleje. Szeregi drzew wiekowych po obu brzegach obu rozwidlonych ramion oddalają się i zbliżają. Przeginają się i dygają wzajemnie. Tylko liście osik drżą nieustannie, uśmiechając się tysiącem czułych spojrzeń szepcą tysiącem drgań wytwornych. Drzew nic nie wzruszy, trwają wiernie zgodne, niezachwianie uprzejme w korowodach i ukłonach.
Pan Tytus chciał rozpoznawać w rzece różne fazy swej przyjaźni: Giorgio, mój słodki chłopczyku! My dear mister Grass! Mój książę! — mówił głośno, nie wstydząc się nawet sam siebie. Suczawa zwróciła mu przyjaciela. Mógł teraz bez lęku myśleć o spotkaniu. Zwracała mu siebie.

4
PANKA

Po kilku dniach pożegnał słoneczną, szczęśliwą Suczawę. W towarzystwie brata udał się do starej stannicy Panki, majątku graniczącego od północy z Dniestrem, a od wschodu ze stepem besarabskim. Panka była na przeciągu między stepem a górami. W tych samych pokojach jedne okna odkrywały widoczny poprzez drzewa parku step, a przeciwległe — sine zarysy wysokich Karpat.
Brat Dyzio wyjechał niezwłocznie, a pan Tytus pozostał w dużym opuszczonym dworze jak gdyby na wygnaniu.
Aż dziw, że ostał się ten dwór. Niegdyś obronny, ze śladami wałów, lochów, fundamentów, wież czy wedet, teraz jakże bezbronny, na samej granicy stepu, nieokiełzanego przez człowieka. Aż dziw, że nie pochłonął stannicy ten step, że nie najechał jej, nie zaburzanił, nie zapustynił. Jakże opustoszałe było wnętrze domu, jak zesztywniałe ściany, które od lat niewiele słyszały głosów ludzkich. Ostatecznie pokoje miały jeszcze dość mebli, sporo urządzenia. Ostatecznie stara służba sprzątała jeszcze i utrzymywała dom jak mogła. Ale ściany były gołe, na podłogach było niewiele dywanów i chyba tylko zupełnie stare, zużyte. Poznać było, że dom nawiedzali i ogołacali nie Tatarzy wcale, nie stepowi najezdnicy, lecz swoi. Własne dzieci, które wciąż czerpały z tej rodzicielskiej sadyby, a nic do niej nie dodawały. Taka była wdzięczność „światowych“ potomków wobec starej stannicy, wystawionej przed wiekami i utrzymywanej przez wieki, iż ją oskubano, opuszczono i oniemiono.
W smutku głuszy jesiennej zrozumiał pan Tytus, że niegdyś w młodości tęsknota jego ku stepom wybujała tu jak luksus rozpuszczonego dziecka. Nie wiedząc co i komu zawdzięcza, tęsknił jak prawdziwe enfant gâté, po prostu do nieprzyjaciela.
Panka od dawna stanowiła ostatnią strażnicę kraju drzew i kraju uprawnego. Ku południowemu zachodowi, w kierunku przeciwnym od stepu rozległe pola pokryte były kukurydzą, leżącą jeszcze na polach lub już złożoną w kopy. Dwór otaczały nienaruszone i nieskalane stepem polany parkowe, jedna od drugiej pooddzielana zwartymi szeregami dębów, i lip, niby ogromne nawy i sale ze sklepieniem niebieskim zamiast stropu. Każda dla siebie świątynia roślinności i świeżości — bez troski o to, czy tuż obok zaczynał się bezmiar stepu, bez jednego drzewa, bez jednej studni. Na folwarku całymi dniami żurawie studzienne śpiewnie lub jękliwie głosiły w step hasła o granicy uprawnego kraju.
We dnie Panka milczała z wyrzutem. Nocami tym bardziej napełniała uszy szeptami. I więcej jeszcze: kłębiącą się, kipiącą falą szeptania, wyrwanych słów, podartych zdań. Nie wiadomo skąd wypełzły. Jakby gładziutki, wyświechtany i świecący, ale stężały i zmurszały, jedwab starej zasłony okiennej sam z siebie zaczął szeleścić, drzeć się i pękać. I ukazywał w fałdach swych dziury, czarne ślepia nocy. Otóż to! znów ta dusza — zaciek przeklętego drożdża, co fermentuje po latach a bez końca! I to jakby zaciek w szczelinie cienistej dokąd nie dociera słońce. Cóż wysuszy ten ferment? Do jakiegoż świata można odeń uciec?
Dzieje pana Tytusa stężałe tu trwały dalej. Niegdyś bezmiar stepów wkroczył do stannicy tchnieniem jedynie i jako pokusa. Uwodził go, nękał przez całe lata. Dobijał się doń burzą stepową jak do stannicy. Stepowa burza bodiaków rozpędziła się ławą najezdników, kłujących a sytych, spitych sokami tej ziemi zgnojonej krwią. Zagonem takim bisurmanów dorodnych, co tratują wszelkie życie, zagalopowała się aż pod sztachety parku. I stanęła. Nad nią zawisły, zastygły prawie czatujące w locie orły stepowe. — Nieraz na obczyźnie i w latach tułaczki pan Tytus, gdy zamknął powieki, widział je. I tak samo, gdy wrócił do Panki zobaczył je daleko zastygłe w locie. — Nieco dalej ku południowemu wschodowi ścieliła się długa wiejąca trawa stepowa zwana włosem sierocym. Jak wypłukane płowe dziecinne czupryny, w ciągu wieków wyrosłe z czaszek pogrzebanych pod murawą mogił stepowych. Tak miękkie, że aż zmurszałe. Trwały tak, jaśniały i ciemniały po mogiłach sieroce włosy, a nie zasiewały się w parku, nie przybliżały się do osiedla. Tu była stara granica pana Tytusa.
Poprzez pola kukurydzy najdalej za pół godziny można było dojechać do Dniestru. Jak dno rzeki i sama głębia wodna różnią się od powierzchni, od lustrzanej tafli wód, tak prawie świat łożyska i przybrzeża Dniestru różnią się od dalszej krainy nadbrzeżnej. W kotłach za zakrętami ścian skalnych lub w miękkich łonach wklęsłych ławic piaskowych — cicho, bezwietrznie. Na wiosnę, nawet w zimie niewiele śniegu. Latem rzeka i cienie brzegów wysokich chłodzą gorąco. Ów zamknięty dla siebie świat łożyska przenosi od razu tam dokąd podąża sam Dniestr — w czarnomorskie południe. Inna jest dalsza przestrzeń nadbrzeżna ponad łożyskiem. Otwarta w bezkres, sięgająca ku stepom i ku górom. Wielkie śniegi zimą, roztopy wiosną, stepowy upał latem, wichry przez cały rok.
Lecz Dniestr jest w swej okolicy wszędobytny. Dotknie każdego wzniesienia, opłynie każdą górkę. Zapędzi się pochopnie ku wschodowi i rozleje się, to znów zakręci i zaszumi od południa. Zawróci i błyśnie od zachodu. Może kiedyś tu modlono się doń, jako do boskiego herosa tej krainy. W setkach skrętów, węzłów, zatok i klinów, jakby bez wyjścia, w setkach kluczek, wideł i nawrotów, karpackie wody sztuką, fortelem, rozmachem i cierpliwym wdzieraniem się, torują sobie drogę i idą naprzód. Otworzyły pokłady, wydrążyły zagłębia, wświdrowały się w nie korytarzami i przerąbały bramy. Dniestr ma wody sporo, lecz rozdarowuje ją i marnuje. To wykorzystały widocznie przed tysiącami lat jakieś rody ludzkie, o których nam nic nie wiadomo. Wykopały wzdłuż brzegu rzeki setki stawów dla łapania wody, może dla trzymania ryb, czy też dla zatrzymywania powodzi. I obwarowały je starannie dla tysiącleci. I tu lepiło się życie — jak wzdłuż niejednej rzeki — niby pszczoły wokół plastrów. Bo wysoki brzeg i dalsze nadbrzeże poza łożyskiem pozostały nadal puszczą lub stepem. W tych stawach teraz nie wysychające bagniska i puszcze wiklin, trzcin i burzanów dorodnych, a w nich gniazda, schowki i żerowiska ptactwa błotnego: czajek, gęsi i kaczek dzikich, bekasów i słonek. W setkach wgłębień, kątów i wąwozów, wśród półkoli, wykrotów, ławic i występów skalistych, otoczonych obronnie wodą, utorowane możliwości dla ludzkich osiedli i widoczne ich ślady. Ileż warstw, ileż kierunków tych fal: z południa, od morza, ze wschodu, z zachodu. Skąd przyjdą nowe?
Ta granica dniestrowa, przesuwając rozległe wymiary przeszłości wciągała w wędrówkę inną z niewidzialnego w widzialność. Jak organy rozrodcze ciała sięgają w przyszłość, tak Dniestr i niewidzialną pępowiną sięgał w przeszłość i organem przyszłości. Ze wszystkich granic ta jedna — nie przestrzennie tylko odgraniczała — lecz sięgała do środka, unosiła poza siebie.
Takie były korzenie, miąższ, organy i granice królestwa nadziei, ziszczającej się, prawie zwycięskiej.
Utrwalone nie tylko rysy człowiecze i linie, lecz rytmy ruchów i porywy. Ten odlew nadziei nie tylko trwalszy był, nawet prawdziwszy niż piękne sklepienie czoła, niż ciemna a bujna czupryna, niż gorące, natchnione nieobliczalnością oczy Tytusa.
Patrzał na kraj jak gdyby na swoje dzieło. Jak na zadanie półwypełnione, chociaż przecież sam był tylko jego przejawem, a jego zgoda była spóźniona i nastąpiła po zupełnym bankructwie. Nieustannie odczuwał potrzeby iść okiem za liniami nadziei drżącej w wyrazie kraju. Jak ślepiec dotyka palcami drogich lub znajomych rysów, dłońmi chciał przejechać po liniach i rysach krajobrazu. I wejść w każdą rozpadlinę, w każdą fałdę, w każdy jar. Pocieszał się, że wędrówki te nie były już szukaniem bezwyrazowego przestworza, lecz budowaniem, kompozycją, wykończeniem rzeźby.
Miał rację od dawna: Siebie szukać należy poza sobą. I znaleźć.



III. STARA PRZYJAŹŃ
1

W pierwszych dniach października, gdy pan Tytus wracał konno znad Dniestru ujrzał w oddali od drogi, która szła z południa, gęstą kurzawę. Nie osiadała. Ino wlokła się długo i niosła się chmurą ku stepom. Pan Tytus domyślił się, przynaglił konia. W osłonie kurzu zobaczył na gościńcu ciężką karetę zaprzężoną w sześć koni. Za nią podążało kilka powozów. Poskoczył koniem przez pola i niespodzianie dla jadących wypadł przez rów na gościniec. Pojazdy zatrzymały się. I zaraz w chłopięcych susach wyskoczył doń z powozu ktoś o potężnej tuszy. Był to brat Dyzio. Gdy tylko Tytus zsiadł z konia, Dyzio zasapany i poruszony ściskał go jeszcze serdeczniej i czulej niż przy pierwszym spotkaniu. Mówił wciąż przerywając:
— Rehabilitacja — sądowa, społeczna zupełna. I w prasie też: Wiedeń, Lwów, Czerniowce, Kołomyja, wyjaśnione wszystko. A wiesz chyba komu to zawdzięczamy.
Gorączka i czułostkowość Dyzia zawsze śmieszyły Tytusa. Przypomniał mu się dawny brat Dyzio, mały, niemal spuchnięty grubasek, kędzierzawy i trochę błazenkowaty z jelitami pełnymi pokarmu. I pełnymi uczuć. Choć powolny i na codzień bezwładny, zawsze koleżeński, zawsze przejęty nadmiernie sprawami starszego niewdzięcznego brata. W owe dawne czasy z wdzięczności za taką egzaltację, Tytus grzmotnąłby go w brzuch. I teraz coś ciągnęło go do tego starego odruchu. Miał co najmniej ochotę powiedzieć mu coś złośliwego. Lecz na to nie było już czasu. Ciężko obładowana kareta podjechała bliżej i stanęła. Otworzono drzwiczki i wysiadł z niej książę. Zanim zdążyli się przywitać, liczni goście z innych powozów wtłoczyli się między nich obu. Jeden przez drugiego wykrzykiwali co najmniej w pięciu językach. Było tam kilku krewnych, starzy przyjaciele i dawni sekundanci Tytusa. Wszyscy współdziałali w ostatnich staraniach księcia. Ściskali Tytusa i obracali go wokoło z hałasem. Pan Tytus dawał się ściskać, to opędzał się im z uśmiechem i bacznie oglądał przyjaciela. Zauważył, że nie zmienił się prawie. Powiedzmy tu mimochodem, że choć nieco starszy odeń, wyglądał — jak i dawniej — szczególnie młodo. Dziś oczy jego, zmrużone zawsze, zasłonięte powiekami, mierzyły coś w dali. Rzadko otwierały się w całej pełni. Gdy się otworzyły na chwilę, okazywało się, że są szczególnie duże, ciężkie, nieruchome i zdziwione, błyszczące, chciałoby się powiedzieć charakterystycznie południowe. Pan Tytus dostrzegł jednak, że przejaśniały nieco i blask ich zszarzał. Jak dawniej tak i teraz lekki uśmiech nie schodził z twarzy księcia. I w całej postaci młodość łączyła się z powagą. Szczególnie sposób w jaki odrzucał głowę w tył podczas rozmowy sprawiał wrażenie oddalania czy namaszczenia.
— God bless you, Ti — powiedział sucho i cicho.
— Thanks, my boy — powiedział Tytus jeszcze ciszej.
Podali sobie ręce.
Potem wszyscy jakoś umilkli.
— Chodźmy do domu — zadecydował Dyzio rozlewnie.
Do domu było niedaleko. Wszyscy szli piechotą, a pojazdy jechały powoli z tyłu. Tylko służba przyjezdna wysforowała się naprzód. Dom poweselał w jednej chwili. Znikło gdzieś czające się milczenie pełne zduszonego szeptania. Pochowały się upiory. Wesołość Tytusa spotęgowała się do pijaności. Patrzył na księcia z przerażeniem podziwu i szczęścia: że istnieje świat najdroższy, skoncentrowany w tej postaci jedynej, na tak małej przestrzeni! Że nie rozwiał się, nie rozprószył.
Gdy wszyscy zajęci byli kwaterowaniem się, książę usiadł w bocznym saloniku na fotelu. Tymczasem wniesiono z karety wannę i już przygotowywano dlań kąpiel. Książę odrzucił głowę, odpoczywał przymknąwszy oczy. Szeptał coś sobie. Zdawało się Tytusowi, że było w jego postaci, w jego wyrazie jednak coś innego niż dawniej. Gdy tak wpół leżał, wpół siedział na fotelu, przypominał duchownego, który ma spełnić jakąś czynność uświęcającą. To znów majestatyczną wielką damę, taką jak opisuje poeta Verlaine, której sama obecność wzywa, by upaść na kolana. Pan Tytus oglądał go, stojąc w kącie jadalni, nie widziany przez księcia. Tymczasem służący oznajmił, że kąpiel gotowa. Książę wstał, sprężystym, szybkim krokiem przeszedł przez pokoje.


2
GIORGIU — MISTER GRASS

Dla kronik i dla mierników bukowińskich było rzeczą ważną, że książę pochodził w prostej linii od ostatnich cesarzy bizantyjskich. Po ojcu był właściwie Grekiem. Lud nazywał go cesarski książę. Matka jego była Polką z Besarabii. Była siostrą matki Tytusa i Dyzia. Obie rodziny liczyły się do najznaczniejszych w obu krajach bliskich przestrzennie, a tak dalekich duchowo, na Besarabii i na Bukowinie. W dzieciństwie i we wczesnej młodości chłopcy często bywali razem. Różnili się niezmiernie. Giorgiu — takie było imię księcia — był delikatny, słaby. Wyglądał tak jakby go wciąż noszono na rękach, jakby mu nie dano dotknąć ziemi. Opleciono go zarówno pieszczotami jak i regułami, przepisami. Od wczesnego dzieciństwa zawsze poprawny, akuratny, brał dosłownie pouczenia i mierniki wychowawcze. Opowiadano o nim następujące wspomnienie. Gdy jako kilkoletni chłopczyna rozbił sobie raz głowę do krwi, na przemian płakał zacisnąwszy usta, to śmiał się wśród rzęśnych łez. A gdy pieszczono go i pocieszano: „cicho, nie płacz, nie płacz, dziecko“ — wykrzykiwał wśród łkania: „ja rycerz, ja nie płaczę, ja się śmieję. Łez nie pokażę.“ I uciekł na pół dnia z domu.
Chłopcy z Panki, Tytus i Dyzio byli natomiast zdrowi, rubaszni, zbyt samodzielni. Zasada podług której ich wychowano polegała na tym, aby broń Boże, nie popsuć ich „dobrej natury“. Wierzyli w nią rodzice. Wyrośli z nich rozhukani ryzykanci. Dobra natura wybujała więc sobie w całej okazałości. Imponowali Giorgiowi niemało. Na razie nie mógł w niczym im nadążyć, zwłaszcza że jednocześnie starał się być wierny licznym i przesadnie dokładnym przepisom swej mamy. Co oni jednak brali w rozpędzie i z amatorstwa, i siłą fizyczną, to Giorgiu nadrabiał ćwiczeniem, wprawą i niestrudzoną wytrwałością. Czy to było łażenie po drzewach, czy skakanie, jazda konna, pływanie czy strzelanie. Chłopcy narażali go niejednokrotnie na prawdziwe niebezpieczeństwa, co więcej skłaniali go wprost by szukać niebezpieczeństw. Te sprawy nie psuły ich przyjaźni, bo Giorgiu po koleżeńsku ukrywał je jakoś przed rodzicami. A jednak od młodości przyjaźń jego z chłopcami z Panki, zwłaszcza z Tytusem, który nadawał ton we wszystkim, była wystawiona na niejedną próbę przykrą. Tytus sam przyznawał później, że nieraz krzywdził małego i mniej wyrośniętego Giorgiu, a Dyzio chociaż nieraz brał go w obronę, zawojowany przez Tytusa ulegał jego przewadze. Nieraz gdy Giorgiu z trudnością wstrzymywał łzy, gdy już było widoczne, że go skrzywdzono, Tytus wykrzykiwał szyderczo, nielojalnie i z bezlitosną złością: „Ty cacany Giorgiu! Ty konfituro, lukrecjo nudna! Ty wstrętny maminsynku!“
Później spotkali się w szkole ojców Jezuitów. Tytus jako najsilniejszy i najodważniejszy w klasie zadeklarował się jako obrońca Giorgia. Ale po niedługim czasie nielojalnie rozpowszechnił przezwisko: „maminsynek, legumina“. Te nazwy przylgnęły na długo do Giorgia. Nie wiadomo co odczuwał, bo nie przejawiał niezadowolenia. Lecz się okazało po niedługim czasie, że maminsynek lepiej pływa, lepiej skacze i o wiele lepiej strzela od swego protektora. Nie ustępuje mu nawet w jeździe konnej, a przewyższa go, jak zresztą całą klasę, we wszystkich grach i naukach. Giorgiu zwyciężał przepraszającym uśmiechem. Po jego zwycięstwach Tytus chwalił go głośno lecz protekcjonalnie: „Ha, dobrze, dobrze, maminsynek postawił się.“ Giorgiu jednak nie był uznany za współzawodnika Tytusa ani zresztą sam nie chciał uważać się za takiego. Zapewne przez to wszystko nabierał powoli hartu całkiem innej próby. Uważał za swój obowiązek, by robiąc wszystko jak najlepiej, lekceważyć po trosze przynajmniej zewnętrznie swoje osiągnięcia. Znosił wszystko bez śladu, gładko, był dalej niezmącenie poprawnym. Nikomu z kolegów nie imponowała właściwie ani odwaga ani sprawność Giorgia, ani tym mniej jego cierpliwość. Uważali, że jest koleżeński i miły, dziecko, dzieciątko, ot, maminsynek! Arbitralność i pogarda dla czułostkowości jaką okazywał Tytus usuwała wszystko w cień, sekundowała bowiem potężnej fali wyzwalania się młodzieży spod wpływu dorosłych. Takich cech Giorgiu nie miał wcale. Wpływów domowych i matczynych nigdy się nie wstydził ani nie zapierał. Trzeba jeszcze dodać, że Giorgiu był i pozostał religijnym. I był tak wierny swemu wyznaniu wschodniemu jak matce, która zresztą była katoliczką. Także obaj chłopcy z Panki byli oficjalnie prawosławni, ich mała religijność dozwalała na większe zewnętrzne wpływy zwyczaju katolickiego.
Giorgiu widocznie często cenił i przeceniał tych, co go lekceważyli. Nawet tych co niejedno gorzej umieli od niego. W rzeczywistości właśnie przez to nauczył się niejednego. Lecz jego zdolność podziwu i potrzeba podziwiania niemało śmieszyły a nawet drażniły Tytusa. Czy widział w tym coś czego mu brakło? Tytus usiłował je zdusić. Na podziw odpowiadał przeczeniem, albo nawet wyprzedzał szyderczym wyzwaniem i gasił porywy Giorgia. Na pewno ranił go tym, ale nieraz na pewno hartował go i pogłębiał. Obaj przepadali za nowościami, zapominali szczęśliwie o porażkach, a także o wzajemnych tarciach. A przecież łączyło ich niejedno. Obaj spodziewali się wiele od przyszłości. Powolny i nieco bezwładny choć dobroduszny Dyzio nie miał ani planów szczególnych, ani też nie lgnął żadną nadzieją do przyszłości. Był przywiązany do ludzi bliskich i rzeczy bliskich. Tytus szarpał się, dusił niezadowolenie i rozczarowanie. Jego dziś kłóciło się z jego wczoraj. Wciąż zaczynał na nowo. W Giorgiu nie ujawniało się ani zniecierpliwienie ani rozczarowanie. Uczył się, uczył się wszystkiego. Ksiądz rektor Johannes nazwał go pszczółką. Jak czarna pszczółka niestrudzenie znosił miód do swych plastrów.
Potem chłopcy rozdzielili się na lata. Giorgiu pojechał z rodzicami do Anglii, tam kończył szkołę. Tytus krążył i rozbijał się między Bukowiną, Lwowem a Wiedniem. Jakie dziesięć lat później nie kto inny bo Giorgiu uzyskał w obcych krajach rozgłos szczególny. Nazwał się wówczas Mister George Grass. Nazwisko to dość często wypływało w różnych częściach świata, a mianowicie tam, gdzie była jaka wojna. Ostatnio walczył jako ochotnik w wojnie roku 1870 po stronie francuskiej. Nieco później Mister Grass zasłynął także jako myśliwy na różnych terenach, w krajach niejednokrotnie wcale odległych. Na północy rosyjskiej, na Uralu, w Afryce, w Indiach, wreszcie w Alpach, gdzie oprócz polowania na steinbocki nęciły go niebezpieczne tereny górskie. Pan Tytus siedząc wciąż kołkiem na Bukowinie zgadywał, że Giorgiu szuka niebezpieczeństw. Doszukiwał się swego wpływu na maminego synka.
Po powrocie do kraju książę od razu natrafił na okres szczególnie awanturniczy w życiu swego przyjaciela. Przeszedł z nim nowe próby.
Wieść o nich nie zyskała uznania Tytusowi, przeciwnie, zagęściła wobec niego chmurę niechęci, nawet potępienia. Przede wszystkim Tytus odbił księciu narzeczoną z dawna przeznaczoną mu przez rodzinę. Ożenił się z nią. Zawikłania te rozdzieliły obie rodziny, w szczególności wywołały wytrwałą opozycję przeciw Tytusowi ze strony młodszego brata księcia. Był to młodzian chorowity, nieustępliwy weredyk, nieco ponury, z temperamentu nieco podobny do pana Tytusa. O jakie dwanaście lat młodszy od Tytusa nie miał dla niego tych względów słabości czy uznania, jakie mieli rówieśnicy. Nie szczędził mu przytyków, słów potępienia. Skończyło się na pojedynku, a od tego chorowity młodzian ciężko poraniony zmarł. Wszyscy obwiniali głośno Tytusa. Podróż do Ameryki przecięła te zawikłania. W ciągu lat uświadomił sobie Tytus, że jeśli jest ktoś oprócz ojca, dla którego warto było poświęcić życie (narażane przezeń nieraz tak głupio), to właśnie jedynie Giorgiu.

3
PRZYJACIELSKIE KOŁO

W wielkich srebrnych kandelabrach pełkotały grube żółte świece. Lamp naftowych w Płosce nie było. Od żaru świec było ciepło. Panowie siedzieli daleko od stołu, na starych wygodnych złotospłowiałych fotelach, misternie ozdobionych drewnianymi rzeźbami, rozmieszczonych swobodnie.
W blasku świec szafirowe barwy haftowanych postaci odbijały się żywo choć dyskretnie. Na hafcie unoszącym się nad głową księcia rozmarzona pasterka z rozwianymi srebrnymi włosami czytała książkę. Nad ramieniem pana Tytusa spoczywała czereda kędzierzawych szafirowych owiec. Dyzio trzymał rękę na hafcie przedstawiającym dorodną markizę. Tylko burmistrz Czerniowiec stał za fotelem. Trzymając ręce na fotelu dotykał nimi brzegu haftu, który przedstawiał piękny krajobraz: nad zielonymi pagórkami wschodziło słońce, z doliny unosił się srebrny dym, jak gdyby jakiejś ofiary. Mały, czupurny i właściwie awanturniczo-pedantyczny burmistrz Czerniowiec, imiennik i rodak poety z Czarnolasu, opanował na razie całe to towarzystwo. Rozprawiał o nowych planach rozbudowy miasta i kraju, a potem o coraz to wyższych materiach.
Naprzód wyciągnął z kieszeni mapę pokiereszowaną czerwonymi liniami i plamami. Położył ją na małym stoliku inkrustowanym złoconymi skrzydłami fantazyjnego ptaka. Objaśniał mapę: barwa zielona to teraźniejszość, czerwień to plany przyszłości. W istocie pod czerwienią przyszłości trudno było rozróżnić teraźniejszość. Nie ograniczał się jednak do Czerniowiec. Gdy już nasycił i jak się zdawało zadziwił słuchaczy, wyjął drugą mapę własnej roboty. Była to mapa środkowej i wschodniej Europy, ale o takiej podziałce, że Bukowina była wielka i dokładna, a sąsiednie kraje jak Polska, Węgry, Rumunia, a nawet Rosja — były malutkie.
— A cóżeś to za potwora libijskiego spłodził? — przedrzeźniał go Dyzio.
— Potwora?! Patrzajcie go! Ein unausstehlicher Zweifler! Przecież ja w innych krajach nie mam zamiaru działać, tylko w Bukowinie.
— No, ale żeby Rosja była mniejsza od Bukowiny...
Gładko wygolone i zadowolone oblicze burmistrza nabrzmiało purpurowo, jakby za chwilę miał nastąpić atak apopleksji lub co najmniej wybuch oburzenia. Spiczaste wąsy zaostrzyły się jeszcze bardziej. Macał się po bokach jakby szukał szabli. Zamiast tego wyciągnął jedną po drugiej dwie purpurowe chusteczki do nosa. Długo wycierał nos. Wykorzystał pauzę dla pogrążenia Dyzia milczeniem.
— Jak mi cię żal — rzekł wreszcie — sama twoja nieświadomość cię gubi. Ale jestem pobłażliwy. Spytaj zresztą brata, który nie siedzi kołkiem w Kołomyi czy w Słobodzie.
Cmoknął i zakończył chłodno, pogardliwie: — Wyjeżdżasz z Rosją. Czyż sam ogrom, samą liczbę stawiasz ponad wszystko? Bukowina to jakość. To kraj pionierski. Nie monotonny, lecz kraj wielu narodów. I jeszcze więcej trzeba by tu zharmonizować. Zobaczycie.
I dalej snuł swe plany żeglugi dniestrowej, kanału Dniestr-Prut. A nawet najnowsze plany elektryfikacji za pomocą Dniestru — I drogi, i kolejki dojazdowe, i stadniny zarodowe (wszystko w braterskim porozumieniu z Galicją).
Goście ziewali i wstawali, książę słuchał nieporuszenie i uważnie. Pan Tytus z lubością spoglądał na optymistycznego burmistrza.
— A wszystko to — kończył [ten] — zależy od Czerniowiec, od głowy, a raczej od głów naszych, od uniwersytetu głównie i od teatru.
— Zaraz. Może zechcesz nam to wytłumaczyć, co chłopi z Poljana Mikuli albo z Płoskiej czy z Kirlibaby mają z tym wspólnego? Czy pojadą do teatru? A przecież uniwersytet jest niemiecki.
— Macie go! Znów nie rozumie! Ależ to ramy tylko. My wszyscy musimy mówić pięcioma albo sześcioma językami: po rumuńsku, po polsku, po rusku, po niemiecku i po węgiersku. A przede wszystkim po francusku! Zamierzamy założyć takie bursy studenckie, aby w każdym pokoju było po pięciu uczniów, każdy innego języka. I aby wszyscy umieli po francusku! I by w tym kierunku rozszerzyć uniwersytet. Aby promieniował jak słońce. — Pomilczał dłuższą chwilę.
— Mamy tu wzniosłe tradycje i wskazówki — wskazał na pergaminową teczkę, leżącą na stoliku.
Zamyślił się i mrużąc oczy patrzył długo na barona Romana smukłego i smagłego pana o rysach wschodnich.
— Jak sądzisz, Romanie, zdaje mi się, że dziś to stosowna chwila przypomnieć naszemu związkowi stryja Izydora. —
Baron Roman mruknął coś grzecznie.
— Proszę panów — mówił burmistrz powoli a coraz głośniej — stryj tego oto przyjaciela, był to wielki filozof. I prorok, że tak powiem. Wiecie coś o tym, ale może niedokładnie. Mamy tu zbiór jego pisem, powstały one między rokiem 1848 a 1860. Tu są gotowe maksymy, wskazówki. A nawet plany szczegółowe. Stąd był rodem, zawsze dbał o nasz kraj, ale mieszkał stale w Kołomyi. Zapewne chciał być bliżej świata... Te pisma z trudem zebraliśmy. Dla uczczenia dzisiejszego dnia chcę powołać komitet wydawniczy. I panów mam zaszczyt zaprosić.
Otworzył pergaminową teczkę, w niej leżały porządnie spięte listki i kartki pogniecione, ale pracowicie wyprasowane.
— Proszę — wołał burmistrz, jakby na kazaniu — nasz filozof przygotował lat temu czterdzieści cały plan. — Przerzucał kartki — Każda maksyma, każda wskazówka po francusku, a tuż obok po polsku, po niemiecku, a cyrylicą po rusku, po rumuńsku (gdyż tak wówczas pisano). To istne Novum Organum, to nasza encyklopedia bukowińska. Niestety, niestety. Zachowało się zbyt mało. Gdyż stryj Izydor rozsyłał i rozrzucał te kartki po świecie.
Oglądał się podejrzliwie jakby z groźbą we wzroku przeciw oponentom. Wszyscy milczeli cierpliwie. Właściciel majoratu w Berhomecie stryj stryjeczny Tytusa i Dyzia, bardzo tęgi a zbyt niedbale ubrany starszy pan w wysokich zasmarowanych butach i gospodarskiej zielonej kurtce poprosił o głos. Cedził niedbale:
— Stryj Izydor, czekaj, jak to było, musiał się obłożyć dwiema kobietami naraz, bo bez tego nie mógł zasnąć czy nie mógł filozofować. Prawda, to filozofia kapitalna. Tylko czemu nie pisał jeszcze po turecku.
Bratanek filozofa rozchmurzył się i parsknął śmiechem, a imiennik poety z Czarnolasu zawahał się na chwilę. Rzucił zlęknione spojrzenie na księcia, jakby prosił o pomoc, po czym wąsy zjeżyły mu się, twarz przybrała wyraz zawadiacki i zacięty. Opanował się i mówił chłodno:
— Mam wyjaśnienie i na to. Szczegóły biografii są częściowo znane. W tych plotkach o donżuanerii Izydora mam prawo widzieć zemstę — zemstę krewnych głównie, którzy woleli na wieki pozostać kołtunami, niż wznieść się do szlachectwa. Woleli żyć z poddanych, nadużywać dziewki wiejskie, niż pójść za głosem Izydora, choć we własnym interesie. Choćby na to, by ich kiedyś nie wyrżnęli. Może to tabu. Podoba ci się taka filozofia? Czytałem wprawdzie, że niektórzy lamowie w Tybecie praktykują podobne ogrzanie. I że muszą to być gwarantowane dziewice, gdyż inaczej żywioły życiowe nie wysączyłyby kropelek ducha. Izydor tego nie potrzebował. —
— Zostawmy plotki — przerwał pan Tytus — skoro biografia jeszcze niekompletna. I pomińmy krople, skoro mamy tu całe fale ducha. To ważne jakie są zasady naszej encyklopedii.
Burmistrz wzniósł się na palcach i rozchmurzył twarz uśmiechem wdzięczności.
— Widzisz, Tytusie, jak dobrze, że jest tu ktoś taki jak ty. Proszę posłuchać.
Milczał długo, rozczulił się prawie, po czym wspiąwszy się na palcach i podnosząc ręce znad wyhaftowanego słońca, wygłosił monotonnie lecz wyraźnie:
— Oto maksyma. Rozum jest naszym sklepieniem, swoboda jest naszym słońcem. Braterstwo naszym ojcem, równość naszym pedagogiem (napisane po francusku i we wszystkich językach. Kartkę tę otrzymałem z Kirlibaby).
— Cudownie — przerwał pan Tytus. —
Burmistrz ogrzany ciągnął dalej:
— Każdy wolny obywatel będzie myśleć po francusku, choć powie to dźwiękami mowy, w której się wychował (we wszystkich językach). I dalej: Niegdyś grecki język był tym czym dziś jest francuski, to jest językiem cywilizowanym. Formując podług niego nasz ojczysty język, cywilizujemy się, stajemy się równi, braterscy i wolni (to po rusku cyrylicą).
Namiętności jak dzieci broją sobie cały dzień. Wieczorem przychodzi do nich rozum, jak ojciec bez kija (po francusku i po polsku, przysłane z Kołomyi od pana Singera — fabrykanta wody sodowej). Uformowanie braci chłopów podług myśli oświeconej, to nasz główny cel. Ludzie od nawozu, nie zepsuci, prędzej uwierzą perswazji rozumu, niż inne jego dzieci uperfumowane i rozpieszczone. Lekarze, troszczcie się na każdym kroku dzień i noc o zdrowie ludu. Wyrwijcie go z cierpienia. Gorliwie pomagajcie dobrotliwemu rozumowi, który gardzi kijem. Nauczyciele! wyście jego apostołami, jak ów ulubiony Johannes. Księża! poczekajcie chwilę, nauczcie się czegoś! Byście nie ściągnęli na siebie gniewu jak Faryzeusze (po francusku, po niemiecku i po polsku. To przysłała Pani z Wassilków Torosiewiczowa z Turki).
Jean Jacques Rousseau jest wielkim prorokiem, ale umieszcza równość gdzieś tam wysoko poza plecami jak gdyby bożka, tak jak księża zbawienie poza światem (po francusku). Równość nie paraduje na rynku w uniformach, równość nie pudruje się jednakowo na balach. Równość siedzi sobie w szalecie w Suczawie czy w Płosce, w Putylli czy w Gurahumora. Zadowolona przy ogniu i przy fajce rozmawia z krowami (po francusku).
Apel do sędziów (po francusku, po niemiecku, po polsku). Kruk krukowi oka nie wydziobie, wszyscyśmy ludzie, lecz dopiero kara łamie człowieka i poniża człowieczeństwo jeszcze więcej niż zbrodnia. Wykrzywia dusze, czyni z nich potwory. Zakazy, groźby, kary i strachy, to rodzeni bracia morderstwa, złodziejstwa i oszustwa. Ty czcigodny i uczony sędzio, ty wierny i czujny strażniku więzienny! Jak kwoki cierpliwe nieustannie wylęgacie zbrodnie. Zamiast wypełnić pustkę zabieracie tylko nędzarzom moralnym ich mizerne resztki. A ty, bracie, zwany przestępcą, sam chowasz swych męczycieli i katów, sam budujesz szubienice i więzienia. Karą nikt jeszcze nie ocalił ofiary od zbrodni, ani nie pocieszył jej. Kary i więzienia to największa hańba zacofanej ludzkości, to piekło na ziemi. Kamień rzucony przeciw kamieniowi daje odpryski i rani. Rzućcie go w próżnię i w wodę głęboką. Otwórzcie więzienia. Usiądźcie razem z więźniami w ciszy i w równości. Sędzia niech będzie doradcą i przyjacielem. Niech zejdzie z piedestału, niech stanie się wzorem cierpliwości, wodzem ludu (przysłał radca sądowy Kirngarten).
Apel do wojskowych. Wojskowi! oficerowie, generałowie! wasza rola skończona. Zamiast rozkazu zbliża się perswazja. Zamiast skupienia w szeregach — rozsypka swobodna. Jedno wam pozostaje: rozsypcie się czym prędzej, abyście nie ukrzyżowali dobrotliwego rozumu (po francusku i po niemiecku. Przysłał rotmistrz Wepruk ze Lwowa).
Wady są porozdzielane, aby nikt się nie wynosił ponad innych. I my Polacy mamy wiele wad nieznośnych. Najgorsza z nich to pycha. Ale usprawiedliwione będą, jeśli to wszystko pójdzie na opał dla swobody (po francusku i po polsku. Ksiądz Trembecki z Peczyniżyna).
Jeśli są gdzieś anioły na świecie, to są kobiety z ludu. Przy takiej kobiecie odrodzisz się dopiero ze zwierzęcia w swobodnego człowieka. Ich skromność jest słodyczą, ich cichy rozum jest głębią. Bracie chłopie! Szanuj twą kobietę. Nie tknij jej ręką. Ona godna być królową (po francusku i po rumuńsku cyrylicą).
Ze wszystkich przywilejów pojedynek jest najmniej szkodliwy. Szkodzi tylko jednej warstwie, tej, która ma ochotę rozbijać sobie głowy. Ale pełny orzech nie nastawia się tak do stłuczenia jak pusty. A honor nie siedzi na nosie, ani w minach, ani w słowach. Myśl przyzwoicie o ludziach, to nie będzie pojedynków (po francusku).
Mosty, drogi, koleje żelazne, lekarstwa, książki, czystość, zdrowie i prawo łagodne, to winniśmy zostawić ludowi, zstępując do snu (po francusku).
Widziałem jak uciekała pańszczyzna z naszego kraju. Łopotała jak stado kruków spłoszonych od żeru. Zobaczyłem jak zbliża się rozum. Zrozumiałem o co chodzi. Wyprostowujcie przed nim ścieżki (po francusku i we wszystkich językach).
Życzliwość powszechna prostuje ścieżki Pańskie. Was den grossen Ring bewohnet huldige der Sympathie! — Pan burmistrz przerwał, dyszał ciężko, pokonywując wzruszenie. Utracił sporo ze swej zadzierzystości. Oglądał badawczo obecnych. Nieco zmęczony usiadł na fotelu, zasłaniając głową haft słońce. Znad jego głowy wznosił się dym haftowany srebrem na fotelu. Burmistrz pukał palcem po papierze, przewracał kartki.
— To tylko próba — powiedział — a jest tego jeszcze niemało. Każde niemal słowo zasługuje, żeby je wszczepić sobie na całe życie. Potem jeszcze jest część druga, gdzie wyszczególniono dokładnie jak budować kanały, w których miejscach, jak osuszać moczary i wyzyskać potoki, jak przebudować miasta i założyć nowe, jak hodować rasy bydła, jak udostępnić Dniestr dla żeglugi. A kto się tym przejął znajdzie z postępem czasu dużo okazji dla działalności w duchu naszego proroka.



IV. PAN TYTUS JEDZIE[43]

Po tych wszystkich perypetiach i spotkaniach Pan Tytus przybył wreszcie, jak to widzieliśmy na początku niniejszego opowiadania, do Słobodiji, aby stamtąd wybrać się na wesele. Ze Słobodiji jedzie w wietrze do Berhometu nad Seretem, gdzie jest inny majątek jego rodziny. Tu następował obszerny opis wiatru nad Bukowiną. Z Berhometu udaje się Pan Tytus przez Wyżnicę drogą w górę Czeremoszu na wesele siostrzenicy do Krzyworówni. Nad Czeremoszem następuje spotkanie z resztą gości weselnych, zdążających przez Bukowiec z Kołomyi i Kosowa.



V. SŁOBODA WŚRÓD LASÓW
1
UROCZYSKO — ROPA

Kiedy pan Tytus a także Herszko spod Suczawy, a nawet owczarz z Jałowiczory szukali świata, wędrowali za dolą do Ameryki, a z nimi setki i tysiące im podobnych; inni szukali skarbów i Ameryki tu na miejscu. Kopali w ziemi za ropą naftową.
U podnóża Karpat wschodnich, o jakie dwadzieścia pięć kilometrów od Kołomyi, jest malutka kotlina, szczególnie ustronna, szczelnie osłonięta pasmami porosłymi lasem bukowym, szczególnie słoneczna, sucha i cicha. Tam powstała pierwsza kopalnia ropy naftowej, znana nie tylko na naszych ziemiach, lecz także w Europie i poza Europą.
Mówi się, że skarby kryją się, bo ludzie tego tylko szukają, o czym mówią wszyscy, o czym wszyscy wiedzą. Lecz nasza kotlina tak starannie ukryta, że zanim zbudowano tor kolejowy, trzeba było chyba ująć wędrowca za rękę i zaprowadzić go na miejsce, inaczej wszędzie indziej by trafił, tylko nie tam. I tak, kto by wędrował pieszo grzbietami od Podgórza ku górom, niełatwo odszuka to czy owo małe pasemko dla zejścia, ominie kotlinę, przejdzie obok skarbów. Kto by zaś jechał z dołu kotlinami, na tego nieustannie czyhają, już od stolicy dorodnych Peczynihów, uwodne drogi i dróżki rozstajne. I nawet gdyby dojechał do wygonu leśnego, zwanego z wołoska Rungur, najprawdopodobniej zboczy w którąś z licznych kotlinek. Bądź ku Markówce, gdzie otwarta droga wije się wśród jasnych pól, między jasnymi chatami, wśród sadów i parcelek dębowych, a kończy się hen pod Białą Skałą, u stóp góry Waratyk, skąd wytryska lecznicze i święte źródło, zwane Doboszowym. Albo skręci ku Złotemu Potokowi, w cienistą lecz wesołą puszczę bukową. Albo na Reszetowo, gdzie lasy trzymają się stromizn, a odsłonięta dróżka, buszując tędy i owędy przez kotliną, przez ostępy malinowe i ożynowe, pnie się wesoło jakby umówiona na spotkanie z kimś najmilszym, w jakieś beztroskie nigdzie. Albo na Suchy Potok, gdzie utorowane przez drwali w podatnym piachu tropasze kołowe, jak aleje monumentalnego parku zapraszają swą dostępnością. Najłatwiej pojedzie sobie wędrowiec na wieś Słobodę, ku widocznej z daleka przełęczy Styr, jedynemu miejscu skąd, jak przez bramę gościnną zapraszają pasterzy i wędrowców nie kończące się i w łagodnych falach spiętrzone pasma wysokich połonin: Rokieta, Łysyna, Bukowiec, Ihrec. Mało kto dotrze do naszego miejsca, gdzie strome stoki zbliżają się i zwierają, gdzie potok zakręca prawie ślimakowato, gdzie kończy się świat.
Cały to kraj intymnych kotlinek, kolekcja gniazd górskich przeznaczonych dla siebie samych i dla przyjaciół. Nie można jak to bywa w szerokich kotlinach górskich zerknąć tu i tam, polubować się z daleka tym i owym. Trzeba wybrać, zostać na miejscu, zaprzyjaźnić się. Nasza kotlina tak jest zamknięta przez samą przyrodę, że nawet wiatry zachodnie z trudem przeciskają się przez nią. I to tylko swoim własnym wąziutkim płaiczkiem wiatrowym. Tam to jedynie słychać to rozlewne śpiewy fłojer wiatrowych, to dziwnie głębokie tony jak gdyby przez szklane piszczałki dęte, to przekorne gwizdy wiatru. Wszędzie indziej cicho. Wiatry grają swobodnie tylko na czubach i czołach wierchowin. Z wysoka las lasowi odpowiada, jak chóry cerkiewne. W zimie za śladem wiatru, czubate szczyty bukowe kędzierzawią się nieraz misterną koronką szronu. Także chmury toczące się z wielkich wylęgarni i kołowisk nad Czarnohorą, i z mniejszych pod Łysyną, nie zniżają się ku kotlinie. Ciepłe i suche powietrze wypycha je, płyną wysoko, nieraz topią się wysoko w błękicie. Zresztą — nawet gdy latem zagony chmur ogarną całą Wierchowinę huculską, a ulewa trwa dniami i tygodniami, gleba naszej kotliny pochłania wodę prędko, w kilka godzin po największej ulewie jest sucho.
Tę kotlinę od dawna zowią Uroczysko Ropa.
Uroczysko — bo powiadają — od dawna przechodzili tędy wiosną, latem i jesienią, od wschodu słońca, od szlaków stepowych, starcy z bractwa lirników, rachmannej wiary strażnicy. Czasem widomi — po dwóch, po trzech staruchów wąsatych, białych — częściej niewidomi, prowadzeni przez wyrostków. Odpoczywali sobie na Uroczysku. Czasem przyszło ich więcej. Na stokach wśród leszczyn, na polanach poniżej starych lasów, nad cieniutkimi potoczynami, grupkami siadywali nad watrą, nachyleni ku sobie. Nie śpiewali wcale, głośniejsze słowo od nich nie wyszło. Nie wiadomo czy wiecowali szeptem, czy się modlili. Potem dalej dreptali swoimi tropaszami, które woda przez puszcze utorowała, albo przez przełęcze płajami, które od dawna wyrąbały wichry. Podążali ku szczytom, ku skrytkom im tylko wiadomym. Potem jakoś wracali z gór po jednemu. Przychodzili na Uroczysko umierać. Całkiem wyschli, biali, czy to łysi czy kudłaci, ze świecącymi oczyma lub ślepi. Widomy czy ślepy, pasterze sądzili, a nawet tak świadczyli, że przez cieniowe ciało takiego starucha świeciło coś już z daleka: pewnie rachmanna życzliwość dla świata. Tyle w nich z życia pozostało. Więc niejedna tam mogiła dziadowska sterczy ukryta wśród leszczyn na stokach. W łonie ziemi zasiano kości dziadowskie jak relikwie Uroczyska.
Wokół Uroczyska jak wokół ołtarza to wachlarzowato wznoszą się i piętrzą, to promieniście sięgają z rozmachem, pasemka i pasma lesiste. Na ich stokach w miękkich kieszonkach leśnych, wśród zielonych świateł, wśród zielonych cieni, na polankach odkrytych, jak zielone oczka leśne, od wieków osiedliły się rody pasterskie różnego pochodzenia. Niektóre wymieniane już w dokumentach z czternastego wieku osiedla wołoskie. O czym świadczą do dziś nazwy: Rungur oznacza wygon leśny, Lucza i Luczka, to jasne polany wśród puszczy. I inne podobne nazwy, jak Osławy, Delatyn. Są tam także szlacheckie zaścianki, wojackie rezerwy starej Rzeczypospolitej, pomieszane z ludem zbiegłym z Ukrainy od prześladowań. Są to: Berezów Dolny, Berezów Średni, Berezów Górny i Bania Berezowska. Są wreszcie osiedla rozbójników, zbiegów pańszczyźnianych, jak: Słoboda, Zarzecze; Cyganów, jak: Czarny Potok.
Okoliczni pasterze nie osiedlali się wcale w Uroczysku. Mieli tam tylko pastwiska. Od wieków jak i dziś słychać tam wiosną i latem, w głębi kożuchów zieleni, a jesienią wśród jaskrawych krwawo-złotych bukowin pieśni dziewcząt pasterskich. Szeroko, miarowo a dziarsko i zwycięsko rozbrzmiewają dziś jak i dawniej.

Oj koby ja ne spiwała taj ne hałakała
Dawno by my wże zazula na hrobi kowała[44].

Uroczysko ma także nazwę Ropa.
Właściwie nazwę tę nadano od dawna strumykowi, który wypływa ze skałek, ukrytych w jarach, wśród gęstych bukowin, blisko przełęczy, na granicy wioski Osław. Ten stok nazywają Jedernyj czyli Jędrny. Uroczysko nie obfituje w wodę, ale te potoki, które posiada, są niezawodne, nie zmniejszają się, ani nie zanikają, płyną głęboko jarami bukowymi, osłonięte lasem, mrokiem i listowiem.
Woda potoku Jędrnego wydziera skądś ze skał krople krwi ziemnej zwanej ropą naftową i wynosi je na powierzchnię. Niesie się przez leśny świat szeptem, nie, zaledwie westchnieniem modlitewnym, bo wszędzie listowie bukowe, wypełniające jar po brzegi, zakrywa starannie strumyk. Przecie nieco dalej, w miejscu gdzie spod ziemi odkrywają się strome skały, potok wynurza się spod listowia i spływa wodospadem po skałach. Wodospad rzec można dziecinnych wymiarów, gaworzy sobie na skale po dziecinnemu. Nie ukrywa niczego, lecz nie wypaple niczego, toczy się prawie bezgłośnie, bo mogiły liści gaszą jego plusk. I nie taki szum by wchłonęła ta stodoła liściasta, gdzie nasypano i ubito warstwy na wysokość chłopa i na dwóch, i nieustannie je las sypie a sypie. Do tego wodospadu nie przychodzą ani zwierzęta leśne, ani nie przylatują ptaki. Tylko w upalne dni letnie dziewczyny pastuszki o pękach piersi zaledwie rozwiniętych, rzadziej chłopcy wyrostki, naoliwiają tam swe gładziutkie dziecięce ciała ściekami ropy spływającymi ze skał, a potem opłukują je pod wodospadem lodowatą wodą. Dygocąc z zimna z okrzykiem tryumfalnym wypadają potem przez jary i zarośla ku pastwiskom. Poniżej wodospadu strumyk cichnie znów w pokładach listowia, dopiero dalej, gdzie się kończy, w otwartej kotlinie grucha i bulgoce głośniej. Na potoku widać tęczowe oczka i aksamitne płatki ropy.
To, co odkryła woda, jak pierwsze zwierzenie ziemi, to utrwaliło słowo człowieka. W braku innego rejestru, nazwy ludowe wyryły w pamięci pokoleń tę wodną wieść o ropie, o krwi ziemnej. Nawet jeśli przez jakiś czas ślady ropne zanikały, przecie dalej trwały nazwy takie jak: Ropa, Rypny, Czarny Potok, Czarna Riczka, Tekucza, Mraźnica.
Pasterze karpaccy od wieków używali ropy dla dezynfekcji chorób bydła, szczególnie chorób pyska i racic, a znacznie później, gdy wprowadzono wozy, także dla mazania kół. W roku 1772 kopano nad potokiem Ropa za solą. W sztolni o głębokości kilkumetrowej odkryto studnię ropy czyli oleju skalnego. Zakryto ją i zabezpieczono. I odtąd zewsząd z dołów, zza Kołomyi, zza Horodenki, znad Dniestru przyjeżdżały tu telegi po maź dla wozów i dla kół młyńskich.
Gdy nasi pionierzy, a na ich czele Stanisław Prus-Szczepanowski, w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia szukali w Karpatach ropy naftowej, doszły do nich nasamprzód te utrwalone przez słowo wieści wodne. I może jeszcze więcej pomocne im były stare nazwy niż utrudnione w owym czasie na tak wielkim obszarze badania geologiczne. Wtedy powstała nad potokiem Ropa kopalnia nazwana od sąsiedniej wsi — Słoboda Rungurska.
Skąd wzięła się ropa w ziemi? Zanim dotarły do nas odpowiedzi uczonych, miejscowi ludzie mieli o tym swoje mniemania. Jedną z takich opinii opowiadał nam młodym, dzieciom Uroczyska, dużo lat po odkryciu, a nawet po wyczerpaniu kopalni, starzec żydowski zwany Bercio.
Bercio był nieco mrukliwy, nie zabiegał o niczyje względy. A przecież nawet najbardziej nieprzychylni Żydom ludziska wyłączali go ze swych uogólnień. Niski, przysadkowaty, na stare lata miał bielmo na oczach. Nosił czarne okulary, idąc stukał laską i laską szukał drogi. Laska i jego nogi w wysokich ciężkich butach wiodły go nieomylnie po stromych ścieżynach kopalnianych, które znał od lat.
Jechaliśmy małym trajkocącym wózeczkiem, a Bercio wypowiadał nam swoje poglądy. Tradował też nieco szerzej o ropie. Mówił jak zwykle mrukliwie pod nosem, choć dość prędko.
— Świat jest żywy, w świecie trzyma się wszystko jedno drugiego. I ziemia też jest żywa. To wiadomo, to pewne. To widoczne: ma swoją krew. A skąd? Nie na darmo przecież pochłania ludzi i zwierzęta, kto wie od kiedy. I trzyma to, trzyma jak dobry gospodarz. I tu jeszcze jest — coś takiego. To trudno zrozumieć. Ziemia tak jakoś powiada: „Ja i tak was wszystkich zabiorę, połknę. A nie chcę za darmo, nie! Bierzcie tę moją krew i waszą. To moja Aboda“, to niby tak jakoś ziemia mówi. To w książeczce naszej tak pisało.
Bercio ożywił się:
— No, i ja nieraz tak sobie myślę: A czemu? Po co on pisze coś takiego ten rabin? — Bercio rozprawiał żywo sam z sobą, choć mu nikt nie przeczył:
— Jak to czemu? Co za gadanie? To może ziemia ma kryć łajdaków, grzeszników i leniuchów? W takim gospodarstwie?! Co jej za interes? To chce, aby naród był porządny i pilny. To trzeba wziąć się do kupy, pofatygować się, ale na fest! Zamiast głowy rozbijać sobie, zamiast brzuchy rozcinać — tfu! to trzeba kopać ziemię, rozbijać skały, wiercić, łyżkować, pompować. No, co tu dużo gadać. Brać tę krew ziemną na pożytek, dla uczciwego interesu.
Bercio uspokoił się, mruknął na zakończenie:
— To się rzekło, świat jest żywy, w świecie wszystko trzyma się jedno drugiego.
Bercio nie zauważył, albo nie chciał wiedzieć w ogóle, że nafta dzieli ludzi. A nawet, jak się powiada, psuje charaktery. — A to pewne, że potok ze stoku Jędrnego szeptem wezwał ludzi do jednoczenia się, a kopalnia nazwana Słoboda Rungurska po raz pierwszy wezwała ludzi pokrewnych sobie.

[Gdy Stanisław Szczepanowski odkrył Słobodę i położył tym podwaliny pod przemysł naftowy w Galicji, to w Słobodzie osiedlili się wiertacze — „Mazurzy“, przybyli spod Krosna, wśród nich ojciec Raroga, pierwszy wiertacz. Tam też osiedlił się pan Euzebiusz, zaś brat jego założył w stolicy powiatu Peczeniżynie rafinerię ropy naftowej. Nowe wiercenia pozwoliły Panu Euzebiuszowi na zbudowanie dworku w Słobodzie i na oświadczenie się o rękę córki dziedzica z Krzyworówni. Obecnie wyjeżdża on wśród wiatru na wesele do Krzyworówni. Tymczasem w gospodzie pod Bukowcem toczyły się rozmowy.]

Tymczasem wielki tętent i hałas przerwał rozmowę. Zajeżdżały nowe wózki i kolasy.
— Słoboda jedzie! — wołano. — Nafciarze! Pan Młody! Pan Szczepanowski!
Co prędzej zbierała się muzyka kołomyjska, by powitać pana młodego. Inżynier Kubiak ucieszył się nagle, jakby otrzymał sukurs. Pokazywał wysiadających wiertaczy i pionierów słobódzkich. Pan Lewandowski od razu wyleciał, by witać przybyłych.
I Pan Władysław chłonął okiem nowo przybyłych, ściskał serdecznie dłonie. Reszta obecnych nie wiedziała dobrze jak z nimi się witać. Czy to wyrobnicy, którym wystarczyłoby skinąć przyjaźnie głową, czy też jacyś technicy, „praktykanci“, którzy za rok, za dwa wypłyną jako kierownicy, dyrektorowie kopalni? Dziś pomocnicy, jutro wiertacze, później może jacyś magnaci kopalniani. Zapewne, było tam nawet zrozumienie nowego i — przyzwolenie. Nie rozumieli jednak, że pionier naftowy w swoich oczach to jest gatunek właściwy. I że to podrzędne, w jakiej fazie się znajduje.
— To są zatem ci Amerykanie słobódzcy, ci Anglicy z Peczyniżyna!, mówiono sobie.
Jednak nie zachowywali się jak Amerykanie. Przedstawiali się Paniom uprzejmie, całowali Paniom ręce z szarmanterią. Choć maniery i koleżeństwo wskazywały na sferę jak gdyby jednolitą, nazwiska były różnorodne: Wolny, Bochenek, Łasun, Czelny, Raróg, Boruta, to znów Orzechowski, Muszyński, Dąbrowski, Krasicki. Także ręce jedne były olbrzymie, twarde od pługa — inne wąskie, delikatne. Tam jeszcze zaczernieni, zalani ropą, tu już odświeżeni, odprasowani.
Nie tylko urodą i wzrostem, także rezolutnością, wyróżniał się wiertacz Czelny o iście lwiej, z lekka posiwiałej grzywie i siwych, przenikliwych oczach. Podawał rękę, jakby chwytał za rączkę od świdrowego urządzenia, jakby chciał pociągnąć człowieka w górę i ku sobie. Śmiał się zwycięsko. Twierdzono, że kobiety tajały za jego zjawieniem się. Pan Karolcio w swej niewyczerpanej złośliwości szeptał na ucho, że wita się z nieznanymi paniami z takim zaufaniem pewnym siebie, jakby zbliżał się do nowego szybu wiertniczego.
Trudno przecież wyobrazić sobie, by pan Czelny tak pięknie uśmiechał się i kłaniał przed nowym szybem.
Te wszystkie zastępy ludzi jednego zawodu i jakby jednego powołania wyczarował pan Szczepanowski. Znalazł się wódz i znalazły się zastępy do walki.

[W gospodzie zaczyna się dyskusja. Biorą w niej udział pan Szczepanowski, rosły a smukły i na zewnątrz chłodny oraz Pan Władysław, z powagą senatorską i dobrocią poety. Pan Władysław wypowiada się za powstaniem i wszelką walką o niepodległość, bo tylko niepodległość może ocalić naród. Pan Szczepanowski uważa, że jeżeli zbrojny opór jest, jak każda wojna, czymś ostatecznym, to nie może on być ostateczną pozycją. Inaczej walka zbrojna może doprowadzić do ostentacyjnego samobójstwa lub całopalenia. Trzeba stworzyć umocnienia i pozycje takie, które przetrwają wszystko. W tym celu chce on zbudować w Galicji naprzód potęgę gospodarczą.]



KSIĘGA PIERWSZA
CZĘŚĆ TRZECIA
BUKOWIEC


I. LEŚNY ŻYD

Odległość między Kołomyją a przełęczą Bukowca i Czeremoszem wynosi co najwyżej osiemdziesiąt kilometrów. Ale świat tu i tam był inny i jest inny. Nie tyle odległość przestrzenna dzieli je, co epoki i wieki. Toteż zanim ujrzymy bałagułów kołomyjskich z ich pasażerami, z Bjumenem na czele, w zajeździe na Jaworowie, należy powiedzieć coś niecoś o „leśnych Żydach“.
„Leśny Żyd“: takiej species od lat już nie ma w Jaworowie ani w Jasienowie. Lecz nie tak dawno natrafiliśmy na podobny relikt daleko w Jaworniku, wsi najwyżej położonej nad górnym Czeremoszem.
Był to koniec października roku 1910. Wracaliśmy z przyjacielem konno z Czarnohory. Dni były już krótkie, droga uciążliwa. Zaledwie dochodziła godzina szósta, a już zmrok a także chłód wypełniony zapachem otawy zalewał ciemny jar Czeremoszu. Razem z niebieskim dymem z niewidzialnych chat. Szukaliśmy noclegu. Opodal drogi na tle ciemnych lasów bielał nieduży domek. I tam poznaliśmy Funta.
Naprzód nie było nikogo w pobliżu. Usłyszeliśmy tylko raz po raz łagodne, nieco tęskne porykiwanie krowy. Było to jakby pytanie, potem następowała uspokajająca odpowiedź, basowy głos człowieka. Zobaczyliśmy wreszcie w zmierzchu wysoką postać w towarzystwie krowy. Zbliżył się do nas tęgi, ba, potężny człeczysko, niemłody ale niestary. Miał w każdym razie lat ponad siedemdziesiąt. Zaprosił nas dwornie, nawet serdecznie. Z przyjemnością oglądaliśmy schludny dworek, ustronne obejście.
— Panicze się dziwią, że tutaj ludzie mieszkają?
— A tak — odpowiedział mój przyjaciel — a co dziwniejsze, że Żydzi.
— Niech panicz się nie dziwi — to leśni Żydzi.
— Cóż to znaczy? — zapytaliśmy obaj.
I Funt zaczął nam objaśniać. Właściwie cały wieczór, zarówno tym co mówił, jako też swym zachowaniem uświadomił nas, co to znaczy — leśny Żyd.
— Leśny Żyd, proszę was moi panicze, to taki, któremu nazwisko Rotszyld mówi mało, a za pozwoleniem nic. A nazwisko Nykoła Hałamasiuk, syn Jury — to bardzo dużo, to wszystko. Bo pan Rotszyld jest Dacz, a Hałamasiuk jest swój i sąsiad. Od niego właśnie kupiłem krowę. Co za krowa! Co dnia gadamy z nią. I ona z nami także. — Ale nie myślcie sobie, że ja się nie znam na elegancji! Ja wiem: ten pan ze Stanisławowa to co dnia rano przebiera nowiutką koszulę, całą po prostu z jedwabiu. No i co mu z tego? A pan Rotszyld? Taki wielki Dacz?! To trzy razy dziennie przebiera nową koszulę, do śniadania, do obiadu i do kolacji. O wa! To niewygodnie! A cóż tu powiedzieć o naszym Majestacie, o samym panu cesarzu? Mówmy tak: że co chwila ściąga i nakłada koszulę — ha, ha. Okropny kłopot. Widzicie, ja wiem wszystko — śmiał się Funt. — Ale proszę, proszę do środka.
Zaprowadził nas do gościnnej izdebki. Pół ściany zewnętrznej stanowiły szerokie oszklone drzwi, z oszklonymi skrzydłami. Przez nie widać było ciemne lasy, ciemny szczyt Popa Iwana i wschodzące gwiazdy. W kątach izby stały łóżka wypełnione obficie pościelą. Stół nakryty bialutkim obrusem i tęgie świeczniki z grubymi świecami jak gdyby czekały na gości. Funt ożywił się:
— Tacy goście, tacy goście. Dla takich gości trzeba by dać, co ja mogę wiedzieć? Na przykład minogi, dobrze?
— Owszem, niech będą minogi.
— Kiedy nima... — śmiał się Funt i kontynuował dalej — no, to co najmniej marynowane pstrągi, dobrze?
— Świetnie, panie Funt, dawajcie pstrągi.
— Kiedy nima... A wie pan co jest? Mamałyga z mołokom! I to od rana do wieczora. A jak poczekacie do soboty, to będzie kołacz. No, widzi pan teraz co znaczy leśny Żyd.
Okazało się później, że było o wiele więcej, bo i chleb żytni z masłem i twarogiem, i świeżutka bryndza połonińska, i dużo miodu w plastrach. Sok malinowy i konfitury malinowe — ile kto chciał.
Po obfitym posiłku rozmawialiśmy przez cały wieczór z Funtem. Naprzód o sprawach ziemskich. Funt nie tylko gościł nas, ale i bawił. Jakby on — starszy od mego dziadka — należał do nas młodych. W trakcie rozmowy padło pytanie:
— No, a cóż tak robicie, panie Funt, wieczorami kiedy przyjdzie jesień, kiedy przyjdzie zima?
Funt odpowiedział po swojemu:
— Co robimy? Co mamy robić? Co do tego opowiem panu dykteryjkę. Dawniej tutaj w górach byli tacy chasydzi co nie troszczyli się wcale o ten świat cały: ani o handel, ani o spław drzewa, ani nawet o gospodarstwo. Dużo by o tym mówić, a to są wielkie sprawy. Ale raz przyjeżdża z dołów, aż z Kołomyi, czy ja wiem — na Jaworowo, czy gdzieś pod Kosów, jakiś kupiec miejski. Chce skupować bydło, drzewo, czy co tam. Przychodzi do gospody żydowskiej i widzi: w kącie siedzi podparty na ręce taki jakiś Żyd niemłody i niestary, ubrany byle jak, skurczony, oczy do nieba jakby nikogo nie widział, a przy tym wszystkim prędzej wesoły niż smutny. Ani spojrzy na gościa. A ten gość to przecie kołomyjanin, sama elegancja, grzeczny człowiek, wita się z nim grzecznie. Naprzód uroczyście po hebrajsku: „Pokój z wami“. A ten z kąta ani słowa. Zatem gość powiada tak elegancko, po polsku: „Dzień dobry panu“. Tamten nie odzywa się. Wreszcie gość woła całkiem głośno, tak po prostu, po huculsku i po chłopsku: „Daj Boże zdorowieczko!“ Może choć to zrozumie. Ale gdzie tam! No, i gościowi już trochę nieprzyjemnie. Szczęściem przychodzi jakiś młodszy człowiek, do rzeczy, dobry do interesu. Witają się jak się należy, ale gość ciągle zerka na tamtego zadumanego.
„Co on za jeden, co on tu u was robi?“
Młody gość odpowiada wymijająco:
„To mój wuj, chusyd. A co robi? E, dużo by gadać.“
Ale gość nalega, aby powiedział, co tamten właściwie robi.
„No, to powiem wam, ale — — on po prostu duma sobie.
Er klärt...“
„O czymże duma?“
„Duma, aby wszystkie góry były jedną górą, hen aż do nieba.“
„Po cóż mu to?“
„Czekajcie, on jeszcze duma dalej: aby wszystkie lasy były jednym drzewem.“
„Co za interes?“
„Mało tego. On duma, aby wszyscy ludzie byli — jeden człowiek.“
„Broń Boże!“
„To nie koniec, on jeszcze duma, aby wszystkie rzeki, rozumiecie: Czeremosz, Prut, Dniestr, Dunaj i tam dalej — były jedną rzeką.“
„Śliczne mi dumanie! Taka wielka powódź!!!“
„To nie koniec jeszcze. On duma sobie dalej, aby wszystkie siekiery były jedną siekierą. I aby to drzewo rosło na tej górze, i ta woda płynęła pod tą górą. I aby ten człowiek wyszedł na tę wysoką górę i wziął do ręki tę wielką siekierę i ściął to drzewo, a drzewo spadło sobie do wody. Cóż by to był za plusk!! — O! to on duma. Dus klärt er..“ — — — Widzicie, panicze, ja nie jestem taki wielki chusyd. Jesienią to jeszcze jako tako, ale zimą to co ja mam robić? To ja cały czas dumam o tym plusku. —
Funt śmiał się głośno.
— O jakimże plusku? — zapytaliśmy obaj naraz.
— O spławach, o darabach, o wiosennych wodach.
Rzecz w tym, że Funt był niegdyś kiermanyczem. Kupował drzewo i sam osobiście spławiał je na darabach do Kut, nawet do Czerniowiec. Ciągle medytował o drzewie, o spławach.
— To zrozumieć trzeba, moi panicze! Osiemdziesiąt siedem głównych zakrętów na Czeremoszu! A takich mniejszych — bez liku. I to wszystko trzeba mieć w głowie, jak plan na papierze! Inaczej, fe, lepiej nie mówić co by było inaczej... Nasi kiermanycze górscy to wielcy ludzie byli, śmierć na prawo, śmierć na lewo, a jemu to nic. Gdzież takich szukać na świecie całym? Ja to tylko taki sobie mały praktykant, wszystkiego dwadzieścia lat jeździłem. I miarkujcie sobie, to nie byle co: jak spuszczą tamę na jeziorze Szybenym tam w górze i ruszą te kłody, to ci dopiero szum, to dopiero plusk! A ty wieziesz sam jeden, bratczyku, na twoim karku, wiecie ile? Jakieś marne pięć wagonów drzewa! Pięćdziesiąt ton, po waszemu. Drobnostka! I sztuderujesz tylko jak się z tym przecisnąć pomiędzy skały. No, a tam jeszcze wiry, kamienie pod wodą i mielizny, ładne urozmaicenie, aby nie było nudno, urok na psa. Ale za to co za podróż! Był u nas w górach wielki człowiek, choć niby chłop, gospodarz, Foka Szumej się nazywał. Ten podróżował po całym świecie. Co on tam widział, ale to powiadał, że nie ma fajniejszej podróży jak na darabie po Czeremoszu.
Funt uśmiechał się tajemniczo.
— A przecież — ja bym jeszcze coś powiedział paniczom. Jesteście z porządnej rodziny, to może zrozumiecie. My Żydzi wiemy o jeszcze ładniejszej podróży. Wiecie może, że tam w Jasienowie, niedaleko waszego dworu w jaskini nad Czeremoszem, już bardzo dawno temu mieszkał wielki człowiek, wielki rabin...
— Na pewno rabi Izrael Ben Eleazar, czyli Balszem Tow?
Funt cieszył się.
— Pan to wie? To dobrze. I proszę was, Pan Bóg czemuś nie puszcza go do Palestyny, tamtędy przez morze, a on miał interes, i to bardzo pilny, do panów rabinów aż z Safed. Chciał koniecznie dostać się do Palestyny. Cóż tu robić? Wysztuderował sobie swój własny płaik, prywatną ścieżkę. I chodził sobie tamtędy, hen pod „Pisany Kamień“, pan to wie, podziemną tajemną ścieżyną aż do Erec, aż do Safed. I tak co nocy, a na rano wracał na Jasienowo do swojej kąpieli w Czeremoszu i do swojej jaskini. No, co pan na to?
— Tak, panie Funt — odpowiedziałem — słyszałem niejedno, i w ogóle te wasze legendy żydowskie...
— Co za legendy, jakie legendy?
— No, te o rabinie, o jego cudach, wszystkie te podania, bajki.
— Żadne legendy, mój paniczu, żadne bajki. To Huculi mają legendy, my nie mamy legendy, to wszystko prawda.
— Więc to prawda, panie Funt, że Balszem Tow z jaskini pod Jasienowem chadzał sobie podziemnym chodnikiem aż do Palestyny i wracał na rano?
— Oczywiście, że prawda!
— Co też pan mówi!!
— To co pan słyszy. Bo niech pan posłucha dalej. Widzi pan: ta jaskinia Balszem Towa, to pan sam wie — rozwalona teraz i zasypana. Zresztą tak się jakoś mówi, że Żydzi nie powinni by tam wchodzić do środka, że nie wolno. To my nie chodzimy. Ale kozy wpuścić można, może nie? Gdy byłem mały i mieszkaliśmy tam w dole na Jasienowie, mój tatuńcio puścił raz tamtędy kozy i powkładał kozom do uszu zwinięte karteczki do panów rabinów z Safed. Ohoho, to kozy wróciły po kilku dniach tęgie, „azoj gepasset“, mówił tatko. Pan rozumie po niemiecku? to znaczy „tak ot napasione“. To już wiadomo gdzie były. A na karteczkach były akuratne podpisy, zaświadczenia od panów rabinów z Safed.
Umilkliśmy zakłopotani, nie wiedząc co odpowiedzieć.
Lecz Funt niezmordowanie kontynuował rozmowę.
— Wie pan co? Ten Ibzen to mi się podoba.
— Co? Jakiż to Ibzon? — Myślałem, że chodzi o któregoś z sąsiadów Żydów.
— Ależ nie Ibzon żaden, tylko Ibsen. Pan nie czytał „Wroga ludu“? Tak? No dobrze. Mnie to czytał mój wnuk, mały Pinio. On zaczytuje mnie na śmierć, czyta aż zasypiam i znowu się budzę. On jest całkiem wielki gimnazjalista, on już sam pół-Ibsen. A wie pan co? Ten Ibsen „taki“ ma rację: „ten człowiek co sam stoi, stoi najlepiej.“ Recht! Nie przymierzając jak ja. Gdybym tak chłopom dawał wódkę na kredyt, albo pieniądze pożyczał, ściągał Bóg wie jakie guldeny?! Fe, po co mi to. Ja sobie stoję sam na darabach i jadę prosto do Kut a nawet — aż do Czerniowiec. Tylko jedna rzecz, moje dzieci, mi nie do gustu. Po co on ma być koniecznie ten wróg? Jeszcze do tego wróg ludu! Broń mnie Boże! Widzicie, ja tylko tak mówię, że ja stoję sam na swojej darabie. Skądże sam? Jak mi puszczą wodę tam z góry z jeziora, to ci ta fala, bratczyku, szumi a szumi. I tak mnie niesie jak — sam Giłguł.
— A co to znaczy Giłguł? — nieśmiało przerwał mój przyjaciel.
Funt mruknął basem, skrzywił się niechętnie, tłumaczył z trudem.
— Na masz! kłopot. Co to jest Giłguł? To każdy u nas wie. — Taka fala, ale bardzo wielka fala. Aha, tak, tak! Jak tamten chusyd dumał, że wszystkie dusze, to niby razem jakoś, „jedność“ — ot tam! — wskazał na gwiaździste niebo. — To ci powódź! o wa! I właśnie kiedy jadę na darabie, przychodzą do mnie wtedy z lasu czy z góry, duchy dobre. Czy ja wiem? Tacy, co byli na ziemi? Tacy co jeszcze będą na ziemi? A to jedno ja wiem: tam między nimi są także swoi. I dziadkowie i babki. A tatko i mama też. I bracia także. No, swoi. I tak do mnie przygadują cichutko: „Oj, Aronku, uważaj, uważaj. Nie bądź taki straszny watażko.“ Doglądają mnie. To ja każdy raz szczęśliwie dojeżdżam do Kut. — I nie tylko to. Ci panowie Daczowie, to myślą sobie na przykład, że u nas w górach same niedźwiedzie, same wilki, sama dzicz. A u nas, moi kochani paniczyki, wierzcie mi, na każdym kroku, powiedzmy na każdym zakręcie Czeremoszu, znajdzie się dobra dusza. Aha, i jak coś takiego, niepotrzebnego, paskudnego, rozumie pan? — a przy tych pięciu wagonach drzewa o wypadek nietrudno — to taki człowiek co nie umie czytać ani pisać, ani żadne pańskie mody delikatne nie zna i nawet mnie nie zna, nigdy mnie nie widział, taki pewnikiem wyciągnie mnie z biedy, choćby swoje kości i swoje życie ryzykował. Nieraz tak bywało.
No i nie dziwota, proszę panów, że ten wielki człowiek, wielki rabin, co rana wracał sobie z Erec do Jasienowa. Jest po co wracać. Pan może powie, że do krowy? Do krowy także. A do Czeremoszu nie? A do ludzi jeszcze więcej. A do Pana Boga najwięcej...
Była już noc. Wyszliśmy razem do ogródka. Płomienne Plejady spoglądały do ciemnego jaru nad Czeremoszem. Czeremosz wzdychał.
Funt chciał raz jeszcze zajrzeć do stajni. Pożegnał nas:
— No teraz już może wiecie, co znaczy leśny Żyd. Dobranoc, kochane panicze.



II. POD BUKOWCEM

Na Jaworowie o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Kołomyi i za ostatnim miasteczkiem Kosowem, już dobrze w górach, pod samą przełęczą Bukowca ukryta w jarze Rybnicy, otulona zewsząd lasami, drzewami, rozsiadła się karczma rodziny Wildhornów. Stała przy samej drodze. Lecz w stronę Kosowa droga kryła się w laskach i alejach jaworowych, zaś idąc ku Bukowcowi, tuż za karczmą nagle znikała za ostrym zakrętem. Widać było tylko do nieba.
Stara, obszerna, podówczas drewniana karczma, na modłę huculską obwiedziona była ganeczkami krytymi, z tyłu zamknięta grażdami z budynków gospodarczych; urozmaicona dobudówkami, piąterkami i okienkami piątrowymi. Władała całym obszarem Bukowca niby dwór, a nigdy prawie nie brakło jej gości. Czy kto miał przeprawę przez Bukowiec przed sobą, czy też szczęśliwie już zjechał z Bukowca na Jaworowo, każdy odpoczywał i dawał koniom popas.
Nachman Wildhorn już od lat trzydziestu kilku był karczmarzem. Żywot jego nie zawsze był tak zrównoważony, a opinia jego nie zawsze tak była ustalona. Nam obcym i młodszym samo nazwisko jego coś mówiło, wydawało się i swojskie a równocześnie prawie romantyczne. A dla jego współczesnych współwyznawców z przynależnej i miarodajnej stolicy Kosowa, kiedyś dawniej znaczyło jeszcze mniej niż nic. Dla nich był to po prostu tylko — leśny Żyd. Dla zajęć połonińskich, pasterskich czy leśnych, polegających na pilnowaniu wyrębów, ludzie ci mieli jeszcze większą pogardę niż niegdyś intelektualiści ateńscy dla „banausów“. Takie zajęcia odciągały chyba tylko człowieka od wyższych powołań, od myślenia, od uczenia się, wreszcie od modlitwy, a choćby tylko od narad miastowych, obywatelskich. A zarobkowo odsuwały także zamożność w zbyt daleką przyszłość.
Ostatecznie, to wszystko nie ujawniłoby się wcale — bo cóż tam, górski czy leśny Żyd, niechby sobie był jako posłuszny wyznawca, jako klient rabina — gdyby Wildhornowi nie przyszła chętka skoligacenia się z rodziną, wprawdzie wcale niebogatą, ale arystokratyczną. Z rodziną rabinów kosowskich, potomków dwóch dynastii chasydzkich, wymienionych w księgach i słynących z tradycji.
Boże mój! aż dreszcz wstrząsa, czego to nie opowiada tradycja o tej rodzinie! Oprócz mniej przejmujących szerszy ogół czynów duchowych, przypisywano jednemu z przodków dziewczyny (podobnie jak niegdyś rabinowi z Pragi), iż stworzył z gliny człowieka i tajemnym słowem tchnął weń życie. Ten twór miał się nazywać „Bok“. Jego twórca uwiedziony własną potęgą, zgotował sobie przez to niemałe kłopoty. Musiał wciąż wymyślać zajęcia niewykonalne, by wypełnić całe życie nieobliczalnego Boka. Tyle miał szczęścia, że przeżył go. Potem mógł już oddawać się sprawom duchowym.
I z tego wszystkiego poszło, że nieborak Wildhorn w młodości uganiając się konno po połoninach, nocując w stajach, spędzając całe miesiące zimowe w dymie, w zasypanej śniegiem kolibie leśnej, nie tylko z filozoficznego popędu, aby nie spaść w przepaść bytowania lasowego, ale by stać się godnym córki brata rabina, studiował o wiele więcej niż jego ojciec. I o wiele więcej niż te książki, miłe bajki i sentencje chasydzkie, które mu ojciec zostawił.
Studiował różnych mistrzów, którzy sprostali intelektualizmowi przeciwników, to jest gaonów-talmudystów, a przewyższyli ich pono głębią: wielkiego Magida, mędrca Koliskiera, a podobno nawet przepastnego Mendla z Witebska. Studiował zresztą niektóre odłamy czy też tylko wybór z Talmudu, by choć trochę w razie potrzeby sprostać przeciwnikom.
Latem, kiedy po świcie mgła nagle zatopiła połoniny, a Nachman w dotkliwej a przenikającej mrące wracał od podoju do ciepłej koliby, do watry na śniadanie, potykając się co chwila o głazy, rozważał takie zdania przepastnego Mendla z Witebska, jak to: „Świadomość, wiedza i pojętość cała, to tylko gałęzie na drzewie niepojętości.“ I jeszcze to: „Mrok starszy od jasności i ciągle stamtąd coś dopływa do świata.“
Także zimą, raniutko szedł z robotnikami z głębi lasu na przełęcz celem wyszukiwania pni. Po wyjściu z mrocznej koliby dokładnie mchem i warstwami dymu obłożonej, błękit słoneczny, widny nad mrocznym lasem znad przełęczy, orzeźwiał go jak wino. Rozważał wtedy — według księgi Zohar — różnicę między słowem mędrca a słowem proroczym. Między słowem trzeźwym a słowem upojonym, między słowem słyszanym tylko i rozumianym a słowem widzianym i ziszczonym — takim jak ten błękit nad mroczną puszczą. I właśnie, gdy doszli do przełęczy, oparzył ich wiatr poranny tak, że ten i ów rębacz syknął z bólu. A Nachman przypomniał sobie, że świat nie jest ogrodzony ze wszystkich stron ścianami. Lecz że z jednej strony wciąż jeszcze prawiatry wieją od chaosu. Ogrzewał się tą myślą. Podczas wyszukiwania i cechowania drzewa kiwał się z lekka i mruczał sobie sentencje: „Stamtąd wieją wciąż nowe wiatry i zawieje. Zaciągają tych, którzy mają trudzić się, co chcą pomagać samemu Bogu. Pomagać wolą dobrą, oddaną i czuwaniem niestrudzonym.“
Latem gdy znów pokazał się w Kosowie, znaleźli się ludzie życzliwi czy po prostu sprawiedliwi, którzy uznali, że choć pogarda myślących dla zwykłego Żyda leśnego jest słuszna, nie powinna się odnosić do Nachmana. Umysł ma przecież żywy, nie przemądrzały, pamięć świetną. Dyskutantem nie jest, i skądże mu do tego. Ale wie coś więcej, niż niejeden zachwalany a może pyszałkowaty przodownik modlitwy z bratnich gmin. W końcu rzec trzeba: żyje tymi myślami, zżył się z nimi, a nie z krowami tylko lub z drzewami, jak byle górski Żyd.
I stało się: liczne grona, co odbywały narady nie raz i nie dwa, po sabacie na początku każdego tygodnia, uradziły małżeństwo Nachmana z Leją. Naprzód jednak musiał poddać się egzaminowi i ten wypadł dlań bardzo chwalebnie. Bo też samotny wyschły staruszek z siwymi nieruchomymi oczyma, reb Berl Weiser, tak zwany Bercunio, u którego zamieszkał na przedwiośniu, był to złoty człowieczysko. Bercunio naprzód niby to egzaminował go, potem rozgadywał się, cieszył się, że ma z kim gadać. Wieczorem, idąc spać zamykał wysoką dwuskrzydłową bramę, sięgającą pod dach, ale zamiast spać, dalej gadał całymi nocami. Raniutko wstawał, z hałasem otwierał bramę, budził Nachmana, przynosił mu garniec mleka i dalej gadał. Nachman tak się ośmielił, że przestawał być uczniem egzaminowanym, sam snuł swoje myśli, opowiadał o swoich dumaniach samotnych. To był najlepszy czas z jego słębienia.
Później bowiem zbyt dużo gorzkich pigułek musiał się nałykać. Rodzice dziewczyny, wbrew orzeczeniom starszych, dawali mu w dalszym ciągu do poznania, że jest po prostu — leśnym Żydem. Starsi gminy włożyli nań obowiązek, co rzekomo musiał przyrzec solennie, że dziewczynę — potomka obu rodów Gerszonowego i Mojżeszowego — tak się zwali praojcowie, obaj wielcy rabini z Kut — będzie uczyć tego, co można by nazwać filozofią chasydzką: bo dopiero w ten sposób okupi się, stanie się godnym spokrewnienia. Rodzice dziewczyny wcale o tym okupie nie wspominali. Od razu i to w sposób oschły i ostry wymagali zakupu mebli i powozu. Wymagali różnych świadczeń i przygotowań, które nie były w zwyczaju, a które widocznie miały być okupem za ten związek. Wszystkiego tego nie tylko w domu wcale nie mieli, może nawet nigdy nie widzieli. Nie mieli właściwie nic prócz dumy i zarozumiałości, a żyli ze wsparć różnych czcicieli rabinów Gerszona i Mojżesza. Zrozumiałe było, że owego „człowieka od ziemi“ (po hebrajsku amhorec znaczy równocześnie tyle co nieuk) uważali za konieczne zło, dla podźwignięcia rodziny do jakiej takiej świetności.
Różne wieści opowiadały różnie o dalszych dziejach tego małżeństwa. Nachman był konsekwentny, brał wszystko dosłownie. Gdy urządził mieszkanie, gdy sprowadził meble wiedeńskie aż na Jaworowo, gdy nawet kupił we dworze w Krzyworówni stary tarantas na resorach — na to, by żona jego nie trzęsła się jeżdżąc okropnymi drogami spod Bukowca do Kosowa — i starannie odmalował go na nowo, zabrał się do uczenia jej różnych mistrzów. Nie popuszczał cugli, a nadal troskliwie zajmując się gospodarstwem, starał się i ją nauczyć. A żona widocznie głęboko przekonana, iż wychodząc za Żyda leśnego i osiedliwszy się w tym pustkowiu z dala od ludzi, spadła na dno bytowania, także ze swej strony nie popuszczała mu cugli. Za żadną cenę nie chciała zajmować się karczmą, bo to przecie zajęcie nie dla niej, rabinackiej wnuczki. W stosunku do filozofii zachowywała obraźliwe i wyniosłe dyplomatyczne milczenie. Kilkakrotnie uciekała do rodziców, pełna wyrzutów i pretensji do leśnego gbura. Narzekała, że musi usługiwać brudnym chłopom i w ogóle gojom, a jeszcze — ha-ha — to wszystko godzić z „filozofią“. Zatem z kolei starsi miasta godzili te swary. Znów następowała faza pożycia. W rezultacie później już sam Nachman więcej siedział po kolibach niż w domu. A nawet, jak szeptała rodzina żony, sam niezbicie udowodnił, że jest — prostym huculskim Żydem. Bo zadawał się otwarcie z ładnymi Hucułkami.
Po latach jednak, gdy coraz więcej dzieci przychodziło na świat, unormowało się życie w karczmie. W czasie nieobecności Nachmana Leja nauczyła się doskonale gospodarować. Wprowadziła swoje innowacje i reformy. Karczma rzeczywiście słynęła z czystości, ale tego było za mało dla ekskluzywnej i chasydzkiej pani Lei. Zaprowadziła precyzyjną czystość rytualną, odprawiła całą służbę miejscową, ściśle oddzieliła dom mieszkalny i jego sprzęty od izby i naczyń, przeznaczonych dla obcych, dla tak zwanych gojów. Wzniosła tym w swoim mniemaniu dom o całe niebo ponad niedbałość górskich i leśnych Żydów, którzy zatonęli w otoczeniu huculskim. O tym doszła wieść do Kosowa, aż do Kołomyi, aż do samej Horodenki! Czasem różni ortodoksi zjeżdżali tu na lato. Lecz chociaż uszczupliła prawa karczmy i zajazdu, pani Leja dopiero stworzyła pokoje i mieszkanie dla siebie. Przez to wszystko, trzeba przyznać, przysporzyła niezaprzeczalnie korzyści domowi. Bo oto zajazd jako dom mieszkalny nie ma prywatnego kąta, wypędza zewsząd swych właściwych mieszkańców, wypędza ich z własnej duszy prawie. Albo każe im kryć się zanadto głęboko, gdy każdy klient i gość byle jaki może sobie zaglądnąć gdzie chce, ma do wszystkiego prawo. Od teraz w domu już były kąty niezaprzeczalnie własne.
A z czasem coraz więcej podróżnych było na Jaworowie. Zjawiali się liczni letnicy i wycieczkowcy, przedsiębiorcy leśni z całymi zastępami pomocników i robotników, przybywali myśliwi. Karczma zyskała najlepszą opinię w całej okolicy. O filozofii chasydzkiej nie było mowy, ale Leja przywiązała się do swego domu, przestała uciekać od gbura leśnego. Gospodarze, mimo wiadome różnice, sprawnie współpracowali i nigdy nie ujawniali przed obcymi swych różnic ani filozoficznych ani socjalnych. Pani Leja o wszystkim, co działo się w karczmie, miała zdanie diametralnie przeciwne niż mąż, ale wyrównywała je w sposób głośny i energiczny dopiero wieczorami. Podobno nie było wypadku, by ustąpiła w czymkolwiek mężowi lub komukolwiek. Z powodu najmniejszej różnicy zdań w sprawie wydojenia krowy lub posłania cielęcia na paszę, wybuchała w całej pełni pamiętliwa jej wyższość i synteza porachunków z całego życia. A jednak gospodarstwo szło sprawnie. I to było tajemniczym wynikiem kłótni dłuższych i mozolniejszych od debat filozoficznych i sekretem dokładnych przezwyciężeń. We dnie nikt nigdy by nie przypuścił, jak dalece obrót spraw codziennych w tej karczmie szumnej i gościnnej, otwartej dla świata, trzymał się regulatorami i gaśnikami, i ile w tym wszystkim mieściło się osamotnienia i rezygnacji. Jednym słowem, wobec gości kręciło się wszystko gładko i sprężyście, jak dobrze naoliwione koło. Poza tym goście sami przynosili nieraz dużo pogody, która odbijając się jak światło od zwierciadła gościnności karczmy, grzała wszystkich i rozjaśniała atmosferę. Gościnność opłacała się nie tylko pieniężnie. Rozpraszała cienie, odsuwała je kędyś w noc. Nauczyły się jej dzieci, utrwaliły ją, jakby na przekór temu, co dumnie, choć w ukryciu ogłaszało się za najgłębsze, najważniejsze.
Należy tu jednak powiedzieć, że gospodarstwo dawno by się rozleciało i utraciło więź umiejętności i tradycji, gdyby nie trzymała go bez przerwy wiernie i niestrudzenie w swych niestrudzonych dłoniach matka Nachmana — Rojza. To był dobry duch karczmy, bez przesady mówiąc dobry duch Jaworowa. Umiała godzić małżonków, a raczej stwarzać czyny dokonane jako platformę do zgody. Mówiła jak najmniej, nie było jej prawie słychać. Czasem odezwała się cichym basem. Jej głównym organem porozumienia się był uśmiech, uśmiech stały, nie schodzący z twarzy. Ta rosła, nabita olbrzymka z domu wychodziła mało, po domu i podwórzach ruszała się powoli, rytmicznie, jak gdyby płynęła. Dniami i nocami warzyła kuleszę, miesiła ciasto, piekła pieczywo. Gościnność jej przewyższała niemal jej pracowitość. Gdy przyjeżdżali goście, ożywiała się Rojza, biegała, aż podłoga dudniła. Dawniej jeszcze, gdy żył mąż, gdy nie było synowej, szczególną pasją jej było nakarmić zgłodniałych, zmarzniętych woźniców, gdy całą karawaną wracając z głębi lasów lub udając się w lasy, stawali w karczmie. Stawiała przed nimi kopiaste mamałygi, złote i dymiące jak połoniny z wierchowiny puszczowej, gdzieś tam koło Łedeskuła i Łukawic, gdy latem po deszczu rozzłocą się w słońcu, gdy mgły i opary wstaną z jarów i rozprószą się pod uśmiechem słoneczka. Tutaj nad mamałygami uśmiechała się dobrotliwa gospodyni karczmy. Obok mamałygi stawiała potężne sagany z dymiącym mlekiem. Przypatrywała się chwilę z lubością, gdy zgłodniali woźnice zajadali z apetytem. Czasem przysiadła się, posłuchała nowin, pytała, czy jeszcze czego nie potrzeba, potem zadowolona znów szła do swojej roboty. Od takich biedaków nie brała wcale pieniędzy, bądź też, jeśli dopiero udawali się na roboty, machając ręką mówiła z cicha basem: „Nu, nu, dobrze, to potem — jak zarobicie.“
Nigdy nie miała czasu, robiła za wszystkich, także za służbę. W karczmie świeciło się, tak było czysto, choć ekskluzywnej obawy o rytualną czystość sama Rojza nie przejawiała nigdy. Jednak traktowała takie wymagania pobłażliwie, choć prawie ironicznie, należąc w tym całkowicie do sfery Żydów leśnych. Bo też nigdy nie wynurzała się z lasów i z gór.
Najważniejszym i widocznie ulubionym jej zajęciem było sporządzanie pieczywa. Piekła znakomite żytnie chleby, piekła białe bułki, słynne jaworowskie wonne i błyszczące bułki, i kołacze słodkie. Obcym i gościom tak pozostała w pamięci jako piastunka całych pokoleń bułek, jak drzewo sypiące bułki. Sama jak wielka, potężna prabułka, najlepsza z wszystkich, ze świeżą słodyczą na niewzruszenie spokojnej, ogorzałej twarzy. Jak ją nazwał pan Władysław — Babcia Bułka.
Płynąc po domu rozdzielała między wnuki: bułki, kołacze, buchty, knysze, małaje, czasem nawet ciastka. Także niejeden dzieciak huculski, który zeszedł z gór do karczmy, nieraz otrzymał od niej białą bułkę. Po powrocie do chaty, gdzieś tam wysoko pod Pisanym Kamieniem opowiadał najważniejszą z przygód podróży: ano posłuchajcie — dziś dostałem na Jaworowie u Rojzy — białą bułkę.
Albo jeszcze później na połoninie we mgłach, gdy z powodu niepogody nie dowieziono mąki, i pasterze jedli sam ser, a popijali mlekiem, niektórzy głośno marzyli, przebijając wzrokiem gęste mgły: „Haj! bratczyku, zajść by sobie tak teraz na Jaworowo do naszej Rojzy — tam bułki! Hospody!“ I zapewne każdy wiedział, że jeśli do kogo, to do niej słusznie odnosiło się stare powiedzenie huculskie: „Wyście dobrzy — jak chleb!“
Po przyjściu synowej oddała jej pęk kluczy, uznała ją od razu za gospodynię. Pracowała nie mniej niż przedtem. O filozofii chasydzkiej miała dość mętne wyobrażenie. Podczas świąt słuchała z lubością opowiadań syna o źródle światowym, o wędrownicy-piosence. Albo górskie tutejsze legendy o młodziutkim chasydzie Jekely, co szukał w skałach ksiąg Bożych, a w górach pisma światowego. Do tej ostatniej sama dorzucała szczegóły zasłyszane niegdyś od swoich rodziców.



III. RARYTAS
Profesorowi Sznejrsonowi
poświęcam w przyjaźni

Przed weselem wypełniła się karczma jaworowska. Przeróżne wehikuły i konie mieściły się jeden obok drugiego, nie tylko na brukowanym zajeździe, lecz także na podwórzu, w stajniach, w wozowniach i szopach. Drewniane galeryjki, biegnące wokół domu, obszerne gościnne izby, a nawet mniejsze prywatne, roiły się od ludzi. Rozdział klas gości nie utrzymywał się zbyt dokładnie. Prawie połowę stanowili przeróżni weselni woźnice i muzykanci żydowscy. Jedną z izb dużych zajęła właśnie muzyka kołomyjska wraz z pasażerami pojazdów bałagulskich. Tu już próbowano tańczyć. W rezultacie goście, unikający zbytniego rozgardiaszu, usunęli się do ogródka za domem, gdzie w cieniu wielkich buków stały ławeczki i stoliki.
Mimo przepełnienia, obsługiwano znakomicie, jak zawsze. Stary Wildhorn milcząc stał przy klatce szynkwasowej i prawie bez słów kierował przedsiębiorstwem. Rodzina jego uwijała się po pokojach, po izbach i ogródkach. Goście doborowi otrzymywali na żądanie różne przysmaki: marynaty z głowacic czeremoszowych, pstrągi z Rybnicy, wodę burkucką z malinowymi konfiturami, ciemny miód w plastrach i kawę ze śmietanką. Woźnice pili piwo, zakąsywali świeżą bryndzą. Do wszystkich wciąż sypały się białe bułki, niewyczerpane bułki, bułki. W całym domu pachniało bułkami, a na powietrzu pachniało otawą.
Nastrój był beztroski, wesele już tu się zaczynało. Oprócz samych gospodarzy karczmy każdy tu był gościem. Ten i ów był trochę zajęty — trochę tak jak bywają zajęte dzieci zabawą. Ten dosypywał koniom obroku, ów sposobił się do dalszej drogi, a że czasu było dość, więc jeszcze czekano na dokończenie gawędy i wyglądano nowych gości, którzy wciąż przybywali ze strony Kosowa.
Było południe. Wiatr nie ustawał. Jednak w ciepłym zakącie, pod samą górą mało dawał się we znaki. Szumiał sobie tylko w koronach tęgich wysokich buków i jaworów. Co jakiś czas dosypywał liści jasnych, tęczowych liści jesiennych.
Na ciepłym, osłoniętym ze wszystkich stron podwórzu, na wysokim brzegu potoku zwanego Rybnica, siedział na ławce na swojej baranicy znany nam stary bałaguła Bjumen. Znalazł się między samymi „panami“. Znali go wszyscy. Co chwila ktoś na nowo wchodzący witał go i zagadnął. A może znów jaki żart dobry palnie, jakąś powiastkę wytrzaśnie.
— Co to za rarytas ten nasz Bjumen — powiedział głośno któryś z młodych studentów, siedzących przy piwie. Powiedział tak, aby Bjumen słyszał.
Bjumen figlarnie śmiał się nad bombą piwa.
— Rarytas? Teraz takimi rarytasami wszystkie gościńce zasypane i wszystkie chałaty wypchane. Ale wiecie państwo, ha, ha, ha — Bjumen raz zaczepiony od razu wchodził w swój ton — ja znam taką historię prawdziwą, nie bajkę, jak biedny Żydek był naprawdę rarytasem. Kto mi da piwa, to mu opowiem.
— Piwa, piwa, piwa! — rozległy się zewsząd zbyt głośne wołania.
— Nie tak dużo — mitygował Bjumen — to nie trzeba. Tylko jedną bombę. Tak, fajn!
— Niech żyje Bjumen! Opowiadaj!
I Bjumen opowiadał:
— To było dawno — ale to prawda. I to jest opowiadanie, nad którym niejedna mądra głowa się kiwała. To było wtedy, jak — co tu mówić, kiedy państwo sami chrześcijanie, a ja znów ten rarytas — ha-ha-ha! I bałaguła robi się mądrzejszy od panów, no. To było wtedy, gdy żył wielki Rabin w Ostrej — jest takie miasteczko gdzieś pod Krakowem — nu, może dwieście lat temu. O tym Rabinie samym to ja niegodny opowiedzieć. Proszę spytać sobie o to kogoś lepszego, staruszka Bercunia — a prawda, już nie żyje — no, to samego pana Rabina, albo ot tu pana Wildhorna. Ale tak na osobności, bo to nie jest gadanie dla karczmy i do piwa. I ten wielki człowiek ma akuratnie tyle wspólnego z tą całą historią, co sam Pan Bóg. Nakręcił ją sobie od niechcenia i z ukrycia, jak zegarmistrz zegar. Ha — ha! I Boże mój, co mu tam to wszystko szkodziło.
Rzecz w tym, że w tej Ostrej był sobie jeden mały, cichy Żydek. Krawiec zwany Pinkas. Pinkas wierzył w Rabina, Pinkas radził go się ciągle, wypytywał dokładnie o różne przepisy na każdy szabas, aby szabas był ważny. Nieraz nudził nawet Rabina. Ale to z bogobojności, więc wielki Rabin był cierpliwy. Odpowiadał Pinkasowi: tak — nie, nie — tak. Głowy od książki nie podnosił.
Pinkas chodził ze swej uliczki codziennie na zamek do dworu pańskiego i z powrotem. Chodził szyć do jaśnie pana grafa. W sobotę chodził aż do końca uliczki — na spacer. A nie powiedziałem jeszcze, że w Ostrej był też taki dziedzic, jaśnie pan graf, jak powiadają. Pinkas był właśnie krawcem jaśnie pana grafa. Pan graf był dobry pan i zadowolony z Pinkasa. Chwalił go i pożyczał go nawet innym panom. Potem już przestał pożyczać, chciał go mieć tylko dla siebie.
Pinkasowi powodziło się — co Żydowi ma się powodzić? — Miał żonę, miał sporo dziatek, a myślał wciąż tylko o swojej robocie, wciąż sztuderował: z czego, jak i co ma zrobić. Gdy mu się udał garnitur — kontusz czy bekiesza, czy jak się to nazywało wtedy — był taki wesoły, jakby nie wiem jakie szczęście go spotkało. Szedł sobie do domu śpiewający. I prawie tańczyć zaczynał, ale tymczasem już był w swojej chatce, w sztibełe, między bachorkami.
Pinkas także był zadowolony ze swego grafa. Co znaczy „zadowolony“? To mało. Miał go tylko dla siebie, nie martwił się, że pan pójdzie sobie do innego krawca. A co najważniejsze: ten jego graf własny to był istny model krawiecki. Złoto nie model! Wysoki, prosty, figura śliczna, przepisowa dla krawca. Pinkas cmokał po cichu, kiedy brał miarę i przymierzał ubrania na swoim grafie.
I kiedy tak przymierzał, pan graf — taki marzyciel trochę — pytał czasem grzecznie: Mój Pinkasie, a może by tak — niemiecki krój? A może by — hiszpańskie bufy? A może by?
Pinkas odpowiadał krótko: Tak — nie, nie — tak. — Głowy od kroju nie podnosił.
Graf rozumiał: majster, to majster.
I można powiedzieć, że byli to przyjacioły, choć jeden pan, a drugi kapcan. Jeden szył pilnie, jak potrzeba — dzień i noc. Drugi chodził, jeździł, tańczył, także pilnie, trzeba czy nie trzeba, dzień i noc. A zawsze wystrojony! Co znaczy wystrojony? Świecił się od elegancji, paradował po Krakowie, chwalił się strojami także po obcych krajach, aż sława poszła o tym po świecie: „Taki strojny jak graf z Ostrej“.
A skąd to wszystko? Trzeba tu powiedzieć jedną ważną rzecz: Pinkas nie tylko był pilny. Miał on takie szczególne, takie bystre oko dla składek. Gdzie jaka fałda, składka, choćby zmarszczka malutka zrobiła się na sukni, natychmiast ją wyśledził i już wiedział jak ją naprawić. Toteż suknie jego były jak ulane.
A ten graf, jak to panowie, wszędzie miał krewnych. Nawet cesarz, który, jak tam w książce stoi, mieszkał sobie wtedy gdzieś aż w Hiszpanii, był jego krewny.
I co się dzieje. Pisze raz pan cesarz do jaśnie pana grafa. Posyła przez umyślnego posłańca:
„Kochany Kuzynie, Bóg z tobą! Mam do ciebie wielką prośbę. Chodzą tu wieści, że ty masz u siebie Żyda, prawdziwego Żyda! Nie wiem czy to prawda i coś mi się nie zdaje, ale zapewniają tu, że tak sam mówiłeś jednemu z moich panów. Jeśli to zatem prawda, przywieź go ze sobą, a będę ci bardzo wdzięczny. Dla mnie, dla wszystkich moich poddanych to bardzo ważne, to będzie wielki rarytas. U nas od dawna już nie ma Żyda na lekarstwo, a jest nam właśnie potrzebny. Zatem i na twego Żyda spadnie niejedna łaska pańska, otrzyma niejeden podarek. Bóg z tobą!“ — tak pisał pan cesarz aż z Hiszpanii.


∗             ∗

Turkot nowych pojazdów i poruszenie w całej karczmie przerwały opowiadanie Bjumena. Przyjechali goście od dawna oczekiwani. Do ogrodu wsypało się dużo młodych panów, przeważnie bracia, kuzyni pana młodego i ich przyjaciele. Pośród nich rej wodził brat pana Euzebiusza, praktykant sędziowski, tak zwany Karolcio. Inni patrzyli nań, czekali co powie, łowili wprost jego słowa, po trosze rozpieszczali go.
Pan Karolcio był to młodzian o ciemnych oczach, ostrych rysach, śmiałym wyrazie twarzy. Zawsze z poważną miną, niby zrzędząc, szydził lub sypał dowcipami bez przerwy. Tak sobie już życie urządził i wówczas i później jeszcze bardziej, że dowcip, humor i anegdota towarzyszyły mu wszędzie bez przerwy. Zmuszał innych do takiej postawy, zmieniał swych towarzyszy w orszak szyderców i dowcipnisiów. Nawet u przełożonych wyrobił sobie przywilej odpowiadania anegdotami i załatwiania spraw dowcipami. Z kolei jego kompanowie i znajomi, czekając na żarty, utrzymywali go w tym, prawie zmuszali do dowcipu. Z Bjumenem witali się, jak starzy znajomi. Jeszcze za czasów szkolnych pan Karolcio jeździł nieraz z Bjumenem do Kosowa i wysłuchiwał jego opowiadań.
Przybysze otrzymywali natychmiast dymiącą, wonną kawę, konfitury malinowe. I znów białe bułki, dużo białych bułek. Gdy rozglądnęli się po ogródku, gdy rozpowiedzieli to i owo z drogi, zmiarkowali, że obecni czekają na dalszy ciąg opowiadania Bjumena.
— A co tam opowiada dziś Bjumenko? — zapytał pan Karolcio.
— Ha-ha-ha — dudnił Bjumen — nie mam szczęścia, panie Karolciu — albo to może już trzeba mówić panie adiunkcie? Za darmo wypiłem to piwo, bo pan to lepiej zna ode mnie. Już mi pan nieraz nowe kawałki opowiadał o tym rarytasie. Wie pan co? Niech pan zakończy. Bo o tych panach różnych, jak go przyjmowali, to pan naprawdę powie lepiej. Właśnie dojechałem do tego, jak cesarz napisał do pana grafa list, aby mu przywiózł Żyda.
— Proszę opowiadać, Karolciu, wiwat pan Karolcio! Niech żyje pan adiunkt! — wołali goście od stolików.
Te okrzyki ściągnęły nowych słuchaczy, ogródek napełniał się coraz bardziej. Pan Karolcio, nie kończąc kawy, dał się wciągnąć i opowiadał:
— Moim zdaniem, w tej historii, którą po raz pierwszy przed laty usłyszałem od Bjumenka — ale później rozpytywałem o nią różnych znawców tej „literatury“, bo jest taka — zastanawiające jest nie tyle, że Żyd raz był rarytasem. Chodzi tu raczej o coś zupełnie innego, o to, że istnieją jednostki niemiłe, ba, dokuczliwe, nieznośne, wprost złe, których sama obecność zmusza innych do tylu opanowań, do ciągłego łykania goryczy, do trawienia przykrości, że ci, którzy to znoszą, stają się niemal święci. Tak właśnie wyobrażał sobie ów cesarz i całe jego rycerstwo — Żyda. Roiło się im, że Żyd — to musi być jakaś istota straszna, jakiś potwór. Potrzebowali go dla umartwiania.
Bo posłuchajmy, co dalej mówi historia. Więc gdzie jesteśmy? Aha! Cesarz napisał do grafa. Ten „graf“ to był sobie po prostu polski szlachcic. Bo po co Polakowi być grafem? i tak — równy panującym. Chyba, że dostał później tytuł od cesarza: może za to, że przywiózł mu Żyda. Więc przylepił sobie odtąd nędzny strzęp, jako ozdobę, do swoich strojów. Księgi nazywają go grafem... Gdy przeczytał list cesarski, był zadowolony. Był prawie szczęśliwy:
Zatem już nawet cesarz chrześcijański, zatem i całe jego rycerstwo wie o Pinkasie. Ha! Zapewne daleko rozeszła się sława jego wspaniałych strojów. Teraz będzie miał sposobność pokazać się przed światem.
Wzywa pośpiesznie i o porze niezwykłej Pinkasa do dworu.
— Mój Pinkasie — powiada — posłuchaj, jedziemy pojutrze razem do Hiszpanii. Zaprasza mnie pan cesarz i bardzo mnie prosi, bym przywiózł ciebie. Przeglądnij raz jeszcze moje stroje, sam przygotuj się do drogi. A teraz bywaj zdrów!
Pinkas osłupiał. Bladł i czerwienił się na przemian. Chciał coś mówić, ale szlachcic skinął mu głową i odszedł. Nogi uginały się pod Pinkasem. Niewiele myśląc, niesiony strachem jak na fali, pędzi do rabina.
— I jak to dalej, Bjumenku?
— Jak to? Teraz mówi „On“. I tak dalej opowiadają księgi stare.
— Aha: „On“, to jest wielki Rabin, wiedział już wszystko. Nie oderwał głowy od książki, uśmiechnął się. Rzekł: jedź!
Pinkas wpadł w rozpacz: jakżeż jechać? między obcych, między samych niewiernych? I jeść cały czas nieczyste razem z nieczystymi? I do Hiszpanii? Któż nie wie, co znaczy Hiszpania? Jak tam dręczono, wyniszczano Żydów — mam małe dzieci...
„On“ przerwał Pinkasowi: Weź ze sobą śmiertelną koszulę! — Dał znak ręką, zanurzył się w książkę. Pinkas odszedł ledwie żywy.
W końcu opowiedział wszystko żonie, pożegnał się z rodziną. Płakali razem całą noc, pewni, że już się nigdy nie zobaczą.
Szlachcic wyruszył ze świetnym orszakiem. Tuż za karocą pańską jechał furgon, zapakowany z pomocą Pinkasa, starannie okryty płachtami, wiózł same stroje, wszystko roboty samego Pinkasa. I gdzieś tam na samym końcu orszaku, na trajkocącej furce, razem z ciurami, jechał Żydek, krawczyna Pinkas. Codziennie kazał go wzywać szlachcic, aby sprawdził, czy nie ma, broń Boże, jakiejś składeczki, jakiejś zmarszczki lub rysy na jego sukniach, czy nie należy czego poprawić. O nic więcej się nie troszczył.
Trzeba by to opisać, a trudno nam nawet wyobrazić sobie, jak było na duszy Pinkasowi. Czym była dlań ta podróż przez obce kraje, przez góry, a nawet, strach powiedzieć — przez wody, przez tonie morskie. Nigdy przecież w życiu nie wyjechał poza Ostrą, nigdzie nie był poza uliczką żydowską i dworem jaśnie pana, a tylko raz na tydzień w sobotę dochodził do końca uliczki.
Po wielu tygodniach jazdy uciążliwej, po przeprawie przez morze, przybyli do Hiszpanii.
Brzegi przepełnione były ludźmi, zewsząd powiewały chorągwie. Panowała zupełna cisza. Na brzegu czekał na tronie sam cesarz w atłasach i złocie, w otoczeniu duchowieństwa, rycerzy i dam. Szlachcic odziany w najlepsze szaty, podszedł do cesarza w ukłonach. Tuż za nim dreptał Pinkas. Nikt nie witał szlachcica, nikt nie zwracał nań uwagi. A cesarz zaniepokojony, wśród milczenia powszechnego, zapytał tylko głucho: „A gdzież jest Żyd?“ Odwrócił się szlachcic i wskazał na Pinkasa.
— O, to jest właśnie mój krawiec, Pinkas, Żyd.
— Ach, to jest Żyd? — Cesarz prędko wstał z tronu i podszedł do Pinkasa.
Patrzał nań, patrzał długo. Wreszcie odwrócił wzrok, cały przemieniony, szczęśliwy. Przywitał się wtedy łaskawie ze szlachcicem.
— Rozumiesz teraz, kuzynie? Oddałeś nam nieocenioną przysługę dla zbawienia naszych dusz. Wiadomo ci chyba, że Żydzi są największymi wrogami nas chrześcijan. A wiara święta nakazuje nam kochać nieprzyjacioły nasze. Lecz skąd ich wziąć? Teraz popatrzyłem nań, teraz pokochałem go, czuję, że będę zbawiony. A ty, kochany nasz Żydzie — powiedz, powiedz, czego chcesz za to?
Zgnębiony Pinkas nie wiedział, co się doń mówi. Z początku tkwił, jak słup w ziemi, potem kiwał się i kłaniał się bez przerwy. A raczej szastał to lewą, to prawą nogą. Tymczasem cesarz osobiście zawiesił mu na szyi sznur pereł, rozkazał odmierzyć dużo miar dukatów. Przyprowadzili dlań wielbłądy i konie osiodłane rzędami drogocennymi, prócz tego kazał mu przynieść postawy sukna, złotogłowiu i Bóg wie jeszcze co za wspaniałości.
Za cesarzem stali w pogotowiu w szeregach dostojnicy kościelni i świeccy. Naprzód przystąpił do Pinkasa arcybiskup Hiszpanii, po czym arcybiskupi poszczególnych prowincji, po czym magnaci hiszpańscy, po czym ministrowie i dostojnicy dworu cesarskiego i rządcy krajów cesarskich, przystępowali za porządkiem, podług sławności rodu i podług dostojeństwa. Każdy z kolei spoglądał długo na zmęczonego Pinkasa. I każdy tajał powoli. Jak śnieg w górach taje na wiosnę. Tajał, jakby od słońca, od ciepła, które promieniowało z miłości powszechnej. I od swego własnego prądu miłości, który wysyłał przez oczy. Każdy odchodził podniesiony, uszczęśliwiony. Potem każdy darzył Pinkasa czym mógł. Zasypano go darami. Już sporządzono specjalne ogrodzenie, by w nim zgromadzić wszystkie podarki i skarby, które Pinkas otrzymał w tak krótkim czasie. Mimo powszechnej miłości, postawiono przy nim uzbrojone warty.
Lecz biedny Pinkas także tajał na oczach. Upadał ze zmęczenia. Słaniał się, słaniał coraz bardziej, wreszcie zemdlał. Wówczas nastąpił popłoch ogólny. Przywołano lekarzy, przygotowano nosze, zaniesiono go na łoże do pałacu cesarskiego. Zrozumiano wreszcie, że Żyd po prostu zmęczony podróżą i tak wyczerpany, że ledwie żyje. Ponura trwoga zaciążyła nad rzeszą. A już zdawało się, że szczęście tak bliskie!... Cóż będzie — gdy umrze Żyd?
Atoli Pinkas pod troskliwą opieką lekarzy, a także pod dozorem cesarzowej i dam dworskich, które czuwały nad nim dzień i noc, przychodził z wolna do siebie. Gdy wreszcie zupełnie wyzdrowiał, radość opanowała całe miasto. Później rozszerzała się, jak łuna, na całą Hiszpanię. Zaprzestano pracy, świętowano nieustannie. Coś jakby zaraza radości ogarnęło wszystkie stany i przeleciało przez cały kraj. Pielgrzymki z całego kraju stłoczyły się do przybrzeżnego miasta: by zobaczyć Żyda, by pokochać Żyda, by być pewnym zbawienia.
Gdy wyzdrowiał zupełnie Pinkas, odziano go bogato i pokazywano odtąd na trybunie cesarskiej tuż obok tronu. Jednak oszczędzano jego zdrowie. Szlachta, mieszczanie, rzemieślnicy, żołnierze, tłumy chłopów i biedaków, także Cyganie i włóczędzy, defilowali przed Żydem. Ludziska wpatrywali się weń z miłością, umacniali się w poczuciu zbawienia. Odchodzili rozrzewnieni, rozpromienieni. Dla przechowania podarków, które nieustannie płynęły doń z całej Hiszpanii, podarowano mu jeden z największych pałaców w mieście.
W tym czasie nasz szlachcic oglądnął sobie dokładnie stroje co pierwszych i przedniejszych magnatów, księży i bogaczy hiszpańskich. Uśmiechnął się pod wąsem. Wszystkie one razem, owszem, nowiutkie, wystawne, nawet przeładowane aksamitami, złotem, bogactwem. Ale nadęte jakieś i nie umyły się nawet do prac Pinkasa co do kroju, smaku, gładkości, co do pomysłów i fantazji. Tymczasem tu nikt nie domyślał się nawet, co wart Pinkas. I po co było się fatygować! Żyda zachciało im się! Cóż za naród bez smaku! bez dowcipu!
Tymczasem wieść o tym wszystkim dotarła do sąsiednich krajów. Dotarła w końcu i do Rzymu. Papież wysłuchał dokładnie relacji. Zaniepokoił się widocznie. Pośpieszył osobiście do Hiszpanii. Otoczony najświetniejszym orszakiem, wśród bicia dzwonów i strzałów armatnich przystąpił do Pinkasa. W ręku miał czarowny ametyst, przed którym wszyscy chylili głowy. Patrzył czarnymi, ostrymi oczami tak przenikliwie, aż Pinkasa zakłuło coś poniżej wątroby.
— I to ma być Żyd?! — zapytał głosem suchym, ostrym.
Twardy dźwięk tych słów nagle przypomniał Pinkasowi dzieci, żonę i matkę, jakby je zobaczył tu przed sobą.
Jednak w końcu i Papież rozchmurzył się. Przystąpił do Pinkasa i podarował mu ametyst. Wtedy głowy wszystkich pochyliły się przed Pinkasem.
Dotąd siedział Pinkas wciąż zasmucony, zagryziony, duchem nieobecny. Wówczas rozweselił się także Pinkas. I uśmiechnął się, nie wiadomo dlaczego: czy mu śmiesznie było z tych honorów? Czy też rad był, że ów potężny, groźny Papież — der Pojbst — jak go nazywają stare żydowskie księgi — także udobruchał się i że już może koniec tym udręczeniom. Po raz pierwszy uśmiechnął się Pinkas i po raz ostatni. Bo wtedy znów nagle zachmurzył się Papież. Namyślał się i ważył coś długo. Zawołał w końcu:
— Stójcie chrześcijanie! To nie jest żaden Żyd! To zwyczajny drapichrust, to pewnie oszust, a raczej cymbał zuchwały, który zakpił sobie z was i z waszego zbawienia. Wasze zbawienie zagrożone! To nie sztuka pokochać takiego, jak ten. Gdybyście zobaczyli Żyda prawdziwego, prawdziwego wroga, wtedy zrozumielibyście, co to znaczy kochać nieprzyjacioły. A ty nieboraku, za to żeś śmiał narażać zbawienie tylu dusz chrześcijańskich, zginiesz niezwłocznie na stosie.
Zakotłowały tłumy jękiem grozy. Ujęto Pinkasa, związano go. On, pomny słów „Jego“ (to jest rabina z Ostrej) zawsze — także pod nowymi strojami — nosił śmiertelną koszulę. Teraz zrozumiał po co. Wówczas odezwał się po raz pierwszy. Zaklinał się, że on Żyd najprawdziwszy, że przecież to można sprawdzić. Ale w Hiszpanii nikt Żydów nie znał, nikt nie pamiętał Żydów. Sprawdzić nie było komu. Odprowadzono Pinkasa do wieży, czekały go męki, a potem stos.
Cesarz łagodzić chciał, nawet kręcił się zakłopotany, jakby nie był panem u siebie, ale nie wiedział co robić. Ostatecznie nikt się za nim nie ujął. Skoro niepewne czy Żyd — to...
Jeden tylko nasz szlachcic ciskał się: jeśli jego człowiekowi, jego własnemu krawcowi coś się stanie, to Ostra z całym kluczem przejdzie na kalwinizm! Potem dalej jeszcze groził, że jego krewni podniosą alarm na sejmie Rzeczypospolitej, iż jego, szlachcica polskiego, zwabiono podstępnie.
Gdy to wszystko nie pomagało, rozjątrzył się ostatecznie i zapowiedział, że ze swym pocztem odbije krawca, a nie on będzie wtedy winien przelania krwi chrześcijańskiej — z powodu Żyda. Może był pewny poparcia cesarza, swego kuzyna.
Tymczasem tłumy ludzi, co biedniejszych, zaczęły się zbierać, szemrać, w końcu nawet wzburzyły się nie na żarty:
— Żyda, Żyda nam oddajcie! chcemy Żyda! chcemy zbawienia!!! —
Jak uderzenie wałów morskich, głosy te docierały do dostojników. Może pod wpływem tego wszystkiego, panowie podzielili się na dwa obozy. Zatem i duchowni co wyżsi prosili Papieża o łaskę. Papież rozmyślił się, kazał przyprowadzić Pinkasa z wieży i tak mu powiedział:
— Człowiecze, daję ci ostatnią sposobność. Możesz udowodnić, że jesteś Żydem. Stąd o mil trzydzieści na zachód słońca jest góra bardzo wysoka, a na tej górze jeszcze jedna góra. Musisz wyjść na pierwszą górę, a potem wdrapać się na drugą, ale na sam szczyt, to sobie zapamiętaj! Jeżeli wrócisz stamtąd zdrów i opowiesz prawdę, coś tam widział, toś Żyd, to wszystko w porządku. Idź z Bogiem — jeśliś Żyd. — Tak mówił Papież.
Wkrótce potem, gdy Pinkas już wyruszył w drogę, przybiegli lekarze, którym powierzono jego zdrowie. Ostrzegali usilnie, że nie wytrzyma takiej uciążliwej wędrówki. Lekarzy wyśmiano: co innego, gdyby był Żydem. Teraz zagrożone nie ciało, lecz dusze chrześcijańskie. Wam nic do tego.


∗             ∗

Pan Karol przerwał i kazał sobie jeszcze dogrzać mocnej, świeżej kawy. Tymczasem przez przepełniony gośćmi ogródek przecisnął się doń starszy, czcigodny rzemieślnik, garncarz z Pistynia, zwany Januńcio. Ubrany był w odświętną ciemnoszarą czamarę szamerowaną, jakie nosiła szlachta zagrodowa. Bo choć nazwisko miał zwyczajne, wiejskie, po matce był szlachcicem. Uważał się za szlachcica.
Mimo poważny wiek, nasz majster sam jeszcze lepił swe czerepy, a co najważniejsze, w tajemnicy przed wszystkimi, osobliwym, jemu tylko znanym sposobem, barwił pomysłowe i fantastyczne ich wzory. Czytywał czasami gazety, stale czytał żywoty świętych, senniki, lecz także zbiory pieśni ludowych. Miał kilka grubych książek na własność. W codziennym życiu skąpy w słowa, stawał się rozmowny w niedzielę. Chętnie wtedy filozofował z wnukami. Podróż weselna widocznie była dlań świętem. A może wówczas nawet rozszerzył swe rodzinne uczucia.
Przez okulary, oprawione w stary tandetny drut, co ledwie trzymały się kupy, siwe, głęboko osadzone oczy Januńcia patrzyły uważnie i badawczo. Piękną, długą głowę zdobiło wypukłe, mało porysowane czoło. A szlachetności dodawał obliczu śmiały i ostro zarysowany, choć wcale niewąski nos. I wreszcie z nieoczekiwaną wśród tego spokoju fantazją, tęgi wąs rozmachnął się w górę. Gdy miał przemawiać Januńcio, na twarzy jego, na tle niepokalanej naiwności, ujawniało się coś, jakby bolesny wysiłek samodzielnego myślenia. Pana Karolcia znał od dziecka, lecz miał w zachowaniu godność.
— Proszęż-ja — mówił wolno i bardzo wyraźnie — i przepraszam w honorże pana sędziego (a był to zwyczaj galicyjski w rozmowie podwyższać rangi i tytuły). Pan sędzia nam to rozpowiada ślicznie, jak panowie-Hiszpanowie kłopotali się o zbawienie. A nas by jeszcze od strony krawca korciło wiedzieć. Co myślał sobie krawiec, ten za przeproszeniem — takie przezwisko trudne jakieś — zawstydził się Januńcio.
— Rarytas — podpowiedział pan Karolcio.
— Za przeproszeniem i proszę w honorże pana sędziego, rarytas — powtórzył z poddaniem Januńcio — panie sędzio, panie radco, kiedy mnie garnek się uda, to bardzo piękne imię fasuje u mnie i u moich dzieci, a kiedy nie daj Boże się nie uda, to my go wcale brzydko nie przezywamy. I proszę-ż w honorże, jaki ten świat! Taki majster ten Pinkas i za to — przezwisko. No tak, ale co on myślał, bo mnie się coś zdaje, ze on im się nie bardzo odwzajemniał za miłość; ani za prezenty nie był wdzięczny; ani nawet za wielką łaskę Jego Świątobliwości, że zamiast do ognia palącego, posłał go w chłodne góry. To zrozumieć trzeba! Co myślał?
Pan Karolcio zaśmiał się:
— Zaraz, ale czy on w ogóle coś myślał?
Januńcio odpowiedział jeszcze poważniej i z podnieceniem:
— Panie radco, panie nadradco, a któż inny ma myśleć?
Młodziutki student, różowy blondynek, przerwał mu:
— Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce pan Karolcio zostanie prezydentem apelacji krajowej.
Pan Karolcio rzucił mu twarde spojrzenie. Student zachichotał i schował głowę. Januńcio opanował się, odpowiedział bardzo powoli:
— Proszę-ż ja i przepraszam w honorże pana akademika. My garncarze nie jesteśmy panami akademikami, a panowie akademicy nie są garncarzami, a jeszcze mniej krawcami. Pan akademik jest uczony, wciąż uczy się, spieszy się, nie ma czasu myśleć. Garncarz już ma trochę więcej czasu, przy lepieniu garnków. Potem musi dąć w miech, skakać, barwić, uważać — myślenie przepadło. A krawiec? — zapadnie się na ławce, siedzi i siedzi jak sowa na pokucie. Krawiec to główna myśl. Któż inny ma myśleć, proszę-ż w honorże i przepraszam.
Pan Karolcio zadumał się ze smutkiem.
— Ha, cóż myślał Rarytas, cóż mógł myśleć Rarytas? — rozpamiętywał z przejęciem, aż wszyscy roześmiali się głośno.
— Pytanie słuszne, panie majstrze, ale to chyba jeden Bjumenko będzie wiedzieć, ja nie wiem.
— Pinkas, proszę majstra — odpowiadał Bjumen cierpliwie — tak w książkach stoi, wciąż myślał o swojej robocie. O igłach, o niciach, o kroju sukien. I o fałdach! Aby ich, broń Boże, nie było! W piątek myślał o szabasie, a potem znów to samo od początku. Więcej go nic nie obchodziło. A co myślał tam, za morzem, w Hiszpanii? Chyba coś myślał i pewnie do rzeczy, tachles, jak się to mówi. To znaczy: o rodzinie, o żonie, o dzieciach... A co jeszcze miał myśleć? Wy to najlepiej zrozumiecie, panie majster: przedtem był sobie krawiec, majster, a teraz co? Żyd, wróg, tylko wróg. A potem co? Już nawet nie Żyd, tylko co? To straszne. Ładne myślenie. To już najprędzej nic nie myślał, tylko bał się...
— Jak to? Cały czas bał się? Dzień i noc?
— A jakże. Mało tego, każdą godzinę, każdą minutkę. I to tak długo, aż się dobrze przestraszył. A co do tej, ot, wzajemności i wdzięczności, to właśnie tamtędy zakręcamy.
— No to właśnie, niech Bjumenko sam dokończy — prosił pan Karolcio, popijając świeżą kawę — bo ja swoje o „panach“ już absolwowałem.
Bjumen certował się. Podano mu w lot nową bombę piwa, nowe bułki.
Stary śmiał się znów i tak zakończył:
— Stary ja jestem wagabunda, ale przyznam się panom, kolka mnie przeszywa, kiedy sobie nieraz, sam w nocy, pomyślę, jak ten Pinkas poszedł tamtędy w góry, w to pustkowie. Tam to on już był Rarytas! Oho! rarytas istny, kompletny. Tam nie tylko Żyd rarytas, tam w ogóle człowiek rarytas. Nawet zbójców nie ma, nawet wilków nie ma. Jeszcze w dole to jakieś bidne smereki kiwały się nad nim. Wyżej za nim pójść — nie poszły. Wyżej — gołe skały aż do nieba i już. Drapie się on na te skały jeden dzień i drugi. Już ta śmiertelna koszula mokra — no już i wyschła, stężała jak rogoża. A on nie umiera. Im wyżej, tym straszniej, bo widać — powrotu nie ma. Szedł tak kilka dni — kto tam wie, jak długo. Aż doszedł do wierchu, myślał, że odpocznie. A co mi to za wierch, parę kamieni ostrych jak noże, ani siąść ani stać nie ma gdzie. A dalej i wyżej znów sterczy taka góra iglasta, pełna lodu, choć kraj tam, powiadają, gorący. Idzie dalej — ale gdzie tam idzie! drapie się, sam podrapany, posiniaczony, poraniony. Nogi sobie powykręcał, ręce odmroził — tak to. — Ale się raz dobrze przestraszył, to się już nie boi, to mu wszystko jedno. Powoli krok za krokiem lezie, jak mrówka po ścianie. I nawet dobrze mu tam. Co? Śmiejecie się państwo, że świeże powietrze? Nie to, tylko może, że od wariacji ludzkiej daleko, od całej ludzkiej doli... No i nikt nie wie, jak długo tam się drapał. A tam na górze, o dziwo, równo było i przestronnie. Rozgląda się dalej i widzi coś jakby ślad ludzkiej roboty: kamienie ułożone równo, starannie niby stół. Przychodzi bliżej, oczom ledwie wierzy. Tam tak pisało po hebrajsku: że oto tu grób starodawny arcykapłana Arona. I napisane na kamieniu słowo wielkie, święte. A jeszcze tam coś tak pisze, że wolno by je wymówić takiemu, co tu przyjdzie... Padł na kolana do modlitwy, wzniósł oczy do nieba. I wtedy zobaczył gdzieś tam daleko, wysoko, głęboko w powietrzu coś takiego, na co on jeden miał oko. Oto wielka, groźna, straszna fałda zagięła się i wisiała nad Hiszpanią całą i nad światem.
To-ci, bratku, fałda! W sam raz! Jaka czarna! Co znaczy czarna? Węgiel naprzeciw niej, to nie więcej jak ta biała bułka. Jeszcze mniej: węgiel to czysta maca wielkanocna. Jakaż czerwona! Co znaczy czerwona? Rozpalone żelazo to tylko różowe wnuczątko od tej czerwieni. Główna fałda! Od niej wszystkie fałdy.
Wtedy przeraził się, zapłakał, modlił się i jęczał, prosił, aby Pan Bóg oddalił tę fałdę. I niech z nim dzieje się, co chce i niechaj z jego rodziną dzieje się, co Bóg da, niech tylko ta fałda rozegnie się i rozprasuje. I — jak to się stało, nikt nie wie — ale piszą książki stare sprzed dwóch setek lat, Pan Bóg wejrzał na biednego krawca, na jego modlitwę. Czy też może „On“, sam rabin z Ostrej, w to się wdał? Rozeszła się fałda, wygładziła się, było jasno, wesoło, dobrze na świecie. A widno mu było stamtąd daleko — daleko na boży świat.
Krawiec spokojnie zeszedł sobie drugą stroną góry, dobrym szerokim płajem aż do doliny. Tak powoli doszedł do cesarza, do papieża i do swego własnego grafa. Graf ucieszył się swym krawcem, cesarz był łaskaw na rarytasa. Papież patrzył długo, bystro. Czekał, co powie Żyd. A gdy Pinkas powtórzył mu wszystko dokładnie, do cotu, zadumał się Papież. Powiada w końcu do Pinkasa:
— Mój Żydzie, tak, to wszystko prawda. Jesteś Żydem, wszystko w porządku. Możesz iść sobie do swego pałacu, żyć spokojnie. Nam to jedno tylko koniecznie powiedz: czego życzysz sobie? Wszystko ci będzie spełnione, abyś nie został bez wielkiej nagrody!
Pinkas swobodny był, jak nigdy dotąd. A tak wesoły, jakby mu się udał najlepszy garnitur dla jaśnie pana grafa. Miał ochotę zaśpiewać. Może i zatańczyłby sobie. Zamiast tego powiedział panom:
— Kochani panowie, Bóg z wami! Wy panie Papieżu i panie Cesarzu i mój własny jaśnie panie Grafie! Ja was naprawdę bardzo lubię! I teraz wszystko rozumiem. I właśnie dlatego mam do was taką prośbę od serca: przyjmijcie ode mnie te skarby, któreście mi nadawali i wy i inni panowie tutejsi, i ci poczciwi tutejsi ludzie: — te pałace, te wielbłądy, te konie, te brylanty i perły, i sukna, i aksamity, i wszystkie wspaniałości. I zróbcie z tym co sami chcecie. A mnie najprędzej, już zaraz, odstawcie do kraju mego, do samej Ostrej, do mego rabina! I pokój z wami — szolem alejchem!
Może panom tym wielkim było to nawet trochę przykro, ale słowo się rzekło. I znów pojechał Pinkas przez wody, przez góry, przez ziemie dalekie, tu do Polski, do naszego kraju. I już się nie bał Pinkas wcale. A choć zmęczony był, śpiewał sobie nieraz. A gdy przyjechali wreszcie do Ostrej, choć była już noc, wcale nie poszedł ani do rodziny, ani do dworu, tylko wprost pognał do „Niego“, do wielkiego Rabina.
„On“ nie spał wcale. „On“ wiedział wszystko. Oderwał oczy od książki, wzniósł je ku niebu. W izbie zrobiło się jasno jak w dzień. Powiada „On“ cicho:
— Czemużeś jeszcze nie czekał? Czy nie wiesz, że gdy ta fałda nad światem, Mesjasz jest wtedy najbliżej świata?
Potem dał znak ręką, znów patrzył do książki, w izbie pociemniało..
Pinkas poszedł sobie spać do swojej rodziny. Tak piszą książki stare i taka jest historia prawdziwa o rarytasie — moi panowie.

Bjumen nie śmiał się hucznie jak zwykle, zadumany milczał przez chwilę, wpatrzony w próżną szklanicę. Po czym wstał nagle, popatrzył na niebo:
— Haj! Południe minęło już, Bukowiec przed nami, trzeba nam powoli ruszać dalej. Idę zwoływać moje pasażery i kumpany. Dziękuję państwu za piwo. I jeszcze panu Karolciowi dziękuję, że mi pomógł w tym gadaniu, ha, ha, ha.
— Dziękujemy Bjumenku za rarytasa i daj wam Boże zdrowieczko.
Bjumen przerzucił swą ciężką baranicę przez ramię i zwrócił się wielkimi krokami ku wyjściu. Jasnowłosy student uchwycił sposobność dla dowcipu. Zawołał za Bjumenem:
— Wszystko ładnie, Bjumenie. Rarytas na rarytasie, ale baron Rotszyld i baron Hirsch nie tacy już biedni.
Bjumen odwrócił się, zaśmiał się głośno.
— Ej, paniczu. To są takie interesy, które by trzeba zrozumieć. Oni wcale nie Żydzi.
Student zaciął się na chwilkę, potem zmienił wiatr.
— Cóż wy opowiadacie? A któż odbudował szpital w Czerniowcach i cheder w Kołomyi? Żydzi są i to lepsi.
— Lepsi czy nie lepsi, a wcale nie Żydzi, tylko to sobie przyczepili dla honoru.
— Dla jakiego honoru? — nadął się student — przeciwnie, to ludzie wykształceni, eleganccy, a Żydów protegują, są względni i dobroczynni.
— Ja nic nie mówię — śmiał się Bjumen — dla ludzi oni dobrzy, a Panu Bogu co z nich przyjdzie? Ha, ha, ha...
Machnął ręką, wyszedł pośpiesznie.[45]



IV. BUKOWIEC
1
PRZEPRAWA

W owe czasy przejazd przez Bukowiec z Jaworowa do Krzyworówni przypominał po trosze przeprawę z wysepki do wysepki przez obfitującą w burze cieśninę morską. Czymś zawsze upragnionym była pogoda, poza tym trzeba było mieć w zapasie dużo czasu. Dość powiedzieć, że gdy dziś przez tę samą przełęcz wóz dwukonny bez trudu przewiezie dwanaście cetnarów, ówczesnymi drogami nie mógł przewieźć więcej niż trzy, najwyżej cztery cetnary. Przebywano przełęcz chętnie w towarzystwie i to większymi partiami.
Gdy ruszyły bałaguły a za nimi inne wozy górskie i dolskie, po kilkuset metrach nikt już prawie nie siedział na furze. Niektórzy sposobili się do popychania wozów, do wstrzymywania ich. Inni pilnowali umieszczonych, z tyłu wozów, śrubowych hamulców, opatrzonych kłodami przy kołach. Cała karawana, tak pokaźna na Jaworowie, im bardziej zanurzała się w Bukowiec, tym bardziej wydawała się znikoma. Znikła potem w lasach i jarach. Pochłonęła ją przestrzeń Bukowca. Także turkot wozów i głosy utonęły w wichrze. Zresztą i największe karawany wozów w czasie dorocznych jarmarków kosowskich, a także całe zespoły drwali i przewoźników drzewa, tak zwane cugi, albo pielgrzymki setek ludzi, wystrojonych odświętnie a jaskrawo, podążające na chram cerkiewny do Jaworowa lub Sokołówki, podobnie znikały w obszarze lasów, stoków, jarów.
Ujrzeli wreszcie grzbiet nad lasami. Bywalcy pokazywali to i owo, opowiadali i objaśniali nowakom:
— Ot, tam wysoko na połoninie tęgi buk. Najstarszy ze wszystkich. Ostatni z dawnych. Pod nim źródło obfite, zimne — słodkie. Tamtędy nam droga! Hej! żeby Bóg doprowadził!
Rozłożysty wał Bukowca sięgał pięciu wsi górskich. Czuwał nad nimi, chronił od wiatrów, gromadził wokół siebie chmury. Więził je, ściągał na się ulewy i burze. Chłonął deszcze, rozprowadzał wody ściekami i potokami, chował je po jarach, w lasach i mchach, a także w trawach bezkreśnych. Jaśniutką zielenią z dala świecił czasu spóźnionej górskiej wiosny. Latem drgał złotem dojrzałych traw — i długo jesienią. To znów tonął w mgłach, zapłakany deszczami. Zimą zaś lśnił bielą widzialny aż z dołów.
Na tysiąc metrów nad powierzchnię morza wznosiła się sama przełęcz, nie licząc grzbietów. W głównych liniach wał sfalowany był łagodnie. Ślady walk obu rzesz wodnych Czeremoszu i Rybnicy poukrywał starannie. Nie dozwalał hulać potokom i hukom. Trzymał je mocno w karbach sieciami mchów i gęstwiną smerekową poszywającą jary. Na połaciach słonecznych zboczy hodował jeszcze tęgie, kolumnowe bukowiny.
Dla przebycia przełęczy Bukowca ludzie od dawna wdzierali się w jary, psując je i nieustannie szczerbiąc na swój sposób. A szukając terenu równiejszego lub trwalszego, wykąsywali potężne bukowiny. Z czasem utorowała się droga kołowa, u dołu trudziła się jarami gliniastymi, po czym zawile krążyła, to pięła się w górę stopniami skalnymi, to staczała się jeszcze na dół, zanim dotarła do grzbietu. Z konieczności wciąż zmieniała się, wciąż szukała nowego traktu. Doskonaliła się bardzo powoli. Był to najdłuższy i najuciążliwszy przejazd górski dostępny dla wozów na całym obszarze ówczesnej Galicji.
Nieraz podróżni klęli Bukowiec, a gospodarze powiatu i dróżnicy lamentowali wprost, gdy nędznych, gliniastych a z trudem wśród jarów wykopanych części drogi w czasie ulew potoki używały sobie jako pobocznych łożysk, a wody dla igraszki, niemal wywracały mosty, porywały tamy i kaszyce. Biadali tak, niepomni, że ogałacając stoki z lasów lub zarośli, sami psuli wszystko i torowali drogę wodzie. I że dla zastąpienia starej obronności samego Bukowca i dla sprostania wodom, niezbędny byłby wysiłek nieporównanie większej miary. Toteż niespodzianek bywało niemało. Czasem któryś odcinek drogi, podmyty podczas nocy, na rano zawisł fantastycznie nad Rybnicą. Czasem droga popękała, rozwarły się głębokie szczeliny. Każdy krok był groźny. Kiedy indziej po ulewie „zasowa“ — półpłynna lawina błota — na wysokość chłopa, zjechała na drogę. Żaden koń, żaden człowiek nie przebrnąłby jej, żaden by z niej nie wybrnął. Pozostawało do wyboru: wracać, objeżdżać grzbietem lub zjechać zakosami do rzeczki. Te coroczne wyrwy i rany dawały się we znaki długo i dotkliwie. Przeprawa wymagała zawsze uwagi, skupienia. Tam gdzie był objazd stokiem trawiastym, droga tuliła się do stoku, była szczególnie miękka i wygodna — tak długo dopóki wozy nie rozbiły jej, a deszcz nie rozmył i nie spłukał zmierzwionej wozami murawy. Dopiero całkiem wysoko, na płaskim grzbiecie strudzone wehikuły używały sobie przestrzenności i łaski Bukowca.
Ta jedyna droga powiatowa, tak niedoskonała, a niejednokrotnie karkołomna, łączyła z dalekim światem i wiązała wokół siebie całą sieć traktów kraju huculskiego. Traktów swoistych: nieraz bardzo starych, dalekobieżnych płajów konnych albo leśnych kolein, tropaszy wyrębowych, używanych w zimie dla sań. Bądź też deptaków łąkowych: to wyżłobionych przez wieki dróżek rodowych, nazwanych według tego lub owego rodu — Szkryblakowy płaj, Kopylcewy przejazd, Forgilowy zakręt. Czy też prywatnych ścieżek do jednej tylko chaty wiodących: Iwanenkowy przechód, Wasyłynczyna ścieżka. A wreszcie labirynt chodów myśliwskich, niedźwiedzich i jelenich, nieraz znaczonych tylko skokami, dla skoczków tylko dostępnych. Lub nawet siatka śladów tajemnych dla pątników samotnych, śladów co wiodły — któż wie dokąd? Carynkami bezkreśnymi biegnąc, ścieżki przecinały Bukowiec we wszystkich kierunkach. Ciągle napotykały wygodne, czasem schodowe przełazy lub worinia. Przy konnym przejeździe trzeba było je rozłożyć a potem złożyć na powrót.
Chaty poukrywane starannie w zagięciach Bukowca z daleka dawały o sobie znać dymami. Gdzie dym, tam życie, tam ukryte łono chaty — piec, tam serce chaty — watra. Tam cały ród watrowy. O tym powiada stara przypowiastka: mama tłustula, córka krasula a wnuk kędzierzawy.
Idąc ścieżkami, kierując się podług dymów, wędrowiec zagubiony w rozległym gnieździe Bukowca, otulonym podobnymi do siebie, trawiastymi wierchami, odnalazłby niejedną starą grażdę gazdowską, zawartą jak zameczek obronny. Czasem zagrzebana w ziemi, jak kwoka tuląca pisklęta, ku ziemi pilnie głowę kłoni. Czasem jej dach sterczy jak grzebień czupurnego koguta. Czasem chata rozprzestrzeni płachty skrzydeł ciężkich jak głuszec bojowy. A życie jej podobne życiu drzewa samotnego, które ze światem tylko w pewnych porach roku widzialnie się wymienia. Stary pomnik słowiański, w którym odnajdziesz ślady przodków sprzed dwóch tysięcy lat znad Gopła czy z puszcz naddnieprowych. Albo echa braci dalekich z płaniny bałkańskiej czy znad Morza Lodowatego. Według wykopalisk świeżej daty, życie na Bukowcu, tym odległym od świata lecz wygodnym dla życia zakątku, miałoby być bardzo stare. Tak czy inaczej w chatach tych chowa się czy odradza stara słowiańskość.
Tam to na Bukowcu i wokół Bukowca — czy lat temu pięćdziesiąt, czy dziś jeszcze — usłyszałbyś starożytny słowiański język. Daleki podźwięk „Słowa“ Ihorowego. W tych ustroniach poszedł on sobie swoimi tropami, tak rozgałęzionymi jak tutejsze ścieżki. Czyż dlatego tak bogaty, że język to samotnych, co wciąż się gotują do godów — do spotkania z ludźmi? Mowa śpiewna jak lutnia wieszczego Bojana. Słodko swobodna jakby dla powitań serdecznych, dla błogosławieństw i życzeń na drogę lub dla zdrobnienia imion przyjacielskich. Jest w niej stary optativus, wyraz życzeń i marzeń: bych zawsze był z tobą, lubeńko! — Kobych cię jeszcze zobaczył, synku! — Abych był tak mocny jak Dobosz! — Jest i dualis widocznie ważny dla samotnika, dla którego druga osoba jest światem. Czy może dostępniejsze to dla umysłu dawnego człowieka przejście od jednostki do wielości? Dwi dołoni, dwi jebłoni. Słyszy się też starożytny pluralis osobowy, pociechę osamotnienia, w którym wszystkie postacie przychodzące do człowieka stają się osobami: nie tylko gazdowie, bratowie i synowie, lecz także orłowie, wichrowie, gromowie.
Lecz słowo to nie tylko piesze jest, jak się mówi, nie tylko po ziemi chadza ścieżkami ludzkimi. Przebija się modlitwą ku słoneczku, ku licu Bożemu. A gdy nie ma z kim mówić, spowiada chudobie lub drzewu tajemnicę serca... Daje także moc „przemówkom“: mądre słowo, stosowne słowo ze stosownym złożone, a użyte do tego, do czego przeznaczone. Samo żywe słowo, bez pomocy jakiejś nieczystej siły! „Przemówki“ bowiem, to pierwowieczne słowa Boże, zachowane w skrytkach chat i grażd. W kleciach mrocznych, w kątach hruby, na półkach stoją naczynia, kubki drewniane lub gliniane, coraz mocniejszą przemówką napełnione, „świadomi“ ludzie bowiem czerpią codziennie wodę co najmniej z dziewięciu źródeł, przemieniają ją słowami starych, długich zaklęć. Przemówka przenika wodę jak dusza ciało. O wodzie, którą przemieniło słowo, wolno powiedzieć, że to przemówka. Gdy poczęstować nią przyjaciela, sąsiada lub gościa wstępują w nich od pradziadów przekazane — słowa pierwowieczne. Przez cały dzień a także w nocy chronią człowieka od złych, nieżyczliwych spojrzeń, od zgrzytów jakichś, od podźwięków obcowania złego lub nieszczerego, od jego kwasów gryzących. Od dni mających jakąś fatalność w sobie, od chwil czyhających z jakąś pułapką na nieświadomych. Pierwowieczne słowa zastawami chronią od niewidzialnych dalekich prądów piekła. A mają w sobie także potęgę, by odesłać „obertyn“ temu kto je nasyła. Słowa te leczą tęsknotę, gdy się wkleszczy w człowieka. Kto nypiąc i wędrując całe życie po Wierchowinie i po Bukowinie nauczy się osiemdziesięciu głównych słów pierwowiecznych, latać będzie po światach, choćby urwał tylko po jednym słowie od wtajemniczonych, a strzegących swej mocy wielkich przemówników, jak to uczynił ów Kopel z Rożna pod Bukowcem.
A gdzieś tu jest zawsze w górach jeden taki, nikt nie wie który — tak powiadają — świadomy a sprawiedliwy, którym trzyma się świat.
Serdeczność i uprzejmość w kraju wokół Bukowca jest niewyczerpana. Z niej czerpie się świadomość, że słowa trzeba strzec, aby nie zmąciło świata.
Za chatami w miejscach szczególnie zacisznych, całkiem daleko od dróżek, niespodzianie napotkasz zaświatowe rajskie ustronia, ogrody lub sady. Gdzie bukowiny, gdzie leszczyny, tam mogą być i sady, a gdzie sady, tam kukurudza. Od strony dolin, od Jaworowa kukurudza już od lat uporczywie i walecznie odwojowywała stoki od leszczyn, a śliwy, czereśnie i jabłonie nieraz w zgodzie mieszały się z leszczyną.
A dalej, tonąc już w zawiei traw i łąk nie dojrzysz już dymów, nie natkniesz się na ludzi, nawet głosów nie usłyszysz. Napotkasz jeszcze tylko stogi. Nowe tęgie stogi o dachach jasnych jak kapelusze junackie i w pasie ściśnięte jak smukłe junaki. I stare stogi, co różne wyrażają dzieje: jeden wykrzywiony dziad, nadszarpnięty, czupryna skłaczona — poddał się doli. Inny głęboko w ziemię wkopany, zasrebrzony mchem, trzyma się prosto — ani drgnie. Kiedyś może nagle się rozsypie.
Daleko, zagonami zapędziły się w bukowiny carynki, ciepłe pastwiska i polanki śródleśne. I na nich także dzikie gatunki stykały się ze swojskimi. Nieraz jeszcze krowa natknęła się niespodzianie na niedźwiedzia. Jeśli umiała na podobieństwo konia wyścigowego przesadzać płoty i worinia, uchodziła często nie uszkodzona lub lżej ranna. Za to byki same z siebie uczyły się walczyć. Zapamiętale stawiały rogate czoła napastnikom. O tym niejedna przypowiastka do dziś się przechowała. Jeszcze dalej zapuszczały się pastuszki: przez cieniste jary, poprzez wieczne rosy, w mroki leśne. Hen, na granicę powiatu, za granice powiatu. Nad granice kraju? Może w jakąś obczyznę — wołoską lub węgierską? Tam, gdzie nikt już nie wie czyj las, czyj kraj, gdzie tylko wody kreślą miedze i granice. I gdzieś na obfitej uczcie afinowej z buziami i nosami zasmarowanymi do siności od smakołyków, nalatywały na dzieci niedźwiedzie. Któż zląkł się więcej? Któż to wie? Zmykały jedne i drugie co tchu, każde do swojej mamy. Ale zaraz potem oglądały się jedne i drugie. Żal im się zrobiło, że nie zadowoliły ciekawości, że nie pobawiły się tam z tymi dziećmi z innego świata, jak to bywało niegdyś dawniej. —
Nie tylko przy ścieżkach, także przy drodze kołowej były umyślnie dla podróżnych sporządzone jodłowe rynienki, ozdobione kolorowym krzyżykiem jordanowym, „ciurkała“, którymi woda ze źródełek ściekała ku drodze. Tych ciurkał i wodopojów nie urządził na pewno ani wydział powiatowy, ani żaden inny zarząd dróg, ani nawet sam dobrotliwy dziedzic z Krzyworówni. Jacyś nieznani ludzie, mający dużo czasu wystrugali te rynienki, wydłubali kłody smerekowe i utrwalili je starannie z prośbą rewaszową o „prostibih“: aby modlitwa strudzonych wędrowców i wdzięczne westchnienie zwierząt spływały na nich i na ich ród! Tam odpoczywano i popasano.

2
SĄSIEDZI

Podróż karawany woźniców i gości bałagulskich choć uciążliwa, wcale nie była nudna. Urozmaicali ją szczególnie miejscowi ludzie, którzy przyłączyli się przypadkowo. Na przemianę zabawiali przybyszów opowiadaniami i rozmowami, to gazda Semienennyk spod wierchów spod Czarnohory, to sławetny myśliwiec Jurysko Krasijczuk z „końca świata“, jak mówiono, czyli z pustelniczego, rodzinnego osiedla u źródeł potoku Wołowego między Kosmaczem a Żabiem. To przygrywali i śpiewali dwaj bracia Lulijczuki, robotnicy leśni z Bystreca pod Czarnohorą.
Niemłody Hucuł zwany Semienennyk niósł z Kosowa na plecach cetnar kukurydzy. Podtrzymywał go ręką, w drugiej zaś ręce miał dyndającą się na powrózku topkę soli. Na zaproszenie woźniców przyłączył się do karawany. Na miejscach bardziej równych lub z góry na dół kładł swój wór na jeden z wozów. Pod górę na stromsze stoki znów brał wór na plecy dla ulgi koniom.
Od wielu lat widywano tak Semienennyka dwa lub trzy razy do roku na drodze kosowskiej. Miał spory szmat drogi ze swej chaty puszczowej do Kosowa, tam i z powrotem, z jakie sto pięćdziesiąt kilometrów. Chudy, wysoki, bez kapelusza, z długimi jasnymi, już siwiejącymi włosami, spadającymi na plecy, z jaskrawymi besahami z przędzy, ilekroć schodził z gór, lekki i jakby lotny, niestrudzenie pochłaniał drogę swoimi przydługimi nogami. Z powrotem szedł już powolniej, zawsze z worem zboża na plecach i z topką soli na sznurku. Z powrotem wstępował po drodze do znajomych. Z Czarnohory przynosił wieści o burzach, o niedźwiedziach, o zwierzynie lub o paszy na połoninach. Albo zapytywany przez gazdów, informował wcale dokładnie o losach i powodzeniu niejednej krowy z Jaworowa, Sokołówki, i z Kosowa, które widział na połoninach. Zabierał z góry wieści o całym powiecie i o jego życiu. Przejmował się nim nadmiernie. Potem przez pół roku nieraz nie ruszał się z Czarnohory. Mieszkał sam bez rodziny. Latem ubierał się na niedzielę świątecznie i szedł w połoninę odwiedzić krowy swych znajomych i pobratymów.
Tym razem trafiła mu się okazja nie lada. Spotkanie z tyloma obcymi ludźmi, którzy jechali z daleka, hen spoza Kosowa i zza Kołomyi, z tych ciekawych obcych krajów, w których ani sam Semienennyk ani nikt z jego rodu nigdy nie był. Było oczywiste, że zatrzyma się na weselu. Przypadli sobie jakoś do gustu z Januńciem. Obaj trzymali się Bjumenka i jego fury. Trzymając rękę na worku umieszczonym na tej furze i wciąż pilnując wozu uważnie, Semienennyk opowiadał jak to latem niedźwiedzie codziennie kursują koło jego chaty, tak dokładnie jak bałaguły kołomyjskie do Kosowa.
Niektórzy spośród bałagułów i mieszczan oglądali się nieco lękliwie, jakby już tu na gościńcu na Bukowcu miały być niedźwiedzie, a Semienennyk tak opowiadał o niedźwiedziu-sąsiedzie:
— Gdy świta lub gdy zmierzcha się, wymknął się już niedźwiedź z gaury. Albo gdzieś z jaru, z legowiska — ku swoim miękkim płaikom. Wyciąga tużnie nozdrza, kosztuje wiatru. Gdy zachodni wiatr od puszcz powieje, opuszcza łeb, daje mu jechać po kudłach. Gdy wiatr od wschodu od połonin i pastwisk — przystaje ciągle: słucha i wącha. Dla nas to nie tak dużo, dla niego to znaki jego i telegrafy. Jakiś pył dymu doleci, albo ludzki okrzyk czy skrzyp od koliby — to przypadnie do ziemi i przylegnie. — A gdy zapach chudoby — to polubuje się i raźniej naprzód pomyka.
Umiejętnie idzie swym szlakiem. Chadza sobie delikatnie. Zaledwie zakołyszą się te duże afiny wśród mchów. I jagódka nawet nie spadnie, tak uważa. Jak gdyby na to, aby nie zadzwoniły, tak jakby to były dzwonki. Chyba rosę strąci z mchów, a śladów nie widać. A dalej już gdzie ludzkie ścieżki, albo łazy chudoby, tam idzie ukosem, skacze w poprzek. Dobrze trzeba przypatrzeć się, by w błocie spostrzec odbite jego pazury i łapy. Czasem chłyśnie rosy, czasem zdrapie korę z młodej smereczki: possie sobie lepkiej smoły. Po drodze godzinami przesiaduje w malinach. Cierpliwie zrywa i zaśnie tam nieraz. Najłatwiej wtedy nań nastąpić. Czasem właśnie z tej samej familii młodziak-burzannik, taki niewypraktykowany jeszcze, ale tęgi niedźwiadek zaśnie w maliniaku, na próchnie gdzieś w cieniu. A tu przyjdzie pastuszyna, taki sam mądrala, natknie mu postołem na brzuch — jak skoczą oba, jak jeden fusznie, a drugi krzyknie — I obaj prysną w przeciwne strony — Zabawa!
I koło mojej chaty ów stary chadza sobie bujnymi mchami. Tam dawniej była puszcza. I tam mój ojciec dostał od Pana łatkę pola. I pobudował się. A tam dawny staroniedźwiedzi płaik. I nie zaczepiamy się wcale. Krów moich on nie ciekawy, bo dobrze wie, że to tutejsze. Czasami on mruknie, czasami ja mruknę. I tak już zawsze. Ale posłuchajcie, lubi goście, co się dzieje.
Idę ja tej wiosny gdzieś przed Petrem z Kosowa, jak zawsze z worem zboża. Już przebrnąłem Gadżyn. A to potok u nas, nie byle jaki: z machem rwie ze szczytów. Hula, że i bez ciężaru porwie człowieka. Ale moje nogi długie, ciężar niesie mnie, prowadzi jak kierma. Już zmierzch był, zza wierchów burza — to zamruczy, to błyśnie groźnie. I duszno było.
Nie patrzę pod nogi, dumam wciąż o tym Fudorze z Krzyworówni. Przedtem kiedyś dawniej przed dwudziestu laty sprzeciwiał się panom i do dziedzica strzelał z zasadzki. Po kryminałach się nasiedział, haj, dziesiątkami lat. W końcu sam dziedzic z biedy go wyciągnął, tak honorowo zgodę zrobił i już niby dobrze. Ale komu Fudor zaprzysiągł zemstę choćby za głupstwo, to zawsze wykonał. Coś z trzydziestu ludzi na tamten świat posłał. A zawsze niby że tamci go zaczepili. A to że podepchali się, a to że chcieli go zabić, to znowu że razem się popili. Jakoś on to umie. I do mnie coś się przyczepił. Ludzie ostrzegają mnie nie na żarty, ale cóż, ja w Krzyworówni bywam raz albo dwa razy na rok. A Fudor na wierchu mieszka, do wsi mało schodzi. I myślałem, że już zapomniał zwadę — a on na nowo się odgraża. Myślę wciąż o tym, pod górę z worem sunę, ciężko jakoś. A tu nadarzył się pniak wśród mchu. Rad zrzucam mój wór, zwalam go na pień, a pniak ten jak skoczy, jak nie ryknie, ouwa! To był „on“! Dałem mu tęgo po łbie miechem. Odtąd zabrał się niedźwiedź. Popsuła się zgoda. Nie chadza mchami. Porzucił swój stary płaik. — A może to znak jakiś niedobry?
Semienennyk znów podtrzymywał wóz, poprawiał wór.
— A wam co, gazdo? Żal? żeście go spłoszyli? — spytał któryś z mieszczan, idących za wozem Bjumena. — To przecież dobrze pozbyć się takiego potwora.
— Nie tak to dobrze — bo u nas — policji nie ma. Zgodą sąsiedzi jakoś się trzymają. I niedźwiedź i ja także.
Buk wierchowy ukazywał się na chwilę, wciąż daleki, wciąż nieruchomy. Po czym chował się za chełmami. Karawana mozoliła się pod górę i na dół, każdy wóz osobno, gdzieś w gąszczy w swoim jarze, na swojej stromiznie, jak człowiek sam ze swą dolą. Tylko tu i ówdzie po dwa wozy trzymały się razem. Nie było jeszcze gdzie zebrać się w jeden szereg. Gdy który wóz wynurzył się z gąszczy, rozpadliny lub zza zakrętu, z daleka witali jedni drugich. Dokrzykiwali sobie przez wiatr: „A co, myròm? Daj Hòspody!“ — Czasem w trudniejszym miejscu czy woźnica czy gość, czy panicz czy chłop, czy stary czy malec, kto mógł, wszyscy zbiegali się, brali się raźnie do podpierania wozu. Wiatr zalewał wszystkie zakąty jak fala morska. Niósł i przybliżał im całą przestrzeń Bukowca. A ludzi rozdzielał łoskotem. —
Razem z Semienennykiem, Bjumenem i Januńciem szedł niestary, może czterdziestoletni gazda Jurysko Krasijczuk. Szedł tuż przed swoim zaprzęgiem. A był to ciężki wóz górski, zaopatrzony w podwójny hamulec, na urząd podkuty, o potężnych dębowych czołanach czyli zwonach u kół, o żelaznych osiach, o żelaznym u nasady dyszlu. Ciągnęła go para niskich karoszy huculskich, rzec by można koni atletycznych, o szczególnie szerokich piersiach, a przy tym grzywiastych, gęstoszerstnych. Zamiast chomątów uprząż stanowiły szczelnie przylegające skórzane szleje, niklowanymi spoidłami połączone ze szlejami założonymi na zady końskie, z podbrzuszami, podogoniami. Ładunek wozu był okryty szczelnie, starannie owinięty płachtami, ściągnięty linami. Prócz tego leżały na wozie łańcuchy i liny zapasowe, na koźle zaś gruby kożuch z rękawami i liżnyki włochate. U boków wozu kołatały się na sztorc założone pochodnie ze smołą. Wóz zawzięcie trzymał się ziemi, a bardziej ważko niż którykolwiek dudnił niby daleki grom. Każdy szczegół wskazywał, że to wehikuł dla bezdroży, dla podróży dalekich, przygotowany do ryzyka. Jurysko miał dwa takie wozy, ulokowane — każdy o pół dnia drogi konnej od domu — w dwu przeciwnych kierunkach od swego wierchowego osiedla pod Wersałemem: jeden w Kosmaczu, drugi w Żabiem. Miejsca postoju obu wozów były to najdalej w góry wysunięte posterunki jakiej takiej drogi kołowej, także oczywiście pełnej wertepów, a miejscami niebezpiecznej.
Bo należałoby jeszcze przypomnieć, że pierwszy wóz wprowadził do Żabiego — ku wielkiemu zdziwieniu nie tylko gawiedzi, wyrostków i dzieci, lecz przede wszystkim ludzi starych — dopiero trzydzieści lat przed czasem, który opisujemy — gazda Semen Kraszewski, rzekomo szlachcic, który przywędrował skądś z daleka. Każde osiedle miało swego pioniera, który nieraz dostępną mu techniką sam „wymądrował“ jakiś wóz czy nawet pług. Samo zjawienie się takiego dziwa jak koło było zdarzeniem alarmującym. Pozostało przedmiotem wspomnień i opowiadań dla trzech pokoleń.
Z Kosmacza jeździł Jurysko dość regularnie do Kołomyi, bardzo rzadko na Węgry, z Żabiego zaś — do Kosowa, do Kut i daleko na Bukowinę. Konie dostosowane do wozu i do jazd dalekich, nie lękały się stromizn, wertepów ani przepraw wodnych. Brały się raźnie do każdego ciężaru. Gdy ciągnęły pod górę, napinała się ich lśniąca skóra, zdawało się, że pęknie. Nie bały się niczego, a stara, gruba i mądra klacz w obronie stada przed najgroźniejszym z niedźwiedzi zdobyła sławę bohaterki Wersałemu. Jednej tylko istoty na świecie Juryskowe konie, szczególnie owa doświadczona klacz, bały się przeraźliwie, do dzikiego szaleństwa. Jak upiora piekieł bały się parowozu i pociągu. Drżały przy ich dalekim odgłosie. Niesamowicie tocząc gały oczne, podejrzliwie, węszyły zapach dymu węglowego. Był w tym niemal wstrząsający symbol bezkompromisowej nienawiści czy wykluczania się dwu epok — konia i maszyny. A w czasie wędrówek po trzech krajach jedynym w owych czasach miejscem na całej trasie, gdzie mogły napotkać ohydne dla nich widmo, był krótki przejazd przez gościniec z Peczeniżyna ku mostowi na Prucie. Tym gościńcem właśnie biegł tor kolejowy lokalki ze Słobody. Zazwyczaj przed pociągiem naprzód dreptał pospiesznie człowiek w mundurze kolejowym i wysokiej czapce cesarskiej. Rozpaczliwie machał czerwoną chorągiewką. Za nim z wielkim sapaniem i nieustannym ostrzegawczym a ogłuszającym świstem — który to doprowadzał górskie konie do obłędu — sunął krótki kwadratowy parowóz, sprowadzony skądś z londyńskich przedmieść. Mimo prawie wielkomiejskie pochodzenie nazywano go niewdzięcznie: samowar. Lub gorzej jeszcze: nocnik na kołach. Wlókł za sobą dudniący rząd ogromnych ciężkich baniaków czyli cystern lub równie długi szereg wagonów naładowanych drzewem bukowym. I właśnie raz zdarzyło się, że konie Juryska, pozostawione sobie jak zwykle, przy przejeździe przez ów gościniec wpadły w paroksyzm szaleństwa od samego widoku z dala krok za krokiem sunącej lokalki. Obróciły z miejsca w przeciwnym kierunku, porwały ciężki wóz naładowany drzewem i galopując przed siebie wpadły wraz z wozem na ścianę karczmy przydrożnej. Wybiły dziurę w ścianie, po czym popędziły dalej. Wywróciły w końcu wóz ze stoku, a porwane ciężarem spadającego wozu popadały same, poraniły się i omal nie zadusiły się w obcisłych szlejach. Trzeba było pospiesznie rozcinać rzemienie. To przedstawienie, z którego uśmiałby się niejeden pogodzony z cywilizacją koń, chrupiąc sobie spokojnie obrok tuż przy torze obok karczmy, było słynne w dziejach karczmy Weisera z Wierbiąża. Odtąd Jurysko, który dowierzał swoim koniom prawie jak sobie samemu, przy owym przejeździe ku mostowi na Prucie czynił rekonesanse, wymagające sporo czasu. Po czym nakrywał koniom oczy i uszy płachtami i wiódł je za uzdę. Poza tym jednym miejscem na całej przestrzeni Wierchowiny, Pokucia, Bukowiny i Rusi węgierskiej konie Juryska zawsze same szukały drogi, same odpoczywały, same znów ruszały. Przed zjazdem czekały na zahalmowanie. Gdy Jurysko raz zahalmował wóz, nie troszczył się oń więcej, mógł sobie iść z tyłu lub naprzód jak chciał.
I teraz wracał ze zbożem z Kołomyi. W tym wypadku jazda na Kosów była dlań okrężna, lecz wybrał ją, gdyż po drodze miał wesele.
Dołączył się do Bjumena, słuchał, czasem dorzucił jakieś słowo.
Sam Jurysko był to chłop czarnooki, o kruczych włosach, wysmarowanych masłem, zaokrąglonych zgrabnie ponad kożuchem. Jego wysoki, prawie sztywny kapelusz o kresach nadzwyczaj szerokich, ozdobiony był piórami orlimi i goturzymi, obwiedziony łańcuszkiem z pożółkłych kłów niedźwiedzi. I uzbrojony był Jurysko dostatecznie, dla wesela nawet nadmiernie.
Z kolei i on opowiadał o niedźwiedziach. Gdy zaczynał mówić, mrużył oczy wyzywająco jak aktor. Odbijał nadmiernie akcent każdego słowa, emfatycznie dzielił je na zgłoski. W przerwach, rozszerzając wargi ukazywał białe aż lśniące zęby. Trwał tak w zastygłym uśmiechu, wyrażającym jak gdyby nieustanną pogardę.
— Bywają różne niedźwiedzie — powiadał — tak samo, jak różni ludzie. I różny czas mają. U nas, od kiedy nasz ród wysoko pod Wersałemem siedzi, nie brakło ich nigdy. A tam zwierzyny leśnej starczyło. I chodzić miały gdzie. Dojeżdżaliśmy sobie z nimi po trochę jak to w puszczy. Lecz miejsca było dość: i dla nas i dla nich. I diedia to uznawał. I dido pokojnik mówił: „My swoje płaje mamy, one swoje. I swoje prawo“. O jedną cielicę gwałtu nie było. Za to padał jeden niedźwiedź i koniec. Z niedźwiedzicą wymijaliśmy się. Burzannikom, piastunom i niedźwiedziątkom nie było od nas krzywdy. Bo i Hospody mój! trzeba wam wiedzieć, co to za stworzenia pocieszne lube, te małe! Kiedy byłem chłopczyszem, zakradłem się do nich w puszczę pod Liśniów. Było lato. W taki ciepły dzionek jasny jak dziś. Zaszyłem się w lesie pod paprocie, zaryłem w ciepłą glinę leśną i leżę tam. Obok na pryłuczce bawiły się niedźwiadki. Las grał ciągle, od zachodu wiatr ku mnie szedł, nie mogły mnie zwęszyć. Jakże swawoliły! Naprzód długo patrzą na siebie, głupiutko jak dzieci, co się jeszcze nie znają. Potem skradają się chytrze, to mruczą, to warczą. Jedno ucieka, skoczy na drzewo, drugie goni za nim. Strąci jedno drugie z drzewa. To co na drzewie, szczeknie, jakby się śmiało, a to z dołu zapiszczy głośno. Potem mocują się, przewracają, wałkują. Potem do bajorka się potoczą razem, pluskają się w wodzie. W końcu w zgodzie liżą jedno drugie. Piastun wciąż kręci się jak durny. I on bawiłby się, a wciąż chodzi jak na warcie. Głową równo macha jak wół w jarzmie. A stara węszy wciąż, mruczy i szuka ziół. Albo czasem nagle, gdy któreś z małych zapiszczy, chlaśnie po pysku piastuna. Niby za to, że nie pilnuje.
I mnie zachciało się igrać z nimi. Gdybym tak mógł w skórę się ubrać i być jak niedźwiedź. Jeden z tych niedźwiadków śmieszny, wesoły, ruchliwy najwięcej dokazywał. Zaczepiał się z piastunem, zaczepiał się z matką. Położy się na plecach, tarza się, własne łapy gryzie i nagle skoczy, mruczy groźnie na swój cień. Najwięcej mi się spodobał. Zagorzało mi się, by mieć niedźwiedziątko w chacie. Wróciłem do ojca do koliby, na Kityłówkę i proszę: „Diedyku słodziutki, taki już czemny będę, wszystko dokładnie zrobię, co każecie, schwytajcie mi niedźwiedziątko, będę z nim spać. Może przystanie do ludzi. Iwaś się będzie nazywać.“ A ojciec na to: „To Boże stworzenie, swoje prawo ma od dawna, swoją rodiję. Dajmy mu spokój, póki nas nie rusza.“ Dido znów kiedyś powiadał takie słowo: że ród niedźwiedzi od ludzi pochodzi. Bardzo dawno jakiś chłop leśny żył tu samotny. I zatużył zanadto, do kobiety go ciągnęło. Zaniechał watry, przestał gotować, o ubranie nie dbał. Biegał po lasach. A z tej ciągoty — tak to w nim krew skipiała — kudły zeń wyrosły. I zdziczał. Potem już porwał sobie jakąś dziewkę. To jest bajka. Jednak kiedy pierwszy raz strzelałem do niedźwiedzia, durny byłem jeszcze. Zadrżała mi ręka. Nie. — Sumienie mi zadrżało: a może naprawdę jakiś chłop nieszczęsny, zaklęty w tych kudłach?
Ale w czasach ostatnich niedźwiedzie dobrały się nam do skóry. Jakby nam chciały chudobę wytracić, a nas wygnać. Może ich gdzieś ktoś przyparł zanadto, może rozmnożyły się zbytnio. I trzeba wam to wiedzieć, że u nas ścigać zwierzynę trudniej o wiele niż gdzie indziej.
Ten nasz kąt — te Grahity, te Wersałemy, to istne mogiły z kamieni. I powiadają ludzie, że to wielikanów mogiły z dawien dawna, z płyt i głazów pod chmury usypane. Kiedyś rosły, a teraz same umierają powoli. Coraz mniejsze, chylą się na dół ku grobowi. Spodem stara puszcza, a wierchem pustka, krostami zielonymi pokryte cykoty i gorgany. A machem tam można kości połamać, albo drugiemu na głowę płytę spuścić. Od każdego kroku sypią się płyty. Głos każdy rozchodzi się gęstą mownią, jakby gromada ludzi ze skał odpowiadała. Nawet od szeptu każdego ze skał wieje szeptanie rzęsiste. Zaraz zwierza ostrzega. Za to dla niedźwiedzi nigdzie nie ma lepszych schowków. Najbardziej tam, gdzie lasu ostatki i próchno między głazami.
Zaczęło się od tego. Był u nas przez lata czarny buhaj Bahrij: groźny zwierz. Przejść nikomu nie dawał przez nasz gruń, gonił czy zwierza dzikiego czy psa. I nie daj Boże, aby człowiek obcy gdzieś z połonin od strony Hordja tędy zaszedł. Ojciec co prawda mówił, że ludzi od nas całkiem wypłoszył. I jeszcze puściej u nas, jeszcze ciszej, każdy obchodzi z daleka. Bądź co bądź Bahrij pilnował nas lepiej niż łaja psów gończych. Raz niedźwiedź jakiś, nietutejszy pewnie, bo Bahrija nie znał, wziął się do niego. Przyślizgnął się jakoś i skoczył bykowi na kark. A Bahrij z nim czwałem do lasu. Jak nim nie świśnie do jodły! Wcisnął go rogami w spróchniałą basztę jodłową, zmiętosił go. I trzymał bez przerwy pewnie tak z pół doby. Gdyśmy przyszli do lasu, już krew z niedźwiedzia uszła, nie żył. Tak to. Przyszedł jednak czas na Bahrija. Zjawił się niedźwiedzisko potężny, szendziwy-starzec widocznie. Naszymi płajami chadzał sobie codziennie. Nieraz dzień po dniu napadał na chudobę. Zmiarkował prędko kto tu jego główny wróg. Wziął się do Bahrija. Pierwszym razem Bahrij uszedł jako tako. Wywrócił się z niedźwiedziem na karku, uwolnił się odeń i zemknął do lasu. Poraniony, ze złamaną łopatką, z nogą uszkodzoną, buczał stamtąd przeraźliwie. Stryj Petrysko usłyszał z daleka i pobiegł za niedźwiedziem z rohatyną. Lecz siwuch nie myślał ustępować. Wyrwał Petryskowi rohatynę i tak go nią poczęstował po plecach, że ten upadł bez czucia nieprzytomny. Długo potem chorował w ciężkiej leży. I wybył z tego. Ale został mu już taki garb, jak dobra ćwiartka zboża. — Na razie odpędziliśmy niedźwiedzia. I biedny byk przyracykał do nas na trzech nogach z lasu aż pod chatę. Długo tarł szyją o ramię ojca. Mnie uszy lizał jak krowa cielęciu. Z cicha chrapliwie rochkał nieswoim głosem. Nozdrzami dmuchał jak parowóz. I ruszał nozdrzami — najdziwniej. Ot, mówić go skorciło choć chudoba. Tak skarżył się na dolę — groźny Bahrijko. Za kilka dni siwosz dał mu radę. Skoczył nań, łapami walił po karku łamiąc mu kości. Uderzał tak głośno, że z daleka słyszeliśmy jak gdyby jakie strzelanie. Okulawiony Bahrij czwałował ku lasowi. Zanim tam dobiegł, niedźwiedź — wciąż jadąc na nim — przegryzł mu grdykę. Padł Bahrij, a zanim przybiegliśmy z bronią, siwosz pociągnął gdzieś zabitego za sobą, nie znaleźliśmy nic prócz śladów. Teraz cała chudoba już była dostępna nie tylko dla tego niedźwiedzia, ale i dla innych, które szły w jego ślady. I tak trwało to jaki rok prawie.
Próbowałem zasiadać na siwucha. Raz go dostałem pod strzał i to blisko chaty. Wtedy tak prędko skoczył ku mnie, że chybiłem. Pierwszy raz w życiu uciekałem przed niedźwiedziem. Już, już mnie dosięgał. By prędzej zmykać, cisnąłem strzelbę. A on tak ją strzaskał, że całe łożysko było do niczego. Śmierdziel czortowski!
Trudno w to uwierzyć, a nam się wtedy widziało, że ten stary siwuch to jakiś peredowoża czortowski od niedźwiedzi. Dał im znak — i wysypały się skądś, z jakiejś gaury piekielnej. I to różne. Wielkie i małe, czarne, brunatne i szare. Jeden — na przykład — do wieprza strasznego podobny. Inny, jeszcze potężniejszy — do smoka. Dzień w dzień, gdzie stąpić, gdzie kamieniem rzucisz — niedźwiedź się poderwie. Nawet gnojem niedźwiedzim czuć było naokoło carynkami. Gdy teraz sobie przypomnę, powiadam sam sobie: ahi! to chyba w gorączce ciebie, chłopie, bieda jakaś, biesica dusiła. I pokazywała ci takie widma niedźwiedzie.
Nauczyliśmy się prędko, jak dawni dziadowie — kiedyś przed stu czy dwustu laty — trzymać chudobę, na noc szczególnie, między dwiema a nawet między czterema watrami. Stajen większych u nas nie było. I nie było Bahrija. Na jego miejsce jedna tylko — jaka taka — pomocnica się podchowała. Ta oto gruba czarnucha, co tu wóz ciągnie: Smaha[46] się nazywa. Z nas siwoszowi rady nie dał nikt, ani przedtem ani potem. Nikt go nie uszkodził ani nawet nie zranił. A napadł raz na stado końskie. Skradał się naprzód, biegał naokoło i pewnie rykiem straszył. A Smaha jak go smahnie kopytami w zęby! I wysmażyła mu je, wybiła zęby. Smaha istna!
Tymczasem jakie szkody mieliśmy. Ile cielic, ile źrebiąt i koni młodych poszło niedźwiedziom na wikt. Niszczyły nam majątek. I jeszcze niechby — ale — i teraz serce boli wspomnieć... Z żalu śpiewankę ułożyłem za tą dwulatką najmilszą: Ptacha się nazywała, lotna jak ptak — Hòspody święteńki! Kraśna klacz, foremna i honorna jaka! Kara z białą grzywą, taką jak piana na huku — jak Doboszowy koń. Ale nie, bo łaskawa, oczy miękkie, śmiejące jak u dziewczyny. Tę by pokazać jutro dziedzicowi na weselu! A tak ją szpetnie rozszarpał niedźwiedź. Śmierdziel piekielny! Przysięgam wam, gazdowie, gdyby do adwokata na kontrakt poszedł ze mną ten siwuch, podarowałbym mu już wszystko, byleby Ptachę zostawił.
Był to koniec lata. Wtedy sam ojciec odezwał się do nas. A ojciec nie taki mowny jak ja. Zanim słowo wycedzi, skubie wąsy długo. Odejdzie potem na chwilę, znów wróci. Krząka zanim słowo wypowie. A serce ma, dla chudoby najbardziej, dla wszelkiej żywociny! Dla niedźwiedzi nawet... Wtedy dał nam rozkaz. Powiedział bratu i nam synom: „Petrysku, Jurysku, Matijesku! Baczność, wy panie bracie, i wy, moi synkowie! Wybić mi wszystkie niedźwiedzie: po Hordje i po Liśniowy! Do zimy nie ma być śladu z nich! Szukajcie legowisk, wytropcie gaury. Albo my albo one.“
Od kiedy ojciec to rzekł, stało się coś ze mną. Uganiałem się we dnie i nawet w nocy po cykotach, po berdach i jamach leśnych ze strzelbą. Dubeltówki nie miałem, tylko stary kris kapslowy. Biłem gdzieś po jednemu. I ten czarny smok straszydło już włosy mi skubnął z głowy. W ostatniej chwili nabiłem pistolet. Wracałem do domu strudzony, ledwie na nogach się trzymałem. We śnie dręczyły mnie zmory niedźwiedzie. Zdarzy się, że zasnę, a tu nade mną ogromny pysk kosmaty ze szparkowatymi ślepiami. Krzyknę: „bracia, niedźwiedź!“ Zrywam się, chwytam strzelbę, a to mara senna. Nawet koszenie nie szło jak należy. Już bym do wsi szedł, do jednej lub do drugiej, prosić ludzi o pomoc, ale u wszystkich robota, a pójść do wsi — to dzień stracony. Póki lata, nabiliśmy trochę niedźwiedzi. Siwuch krążył dalej, a wciąż naprowadzał tu swoją rodiję. Jesień była sucha, śladów nie było widać. Szczęściło się niedźwiedziom. — W końcu daliśmy im przecież radę. I tak już było. —
Jurysko skrzywił się, nawet nie spoglądał butnie jak zazwyczaj. Przystanął, potem odwrócił się do Smahy, która szła tuż za nimi. Klepał ją głośno po szyi, Smaha to radośnie kiwała głową, to odmachiwała się niecierpliwie, gdy miała dość tego. „Hej, Smaho, Smaho sołodeńka!“ — krzyczał głośno Jurysko.
— A czemuś to śpiewanki nie ułożył na Smahę, Jurysku? Jej się to należy. I z cymbałami by zaśpiewać na chramie, gdzieś na Ilci.
— A, żyje jeszcze — na co jej śpiewanka? I co komu do tego? — niechętnie rzekł Jurysko.
— Ależ słuchajcie, gazdo — mówił Bjumenko. — Nas korci i to bardzo, przypieka nas wiedzieć co dalej z niedźwiedziami i co z tym starym siwuchem. Co najciekawsze, tego nie powiedzieliście. Słuchamy, słuchamy, a wyszliśmy na durnych. —
— A tak, najkonieczniej prosimy, panie — przepraszam w honorże — Jurysku. To dla nas — proszę — pouczenie, i książka jest też taka —
— Co?! W książkach o naszych niedźwiedziach? Nie daj to Boże! — zaniepokoił się Jurysko. — Ależ tego nikt nie wie.
— Nie o waszych, tylko o polowaniach. A to pouczenie ważne — —
— Co za pouczenie? Czy kto się nauczy z czytania strzelać? I gonić po cykotach czy zaspach z mego gadania? A nu, panie majstrze godny, gadajcie mi tu przez cały Bukowiec i na dół aż do dworu, czy ja udam takie barwy jak na waszych garnkach, na waszych piecach.
— Dalibóg, Jurysku, nie kręćcie. Daj wam Boże zdrowie, Jurijku złoty!
Wszyscy zakrzyczeli Juryska, prosząc o zakończenie. Zapomnieli o wozach, otoczyli go, chwytając za ręce, za ramiona, za szyję: „gadaj, gadaj! hraj albo hroszi widdaj!“ Jurysko zatroskany opuścił głowę: „Co robić z wami? Samem sobie winien. Rozgadałem to, a teraz: gadaj, gadaj!“
— Haj, przykro to było i bardzo. Bo pomyślcie sobie: zima idzie, już i szron i przymrozki, i ślady niedźwiedzie widać. Staruch siwy chadza sobie dalej. Niedźwiedzie po płajach kręcą się, jak Żydki z panienkami po parku w Kołomyi. Ojciec milczy, nie dopytuje się.
Wreszcie — a była to Pokrowa jak wczoraj — jednej nocy od Czarnohory zaczęło wiać i huczeć. My, jak zawsze, pilnujemy na przemian to koło chudoby, to naokoło płaikami z łusznicami. Przewraca nas prawie wiatr. A watrę to dusi, to iskry rozpryskuje chudobie i nam w oczy. To znów tak się rozduje, rozpłomieni się watrzysko — lęcznie, że las zapali. A niedźwiedzie nie durne, pochowały się. Nad rankiem zwalił się śnieg. Ależ śnieg to był! Jakby cała groźna ława wiatrowa położyła się martwa na góry, w śnieg się zmieniła. No, dobra nasza — myślę. Ale wara chwalić się, bo kto wie co będzie. Zwołuję wszystkich, a jeszcze chłopaczek był — sługa, sierota z Sokołówki, Sokołàn go zwaliśmy. Przychodzi raniutko Sokołàn, ten umiał myszkować i strzelał nieźle, odważnie.
— Jest — powiada — starucha siwego ślad! Tak jakby pan kołomyjski w kaloszach sobie człapał. Jest. Do zworu poszedł wodę pić, nie wymknie się.
Idziemy ku dołowi, obstępujemy zwór z czterech stron. Wszyscy czterej, Sokołàn także ze strzelbą. Cichutko, bez hałasu, jakby po mące albo po puchu gęsim. Czekamy. I nagle z trzaskiem z głębi sunie coś prosto na Sokołana. I nie jeden, słychać, niedźwiedź — ale ława niedźwiedzi łomoce. Przechodzą na drugi bok zworu, walą na Sokołana. A Sokołàn krzyknął tylko i nie strzela. Co tam? Skaczę ja do zworu, zjeżdżam na dół cykotami — bo śnieg jeszcze nie zamarzł — Matijesko za mną. Upadłem. Potoczyłem się jak kłoda. Już mi się zdawało, że nogę złamałem. Ale nie, wstaję. Nim doszedłem do Sokołana, niedźwiedź spóźniony przemyka się koło mnie, tęgi ale gładki jakiś. Buch! Położyłem go z miejsca. Patrzę bliżej, to burzannik. Zostawiłem go. Nabijam strzelbę — a to dość długo. Matijesko poleciał do Sokołana. I słyszę już, wymyśla mu.
— A ty szubieniczniku! Abyś spuchł, ty kulasie! Strzelec z ciebie? Ja ci — psem twoją duszę!
Matijesko-gorączka, wariat. Spłoszy mi siwucha. Przychodzę i ja. Sokołàn dostał coś za uszy i z nosa krew mu ciecze. Maże się i buczy. Jak ja tego nie lubię! Dobrze już zły, cicho pytam Matijeska: a cóż ty, panie bracie? Ty na Sokołana tu polujesz czy na siwosza? A Matijesko coraz głośniej paskudzi gębą: widzisz go jaki psi syn, mamę mu — luśnią! Puścił tę główną niedźwiedzicę z piastunem i trzema młodymi. Tę matkę-olbrzymkę!
— Puścił? Czemu? — pytam.
Matijko pokrzywiał się Sokołanowi: „Bo banno my sy zrobyło — powiada — mamu taj dity ubywati.“ Psiakrew, bajstruku wszywy sokołowski! Szkoda, że ci nie zdarła za to włosów z głowy. Miałbyś! Aby ci banno było!
Teraz zrozumiałem, że burzannik trzymał się niedaleko familii i matki i szedł osobno kilka kroków za nimi.
— No, idź do chaty, Sokołanie, i gaździe nie mów a nie płacz — powiadam mu. Bo to jakieś takie biedne z pokrzywionymi nogami.
Nim doszedł do nas stryj Petrysko, Matijesko już poleciał tym tropaszem, co go w śniegu utorowały niedźwiedzie. Świstam z cicha — niby gil — za nim. Gdzie tam, przepadł. W głowie mam wciąż tego siwucha, co w jarze. Ale biegnę, Matijeska samego nie puszczę z jego głową durną. — A tu we mgle ślady kręcą się, zaledwie o kilka kroków widać. Matijeska ledwie mogę dogonić. Widzę go jak cień we mgle. A za nami gdzieś z tyłu człapie Petrysko. Nagle słyszę niedźwiedzia ryk i krzyk Matijeska. Strzału nie ma. Co sił dobiegam, a ta ogromna niedźwiedzica tuż nad nim stoi. Matijesko nie zląkł się. Nabrał raz i drugi garść śniegu i sypnął jej w oczy. Domyśliłem się: strzelba zdradziła. (Już potem dowiedziałem się: gdy leciał za śladami, kiście śniegu w gąszczu spadły na strzelbę, zamoczyły kapsle). A niedźwiedzica z mgły niespodzianie pierwsza go napadła. Biegnę ku niej, dość blisko już. Ona bez lęku sunie na mnie. Mierzę na komorę, kładę ją. Nawet nie oglądam. Trzeba by wracać do siwucha! A jeszcze mnie większa jucha wzięła na Matijeska. Ech, strzeliłbym mu śrutem w tyłek! Bo prawdę mówiąc — i teraz wstyd to powiedzieć! — czuło moje serce, że staruch siwy — oho-ho! już się wymknął. Odbiłem złość na niedźwiedziach. Idziemy dalej w dół za śladami. Każdy innym śladem. Potem słyszę strzał. Zapiszczało coś z mgły. To mały niedźwiadek — myślę. Potem strzał Petryska. Coś ciężkiego upadło. A może siwuch? Hospody! Modlę się do nieba: może Petrysko oddał mu za swe kalectwo? Skądże, cieszyłby się, wołałby! Tymczasem Matijesko zbliżył się do mnie z mgły, dopadł piastuna i położył go. Dopadłem i ja drugiego małego niedźwiadka. I przestraszony był i tak się oglądał jakby mnie pytał, czy to naprawdę czy to figle. A skąd takiemu wiedzieć co to śmierć. — Położyłem go z pistoletu. Lecę dalej za trzecim niedźwiadkiem. I już go dopędziłem. A ten jak zacznie jojczeć. Abym się z tego miejsca nie ruszył! Coś w szwabskim języku — jak te szwaby z Baginsbergu — ludzkim głosem wrzeszczał: joj-joj-joj! waj-waj-waj! Przypomniałem sobie tego niedźwiadka z Liśniowa, tego Iwasia co do chaty chciałem brać. Puściłem go wolno. Bieda cię bierz! do siwosza wracać. — Kupa durniów, capy, barany nie strzelcy — myślę, zły taki sam na siebie, żebym się kolbą po głowie palnął albo batogiem obił na goło. Petrysko kaleka, Sokołàn bidny, kulawy podarciuch. A najgorszy ten czort, ten Matijesko. Z głową wariacką, wciąż w niej dymi watra żerepowa. A jeszcze stawiał się. Pysznosraka taki! Pysznił się, że o! dobrze wszystko! Że bez niego uciekłyby niedźwiedzie.
— Co?! dobrze?! A dowbnią po głowie takiego! Ty hadyno! Siwucha mieliśmy i wypuściliśmy. Hòspody! spalę się ze wstydu. — Oj palnąłbym po łbie durnia, choć brat. Ale pamiętam o siwuchu. Wracam pod górę co tchu. Taki mokry jak z kąpieli. Lecę do jaru. Znalazłem w jarze ślady potężne. Dobrze mówił Sokołàn: jakby kalosz pański. Ślad poszedł w górę coraz wyżej, wyżej cykotami. Padałem, zsuwałem się na dół, posiniaczyłem się, poodbijałem kości. Cóż? On ma cztery nogi a ja dwie. Do nocy szukałem. Prze — padł!
Tego dnia zabiliśmy sześć niedźwiedzi. Petrysko zabił we mgle tego, co wyglądał jak ogromny knur, Matijesko piastuna i niedźwiedziątko, ja — burzannika, główną matkę i niedźwiedziątko.
Ledwo żywy wracałem do chaty a ze wstydem. Myślałem sobie przecie, zamelduję ojcu: siwuch gotów! A teraz co? Na szczęście nie było czasu mówić dużo. Trząsłem się, szczękałem zębami, położyłem się do pościeli w gorączce. I wyleżałem jakie dwa miesiące. Jakie mi tam zmory niedźwiedzie chodziły po głowie! I ten siwuch, czort śmierdzący z piekła rodem, zęby szczerzył i rechotał ze mnie. I to małe niedźwiedziątko po szwabsku ludzkim głosem jęczało. — Gdzieś na Nykoły byłem już duższy, wstałem z leży.
A koniec dziwny. Wierzcie albo nie. Siwuch przepadł na dzisiejszy dzień. I żaden niedźwiedź się więcej nie pokazał.
Na święty wieczór ojciec wyszedł z chaty. Otworzył drzwi na oścież. Według zwyczaju głośno zapraszał wszystkich. I wrogów także: wołał cesarza gromowego i burzę. I niedźwiedzia też wołał. Poczekał, pobył na dworze. Wrócił do chaty i powiada powolutku: — A przecie to akuratnie, panie bracie Petrysku i wy synkowie z tymi niedźwiedziami, ale — jakoś — zanadto dobrzeście się sprawili.
A ja na to:
— Oj, diedyku, dobrze nie bardzo — starego puściliśmy, drobiazg wyniszczyliśmy.
Ojciec kręcił się jeszcze tędy i owędy. Wrócił, siadł i rozgadał się:
— Com mówił, tom mówił, wtedy jak Ptachę ubił on, ot, zawsze człek powie za dużo — A za kogo jak za kogo, ale za ciebie byłbym przysiągł, że starego położysz, a drobiazg przepłoszysz tylko. A i tak dziwnie jakoś. Uszedł siwuch, a nie nasyła nam biedy żadnej... Ani on, ani żaden niedźwiedź już się nie pokazuje.
A Sokołàn, że to święty wieczór był, ośmielił się. Zęby szczerzy, śmieje się, widać do kogoś pije. I swoje powiada:
— U nich to gdzieś w rewaszach było zakarbowane od dawna, że gazda tu dobry — niedźwiedziątkom da żyć. Jak każdemu co nieszkodliwy. A poznały, że teraz nastali ludzie nowi — twardzi. Ten stary zbój siwuch zakarbował sobie i ten sierota także chyba: nowe czasy idą. No, a kto wie jak lepiej.
Ojciec westchnął tylko, nic już nie odpowiadał.
Takie to nasze wersałemskie kłopoty z niedźwiedziami, Semienennyku. I takie moje zmartwienia i z bratem i z Sokołanem. Ja strzelec, tak. Ale na komendanta — tom pusty. Nie umiałem ich osiodłać. A za Ptachę nie odpłaciłem. Jedna Smaha z honorem wyszła.

3
PRZEŁĘCZ

Powoli karawana podsunęła się ku przełęczy. Buk przybliżył się, sterczał wysoko nad nimi, dość było głowę zadrzeć by go zobaczyć. Chwiał się na tle nieba głową złotą i srebrnostalowym tułowiem. Nad nim to krążyły, to umiejętnie i mężnie wywijały się wichrowi dwa wielkie ptaki. Ich głosy przenikliwe jak świst biczyska wyzywały wiatr. I przedzierały się przez wianie: bijj, bijj, bijj!
Coraz równiej było. Już nawet piechury, niepotrzebni do podpierania wozów, wysforowali się naprzód, by być prędzej u źródła. Zanim doszli do buka, zobaczyli, że pozostałe wozy wynurzyły się ze skrytek na powierzchnię, jak gdyby wypłynęły z toni Bukowca. Już szły jeden za drugim, było ich co najmniej dziesięć. Na samym końcu jechał Abrum młodszy. Towarzyszył mu zeschły starowina, Jurinczina Biłohołowyj z Bereżnicy.
— Ot, tu stary buk Doboszowy, Hospod pomógł — odetchnął Semienennyk.
— A czemuż Doboszowy?
— Tutaj Dobosz ze swoimi kiedyś przy płaju zasiadł na rowtę żołnierzy, którzy go ścigali. Tu była puszcza. Każdy z junaków skrył się za pień taki tęgi jak ten. I był gotowy do strzału. A Dobosz pożałował żołnierzy: to biedni ludziska, nic nam nie winni — powiada. — I nic nam po nich. To po durnemu bez potrzeby zabijać.
— Hej, to Dobosz widać był tak samo honorowy jak Krasijczuk.
— Taki jak ja? Ej, ja nie watażko, ale bym ich nie puścił przez przełęcz.
— Ot gadanie! To było półtorasta lat temu, wszystko było całkiem inaczej.
— A co? Półtorasta lat temu ten buk był taki sam.
Buk zagrał w wietrze, sypnął na nich liściem. Może tak samo jak przed półtora wiekiem. Mimo że był sam. Z daleka spod szczytu Ihreca dolatywał świr orłów: bijj, bijj, bijj!!
Dochodzili do źródła. Woda tryskała obficie, pieniła się w wietrze bujnie, jak grzywa konia Doboszowego. Spływała cicho rynienką jodłowego ciurkała. Potem zbierała się w potężnych, wydrążonych kłodach przeznaczonych dla koni i bydła. Semienennyk napił się wody z ciurkała i napoił konie Bjumena. Pouczył obcych, że trzeba pomodlić się za zdrowie i dobry byt tych zacnych ludzi, którzy z dobrej woli zrobili to ciurkało i te wodopoje. Zatem to chrześcijanie zdejmowali kapelusze, to Żydzi starannie nakrywali głowy do modlitwy. Ludzie modlili się, gdzie mogli. Cerkwi ani bożnic nie było na Bukowcu. A wciąż dzwoniło niewidzialnego coś w powietrzu z tej lub owej strony gór. Nieustannie przylatywały z daleka z wiatrem głosy dzwonów tak zabłąkane i ściszone jakby w głębiach powietrza zrodzone.
Karczmarz Szizel z Krzyworówni odezwał się po raz pierwszy. Wskazywał na źródło:
— Dobrze mówicie. Tu naokoło była puszcza. A tędy szedł płaj. Tak starzy ludzie powiadają. I z tego źródła — temu lat będzie ze sto — pił nie byle kto — sam Jékele zwany Prostak. Szedł sobie tędy, przywędrował z daleka, aż zza Dniestru. Był jeszcze wtedy chłopcem niedorosłym, szukał ksiąg Bożych w skałach. Chodził wszędzie sam, bez broni. I nie bał się niedźwiedzi ani zwierzyny żadnej. Ani ludzi. I czortów też się nie bał.
— To pewnie miał przy sobie jakieś zastawy molfarskie, czary jakieś zaszyte w koszuli, czy co? — zapytał Krasijczuk.
— Nie, skądże — to był Żyd chusyd. On szukał Boga. Jemu było wszystko jedno. Gdyby miał skoczyć do pieca ognistego — takiego jak w Słobodzie w kopalni — toby skoczył. On znał stare słowa — pierwowieczne. A jeszcze szukał tych samych słów w księgach, tych co tam w skałach. To dość. Był z wszystkimi w przyjaźni, a z watażkami, z opryszkami w pobratymstwie najlepszym.
Wozy ustawiły się w poprzek drogi, a konie wyprzężono. Za porządkiem pojono je długo. Potem umieszczono je w zagłębiu pod dość wysokim skopanym brzegiem drogi, po obu stronach źródła. Dostęp do ciurkała od drogi pozostał wolny.
W zagłębiu pod brzegiem było dość cicho. Tylko źródło kipiało i szeptało. Po przełęczy wiatr hulał bez przeszkód. Było ciepło jak na wiosnę. A więcej światła niż o którejkolwiek porze roku. Toteż pyszniej niż na wiosnę świeciły dalekie bukowiny różnobarwnym listowiem, potężne bukiety świetniejsze niż aleje kwiatowych drzew. Na ich brzegach jaworzyny snuły jaskrawsze, jeszcze misterniej haftowane ramy.
Ktoś przybyły z krajów szarych, mgielnych, z okolic już uległych jesieni, gdzie nie tak włada światło — podziwiałby niemal z wyrzutem: to piękno niezrozumiałe — bo bezpłodne. Puste jak kłos bez ziarna. Bo jakże je wytłumaczyć? To nie wiosna, nie czas na gody, na przepych barw, wabiący owady — motyle, pszczoły, trzmiele.
Czy jest możliwe piękno bez płodzenia? A tu nie ma tej nadziei powszechnej, którą co wiosnę na nowo grają — brzęczące, skrzydlate ludy Boże. Veni Creator! Śpiewają organem wszędobytnym. Uroczystym a niewyczerpanym w płodzeniu i nadziei. Jesień choć bogata — smutna: pozostała jej próżna pycha bogaczy. W umieraniu nawet — próżność.
A niedzisiejsze, niezmożone wiekami bukowiny świętowały bez smętku te gody nie swoje — weselisko światła. I za to wywyższyło je Światło. Niebo ogarniało kuliste buki i szczytowe zespoły buków zewsząd tak, że samo zniżyło się do nich. To ciepłe były, uśmiechnione, gościnne — pragazdowskie. To w wichrze pałały jak rozczochrane watry, bezogniste stosy ofiarne dla światła. Przez nie w porywach wichru w niebo wtopiony był cały Bukowiec.
Sypały się liście jaskrawe i stroiły całe gniazdo Bukowca w ciszę światła i w grę wiatru, od świata odsunięte. Tylko dymy niesione skądś wiatrem, przypominały, że tutaj gdzieś mieszkają ludzie.
Huculi podkładali swoim koniom świeżej otawy, a miejscy woźnice — obroku. Huculi otwierali drewniane rzeźbione rakwy i częstowali mieszczan masłem i bryndzą. Mieszczanie zdejmowali z wozów swoje kosze i zawiniątka, z kolei częstowali chlebem, wódką, kwaszonymi ogórkami. Semienennyk doglądał wszystkich koni, wciąż zgartywał otawę, poprawiał worki z obrokiem i kontynuował rozmowę z Krasijczukiem. Niektórzy słuchali, inni położyli się na wozach. Dymili fajki albo drzemali.
— Jak zobaczyłem — mówił Semienennyk, co jakiś czas spoglądając ku koniom — że trzeba już od Żabiego ciągle zdejmować kapelusz, czapkować panom i Żydom — chodzę bez kapelusza. Mówię każdemu zawsze: Sława Isu! A był tam dawno jeden tylko na Żabiu półślepy staruch taki, Łuskurija hodowaniec, sam zawsze bez kresani chodził! — co mię pochwalił za to. Dobrze to robisz — powiada — bo świat i niebo to cerkiew Boża, wielka cerkiew. Zawsze trzeba je czcić. Dniem do słońca modlić się — nocą do gwiazd. —
— A mnie? — skandował Krasijczuk — cóż to mnie szkodzi zdejmować czapkę? Gdym poza swoim gruniem, poza swoją chatą? U siebie ja król, a tam dalej — I tobie cóż to szkodzi?
— I kraśnie to mówisz, Jurysku, żeś król — śmiał się Semienennyk — daj ci Boże zdorowieczko! A przecie sam powiadasz — ani brata Matijeska, ani chłopca nawet Sokołana nie możesz osiodłać.
— Ja i byka nie siodłam — ja i krów nie siodłam. One nie do siodła. A jak król — ha, ha, — to niby co? To już dla wszystkich niewola i kryminar? A chudobę, a durniów — skasować? Hospody! Niech żyją na pożytek. Ale odpowiedz ty o co pytam. Co tobie to szkodzi zdejmować kapelusz i kłaniać się?
— Widzisz — ja sobie myślę, że chrześcijanin swobodny — odpowiadał wstydliwie Semienennyk nie kończąc.
— Hoj, Semienennyku! człowiek i ja swobodny, na pewno hardziejszy od ciebie. A czym chrześcijanin? Ha, ha! Kiedy u nas na Wołowym nie ma księdza. I nie będzie. To nie ma kogo o to zapytać. Ja strzelec, rozumiesz?
— A cóż to znaczy? żeś bezwirok? Czy może bożkochwalnik jaki? Z tych, z zapisanych „jemu“.
— Ale gdzie tam, ja — Krasijczuk! Pewnie gdyby mi kiedyś coś tak szepnęło, to rąbnąłbym głowę jakąś tak samo jak Fudor. Na pewno lepiej. Ale nigdy z zaczepki, za darmo, broń Boże! Tylko naprawdę za obrazę. Pewnie: Matijeska tak samo jak Bahrija — broń Boże puszczać do miasta! A mnie co tam? Ja u siebie szczęśliwy —
I gdzież lepszy ode mnie? A tak. Słowo moje twarde, nie gorsze niż dziedzica albo cesarza. I co mi to szkodzi, że ja niby durny chłop. Ten, któremu się kłaniam, to może sam durny cep, cały dzień biegłby za mną i kłaniałby mi się bez ustanku: gdyby wiedział kto ja. A po co? Aby z zazdrości naszeptał naokoło. Aby napchali się w góry, aby odebrali wszystko? Najmocniejszy niedźwiedź nie obroni się przed łają wilków. Niech myślą, że durny chłop. Nie chcę ich strojów, nie chcę ich pisma, całkiem nie chcę być panem miejskim. Niech żyją sobie w norach swoich i niech się tam tłoczą. Ale ty, bratczyku, z niedźwiedziem się nie wadzisz — to ci się udało — a z Fudorem nie udało ci się, choć widzisz go raz na rok.
— Widzisz, Krasijczuku, pierwszą zwadę w życiu to mam z Fudorem. I to nie zwada, ale ja nie będę mu się kłaniał za to wszystko. To przed rokami jeszcze zaczęło się, nie tak dawno, ale będzie lat dwadzieścia czy dwadzieścia pięć, kiedy Fudor wrócił z wojska. I przedtem zuchwały był, to wiadomo. Palcem w pierś pukał, chełpił się wciąż: „Ja Doboszowy prawnuk, tu moje prawo!“ Zbytki lubił. Ale to nie to. Wrócił przekręcony, całymi dniami na dole hulał z lubaskami. A miał ich regiment, któż to widział! Bywało idę ja jak teraz i głośno im powiem z daleka: „Sława Isu!“ A one wszystkie razem z karczmy (a ich coś dziesięć czy dwanaście): „hau-hau-hau!“ Naprawdę, po psiemu haukają na mnie. A tam na ganku w karczmie Fudor odbywa swoje raporty. Wszystko po niemiecku, cały wojskowy regulamin cesarski. Takie to słówka nabożne i litanie takie przywiózł ze świata. Krzyknie głośno: „Lubaski! habt acht!“ Stają w rząd, meldują się. Potem krzyczy: „wstecz zwrot!“ Odwracają się tędy i owędy. Potem rozzłości się o coś i wrzaśnie: „Kurwy abtreten!“ Rozchodzą się zatem powoli. Woła je z powrotem, jedną posyła po wódkę, drugą po tytoń, trzecią po bułki, a czwartej każe gdzieś tam coś ukraść. I tak to idzie. A która nie posłucha albo nie zwija się prędko, tę wymarszka dobrze i nie weźmie z sobą spać. Potem już przychodzą go prosić. I robią na rozkaz wszystko co każe. Nawet przysięgają w sądzie, gdy potrzeba. — Więcej nie pozdrawiałem ich, omijałem jak mogłem. Fudor przymawiał mi czasem — to szpetnie, to z naśmieszką. Nie odezwałem się nigdy ani słowem. Kazał mi wtedy powiedzieć, że mnie zetnie. A potem — ech, do jutra by o tym gadać. W tych rokach, w tych dwudziestu pięciu, cała dola Fudorowa grała taj huczała. Ciężka — i już mógłby zapomnieć. Gdzie tam — teraz od kiedy mnie raz zobaczył z karczmy, znów się odgraża. Przeciwników mu zbrakło. A tyś nigdy jeszcze nie miał z nim zwady, Krasijczuku?
— Ej, gdzie tam, ja nigdy, my ze sobą grzeczni, so-ło-deń-ki! Joj! jak słodko przemawiamy. W tym rzecz, ja — strzelec lepszy. I on to wie dobrze. A ty bez strzelby, bez pistoletów chodzisz, nawet bez kapelusza. Tylko: Sława Isu i Sława Isu. Strzeż się jego!
— Ależ to straszny kraj u was — trochę skrzeczącym głosem powiedział woźny sądowy Bujański, starszy człowieczek bez zębów, o rudo-siwych wąsach, mały, suchy, ubrany w długi pożółkły pudermantel. — A czy ten Fudor przyjdzie na wesele?
— Na pewno przyjdzie. Na panów psioczy a pilnuje pobratymstwa z tym jednym panem. Od kiedy mu dziedzic podarował jego sztuki i wyciągnął z kryminału — mówi, że przyjaciel.
— No, to Boże mój! Dla tego gazdy niebezpiecznie tam iść.
— Ależ, panie urzędniku, u nas to nie tak. Fudor już powiedział słowo, że przed weselem ani nie zabije Semiennennyka, ani nic mu nie zrobi. I może będzie się z nim witać grzecznie. Ale może będzie go drażnić.
— A to porządki! Niech was! No to trzeba do żandarmerii — zaperzył się Grabowiecki, wysoki, niebieskooki, jasnowłosy chłop, policjant miejski z Peczeniżyna. — Za czuper dziada! Kopniaka. I na posterunek.
Miejscowi wraz z Semiennenykiem śmiali się głośno.
— Oho-ho — takiego żandarma warto by za pieniądze pokazywać, który by brał się czuprować Fudora.
Starszy Abrum szybko i rytmicznie rozkładał dłonie, a potem znów je opuszczał bezradnie. Młodszy Abrum wstał i biegał naokoło coraz prędzej, tak zaniepokojony, jakby ów straszny Fudor już doń się zbliżał. Cienkim głosem wykrzykiwał: „ahi, ahi, a geszeft!“ Wszyscy zaczęli śmiać się głośno, więc Abrum oglądnął się raz jeszcze i uspokojony usiadł. I Chaimowi Brechływemu zrzedła mina. Opuścił głowę, wydął usta. Januńcio patrzył spokojnie i wytrwale jak zawsze. Wysilał myśl...
— Pewnie — niecnotliwym i — przepraszam w honorże — zbójom lepiej ustąpić z drogi. No, to słuchajcie, gazdowie. Niech gazda Semienennyk nie chodzi tędy. Albo — niech chodzi naokoło wierchami, jeśli mu potrzebne zboże.
— Ależ pane majstre lubyj! Chcecie mnie za życia zakopać w grobie? — zawołał głośno Semienennyk.
Januńcio się zachwiał:
— Jakżebym ja? dlaczego?
— A tak, pane majstre godnyj. Bo ja nie mam dzieci, nie mam braci, nie mam sióstr. Toż jak idę drogami-gościńcami dwa razy na rok, to wszystko naokoło: moi bracia, moje siostry, moje dzieci! A niech mnie zetnie Fudor, a ja nie będę obchodzić wierchami. Pół roku czekam nieraz na wędrowanie.
— A wiesz co, Semienennyku? — Krasijczuk rozsunął wargi i błysnął zębami zwycięsko. — W Riczce kosowskiej był taki ksiądz. Dobry starowina, nawet ludzi leczył. I bardzo wesoły. Mówił różne żarty na kazaniu. Ktoś — powiada — wali cię dowbnią po łbie, a ty nic, podstaw mu drugie lice. Albo ktoś na ciebie — mówi — z toporem zasiada, a ty mu właśnie bądź bratem. Otóż to niby takie ich pismo święte. A ty jak idziesz, Semienennyku-bidaku, drogami-gościńcami, to wszystko ci tam siostry, bracia, dzieci. A może byś ty te Fudorowe baby miał za siostry albo dzieci? Czemuż by nie?
— Nie wiem co ten ksiądz mówił, ale gdybym miał siostry, toby na pewno na mnie nie szczekały — odpowiedział prosto Semienennyk.
— No dobrze. Ale wasz pan dziedzic co na to wszystko mówi? I czemu pobratymuje z tym rozbójnikiem — znów zaskrzeczał woźny podnosząc głos. — U nas w sądzie — wyprostował się z pychą — jest rada na wszystko. A ci panowie, siedzą sobie po dworach i panują, tak sobie urządzają jakby nie było cesarza i porządku.
— W tym to i rzecz, że Fudor czasem jak zwierz dziki, a kiedy indziej honorowy, nie rozbójnik zwykły. Potrafi ograbić, ale i podarować. Zresztą dziedzic wszystko dobrze wie. I powiada: „Tak, to przynajmniej Fudor mniej szkodliwy, wstydził się czasem, ba, nawet nieraz chciał się pokazać. Bo jak z kryminaru się śmiał i śmierci się nie bał, a w dodatku kuty na cztery nogi, to jaka rada?“ — A może Fudor tylko tak probuje Semienennyka, czy cierpliwy, czy się nie przestraszy? Bo on i to lubi, taką zabawę —
Chaim Brechływyj mówił cicho, jak zniechęcone dziecko, które zrozumiało, że wpadło w coś niesamowitego. I już nie chce ani przykrej zabawy ani bolących żartów.
— Już mi się odechciało i wesela i zabawy waszej! Wy przyjemni ludzie, ale — na moją mamę — nie mieszkałbym tu ani jednego dnia. Bo jak tak, to po co te podatki? te siandary po co?
— A ja wiem po co? Bo zaprowadzili. Może podatki po to, żeby były drogi i gościńce — odpowiedział Semienennyk.
— Dajcie spokój! — mówił gromko Bjumen — oni mają rację. Jak za dużo będzie siandarów — to będziemy służyć siandarom. A tak jest taniej. Ja nieraz to myślę. I nawet w tych, w naszych książkach tak stoi: Rachunek tędy i rachunek owędy. I wychodzi, że lepsze trochę strachu niż wielkie koszta. I lepszy krótki strach niż długi.
— To właśnie — wysilał się Januńcio — i wedle Fudora słusznie mówicie. Ja takie pamiętam. A nie u każdego umiejętność — aby słowo jak z książki — tak. A to nie. — Szkoda. — Mój wnuk, ten co teraz już lepi u mnie — delikatna ręka, już bym go uczył barwić! — kiedy był mały, także coś powiedział na rozum. Ale to nie od razu. I on coś pokosztować musiał. Naprzód chłopcy na ulicy go turbowali. I — przykro proszę — chłopczyna słaby, co dnia dostawał swoje porcje. A kapitulacji nie dawał. O! Nie i nie! Jeszcze krzyczy do nich — i beczy, bieda mała: „Ja będę pociliantem — tak przekręca — i was wszystkich siablą zastselę.“ A jakże. Chłopcy tymczasem — przykro proszę — dokładają mu. I wtedy już on do domu z bekiem. I jeszcze głośniej zawodzi: „Pociliantem będę i siablą zastselę tę przeklętość!“ A żona — babcia mu się liczy — główkę głaska, pieści i z dobra przemawia: „Rybeńko, cicho, cichońko, gdzież tobie policjantem być? szlacheckie dziecko — z Jasieńczyków, od króla Piasta...“
I proszę — co się dzieje. To zrozumieć trzeba. A było to więcej niż dziesięć lat temu. Syn mój w pułku cesarskim — Parma regement — w Kołomyi. I ma odchodzić do Bośni. Tam już wtedy było na ostro. Cesarz tak całkiem-dokładnie z tą Bośnią. A Turek swoje: „Przepraszam, nie!“ I bieda! Syn właśnie o tym daje znać przez Bjumena. Widzimy: wóz staje przed górą pistyńską. Biegnie sam Bjumenko i papierem strasznie już z daleka macha. Zlękliśmy się. A to pisze syn, aby do Kołomyi przyjechać. — Pożegnanie. Pośpiech okropny. I już na drugi — nie, na trzeci dzień — pełne te różne koszyki, gotowe te drobiazgowości. A mały wnuczek naparł się, że Boże broń! „Wujcia i wujcia mego chcę pocałować! Wujcio żołnierz i ja żołnierz; jadę sobie z moim dziadziem.“ U kobiet protest — a ja nie, niech jedzie. Choć ciepło, owinęły go w wielki szal kolorowy, co to jeszcze od mojej matki. Drobiazgowości w koszach wynosimy. I czekamy na drodze. Bjumenko już wiedział, siedzenia przygotował, sianem wyścielił — daj mu Boże zdrowie. A tu jeszcze kłopot jeden: piesek ulubiony wnuczka też pcha się do jazdy. Wnuczek bardzo tłumaczy, że Burek także chce do wujcia. Ledwośmy ich rozłączyli. Na furze Izraelici brodaci — nie wiem już ilu ich tam było — posadzili dziecko między siebie, klepią przyjaźnie, miodownikiem traktują. Jazda przyjemna. Galopem — Bjumenko od tego majster — i my w Kołomyi, jeszcze przed nocą. I zaraz do koszar dźwigam te koszyki. Tymczasem halt! — oho! za późno, nie wolno. Nie wolno i już. Przyjść rankiem na rynek: defilada i pożegnanie także.
I rano cała Parma wyległa na rynek, całe wojsko kołomyjskie. Ludu dużo, wszyscy jak ja z koszykami. Płaczą kobiety, jak zawsze. Czekamy gromadą. Regement wyglansowany w szturmczakach. I jak zawsze: panowie komendy gładko wykrzykują, a regement gładko się suwa tędy i owędy. Prezentiert! Habt acht marsz! — nogami walą! Paradują, paradują, przysięgają, hurrakają, nawet strzelają w powietrze.
Wnuczek przestraszył się, posmutniał. Tak się rwał do wujcia, a teraz mówi: „Nie lubię tego, ja chcę na furę, do Bjumenka, do domu.“ Odwraca głowę, nie chce patrzeć. „Chodźmyż z wujciem, synku — powiadam — do koszar.“ A on znów się uparł: „Nie pójdę i już“. Odprowadziłem go na plac sianowy i ułożyłem na furze, na sianie. Sam ledwie na czas do koszar dobiegłem. Pożegnałem się z synem. I proszęż ja — przykro to było. Bo już ich wołano, tu alarm, tu łap-cap. I roboty tam porządnej żadnej nie widać, tylko wszystko ot tak, po wojskowemu, łap-cap.
Wracaliśmy znów z Bjumenem — galopem po prostu by być na noc w Pistyniu. Wnuczek cały czas spał na furze. Rozespał się. W Jabłonowie popas, chcę mu dać popić mleka. A on maże się, chory czy co? Pytam go zatem: „Co ci duszko, boli cię co?“ A on szepce: „Dziadziu, ja się boję.“ — „Czemu się boisz, rybeńko, my już w domu migiem. Powiedz, czemu?“ — „Przez wujcia boję się“. — „Nie bój się, doneczku — mówię — Pan Bóg łaskaw, wujcio zdrów wróci, wujcio tęgi żołnierz. I gościniec ci przywiezie z tej Bośni.“ A on dopiero w bek: „Ja nie chcę wujcia, wujcio zwariował jak ten Zejłyk.“
U nas w Pistyniu taki Izraelita był, biedak, podarty, rozczochrany i chory — umysłowy za przeproszeniem. Czasem pędził po ulicach, czasem maszerował i wykrzykiwał. A wnuczek bał go się i z daleka zmykał przed nim.
„Co ty za niebylice wygadujesz, serdeńko? — powiadam do wnuczka na rozum — wujcio zwariował?“ „A tak! zwariował: koński ogon i garnek na głowie (a to było właśnie szturmczako), krzyczał, nogami po kamieniach tupał — całkiem jak Zejłyk. I strasznie ostre miny robił. Ani razu nie zaśmiał się do mnie. Bu-u-u-u.“ Tłumaczęż ja i uspokajam. A tu ludzie przyszli i Bjumenko i Izraelici. I dogadują mu. „Nu, i ty będziesz żołnierz, synku! Ty policjantem masz być — ze szablą.“ A on jak wrzaśnie: „Nie potrzebuję, nie chcę być pociliantem, nie chcę wariować! Biedny wujcio...“
Pewny byłem, że miał gorączkę. Żałowali go wszyscy. Bjumen zaraz zaprzągł, wyjechaliśmy prędzej. Po przyjeździe do domu żona całą noc przesiedziała przy nim przy łóżku. Potem już nie chciał o tym mówić. I proszęż ja — mała głowa, a myśli. I nie tak głupio: niejeden odszedł od pracy, od domu swego. I — hejby zwariował. Potem już się nie ustatkował. Tak jak o tym Fudorze powiadacie. — — —
Z kolei bracia Lulejczuki brali się do swego dzieła, do fłojery. Byli oni bardzo do siebie podobni, jakby bliźniaki. Dorodni, smukli, wąsaci ludzie puszczowi. Chętni a spokojni. Nie odzywali się dotąd wcale, słuchali uważnie. A było w nich coś ze spokoju udałych wielkich wilków górskich. Procio to mierzył każdego mówcę oczyma, to spuszczał cicho oczy, jak cierpliwy wilk-myśliwiec zaczajony do skoku. A Petryko patrzył prosto w oczy, otwierając usta jakby kpiąco, jak młody, syty wilk, który jest ciekawski tylko i raczej chciałby się bawić niż napadać. Obaj bracia byli wystrojeni i mieli wszystko, co nakazywała ówczesna górska elegancja: sporo ciężkich rzeźbionych krzyżyków mosiężnych na szyi i nowiutkie pachnące świeżą skórą kieptarki, a pod kożuchami pasy nadmiernie wysokie, malowane pasy skórzane kupione gdzieś na Węgrzech. Za pasami stare wykładane perłową masą pistolety, a przez kożuch przerzucone po dwie prochownice kuliste w misterne wzory cyzelowane. Słynęli jako muzykanci i śpiewacy, dawniej tylko tym się zajmowali, grywając po weselach, po wieczorynkach, po tołokach i nabuwaniach. Ostatnio pracowali jako robotnicy leśni przy wielkich wyrębach. I oni wracali z Kosowa ze zbożem. Towarzyszył im młody skrzypek żydowski Hamer, który odłączył się od muzyki kołomyjskiej, bo nie chciał czekać w Jaworowie. Zwano go poufale Hamerłeńko. O jego zamiłowaniu do płci słabszej innych wyznań ułożono piosenkę:

Mołodeńkij Hamerłeńko w niczo ny dufaje
Łysz u toty Hucułoczki, szo win ich kochaje.[47]

Hamerłeńko był to młodzian udany o rysach regularnych niemal pięknych, o migdałowych, ciepłych i łagodnych oczach, o pełnych, dziecinnych ustach. Lecz dla zabawy lubił stroić miny. Wtedy wypulał oczy, rozciągał usta, napinał nos, przybierając wyraz twarzy podobny do błazna jarmarcznego. Próbował grać na skrzypcach melodie huculskie, przekomarzał się z Lulejczukami.
— Dobry u was czas na muzykanty. Tacy honorni i pyszni chodzicie jak pawy. Toto musicie zarabiać — graniem i śpiewaniem. I ja przebieram się od jutra, biorę pistolety, prochownice, przystaję na Hucuła. —
— Oj ty, Hamerłeńku, mądralo! Chybabyś tak sto lat grał. Nas inne muzyki poratowały. Także grają — niebrzydko, a głośno. To butyn —
— A cóż tam tak gra?
— Jak z góry ryzą wali „biłania“ — kłoda okorowana, taka gruba jak kopica siana — to ci gra! Oj, pod wierch smereki tańczyłbyś, Hamerłeńku mądry — gdyby ci taka pod nogami zagrała. Ot, z tego tańca zarobki nasze i z tej muzyki stroje. A to nieraz niedaleko od „priwilia“ — jeden krok od umarłej śpiewanki.
Hamer wzdrygnął się:
— Brrr... nie mówcie takie — poskudne słowo. Broń nas Boże! Lepiej grajmy! — znów próbował grać razem z Lulejczukami. — Ja tego nie umiem — mówił rozciągając usta. — To zwariowana muzyka. Śpieszy się, ucieka, skacze, jakby się urwała ze sznurka. A stoi na miejscu — przedrzeźniał melodię, szastając pospiesznie smyczkiem po jednej strunie, wydobywając z niej wciąż jeden i ten sam ton. Śmiano się trochę i zrezygnowano z jego pomocy.
— No, Hamerłeńku, tyś skrzypek dobry, nie ma co mówić, ale do tego durnyś.
Lulejczuki pomagali sami sobie. Naprzód Procio przyłożył fłojerę do ust, przymknął oczy i grał długo jakąś wiatrową nutę. Dźwięczało to tak, jakby huczący naokoło po wierchach wicher zebrał to wszystko, co gra na bukowinach, na jaworzynkach, na dachach, na palikach worinii, na trawach, i wślizgnął się we fłojerę. I uczłowieczył się, umelodyjnił. A potem pieśń wymknęła się całemu człowieczeństwu. Wyzwoliła je z ciasnoty ciała, z ciasnoty społecznej. I położyła łagodnie na rytmy wiatru, by płynęło w świetle ponad puszcze. Gdy już ukołysał słuchaczy Procio, jak niania dzieci, zmienił melodię na prostszą, powolną, wyraźniej rytmiczną. I wtedy cichym, wyraźnym i wnikliwym głosem zaczął Petryko swą poetycką pieśń — recytację. Powierzał słuchaczom jakąś nieznaną a ważną wieść. Pół wyzwoloną, pół łagodnie smutną, słyszaną gdzieś w górze na szlakach wiatrowych.

Oj, spiwaku nieboraku, na szo sy nadijesz?
Czy na toty spiwanoczky, szo ich mnoho umijesz?[48]

Przerwał i czekał, a fłojera dalej grała, leciała z wiatrem. Wszyscy zapomnieli o drwinach Hamerłeńka z chłopskich melodyj, przysunęli się bliżej. I sam gładysz Hamerłeńko zapomniał o swoich minach. Zasmucił się jakoś i zadumał — nie wiadomo dlaczego. Petryko śpiewał dalej:

U spiwaka ni serdaka nema, ni soroczky
Od nedili do nedili składat spiwanoczky.
Oj spiwanky moi lubi, jek was mnoho wmiju,
U połonynach was spiwanky na szwarach posiju.
Tuda budut z oweczkamy wiwczeri chodyti,
Budut moi spiwanoczky ony nachodyti,
Tuda budut wiwczeryki bili wiwci pasti,
Budut moi spiwanoczki za kresani kłasti.[49]

Ucichła pieśń. Woźnice skoczyli co prędzej do koni dołożyć obroku, jakby na to by wrócić bez przeszkód do tego świata. I Hamerłeńka smętek przeminął.
— Nu, powiedzcie, Petryku, a te śpiewanki to jeszcze można znaleźć tam na połoninach? Ja muzykant, to może tam skorzystam. I nazbieram do kapeluńcia.
— Haj, idź, Hamerłeńku, idź tam bracie, ale na święto połonińskie, na rozłączenie. Kiedy dziewek dużo, to może co skorzystasz. Może i po łbie dostaniesz. —
Januńcio poprawił drut od okularów i gotował się do przemowy:
— Proszę, Hamerłeńku, bardzo, to zrozumieć. Można przeczytać — jest książka gruba — Żegota się nazywa. Proszę. I tam nie jak bądź, na rozum kładzie, że te pieśni, te narodowe, to także ważne naukowo. Jak to, co wielcy panowie-Mickiewiczowie wypisali. A czemu? To trzeba kłaść na rozum. Te pieśni posiane, to znaczy...
— Ależ dobrze, dobrze, szanowny panie majster. — Powiedzcie mi, ludzie dobrzy, ilu tu spośród was umie czytać?
Hamer znów toczył chytrze oczyma. Przygotowywał jakąś pułapkę.
— To nie ma do rzeczy — upierał się Januńcio — tłumaczęż ja i na rozum kładę, że i bez tego...
— Ależ nie, nie. Dziękuję za pański wymów, panie majstruniu. Ale ja proszę tych gazdów godnych powiedzieć mi: ilu tu spośród was, spośród gazdów w górach umie czytać?!
Obecni zaczęli się naradzać. Jakoś nie mogli sobie przypomnieć.
— Aha, zaraz, prawda, przecież Foka Szumejowy czyta z książki jak z rewasza. Niejeden już widział go jak z dziedzicem razem czytali.
— Nu, a kto jeszcze?
— Więcej? — nie mogli sobie przypomnieć.
— No to widzicie. Foka to wasz król na cały kraj. Nu, ile tu powiatów? Tutaj cztery, na Bukowinie dwa albo trzy — Na całą ludność, na całe królestwo umie czytać jeden król. Wielkie święto!
— Zaraz, ale i Maksymko umie czytać — obraził się prawie Semienennyk. — Nieraz nam Ewangelię czyta w kolibie.
— No dobrze, a kto to ten Maksymko? Ksiądz czy diak?
— Maksymko — to nasz, gazda — człowiek nieprosty — na tamtym świecie był.
— No, to wielka sztuka: nauczył się na tamtym świecie. Tak każdy potrafi.
— Ależ czekaj, nie gadaj głupstw — odezwał się karczmarz z Krzyworówni z siwą brodą. — Maksym to sprawiedliwy człowiek, to ich nadrabin.
— No, to dobrze. Król umie czytać i ober-rabiner umie czytać. I już cała parada.
— Co to za sposób, Mechel? — mruknął ostro Bjumen — jedziesz do nich w gościnę i obrażasz.
— Ależ nie! — Hamerłeńko ze zduszonym chichotem stroił coraz to inne miny. — Widzicie go! Bałaguła mądry się znalazł! Właśnie ja powiadam to: nikt nie umie pisać, a same rabiny. Od kiedy tu jesteśmy, od Jaworowa, nic tylko same Talmudy, same fełosofije i szkoły. Ot, to chcę powiedzieć, że w tym kraju na rabinów urodzaj.
— Abyś wiedział, cymbale, tutaj był nasz Balszemtow. I tu od Pana Boga niejeden się uczył. Nie z książek, z pierwszej ręki! Ha! — zadudnił Bjumen.
Januńcio rozjaśnił twarz i wzniósł oczy ku niebu.
— Z pierwszej ręki — powtórzył jak echo. — To właśnie, proszę-ż w honorże, ten pan z grubej książki, ten Żegota w pieśniach narodu naukowo na rozum kładzie. Z tchu Bożego — powiada — proszę-ż ja...
Rozmowę przerwało nagle dziwne zjawisko. Nie wiadomo skąd, czy z góry czy z dołu, bez odgłosu, bez szelestu nawet, zaledwie kilka kroków przed nimi pojawił się wysoki, chudy a wyprostowany staruch w poszarzałym od dymu chłopskim ubraniu płóciennym, z kościstą twarzą, z białą kudłatą głową. Za nim tuż koło nogi biegła łasiczka, a przodem trochę z boku skakał poszarzały od dymu czy może od starości — kruk. Łasiczka pierwsza zauważyła obecnych. Pokazała zęby, zawahała się chwilę, jakby się miała rzucić na kogo. Po chwili znikła. Kruk skakał bez przerwy przodem obok starego. Starzec uważnie niósł w prawej ręce ciężki, gliniany, pokryty sadzą dzban z dwoma dziobami. Stąpał niespiesznym, bezczasowym krokiem — jak przywykł pastuch, co wiek swój spędził na tym, by nie dążyć nigdzie, tylko bez zmęczenia, z wolna postępować za trzodą owiec rozsypaną górami-przestworzami. Krzepko kroczył a prawie więcej na bok stawiał kroki niż naprzód. Podpierał się z lekka kijem z katrafoi, na którym wykarbowane i zasmolone były jakieś znaki. Zbliżał się powoli ku źródłu. Niebieskie wypłowiałe oczy dziada patrzyły prosto przed siebie. Zdawało się, że niewidomy. Zapachniało odeń ostrym dymem jałowcowym. Jak gdyby sam główny Dym, praojciec wszystkich dymów, co wciąż snują się z chat na Bukowcu, znad niewidzialnej watry jałowcowej, z głową w białych kłębach, sunął ku nim.
Mimo woli obecni zaczęli wstawać, a niektórzy zsiadali z fur. Hamerłeńko przeraził się na chwilę. Schował się za Bjumena. Potem cisnął jedną ze swoich min ku Bjumenowi i szepnął:
— Joj, to może ten z tamtego świata...?
Wszyscy zawołali gromkim chórem witając dziada:
— Sława Isu, taj wam!
Dziad przystanął na chwilę jakby dopiero teraz ich ujrzał. Nie spiesząc się odpowiedział tętniącym głosem z głębi piersi:
— Na wieki sława Jemu, Słoneczku świętemu! — odwrócił się do słońca i skłonił się. Potem dodał: — Gośćcie u nas zdrowo, lubietka!
Szedł dalej ku źródłu. Hamerłeńko ośmielił się, podskoczył ku dziadowi, aby mu pomóc nabrać wody. Zdziwiony zobaczył, że dzban był prawie pełny. Lecz staruch lekko wysunął lewą rękę i zatrzymał go. Na lasce giętkiej jak trzcina zobaczył Hamerłeńko znaki karbowane, podobne literom. Starzec tedy sam poszedł do źródła. Poczekał chwilę, aż dzban się napełnił. Wziął go jeszcze ostrożniej, przytulił troskliwie prawą ręką do piersi. Ani kropli nie uronił. Przystanął chwilę, wzniósł głowę poważnie i milcząco oglądał obecnych. Od kiedy bawił między nimi, zapachniało przenikliwie dymem jałowcowym jak w kolibie.
— Dziadeczku, jakiście wy jeszcze zdrowy, jaki swobodny! Jak trwacie nam, dzięki Hospodu! Tak tu się wam żyło daleko od świata — powiedział brodaty Szizel, karczmarz z Krzyworówni — szczęśliwie.
Staruch pomilczał trochę. Potem odpowiedział znów zbyt głośno, jakby wołał z jednego grunia na drugi:
— Ha? Szczęśliwie? Dopóki młody był-jeśm, całą mogiłę żurby dźwigałem. Aż kości trzeszczały. Oj, dźwigałem: taką jak ten Ihrec. A nie moje własne żurby, co tam? Tylko sypało się to na mnie zasową cierni to znanie bolesne. Com widział, com słyszał — A co dumy mi niosły, a co z daleka różne szło na mnie. Nieraz-bych już uciekał sam od siebie. Nie znałem jeszcze jak to na plecy brać. A potem dostał-jeśm — sposoby. A prawda, im ja starszy — tym mi lepiej. Ze starymi żyję, z dawnymi. A ich nie ma już tu na tym świecie. Co im bieda zrobi? Żurby o nich nie mam. —
Dodał jeszcze po chwili milczenia:
— A co dalej? Niech inny się mozoli.
Wpatrzył się w Semienennyka. Semienennyk przysunął się bliżej, patrzyli obaj na siebie. Stary przybliżył laskę do oczu, szukał w niej czegoś, mruczał. Mocno a potem jakoś drapieżnie prawie spojrzał na Semienennyka. Znów wołał z głębi piersi:
— Oj, korci cię brzemię twoje? Zrzuciłbyś je? Ciągnie cię tuha wełyka? Do dziadów cię ciągnie. Czekaj! Siedź cicho, na byle wodę się nie pchaj — Dziad zakończył cicho — bo grzech będziesz miał! Dolę utopisz!
Uśmiechnął się pogardliwie. — No, zdrowi bywajcie, lubietka! — rzekł w końcu.
— Daj Boże myrno, Dziadeczku!
Tuląc do piersi dzban i idąc w kierunku słońca, dziad po kilku chwilach znikł wraz z krukiem za pagórkiem.

4
JAR WARATYNU

Gdy zniknął dziad, nie mówiono o nim na razie. Bjumen zakrzyknął: „Hou-hou — w drogę panowie-towarzysze!“ I zaraz zaczęto się krzątać koło koni.
Zgartywano otawę z ziemi, ściągano worki od obroku, pakowano wszystko na wozy, zapinano koniom uprząż, zakładano wędzidła, oglądano jeszcze hamulce.
Prawie gotowe do drogi były wozy, gdy spoza zakrętu od strony Krzyworówni usłyszano tętent oddziału konnego. Zaświeciła miedź w słońcu i wnet rozległy się strzały z pistoletów, grzmiących jak małe armatki. Cały zakręt drogi pokrył się gęstym dymem. Obaj Lulejczuki, Krasijczuk i kilku innych odpowiadali im ze swoich „ręcznych armatek“. Tak się witali wesoło czas jakiś, aż ogłuszeni mieszczuchy, krztusząc się po trosze dymem, zatykając uszy i nosy, apelowali o zaprzestanie tej zabawy, aby konie miejskie, do strzałów rzekomo nieprzywykłe, nie spłoszyły się i nie zrobiły jakiej szkody. Tymczasem konie widocznie zmęczone nie okazywały wrażliwości. Gdy przerzedziły się dymy, fury ustąpiły z drogi. Zobaczono trzy pojazdy z Krzyworówni w otoczeniu konnych Hucułów z pochodniami, przeznaczonymi dla podróży nocą. W pierwszym powozie jechał pan Władysław. Znajomi witali go głośno, nawet radośnie. Wszyscy Huculi skupili się wokół pierwszego powozu. Pojazdy stanęły. Pogadali sobie króciutko a głośno o gościach, o sytuacji w karczmie. Bo to nieodzowne w naszym kraju informować się wciąż wzajemnie. Rozstali się z wesołymi okrzykami: Zdoroweńki! Daj wam Boże zdorowieczko!
Za panem Władysławem jechał parą jurnych kuców świetnym nowym wózeczkiem panicz Stasio z dworu w Krzyworówni. Patrząc na woźniców uśmiechał się tajemniczo i figlarnie. Gdy minął ich, oglądnął się jeszcze, zaraz zaciął kuce. I najwyraźniej usłyszano odgłosy „pańskiej“ muzyki, jak gdyby kapeli z głębi wózka. Popędził jeszcze mocniej i wtedy usłyszano kołomyjkę. Nikt nie umiał objaśnić tego wynalazku.
I nasza karawana ruszyła w przeciwnym kierunku. Naprzód grzbietem Bukowca, przestrzenną równią w świetle, potem w dół ku stromemu i mrocznemu jarowi Waratynu. A ta południowa strona Bukowca była zupełnie odmienna. Z powierzchni droga schodziła jak gdyby sztolnią do wnętrza góry. Tam bowiem heroiczny potok Waratyn zbuntował się i zdołał się wedrzeć w łono Bukowca. Zniszczył część góry i wciąż usiłował zgarnąć z jej wnętrza jak najwięcej ziemi. Odwojowywał tak połacie swej rodzinnej góry dla rzeki, do której dążył. Jar Waratynu rozwierał się miejscami w przepaść. Nie było już pogody, światła i wiatru, tylko mrok, cisza, powaga. Strzelistego rytmu dopełniały wieżycowe smereki, chroniące stoki, strzelające z jaru ponad głazy, ponad skaliste brzegi Waratynu. Wśród nich odznaczały się niektóre szczególnie suche, zwarte i twarde smereki, znane pod nazwą szkid’. Powiadano o nich, że to drzewa gęstolate, gdyż „lata“ ich czyli słoje były gęste i zbite a nie grube. Na skalistym gruncie, pośród skał wyrosłe, same już głaźne się stały, metalowe niemal. Przepiłowane świeciły jak metal.
Cienistość i chłód jaru do jesieni jeszcze zachowały oazę lata. Dorodne i bujne ziołorośla pięły się z jaru ku światłu. Były przeważnie strzeliste. W proporcjach należały do tej samej architektury co drzewa i sam jar Waratynu. Wśród nich zwracały uwagę naszych podróżnych zioła, ważne z powodu różnej przydatności. Żółtawozielony hłeziń, którego jadalny korzeń ratował niegdyś ludzi podczas głodnych lat. I zánowat’ o kwieciu puszystym jaskrawożółtym, używana do kraszenia pisanek wielkanocnych. Dalej płetyci, duże fioletowe pnącze, podobne do ogrodowych, używane do ryzykownej kąpieli, mającej w razie potrzeby sprawdzić czy opłaci się leczyć chorego: czy chory ma żyć, czy i tak umrze sobie. Gdzie indziej, nieco wyżej rosły: samozełeń, służąca do wyrobu żółtego barwika, i użet dla wyrobu farby sinej, tudzież łabusztan nadający się do tępienia robactwa. Wśród maliniaków pomiędzy zeschłymi już łodygami malin, jak strzeliste świece świeciły, spiralnie wzdłuż łodygi kwitnące różowe dymniki. Za lada podmuchem rozsiewały pył unoszący się niby jasny dym.
Na otwartych stokach rosła pasza dla jeleni, szorstkie i sztywne foszczi używane dla wyrobu szczotek. A jeszcze wyżej, z dala od ścieżynek, niełatwo dający się znaleźć, a niemniej ważny dla dezynfekcji wyższego gatunku — par-zilje, skuteczny dla wyparzania czartów z nasieniem.
W szczerbie, przedzielającej Bukowiec, potok Waratyn stworzył swój mroczny styl różny od reszty Bukowca. Także wspomnienia o jarze Waratynu, czy to o burzach, powodziach i zasowach, czy o ludziach i ich przygodach, czy to w kronikach czy w aktach sądowych, czy w opowieści i pieśni zachowane — są smutne, mroczne, nieraz niesamowite.
Lecz w pogodę wody bohaterskiego potoku, który niemało ziemi spłukał, który tyle lawin gliniasto zniósł na dół, odradzają się i są przeczyste. Na dnie mrocznego jaru odbijają błękit. Pokornie szczęśliwe nucą sobie w zapomnieniu, napełniając głębokie baseny. To dzwonią z cicha w misach wygładzonych w skale, to śmieją się w małych kaskadach. Tyle naszumiały się, aby się przedrzeć do Czeremoszu, a teraz już się nie śpieszą. Tam koło Kamienia Żydowskiego, na skręcie pod drogą nawet najwidoczniej czekają: czyli przyjdą wędrowcy, tacy jak dawniej, kopać skarby, szukać ksiąg Bożych w skałach, słuchać odgłosów dzwonów rachmańskich, od ziem dalekich, od wschodu.
Słońce oświecało jak zwykle o zachodzie lewą stronę tylko, gdy karawana zsunęła się do jaru. A wiatr kołysząc i szarpiąc rozzłocone w słońcu wierzchołki strzelistych drzew, zaglądał sobie w dół i mącił co jakiś czas ciszę jaru. Czasem zaśmiał się poświstem, jakby popędzał biczyskiem powolną karawanę. Czasem przestraszył trzaskiem łamanego lub rzuconego z góry w przepaść drzewa. Czasem migając wiechciami oświeconych wierzchołków drzew, przejechał się błyskami po mrokach jaru, oświecił zaprzęgi i twarze, błysnął w oczach końskich.
Ciszę jaru wypełniała i mąciła obecność karawany. Wozy skrzypiały, sworznie piszczały, hamulce piłowały i jęczały, koła szorowały o kamienie, uderzały o progi skalne. Im bardziej w dół zjeżdżano, tym mniej można było myśleć o tym, by usiąść choćby na chwilę na wozie. Trzeba było pilnować koni, dyszlów, kół i hamulców. I konie gorliwie same wstrzymywały zsuwające się na nie wozy. Niektóre wyginały się w kurczowych łamańcach, inne, co słabsze w nogach, siadały prawie na zadach, podnoszone jakby się zdawało przez stający dęba dyszel, uciekający kędyś ku górze. Pochód prowadziły konie Juryska — gruba Smaha i przypalonej maści karosz zwany Szkrumko. Te ciągnęły wóz, dokładnie opanowany przez hamulce, śmiało, równo, bez trudu. Semienennyk, jeszcze lżejszy i lotniejszy niż zawsze, pomagał gdzie mógł. Zbiegał na dół, powracał znów ku górze, przyciągał hamulec, podkładał kamienie pod koła, ilekroć który wóz się zatrzymał. Ramieniem podpierał ten i ów wóz nad samym brzegiem rozpadliny. Czasem chwycił za dyszel i przeprowadzał konie na zakrętach. Czasem uspokajał je lub zachęcał: „Ej, ha! dziateczki! ej, nie bój się, mój ty! Haj, haj, dalej siwku! Taaak! bratczyku.“ Głos jego górował nad całym jarem.
Jurysko bez troski o wóz szedł obok Bjumena gdzieś w środku karawany. Rozmawiał żywo z Januńciem, z Szizlem i z Hamerem. Towarzyszył im zeschły i milczący starowina Biłohołowy. I właśnie konno dopędził ich elegant górski i były bogacz, Palij Zełenczuk, zwany Zawedija.
Twarz Zełenczuka cechowały wybitnie męskie rysy, o wyrazie ważnym, rzeczowym, nie pozbawionym pychy, łagodzonej wyrozumiałym uśmiechem. Na szyi jego odznaczała się potężna jedwabna chustka barwy fioletowej z puszystymi frędzlami. Na rękach miał grube, skórzane „pańskie“ rękawice do jazdy konnej. W lewej ręce trzymał modny jasny kapelusz strzelecki, niepodobny do huculskich kresani. I zamiast harapa szpicrutę z gałką srebrną. Ocierał czoło z potu wielką czerwoną chustką do nosa. Na głowie warstwa włosów, nasunięta na łysinę w kształcie łopaty, nasmarowana była wonną fryzjerską pomadą. Ubrany był w czarne spodnie z grubego sukna po myśliwsku wpuszczone w dość wysokie miękkie żółto-przypalane buty sznurowane — które zwłaszcza podczas wyjazdów zwykł nosić zamiast postołów — i brązowy skromny kieptar z koziej skóry bez zwykłych ozdób, podobny do myśliwskich kożuszków. Kieszenie kieptara połączone były złotym łańcuszkiem od zegarka. Na wąskim skórzanym pasie pod kieptarem miał zawieszony błyszczący futerał z niewielkim pistoletem bębenkowym. Podobnie rząd konia był mieszaniną pańskich, miejskich i huculskich części (jak strój samego Zawediji). Tylko narzucony na ramiona czarny serdak przypominał, że to huculski strój. A pyszna fioletowa chustka legitymowała go, że to nie byle leśnik lub choćby z miasta przybyły myśliwy, lecz gazda osiadły, rodowy, pępkowy. Zawedija marzył widocznie, by kiedyś całkowicie przebrać się w pański strój, ale nie odważył się na to.
Od kiedy wyręby lasów dały nie wyśnione nigdy przedtem możliwości zarobku, Palij nie zaznał spokoju, aż zdołał wyszukać nawet w niedostępnych zakątach kraju, te lasy i zalesione parcele, które z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, należały mu się tytułem spadku. Wyrąbał je do cna i sprzedał. Wszelki import cywilizacyjny, szczególnie wynalazki, części stroju, lekarstwa, ale także tandeta cywilizacyjna nie dawała mu spokoju do końca życia. Kupował co mógł. Był opanowany pijaństwem nowości, orzeźwiał się rezonansem podziwu u innych.
I tak przed cerkwią po służbie Bożej z namaszczeniem wyciągał ze skórzanej torby kolorowe buteleczki o różnych kształtach. Na oczach wszystkich zażywał leki. Olśniewał tym ludzi lubiących się dziwić, miażdżył początkujących snobów chłopskich. Zdawało się, że wtedy był szczęśliwy.
Lecz dola i szczęście ludzkie mają ciasne granice. Aż żal było patrzeć jak luki w orientacji czy braki wykształcenia, które to zapewne mogłoby wskazywać Palijowi jeszcze więcej nowości, czy też po prostu wyczerpanie się zasobów, kładły tamę szczęściu Palija. Wydawało się w końcu, że przyroda jest bardziej niewyczerpana, że jest jednak ostatnią instancją szczęścia. Opowiadano niemało o powodzeniu Palija u kobiet. A raczej gdyby się w to wgłębić, wieści te widocznie miały źródło w sekretach powierzanych pobratymom przez samego Zawediję. Nieco dawniej ów artysta życiowy bywał nawet przedmiotem oburzenia. Przypisywano mu — chociaż nikt tego nie sprawdził — bezbożne a śmiałe powiedzenie: „Boga nie ma! To wszystko elektryka!“
W ostatnim czasie stawał się coraz bardziej przedmiotem kpin lub kpiących dykteryjek. Bo oto zwierzył się Zawedija, że wobec powodzenia u kobiet — bywa często w kłopocie. Udawał się więc często do lekarza kosowskiego, rzekomo celem poprawienia przyrody... Pokazywał tajemnicze buteleczki i pigułki fioletowe lub pozłacane. Cenę ich przemilczał wymownie. Znów zatem cywilizacja, którą tak zawsze podziwiał, poprawiała szczęście. Ostatecznie z tym wszystkim nie przestawano szanować Palija. Bieda w tym tylko, że na to wszystko wciąż potrzeba było pieniędzy. Zawedija przyszedł do smętnego wniosku: na tym świecie pieniądz może wszystko.
Hamer nieco zatroskany wypytywał Szizla i Krasijczuka o dziada dymowego z Bukowca: Co to za jeden? Żywy czy umarły? Czarownik czy pomylony na rozumie? —
— To wielki zamawiacz — odpowiedział Krasijczuk — był czas kiedy razem z Koplem z Rożna chodził po Bukowinie. I Bóg wie dokąd jeszcze. I nałapał od wielkich przemówników coś osiemdziesiąt słów tajnych — najmocniejszych. Cały dzień siedzi nad watrą, pilnuje wody. Ale nie przyjmuje nikogo, aby za pieniądze coś odwrócić czy pomóc komuś. Powiadają, że on jest — do wszystkiego.
— Dobrze, ale do czego? Co on robi? Po co to robi?
Na to nikt nie odpowiedział. Patrzyli jeden na drugiego.
Jurynczyna Biłohołowy, suchy mały dziadek o szafirowych głęboko osadzonych oczach, odezwał się bezzębnymi ustami, słabym, roztrzęsionym głosem:
— Jak to po co? Po to aby świat się trzymał.
Hamer spoglądał po kolei na wszystkich. Szizel pogładził białą brodę i powiedział:
— Widzisz, czy to on jest, czy kto inny, tego ja nie wiem, tego nikt nie wie. Ale u nas tak mówią: gdy będzie dziesięciu sprawiedliwych i to takich, że do słońca na nich można patrzeć, takich jak ta woda z Waratynu, to świat będzie szczęśliwy. To będzie kiedyś. A tymczasem jakby nie było jednego takiego, co trzyma świat, co dba o świat — to świat za godzinę się rozsypie.
— Co to za bajki?! Ci leśni Żydzi całkiem ciemni jak chłopi. — Co się rozsypie? Może ta góra się rozsypie?
— Może i góra się rozsypie. I jeszcze coś się rozsypie. Będą się tak mordować, jak dzisiaj mówią sobie dzień dobry. I to będzie urzędowo i handlowo i mądrze.
— Joj! to strachy na małe dzieci. Jak rozbójnicy, będą hulać niby Fudor, to go w końcu osadzą na stałe w kryminale. Albo w paradzie powieszą jak Jurę Drahyruka.
— Mój dziadek mówił całkiem inaczej. Jak się rozsypie świat — kiedy zbraknie tego jednego — to całe urzędowanie, cały handel, cała mądrość, nawet nauka będzie dla mordowania. To nie opryszki z bujaństwa, ani rozbójnicy dla rabunku — tak po jednemu — tylko każdy nie będzie miał nic lepszego do roboty. Będą mordować za porządkiem wsie i miasta, jedni drugich. I chwalić się będzie każdy tym i chwalić go musi każdy. Bo to nie jak bądź: morderca będzie sędzia, morderca gubernator i ekscelencja, a mordowany to zbrodniarz i śmieć.
— Nu, niech wam będzie. A co robi ten ot, sprawiedliwy? Aby się trzymało wszystko?
Znów odpowiedział Jurynczyna:
— Zna pierwowieczne słowa, to wystarczy.
— O tym już była mowa, a chciałbym zapytać — mówił Januńcio — jakie to te słowa Boże? chrześcijańskie czy żydowskie? czy może pogańskie stare, czy jakie inne?
— Mówią, że takie i takie — odpowiedział Szizel — a inni mówią, że ani takie, ani takie. Ale i tak nie wiemy, czy to ten czy nie ten. Nic nie wiemy, a dobrze, że jest.
Dochodzili do miejsca, gdzie skały nagle zamykają drogę, a głazy zwisając z lewej strony grożą zda się przechodniom. Zatrzymali się. Biłohołowy cichym głosem odpowiadał jakby na pytania:
— Może to dostał od dziada gromowego, a może od rabina Balszymtofa. A może od obu? On tuli tę wodę. Bo to nie woda, to krew, co w nas wszystkich. Gdyby się woda rozlała, krew by się rozlała. A on zbiera to wszystko do kupy, do zgody —
Suchy dziadek obrócił się nagle:
— Tam, z góry z Bukowca, spomiędzy buków, z tej watry pod dymem białym — z dawien dawna na świat idzie światło —
Wszyscy oglądnęli się mimo woli. Tam w górze kuliste buki, ze sztolni Waratynu przez szczelinę widoczne, rozpłomieniły w świetle zachodu ogniste barwy, ruchem wiatru rozjarzone. Stąd z dołu spoglądały oczy, chłonęły światło.
— Daj mu Boże, i dzięki Hospodu! — powiedział Semienennyk, żegnając się trzykrotnie.
— Dzięki Bogu świętemu — powtórzył cicho Januńcio.
Mimo woli ten i ów zdjął kapelusz. Pożegnali się ze światłem, schodzili powoli do rozpadliny, do mroku.
Zawedija odpowiadał dźwięcznym głosem cierpliwie, poważnie:
— Te czasy minęły. Kto by się teraz mordował. Świat uczony. Każdy pilnuje swego, jeśli mądry. To musi pilnować i cudzego, dla swego interesu.
Jurynczyna Biłohołowy pociemniał. Uśmiech znikł mu z twarzy. Mówił jęczącym, rozeźlonym głosem:
— Oj pilnujcie, pilnujcie interesu! A słowa Boże pierwowieczne do berda rzućcie! Zobaczycie, co będzie. Szumieć będzie Waratyn krwią. Niejedną zasowę krwawą na głowę wam zniesie.
Szizel łagodził:
— Nu, nu, Pan Bóg wielki niech nas broni! I daleko od tego. A wy, panie gazdo Zełenczuku, nie chodziliście nigdy do przemówników?
— Czemuż nie? Ale nie dla bajek. Do Daradudy, do największego z nich, na Grablin, nieraz chodziłem. Chudoba gdzieś przepadła albo butyn się przygotowywał. Żona chciała wiedzieć gdzie szukać chudoby, a ja, czego strzec się przy butynie. I jeszcze inne sprawy — tak z życia. Niejeden ciężki grosz mu zaniosłem. I nie za darmo. On coś tam wie. Powiadają, że przez czortów. Może... a może jest jakaś elektryka, inny jej nie zna, on zna. Skąd zna? A właśnie, tak — z dawien dawna to idzie. Powiedział mi dokładnie: twoją krowę uprowadziła taka a taka baba, co ma dwie córki i jedna z nich ospowata. Jakby to widział! Znalazłem. Powiedział mi dokładnie: w ten a ten dzień wara chodzić do butynu, coś tam na was nasłane! I nie poszedłem. A brat poszedł. I to nie na górę, tylko pod butyn. To mu się z góry biłania zerwała, daleko na drogę się potoczyła, konie poraniła, o mały włos go nie zabiła. Daraduda chociaż mówią, że furkot czortów koło niego słychać — słowem żadnym nikogo nie durzy. Jak doktor, porządny jak kupiec: tu pieniądze — tam towar. Co powie, niechybne —
Januńcio przerwał dość żywo:
— Ej, przepraszam w honorże, tam jeszcze coś jest — słyszałem. I proszę-ż — a nasłania i te czary z daleka, to nic!
— A jakże, czort, doktor się znalazł ditczyj! Daraduda czarny pijanica z kocurami czarnymi. Kto go nie zna — oburzał się Krasijczuk. — Za pieniądze z daleka strzelbę czarami spohani tak, że zamiast kuli woda z niej pociecze. A miejcie to na myśli! Gdyby taki wypadek: ten piekielny siwuch na mnie — a tu strzelba przez wroga spaskudzona? Zamówiona! Woda zamiast strzału. Dobrze to ojciec mówił, że choć w tym naszego kąta Bóg strzegł. Miejsca dużo, nikt na nas nie nastaje. Żadnej bidy nie nasyła ani przez Daradudę, ani przez innego czorta.
— I proszę-ż, właśnie słyszałem, i choroby ciężkie i śmierć nasyła, jak zbrodniarz, bez kary — nie tylko jakieś tam strzelby —
— A strzelba to mało? U nas strzelba zamówiona — to śmierć. Ale prawda, dużo rozpowiadają, że i strzały do gardła nasyła i ciężką leżę i śmierć. Tak nagle coś capnie człowieka w nocy albo gdzieś wysoko w drodze w obczyźnie. A niech go! Tfu czort! Lepiej pod wieczór go nie wspominać. I nie przypominać się! Bo ten z czortami swoimi z daleka może nas dostrzec.
Palij z wyrozumiałym uśmiechem wyjaśniał powoli:
— Na to jest sposób. Zawczasu pójść do drugiego, ale to do sławnego przemównika. I zapłacić, nie skąpić! On da ochronę, da zastawę mocną, co tamten prąd zatrzyma. Albo jeśli chcesz — nawet obertyn zrobi, odbije to z powrotem. I to nie byle jak. Jak sobie chcesz. Jaki towar wybierzesz. Tak samo jak w prawie, w procesie — u adwokata. A ten i pouczenie ci da jak adwokat i sposób da jak doktor. Na to potrzebny pieniądz. I rozumny człowiek niech o to dba. A niejedna by was ominęła bieda, gdybyście tak mieli wiadomość i sposób. A najwięcej pieniędze... Oj tak, moi mili, a nu, przypomnijcie sobie...
Wszyscy umilkli. Może niejeden przypomniał sobie jakiś kłopot, niedopatrzenie, jakąś biedę czy stratę.
— A tak, bo człowiek nie chudoba — ciągnął dalej Palij wyniośle — musi się radzić mądrzejszych, praktyków, tych co znają sposoby. I zapłacić za to. Nie tak, za durno. Toż pieniądz mieć musi, mieć powinien! Patrzcie na Żydów. Najbiedniejszy Żyd ma pieniądze. Bo ma rozum. I każdy dba o siebie i o rodzinę. Do doktorów biegają. Z biednych chłopców wyuczeni doktorzy już domy pobudowali nie gorsze cd dziedziców. Do nich pieniądze żydowskie wciąż płyną a płyną. I jest za co. I to samo z Daradudą.
Biłohołowy słuchał, wodził oczyma, oglądał wszystkich po kolei, śmiał się bez przerwy. Czasem chichotał głośno. Kto by go obserwował, sądziłby, że bawi się doskonale. Mruczał coś, nie odzywał się więcej.
Rozmowa urwała się. Wszyscy zamilkli pogrążeni w sobie. Zadumał się każdy. Zapomniano o Bukowcu. Tym ciemniejszy był jar. Wozy dudniły i szorowały. Waratyn syczał w dole. Słychać było tylko głos Semienennyka, który upominał konie: „Haj, haj, dzieci, kędy tam! Gdzie leziesz?“
Jakby dla pocieszenia Palij przerwał milczenie. Mówił powoli, prawie tajemniczo.
— Widziałem coś u panicza po drodze. Patrzeć lubo i słuchać lubo! Jakie to delikatne: aryston się nazywa. Słyszeliście i wy pewnie po drodze? A mnie pokazał dokładnie jak to do wózka umiejętnie założone. W blasze twardej zęby jak w pile i dziury jak w tarce majsternie wydłubane. Nakręcasz jak zegar i zakładasz blachę. I potem samo się kręci. A stamtąd jak muzyka buchnie — kapela cała. Nie nasłuchałbyś się. Nie trzeba już zapraszać muzyki, płacić, traktować. Nie dbasz czy dzień czy noc, jaka pogoda, czy muzykanci przyszli. Siedzisz sobie z czeladyną, nakręcisz i masz muzykę. Ludzie już ci niepotrzebni.
— Ale to przecie ludzie zrobili — dorzucił Januńcio.
— Ludzie, i to uczeni, wszystko ludzie zrobili, dlatego za pieniądze można mieć wszystko.
Januńcio zainteresował się:
— Mnie wszelka majsterka korci bardzo. Ale tego bym nie potrafił.
— Jak dobrze zapłacą, człek wszystko potrafi.
— No, to zróbcie sami.
— A któż mi tyle zapłaci? — śmiał się Palij.
Bjumenko kiwał długo głową, huknął kilka razy: „Ha, ha!“
Odezwał się wreszcie:
— Panie gazdo Zełenczuku! Was słuchać przyjemnie. Wy lepszy jak ten arysztan, dalibóg! I patrzeć na was lubo. Nie wiedziałem, że tacy dziedzice są między gazdami. Ale uszom nie wierzę, że wy do Żydów przemawiacie — takie ot. Uczycie nas, że pieniądz i pieniądz i pieniądz. A sami macie tyle szczęścia w życiu, że niejeden Żyd dałby wszystkie pieniądze tylko za to, aby być Zełenczukiem. Przynajmniej przez rok. A tak. Byleby mu zostawili szabas i koszerne. Wy myślicie, że my ze szczęścia i z dobrej woli chcemy pieniędzy? My z biedy chcemy pieniędzy, my ze strachu chcemy pieniędzy. Czy wy myślicie, że to wielka przyjemność, że to życie? I ładny interes: zdrowemu zapatrzeć się na chorych i na zdechlaków. Toż właśnie, ha-ha-ha — Bjumen huknął tak potężnie, aż echo poszło po skałach. — Zamieniajmy się. — Bjumen wyciągnął dłonie. Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A jakże — krzyczał Jurysko, wyzwolony tym żartem — wy siadajcie, panie Paliju, na wóz, jarmurkę ubierzcie i od świtu do nocy: fur-fur-fur. A Bjumenko — daj mu Boże zdrowieczko — na tym jurysztanie grającym będzie wozić Hucułeczki kraśne.
Palij śmiał się wyrozumiale, nawet z zadowoleniem. Obok nowości, obok jednostronnych bądź co bądź opinii, nade wszystko lubił żarty. Lubił — rzec można — by wszystko było nie całkiem na serio. Mógł sobie na to pozwolić. Czuł się przez to swobodniejszy. Zwłaszcza, gdy było widoczne, że go szanują i podziwiają.
Gdy wszyscy śmiali się, stareńki Jurynczyna wydymał bezzębne usta. I on niby to śmiał się, ale dziawkał jakoś zgryźliwie i zawzięcie:
— Oj, kiedyś, kiedyś i te żarty wszystkie wasze scharczują się, spożyją się. I będzie wam głodno. Tuhy rok —
Znów śmiano się z dowcipu. Po czym Jurynczyna głosem podniesionym nieco zabawnie przedrzeźniał uroczystym skrzeczeniem pouczający ton Palija:
— A tak, niejedna bieda ominęłaby was! Oj, ominęłaby! Gdybyście dbali o jedno. A o co? Tak jak ten dziad znad watry, o to, co dla wszystkich. A nu, podumajcie... — zakończył smutno.
Palij już na to nie zwracał uwagi. Miał dość chłopskich gadek. Oglądnął się wstecz, patrzył ku górze:
— Ciekaw jestem — mówił cicho — kiedy nas dogonią. A czuj! Słychać coś?
— A któż tam jedzie? — pytano.
— Ho, ho! stara dziedziczka ze Stanisławowa, a za nią kilkanaście powozów. Przepędziłem ich jeszcze z tamtej strony, poniżej buka. A warto by widzieć jak te ciężkie konie i karety tu się zmieszczą.
— A mają przewodników?
— Jest ich coś z sześciu, odłączyli się od pana Władysława.
— A którzy to, goście?
— Dużo nieznajomych, Bóg wie skąd, a są i znajomi. Ten wesoły pan, hrabia z Jezupola zatrzymywał mnie by pogadać. Ale ja muszę być przed nocą w domu. Obiecałem żonie.
Jakoś nic nie było słychać. Zatem Palij uprzejmie i łaskawie żegnał wszystkich:
— Dziękuję wam, gazdowie lubi. Bywajcie, panie majster, i wam Bjumenku, dziękuję. Daj Boże zdrowie tobie, Jurysku. A jeszcze nie pytałem, jak tam twój diedia Mychajłysko. — Nie czekając odpowiedzi zaciął konia. Pomykając swym inochodźcem nad samym brzegiem potoku, i zgrabnie wymijając wozy wyprzedził je prędko.
— Zdorow Semienennyku! — zawołał jeszcze z daleka.
Wszyscy żegnali go grzecznie i głośno.
— Grzeczne człowieczysko, nie ma co mówić — rzekł Semienennyk.
— Na pańską modłę, do panów go korci — odezwał się ktoś.
— A co? Nie wolno mu? Po świecie bywał, to mu trochę nudno z nami. I nie tak go korci, bo nie czekał.
— A, daj mu Boże zdrowie! A bo to prawda, że on do żony się śpieszy?
— Do żony, tylko kto wie do czyjej. Jak swoje drogie krople zażyje, to w każdym siole lubka... Ot ciężkie życie.
— Co kto lubi. Do miłowania nie ma siłowania.
I w końcu usłyszano z góry dudnienie. Jak gdyby w bajce, tak nieprawdopodobne w tym miejscu, ukazały się spoza zakrętu w wąskim skalistym jarze tęgie rosłe konie wraz ze starą szeroką karetą. Dwóch Hucułów prowadziło ostrożnie za uzdy oba konie krok za krokiem. Wypełniona niby unosząca cały ród arka, potężna kareta chybotała się jak gdyby na falach. Podtrzymywało ją w miarę możności dwóch ludzi. Uskakiwali co chwila na bok, gdy droga stawała się zbyt wąska. I wtedy kareta kołysała się nad samym brzegiem lub tarła błotnikami o skały. Niektóre panie w cichej rezygnacji zakryły głowy szalami. Pogotowie w karecie było utrzymane. Dach był otwarty, Pani Babcia, jak groźny wódz lub surowy kapitan statku, stała nad głową, a raczej równo z karkiem Semena. On jedyny nie lękał się zbytnio Pani, chociaż dobrze wiedział o osławionej tradycji (której nieraz doświadczył trochę niezdarny woźnica z Krzyworówni — Hawryło), że właśnie podczas zjazdu z Bukowca staruszka w razie niezdecydowania woźniców, zdecydowanym chociaż słabym kułakiem waliła ich po karku. Tym spokojniej zjeżdżał. A zjeżdżać nie można było ani szybko ani powoli. Z tyłu postępujące pojazdy nie tak sprawnie kierowane, stanowiły nieustanną groźbę dla karety. Po chwili stary i chudy lokaj o przyjaznej fizjonomii doszedł do ostatnich fur karawany. Rozglądał się długo, z troską. Patrzył to do jaru, to ku skałom a nawet ku niebu. Wzruszał ramionami i smutno rozkładał ręce. Miał postarać się, by ustąpiono miejsca Pani. I dokąd tu ustąpić? Na dół do potoku żaden koń z furą nie zejdzie. Wobec tego fury zatrzymały się mimo woli. Zatrzymała się więc kareta, a za nią z niemałym trudem wszystkie powozy. Już gdzieniektóry dyszel ciekawsko zaglądał do wyprzedzającego go pojazdu nad głowami siedzących w nim gości. Już konie opierały swe brody o budy powozów, dmuchały na pasażerów. Rozległy się strwożone okrzyki pań. Jurysko skoczył natychmiast do swoich koni. Rozhalmował błyskawicznie i zjechał w galopie aż na zakręt poniżej Żydowskiego Kamienia, gdzie droga rozszerzała się na zapasowe łożysko Waratynu, utorowane przez wozy. Przysporzył tym sporo luźnego miejsca. Po pewnym czasie kareta Pani Babci wsunęła się między skały a wozy karawany. Jej konie odzyskały swobodę ruchów. Już szły prawie równo z końmi Juryska. Za nią swobodnie i raźnie podążały powozy. Jechano dwoma rzędami. Jar Waratynu rozszerzył się w szeroką, zamkniętą kotlinę górską. Wiła się nad Czeremoszem — krzywo i równo. Bukowiec skończył się, skończyły się buki i bukowiny. To, co zapowiadał jar Waratynu, rozwinęło się nad Czeremoszem w kraj wieżycowych smerek, strzelistych i skrzydlatych. Niebo oglądane z dna przepaści uleciało wysoko. Smereki pięły się ku niemu górami i wzlatywały.
Dojeżdżali do mostu na Waratynie. Już zatrzymał się Krasijczuk a za nim inni woźnice, na to by starsza pani mogła przejechać wraz ze swoim orszakiem przez most ku dworowi. Mijali kuźnię i marny domek opodal skał, w którym mieszkał niegdyś kowal Sawicki. Stara dziedziczka kazała stanąć. Kuźnia była czynna, lecz z rodziny Sawickich od dawna nikt nie żył. Wspominano starego pana kowala, kowalową. Młodzi wspominali także sławnego kiermanycza Piotrusia, czyli panicza-Rysia.
— Proszę w honorże, znałem ich z Bereżnicy — zaczął powoli Januńcio — to zrozumieć trzeba. —
Lecz stara dziedziczka przeżegnała się. Za jej przykładem żegnali się inni, zdejmowali kapelusze i umilkli. Dziedziczka mówiła z emfazą ważną.
— Panie, świeć nad jego duszą! To był ktoś — Odmówiła modlitwę i oglądała domek uważnie.
— Hòspody — pojękiwał Juriszczuk Biłohołowyj — od tego człowieka zaczynał się świat.
— Ach, tak — mówił Szizel — to było na samym początku, kiedy tu jeszcze nie było nikogo z naszych. I pan kowal, taki człowiek męczył się i umarł w tej jamie. A gdzie indziej miałby fabrykę. A w całej ciasnocie pani kowalowa nakarmiła każdego jak swego.
— A panicz-Ryś nie człowiek? — przypominał Krasijczuk. — Liczy się panicz, a swój! Junak!
— Śliczny chłopiec! — westchnęła dziedziczka — co za krew! I taki przebrał się za chłopa i marnie zginął. Ach!
— A kiedy to było? — dopytywał Bjumen.
— Ho-ho, dwadzieścia trzy lata minęło — odpowiedział Szizel.
— Oj, panie Sawicki, panie kowalu — szeplenił jękliwie Juriszczuk — co byście powiedzieli, jaki świat nastał.
— Czemu zły świat? — mówił Bjumen. — Pamiętają wszyscy. Gdzie indziej tylko Bóg pamięta.
Dziedziczka dała woźnicy znak. Kareta ruszyła, gdy wtem z dołu, z przeciwległej strony, od Jasienowa pojawiła się diabelska czwórka pana Tytusa i zakręciła ku mostowi. Za nią szereg powozów bukowińskich rwał w wyścigowym niemal pędzie. Znów cały pochód z Bukowca się zatrzymał. Smaha powitała obce konie doniosłym grzmiącym rżeniem. A siwy Czeremosz witał gości starym przyjaznym szumem, jak gdyby wzniosłą oracją weselną. Pieściło wszystkich ciepłe, łagodne powietrze Krzyworówni. Wiatr ustał.



V. ROZMOWY W GOSPODZIE

W kilka godzin potem jak odjechały bałaguły, jeszcze za dnia, od prawej strony karczmy, od Bukowca dało się słyszeć nowe strzelanie z bata, tym razem tak głośne jak strzały z pistoletu. I zaraz potem zadzwoniły małe ślicznie zharmonizowane dzwoneczki od uprzęży: mosiężne, stalowe, szklanne i srebrne. Zza zakrętu wynurzyły się dwa jurne kuce jabłkowato-siwe o małych główkach i ognistych oczach, unosząc stosownej wielkości wózek angielski o stalowych okuciach, żółtą łozą indyjską wyplatany. Na nim jechał i powoził zawadiacko kilkunastoletni panicz Stasio z dworu w Krzyworówni, w uczniowskim mundurku z Chyrowa, z dość niesforną czupryną, co wystawała spod sztywnej, wysokiej, niemal oficerskiej czapki z bączkiem. Gdy ujrzał tłum ludzi wokół karczmy, nacisnął aryston umieszczony w siedzeniu wózka. I zaraz znów strzelił z bicza. Konie poniosły galopem, aryston zagrał dziarską kołomyjkę. Gdy zwolniły biegu, aryston przeszedł w walca, gdy zaś Stasio wstrzymywał konie tuż przed karczmą, siedzenie eleganckiego wózka rozbrzmiewało polonezem. Zahalmował wózek, a zatrzymane kuce wciąż jeszcze rwały się do biegu, grzebały ziemię kopytami, stawały dęba. Za nim dworskim dużym tarantasem żółtego koloru, z nadmiernie szerokimi błotnikami jechał miarowo parą spokojnych dobrze wypasionych kasztanów pan Władysław z woźnicą Hawryłem w granatowej liberii, której kołnierz znajdował się jak zwykle na prawym ramieniu. A nieco dalej kilku uzbrojonych konnych Hucułów ze smolastymi pochodniami dla pomocy w razie nocnej jazdy. Jeszcze dalej, powoli jakby dla oszczędzania koni, jechał przeznaczony dla gości nowy, na czarno polakierowany pojazd, ciągniony przez parę młodych świetnych siwoszów, a powożony przez grackiego młodziana w stroju strzeleckim. Wyjechali na spotkanie gości, pana młodego, jego rodziny i przyjaciół. Część banderii konnej wróciła już z Bukowca dla towarzyszenia Pani Babci, dla asysty powozom, które za nią jechały.
Gdy pojazdy zatrzymały się, sam Wildhorn wyszedł z karczmy. Kłaniał się z daleka. Witał serdecznie pana Władysława, grzecznym uśmiechem powitał panicza. Okazało się, że dla nich i dla pana młodego zarezerwowano jeszcze dość obszerny salon z miękkimi meblami „wiedeńskimi“ i z łóżkami na wypadek noclegu. Zakwaterowano ich od razu w zacisznym saloniku. Pani Leja, której zasługą były te elegancje jaworowskie — strzegąca poza tym zazdrośnie swych przybytków — ani na chwilę nie zawahała się oddać je do dyspozycji takich gości. Pan Władysław poszedł przede wszystkim powitać babcię Bułkę, która rozjaśniona uśmiechem, już płynęła naprzeciw niego ze świeżymi ciastkami. Powitał także panią Leję, która zresztą tylko takim gościom podawała rękę, odsuwając ją jak najdalej od ciała i przystojnie przysłaniając oczy zagadkowym uśmiechem.
Sam gospodarz wesela z powodu rekonwalescencji po chorobie nie mógł wyruszyć na Jaworowo dla powitania gości. Pan Władysław zastąpił go z przyjaźni. Obszedł wszystkie pokoje i ogródki karczmy. Witał wszystkich gości, nie wyłączając nikogo.
Pana Władysława rzadko widywano poza Żabiem, poza Krzyworównią i z tej strony przełęczy. Jego zjawienie przynosiło nie znaną u nas podówczas atmosferę wielkiego dworu, grzeczność najlepszego towarzystwa, tak uważną i wytężoną, na jaką może sobie pozwolić chyba ktoś tylko, kto ukazuje się ludziom rzadko i na krótko. Jest ona widocznie zbytkiem osób czy to bardzo możnych i bogatych, czy niezależnych od nikogo, w każdym razie wprawionych aż do samozaparcia w tym, by nie zważając na przeszkody wnosić wszędzie ze sobą to promieniowanie swobody, które wyczarowuje w ludziach zwierciadła odbijające radość, a pozostawia chociażby jako zastępczy odblask tęsknotę do jakiegoś wyższego człowieczeństwa. Nic łatwiejszego jak ustawiczne nieporozumienia, a nawet nadużywanie takiej uprzejmości, gdy wchodzi w życie codzienne. Nic też łatwiejszego jak skonwencjonalizowanie jej, rozcieńczenie jej blasku, rozprószenie jej ciepła, gdy zjawi się choćby ślad przymusu. Pana Władysława chroniło od tego wszystkiego, prócz dobroci niespotykanej, życie samotnicze, niemal pustelnicze. Mało znajomił się, unikał obcych, zwłaszcza kobiet z towarzystw zabawowych. W ciągu dwudziestokilkoletniego pobytu w górach, poprzestał na starych przyjaźniach z Bukowiny i Krzyworówni, które zawarł po ucieczce z katorgi sybirskiej. Znajomości w Galicji prawie nie miał. Takie życie wyrobiło w nim pamięć swojego rodzaju. Miał czas myśleć o ludziach, o znajomych i o nieznajomych (a myślał i pamiętał z życzliwością). Przypisywano to także potrzebie serca, wynikłej stąd, że nie miał rodziny, a raczej, że z najbliższą rodziną, która pozostała gdzieś na Litwie w rosyjskim zaborze, nie mógł się widywać ani komunikować. Jak dobry duch zagadnął kogoś, powiedział coś cichego, dobrego, czasem coś pocieszającego. Czasem przywiózł komuś jakiś upominek niewielki a pomysłowy, albo spełnił jakieś życzenie wypowiedziane przypadkowo czy nieopatrznie. I już znikł, już go nie było widać. Albo niewidzialnie, także dla ludzi mało znajomych, coś załatwił, urządził coś tak miło, życzliwie. Łatwo było poznać czyja w tym ręka.
Pisywał wcale często listy, krótkie i długie listy, wyraźnymi jakby w druku oddzielonymi literami. Do najbliższych przestrzennie znajomych — z Żabiego do Krzyworówni lub Jasienowa — posyłał częste bilety. W całej korespondencji zdania często przetykane myślnikami, nie dopowiedziane. Lubował się w średnikach, po których następowało miast zdania — jedno słowo. Obrazy plastyczne w wyrazie, symbole zaledwie zaznaczone. Wiersze przejrzyste jak blask Pani Seleny. Te listy to zwykła gawęda, co płynie z życzliwego humoru, ze swobody ponad los wzniesionej.
Nawet gdy został dyrektorem majątków leśnych Fundacji — mieszkał w jednym pokoju. Stary duży fotel, dużo papierów, stare listy rodziny przypadkowo przywiezione z zaboru do Lwowa (w mniemaniu, że to papiery powstańcze) — i z żywych istot stary czarny kot zwany Kamiński — to była jego fortuna.
Czasami, niezmiernie rzadko, gdy była potrzeba i to z przyjaźni tylko, występował w większym towarzystwie. Ożywiał się wtedy nadspodziewanie, elektryzował obecnych dowcipem i niezwykłym umysłem. Widać w nim było człowieka wielkiego świata. Jednak kto go znał, oczekiwał, że lada chwila ulotni się i zwieje jak w spienionej wodzie Czeremoszu seledynowy blask Pani Seleny. Tak nazywał pan Władysław księżyc. Interesując się wierzeniami huculskimi, sławił ich dworność wobec ciał niebieskich, tych widzialnych dostojników dworu niebieskiego, które jak sumienie, sumienie piękna, czuwają, by człek, przynajmniej w ich świetle, zachowywał się dostojnie. W fragmencie wiersza powiada pan Władysław sam o sobie:

Jam z najskrytszego kąta giermek mały
Selenie, damie wzniosłej śpiewam chwałę:
Widzialnym czarom i cnotom tajemnym.
Jej bardziej służę w blasku jej czy w ciemnym
Mroku? Któż wie? Cel pragnień gdy zagaśnie,
Żałobny płomień ich tym strzela jaśniej.

O panu Władysławie a raczej o jego przeszłości, o magnackich fortunach i koligacjach, o petersburskich koneksjach, o powstańczych i rewolucyjnych czynach, o tragicznych losach jego najbliższych szeptano wiele wieści fantastycznych i fascynujących. W końcu nawet do książek się dostał. Znana szkocka autorka M.M. Dowie w książce „A Girl in the Carpathians“, napisanej właśnie w owym czasie, opowiada o tej przeszłości pana Władysława, że „sprawa jego wywołała niegdyś wielki rozgłos i że szubienica skrzypiała nad nim“. Miłe, ujmujące te wynurzenia obcej dziewczyny i poetki, między jedną a drugą wędrówką na Czarnohorę. Z piąterka schroniska pilnie obserwowała naszego samotnika, ukrytego wśród róż, w domku leśnictwa w Żabiem na wysokim brzegu Czeremoszu. Opisuje, jak to ów „mizogyn“, unikając znajomienia się, przysyłał jej przez przyjaciela malarza upominki i jak miłym stał się jej ów piękny „nihilista“, którego w myślach swych stawia obok bohaterów Dostojewskiego i Stepniaka, gdyż o polskich walkach wiedziała niewiele. W rzeczywistości pan Władysław z rosyjskimi bohaterami czy Dostojewskiego czy Stepniaka miał tyle tylko wspólnego, co owa groźba szubienicy. I chyba nic więcej. W rezultacie i u nas mimo powszechną sympatię niewiele o nim wiedziano. Nawet prawdziwego nazwiska jego nikt nie znał, chyba może nasz dziad. Na jego biletach wizytowych widnieje wydrukowane: Władysław. — I tyle. Na listach pieczętowanych można było widzieć herb: trzy trąby. Pozostał osobą podobnie tajemniczą, a jednak bliską nam i wszystkim dobrze znaną, jak jego pani Selena.
Gdy przywitał się z wszystkimi, a porozmawiał z każdym inaczej, jak to on jeden umiał, pan Władysław przysiadł się do młodzieży w ogródku, gdzie siedzieli liczni bracia i krewni pana młodego i ich przyjaciele. Chociaż opowieść Bjumena rozeszła się echami po całym domu, jak głosy pod szczytami Grahitu, jednak w jądrze swego rozgłosu, to jest w ogródku nie umilkła wcale. Przeciwnie, dyskutowano ją z nawrotami, właśnie coraz żywiej, im bardziej oddalał się sam Bjumen ku szczytowi Bukowca.
Impuls, do dyskusji pochodził od powiedzenia Januńcia. W chwili gdy zbierały się do drogi bałaguły, Januńcio, wyrażając się z jeszcze większym trudem niż zwykle, postawił zebranym zadanie:
— Ładnie-ż by to było — mówił — proszę-ż w honorże pana sędziego i wszystkich, gdyby Izraelita nam dał nauczkę. — A to nieraz bywa, choć nam urojone, że my, Bóg wie co...
— O czym pan mówi właściwie, panie majstrze?
— Właśnie jak w procesie, proszę-ż w honorże pana sędziego. Gdyby się tak pokazało całkiem na odwrót, jak na początku. Co do tego — kto to naprawdę porządny bliźni i te nieprzyjacioły: na przykład proszę-ż — kto miłuje — Januńcio zauważył, że zagadał się i bałaguły odjechały. Na furze miał swoje rzeczy, piękne a delikatne prezenta własnej roboty dla panny młodej. Pozapinał starannie i obciągnął czamarę. Przeprosił wszystkich i oddalił się. Ale nie pobiegł za furami, lecz stąpał wielkimi krokami nadmiernie powoli i z godnością, pewien, że i tak dogoni wozy pod górą. Nagle ochocze dźwięki trysnęły i rozdrgały się przed zajazdem. To muzyka kołomyjska wyszła, by pożegnać Januńcia. Grano melodyjkę kujawiaka, a ten i ów podśpiewywał słowa, które powoli rozszerzyły się na całą karczmę: „Wypił! wypił! nic nie zostawił. Bodaj go, bodaj go Bóg błogosławił!“ Chociaż Januńcio nic nie wypił prócz wody sodowej, odchodząc dziękował z daleka poważnym ukłonem za toast.
Januńcio już pewnie kroczył mrocznym jarem Waratynu, gdy — w kilka godzin później po dobrym obiedzie i przy kieliszku — przypomniano sobie w karczmie, zrazu na wesoło, jego opinie.
Młody adwokat Haczewski ze swadą i z czarującym uśmiechem nieco lekceważąco, zgadując intencje majstra Januńcia odpierał je:
— Majster zapewne sądził, że to pouczenie co do właściwej miłości nieprzyjaciół. A jest całkiem odwrotnie. Tak jak to nam właśnie doskonale uwydatnił Karolcio: to wszystko satyra. I słusznie. Miłość nieprzyjaciół może być sobie oczywiście przykazaniem — tradycyjnym dla kogoś, kto wyrzeka się życia, dla żywych jest niemożliwa. Nieprzyjaciel to ktoś z kim się jest w walce, co najmniej który walczy z nami. A my nie chcemy mu się w czymś poddać. Więc co właściwie mamy w nim kochać, o ile jest nieprzyjacielem? Musimy go zwalczać, a aby go zwalczać, musimy go nienawidzieć głęboko. Dziś to się już uwydatnia całkiem otwarcie w etyce nowoczesnej, która obowiązuje między narodami. Bismark, który szuka przymierza z naszą Monarchią, ale jest wrogiem naszego narodu, dał nam wzór — pouczył nas jak Żydów Jeroboam. Możemy z nim rozmaicie współdziałać, ale przecież nie będziemy kochać Bismarka, aby uzyskać zbawienie.
Pan Karolcio mitygował wymowę przyjaciela:
— Odbiegamy zdaje się od tematu, zresztą pan doktor już dawniej się zgłosił.
Gdy pan Władysław przysiadł się, przemawiał właśnie młody filozof, doktor Jezienicki, autor nowych, poważnych prac o Platonie. I to nie byle o czym, o przełomowym dialogu „Sofistesie“, o rzekomym przełomie w myśli Platona. Na twarzy jego wydatny garbaty, trochę zawadiacki nos kontrastował dziwnie z łagodnymi pełnymi oczyma, które ilekroć pan Jezienicki zdejmował okulary, zamykały się i trwały zatopione w niewzruszonym spokoju jak u śpiącego dziecka.
— Niepozorność niech tu nie łudzi — powiadał — chodzi tu o zagadnienie przerastające aktualia. Czyż nie widoczne, iż nasz opowiadacz, a raczej książki, na które się powołuje, postawili nam pułapkę, by nie docenić tej historyjki. A jest w niej coś zastanawiającego. Należy ona, jak widzimy, do cyklu opowiadań o rabinie. Właśnie od strony tego krawca, jak powiedział majster, a jeszcze więcej od strony rabina należy ją oceniać. Chodzi tu przecież o dzieła człowieka sprawiedliwego, w oczach wierzących niemal wybranego — których dokonał przez naiwnego, ale rzetelnego rzemieślnika, bezwzględnie wierzącego, oddanego. To, co Hiszpanowie robili, jest przedstawione jako zbyt łatwe. Tu przepraszam, ale trudno nam już ocenić, czy satyryczny moment jest w intencji książek starych czy raczej tylko w interpretacji pana adiunkta. W każdym razie Hiszpanie troszczyli się o Żyda dla swego interesu, nie znając wcale wroga i wzbudzając w sobie taką łatwiznę jak pokonanie urojonej nienawiści do człeka, który im nic nie zrobił, a zapewne wyglądał niepozornie. Toteż zastrzeżenie papieża jest słuszne. Tymczasem właśnie krawiec z misją od wtajemniczonego, z miłością do świata i dla porządku światowego ocalił świat. Do tego była potrzebna jego ofiara. A nad tym wszystkim jak znak zapytania unosi się myśl samego rabina: czy warto by istniał taki świat?
Zanim pan Karolcio odpowiedział, zbliżył się do stołu mężczyzna w średnim wieku, krępej postaci, o surowych rysach i niebieskich oczach. Był to Iwan Franko, współpracownik „Kuriera Lwowskiego“, znany już wówczas uczony i wybitny pisarz. Powiedział nieco sucho:
— Tą obroną porządku czy nawet „kosmosu“ pociągnął nas pan za język. Krawiec był pocieszny, jak każdy widzi, ale nie taki filozof. Taki porządek... Czyż wart, by go bronić? Ale skoro Żydzi tacy mądrzy, to niechaj mają... Zresztą rabin sam mówi, że tuż za fałdą — Mesjasz. A to oznacza ideę rewolucyjną.
Teraz z kolei pan Jezienicki miał doświadczyć ataku ze strony pana Karolcia.
— Powinienem podziękować panu doktorowi za ujawnienie mej interpretacji — odpowiedział pan Karolcio — ale przyzna pan, że obaj nie mamy tekstu przed sobą, ani komentatorów powołanych. W tej sprawie jeszcze coś powiem. A księdza Korczyńskiego proszę niech pilnie uważa, jeśli będzie coś nieprawomyślnego, albo jeśli zbyt po dyletancku sobie to wyobrażam. Ale chcę dodać moje trzy grosze, wspomnienie pierwszego wrażenia. Przedstawmy sobie jakiś niewidzialny trybunał niebieski w przestworzu. A przed nim, a raczej pod nim w dole ogromną kotlinę, utkaną z kłębów ciemnych chmur. Prawie jak dno jakiegoś woru gigantycznego albo scena przepastnego amfiteatru. Chmury naokoło i daleko ku górze, ściany z chmur nieprzeniknione. Tylko całkiem wysoko z góry sączy się światło. Stamtąd dla grzeszników coś świta. Coś dociera ze źródła sprawiedliwości wiecznej. A w tym ogromnym dole chmur na dnie amfiteatru zgromadzeni: Hiszpanie i Żydzi — na Sądzie. Wznoszą oczy ku światłu dalekiemu. Dowiadują się jakoś, że swego czasu, wtedy a wtedy, fałda wisiała nad Hiszpanią i że Łaska rozprostowała ją i usunęła. Dowiadują się o wszystkich zbawiennych skutkach tej okoliczności. Za czyją sprawą? — pytają tam w dole.
Aha! myśmy wszyscy za porządkiem pokochali — nieprzyjaciela-Żyda — z dumą cichą, jaka przystoi owemu miejscu, powiadają Hiszpanie.
Jeden biedny poczciwy Żyd, posłany przez wybranego i sprawiedliwego w imieniu wszystkich przebaczył wszystko, a Bogu ofiarował siebie, aby świat wasz ocalić — mówią Żydzi.
Czyż Ktoś tam w górze nie musiałby się łaskawie uśmiechnąć z powodu tych pretensji? I może tylko dzięki temu światło zaczęłoby spływać obficie ku tym wszystkim biedakom pogrążonym w mgłach.
Ale gorzej byłoby, gdyby roznamiętnili się, zaczęli się przechwalać swymi zasługami. Zatonęliby całkiem w mglistym dnie amfiteatru, worek z chmur zamknąłby się nad nimi — na zawsze.
To nie tylko ja interpretuję. Jeśli interpretuję, to mimo woli. Jeśli to jest interpretacja, to dalej już sądu ludzkiego odsunąć nie można. A myślę naprawdę, że wszystkim tym rzeczom przystoi dystans i że my ludzie wydajemy się śmieszni, jeśli mamy pretensje. Więc jakże, księże sąsiedzie, same herezje?
Młody ksiądz o wyglądzie dandysa, o ruchach świeckich, wytwornych z trudem wstrzymywał śmiech.
— Klasyczny sędzia mówi. Brawo! I prawnik, który docenia fachowców. Widzi pan: fachowców od sądu niebieskiego nie ma. A Sędzia — niezależny. To jedno wszakże rozumiemy, rozum nam mówi, że naprawdę dobre intencje, choćby nie wiedzieć jak w zwierzęcej pokrywie pogrążone, znajdą jeśli nie uznanie, to łaskawe spojrzenie. Nawet śmieszne wysiłki są cenne, jeśli są szczere. Więc choćby nawet wszystko prawie jednakowo śmieszne było, wszystko niejednakowo dobre, niejednakowo poczciwe.
— Właśnie o to chodzi — żywo podchwycił doktor Jezienicki — a proszę jeszcze pamiętać, że ktoś, kto cierpi i doznaje krzywdy, ma inną pozycję niż krzywdzący. A niestety nie ma tu między nami Żyda, by nam coś powiedział o losach swych współwyznawców w Hiszpanii. Ale zresztą zgadzam się z panem adiunktem i prawdę mówiąc to ja właściwie interpretowałem. Właśnie w tej legendzie uderza artyzm wstrzemięźliwości i dystansu. Dyskretnie poddaje myśli, które wypowiedziane głośno rzeczywiście stają się interpretacją. I nic dziwnego, że taki ironista jak pan lubuje się w tej opowieści. Jeśli wypowiedziałem słowo za jaskrawe, przepraszam, mówiąc z Homerem: „Niech je porwie ten wiatr i niech uniosą zawieje!“
Obaj młodzi panowie wstali z miejsca i serdecznie podali sobie ręce na znak zgody.
Pan Władysław poprosił o głos. Zakrzątnięto się, pozsuwano krzesła. Jedni krzątali się wciąż jeszcze i chrząkali, a drudzy sykali napominając do ciszy. „Prosimy, prosimy“ — odezwał się jeden i drugi głos nieśmiało. Pan Karolcio czekał, gromił wzrokiem hałasujących — po czym głośno powiedział: „Prosimy!“
Ściągła długa twarz pana Władysława napięła się, nos garbaty wyciągnął się jeszcze, czoło rozpogodziło się i oczy rozjaśniły do jakiegoś widzenia. Poprawił brodę i długie jasne, siwiejące już włosy, otaczające głowę o niezapomnianym pięknym owalu. Mówił w zadumie jakby do nikogo.
— Szkoda, że tego rozgarnionego woźnicę żydowskiego widziałem tylko na chwilę, na gościńcu tam na górze. Ale zobaczę go jeszcze w Krzyworówni. Cały wątek ten budzi dziwne refleksje, budzi wspomnienia. Nienawidzieć nieprzyjaciół. Ha, to zdaje się rzeczywiście tak, jak w tej legendzie, o ile mi ją tu dokładnie powtórzono. Im dalej „wróg“, im bardziej nieznany, tym więcej go się nienawidzi. Tylko ci ludzie, te osoby, co mają jakąś clairvoyance widzą to, czego my inni dowiadujemy się później, że jest on człowiekiem, jak to bywa, trochę gorszym, trochę lepszym od nas. Kochać nieprzyjacioły — do tego trzeba mieć szczęście, trzeba pozyskać wiedzę jakąś, że jesteśmy jak dwie półobręcze z jednego koła. To może nawet kiedyś opłaci się, że tak powiem.
W historii żydowskiego rarytasa uderza, nawet może podziw wzbudzi, któż wie — rezygnacja, humor czy pewność siebie, czy wszystko razem. Nam jeszcze w walce przy tak widocznych nie załatwionych kontrastach o wiele trudniej o to. Proszę jednak nie myśleć o naszych zmaganiach smutnie tylko. Wobec ich wyniku panuje — tu szczególnie — takie wyobrażenie o powstańcach jak o skazańcach wzniosłych a smutnych, a po cichu mówiąc śmiesznych. Nie przypisuje się nam radosnej pewności zwycięstwa i jeszcze radośniejszego poczucia słuszności. Nie przypisuje się też właściwej oceny nieprzyjaciela.
Jak widzę, mamy tu dość czasu. Więc jeśli pozwolicie, opowiem panom jak tu jesteście jedno wspomnienie. Nazwijmy je: Nasz rarytas czyli wspomnienie o Panu Kołaszce.



VI. NASZ RARYTAS CZYLI WSPOMNIENIE O PANU KOŁASZCE

Przed powstaniem był u nas na Żmudzi w powiecie pewien starszy sześćdziesięcioletni może ziemianin. Od skrótu imienia Mikołaj nazwano go Kołaszką. Był to rolnik i gospodarz zawołany. Pochopny do reform, chłopów swych dawno już uwłaszczył w sposób pomysłowy, a przede wszystkim korzystny dla nich gospodarczo. Czytał niezmiernie wiele, trudno wprost spamiętać w ilu językach. Wzbudzał jednak po trosze śmiech — a u niektórych nawet pewien niepokój — tym, że lubił opowiadać o swojej lekturze nie komu innemu, jak chłopom w polu po pracy, albo w lesie przy ognisku. Tak opowiadał żmudzkim chłopom, bo ja wiem: przygody don Kichota, króla Lira, a nawet ostatnią nowość — „Nędzników“ Wiktora Hugo, i Bóg wie co jeszcze.
Wszystko to jeszcze by uszło, ale pan Kołaszko, wbrew ówczesnej naszej opinii, nie tylko dobrze odzywał się o Moskalach, lecz nawet, jak twierdzono, lubił Moskali. Ciągle coś dobrego w nich wyszukiwał. Co gorsza, niechętnie przyznawał się do udziału w powstaniu listopadowym.
To wszystko uważano za dziwactwo słowianofilskie, bo pana Kołaszkę nikt nie podejrzewał o oportunizm. Ale nie daj Boże było z nim dyskutować, bo koniec końców wprawdzie nie on sam, ale jego dyskutanci zniechęcali się, urażeni jego paradoksami. Utrzymywał między innymi, że nie ma co chwalić się powstaniem listopadowym. Stawiał tezę, że właściwie my, tacy jak wówczas, byliśmy — „niegodni“ bić się z Moskalami, którzy nie tak dawno, jedyni na kontynencie, wytrzymali atak Napoleona. — Właśnie raz u znajomych w gościnie byłem obecny przy takiej dyskusji. Mogłem stwierdzić zniecierpliwienie, jak i pewną bezradność oponentów. Wyzwany pogardliwym powiedzeniem o Rosji, replikował pan Kołaszko:
— Oni spalili Moskwę, oni gotowi byli zniszczyć cały kraj, zginąć wszyscy! A my tak — trochę caca — powiadał — radziliśmy wiele, oglądaliśmy się na Francję, na Anglię, w końcu na Turcję. A jak nie, to przepraszam. To płacz, to żałoba, to pretensja — do samego Boga! Ruiny trzeba było zostawiać im wszędzie, wciągnąć, nie! zmusić całą szlachtę, cały lud do wystąpienia! Albo czekać, pomyśleć, a nie puszyć się, a potem — poddawać Warszawę. I co tu dużo gadać — gorączkował się nawet pan Kołaszko — niemiły wam wzór samej Rosji? Weźcie inny, lepszy — choć dawny trochę. Fokis albo Abydos... Co to znaczy? To co się działo w starożytnej Helladzie. Naprzód podczas najazdu Tesalczyków na Fokis. Jej obrońcy, wyruszając do bitwy przeciw najeźdźcom, zabezpieczyli się w ten sposób: za zgodą kobiet umieścili swe rodziny i co najcenniejsze mienie w miejscu ze wszystkich stron otoczonym stosami drzewa, strzeżonym przez zaufanych stróżów. W wypadku klęski stróże mieli podpalić stosy, pozabijać wszystkich. Focyjczycy oparli się, zwyciężyli. Dzień ten pozostał na zawsze największym ich świętem. A w Abydos było podobnie, tylko właśnie — skończyło się inaczej. Oto gdy król macedoński wkroczył do miasta, stróże zawiedli. Zamiast podpalić stosy, prosili zdobywcę o pokój. Lecz wtedy wtargnęły do miasta niedobitki obrońców. W pośpiechu szukając śmierci wraz z rodzinami, skakali z dachu do studni, ginęli na stosach lub od dzid. I inne rodziny prosiły o śmierć, pozabijali się wzajemnie, zginęli wszyscy. — Nie powiem za dużo, sądzę, że kobiety polskie to zrozumieją. — Co? to dawno? — unosił się pan Kołaszko w odpowiedzi na nieśmiałe zarzuty. — Jeśli Hellada, jeśli to dla nas dawno, to gdzież dla nas uzasadnienie? I nie nadużywajmy słowa — Rzeczpospolita. Zresztą powiadam przecież — łagodził pan Kołaszko — są możliwości porozumienia, pokoju, przyjaźni może. Lepiej je wyczerpać w poczuciu siły. Czekać, pomyśleć, a zresztą... — —
W taki i podobny sposób argumentował pan Kołaszko, nie bardzo dając przyjść innym do słowa. Zapuszczał się w przydługie pouczenia, a nie dopowiadał czegoś.
Czy myślicie panowie może, że pan Kołaszko to był jakiś desperat rozgoryczony, jakiś rozczarowany maniak? Broń Boże! Był to człek pełen humoru. Tęgi, wprost gruby, postać na pierwszy rzut oka zabawna. Co prawda temperament miał gorący, czynny. I był wcale dowcipny. Siwe wąsy jego ruszały się wciąż jakby do śmiechu, a jedno oko mrużyło się figlarnie. Tylko czoło poorane zmarszczkami, z ostrą głęboką bruzdą ponad nosem mogło świadczyć, że to człowiek odpowiedzialny. O tym świadczyły czyny z jego życia codziennego i każdy to przyznawał.
Mimo swą tuszę potrafił być ruchliwy — nieprawdopodobnie. Jeździł na małym tęgim koniku z bujną grzywą, rzekomo mandżurskim, nazwanym przezeń czemuś z węgierska Czikosz. W każdym razie był to koń własnego żmudzkiego chowu. Reprezentacyjny nie był. A pan Kołaszko był zeń dumny, chwaląc jego wytrzymałość, inteligencję i rączość. Gdy wgramolił się na Czikosza, nogi jeźdźca dotykały prawie ziemi.
Poza tym pana Kołaszkę cechowała dokładność. Gdy mu czegoś nie spełniono precyzyjnie, wybuchał nagle. Walił kułakiem w pierś aż dudniło, tubalnym głosem psioczył zabawnie: gromowisko obskurne, bezkurcyje połatane — i temu podobnie. Lecz irytował się krótko. Prędko przechodził w pouczenia szczegółowe a przydługie. Przypilnował, by wykonano ściśle, czego chciał, i już żartował w najlepsze.
Na polecenie ojca odwiedziłem pana Kołaszkę w jego domu — raz jedyny. I po raz ostatni. Bo tego domu już nie zobaczę. I tak go nie ma na pewno, jak tylu innych.
Była ciepła pogodna jesień, powietrze czyste, niebo nieco surowe, stalowe jak to na Żmudzi jesienią. Za to spłowiałe pola i laski nabrały jasności wiosennej. Z ogrodów znoszono jabłka, gruszki, z oddali dochodził zapach smażonych powideł. Wnoszono wazony do oranżerii, lecz jak pamiętam, dużo kwiatów czerwieniło się jeszcze i złociło po ogrodach. Dom na oko niezbyt duży, jak okazało się, był bardzo wygodny, urządzony swoiście a nawet dostatnio. Był zasypany książkami. Przekonałem się, że to była nie tylko sadyba dobrego gospodarza, lecz wprost oaza umiejętności. Co najmniej oaza pogody i dobrego humoru. Zastałem pana Kołaszkę w dużym bibliotecznym pokoju, wyścielonym dywanami. Czytał właśnie po persku. Opowiadał mi zaraz o poezji perskiej. Recytował i tłumaczył dosłownie dziwne zwrotki z Dżelladina Rumi.
Potem wyszliśmy do ogrodu. Opodal domu na łagodnych trawiastych pagórkach wśród tęgich dębów stały panie w białych sukniach. Dzieci bawiły się, huśtały się na hamaku zawieszonym między dębami. Pan Kołaszko zapoznał mnie z rodziną. Niektóre osoby były mi znajome. Zresztą jak to na Żmudzi znaliśmy się wszyscy, chociaż jak się to mówi, jeszcze osobiście nieznajomi. Pan Kołaszko miał dwie córki, jedna z nich była zamężna. Poznałem wtedy jej dzieci. Najstarszy z nich syn może piętnastoletni chłopczyna, różowiutki, niebieskooki, flegmatyczny a uprzejmy, bardzo podobny do dziadka, miał na imię Stefanko.
Wróciliśmy do domu, przeszliśmy do fortepianu. Panie miały miłe głosy, śpiewały pieśni francuskie, między innymi stare kolędy. A także Szuberta — niezrównanie. Do dziś pamiętam nastrój samotności, bijący z pieśni: „Cóż porzucam owe ścieżki?“ I jak odbijał od atmosfery domu. Wnuki śpiewały pieśni ludowe z całej Rzeczypospolitej, potem na wyrywki jakby na wyścigi deklamowały Wincentego Pola „Pieśń o ziemi naszej“: „A czy znasz ty, bracie młody, te pokrewne twoje rody?“
Zaproszono nas na podwieczorek. Oprócz innych domowych przysmaków traktowano śliwkami w przeróżnych postaciach jak to: powidła świeże, konfitury ze śliwek, suszone rożenki z kminkiem, nalewki ze śliwek. Podczas podwieczorku zapoznałem się z domowym artystą stolarzem. Był to szlachcic żmudzki nazwiskiem Branaszko, o wzroście niemal zatrważająco ogromnym, o nosie tak potężnym, że stanowczo przekraczał proporcje wzrostu właściciela. A trzeba by jeszcze dodać, że — o ile wiem — oprócz tutejszego górskiego kraju, na całym może obszarze Rzeczypospolitej nigdzie nie ma tak demokratycznych stosunków i zwyczajów jak na Żmudzi, tym bardziej w domu pana Kołaszki. Pan majster Branaszko należał do towarzystwa i do rodziny. Jak to u Żmudzinów, niejeden objaw zażyłości i serdeczności można było wywnioskować u pana Branaszki raczej z milczenia i z gestów niż ze słów. Pan Branaszko długo prostował się, nadymał się i rósł prawie, zanim powiedział: „Tak“. Wznosił palec wysoko, coraz wyżej i wydusił: „O!“ Wreszcie machnął ręką, jakby przybił coś, i mruknął: „Niech“.
Gdy już pękło milczenie, śmiał się tak, że wcale tubalny głos pana Kołaszki brzmiał przy nim niepozornie. A raczej sekundował gospodarzowi, rzec można, jedna trąba huczała, a druga potęgowała. Branaszko słynął z różnych pięknych prac, sztukatur, nawet rzeźb dla kościołów. Cechowała go miłość do drzewa. Był wrogiem farby i kraszenia. Kochał się przede wszystkim w takim rzeźbieniu i cieniowaniu drzewa, iżby same słoje drzewne dawały barwy i wzory. W domu pana Kołaszki miał swoją majsternię, stąd pochodziły nie tylko szafy na książki, biurka, inkrustowane stoły i ławy z rzeźbionym oparciem, schody i galeryjki w domu, lecz także rzeźby świętych w domu i w okolicznych kaplicach. Zauważyłem w tych ostatnich pewien wyraz wstydliwości i pokory. Niejedną z prac Branaszki pokazywał mi gospodarz. O niejednej opowiadał. Sam majster milczał, lub mówił swoje „tak“, „o“, „niech“. Albo śmiał się hucznie. Rozmowę wypełniały prawie monologi samego pana Kołaszki. Dla mnie była to okoliczność szczególnie miła.
Ciekawe były także opinie jego o naszej umysłowości. Przypominam sobie, że szczególnie cenił Fredrę. Wyśmiewał nielitościwie krytyka, który nazwał Fredrę poetą nienarodowym. Pan Kołaszko udowadniał przeciwnie, że to właśnie narodowy poeta: przejrzysty, męski a pełen delikatności. Wydaje mi się — mówił wtedy — że ten patos nowoczesny — nie wiem czy on germański, czy tylko modny — nam niepotrzebny. My przecie niedzisiejsi, nie tacy już biedni. A Fredro — powiadał — to poeta, w którym, częściowo przynajmniej, żyje Polska dawna. Zamyślił się w końcu i dodał. „Ha, kto nie ma tradycji w sobie, ten może na nim się nie pozna.“ Chwalił też Wincentego Pola — nie za popularne piosenki stosowne dla dzieci jak twierdził, lecz za niezrównane w jego mniemaniu obrazy naszej przyrody. W nich są ramy i granice wiekowe nienaruszalne naszej duszy, naszej historii. — I niejedno dałoby się powiedzieć o umyśle i opiniach pana Kołaszki, ale to już właściwie nie należy do rzeczy.
O polityce mówił wówczas tylko tyle, że cesarz Aleksander ma nieźle w głowie, ale brak mu energii i decyzji i to go może zgubić. O polityce jednak, jak wszyscy inni, wolałem nie mówić z tym „słowianofilem“. Było to niemal umówione, że w rozmowach z panem Kołaszką omijaliśmy wszyscy politykę. I ojciec wysyłając mnie do niego powiedział: „To złoty człowiek i dobry Polak, ale pamiętaj, nie mów z nim o polityce!“ Tak samo jak nie trzeba by dawać do poznania, że Czikosz może nie jest koniem mandżursko-węgierskim... Mówiło się z nim zatem o gospodarstwie, o planach, o metodach rolniczych. A kto mu choć częściowo potrafił nadążyć, słuchał co mówił sam pan Kołaszko o literaturach, o językach.
Na zawsze pozostało mi wspomnienie pogody szczęśliwej tego jasnego domu.
Gdy powstanie wisiało w powietrzu jak burza, gdy młodzież wrzała i działała, a emisariusze uwijali się, pan Kołaszko robił dowcipy. Czyż myślicie — miał powiedzieć — że Moskale tacy głupi i dadzą nam okazję. Może już tam z tego Wielopolskiego wycisną trochę „fersztandu“. Pan Kołaszko zresztą wcale nie cenił margrabiego. To realny polityk? — śmiał się. — To kapelmistrz bez orkiestry, dyryguje sobie samemu — do słuchu. Na wodzie pisze swą laseczką. Woda tędy — batuta owędy. I do narodu trzeba otworzyć ramiona! A nie te — dworskie matactwa. I oszukani oszuści. I te zacofaństwa!
Tego już nikt nie rozumiał, jaką to formę ugody miał na myśli pan Kołaszko. Jednak przyszły takie czasy, że nikt się już oń nie troszczył. Zapomniano o nim. Jak gdyby uznano, że nie istnieje.
Nie miejsce tu mówić szerzej o samym powstaniu. Ale skoro o nim mowa, odczuwam potrzebę przypomnieć słowa Zygmunta Krasińskiego: „Polska, póki jej sił stało, hasała na zewnętrznym polu życia.
Czy w domu gospodarząc i biesiadując, czy na sejmach radząc i deklamując, czy na pobojowiskach walcząc i zwyciężając.
W czynie nagłym, doraźnym, widomym zawżdy się kochała.
Dopiero na ścieżce do grobu przed nią jak kwiat wykluwać zaczęła się poezja.
Na samym grobie zaś z pączka przemieniła się w stulistną różę...“
Tak to, o ile pamiętam. A przywodzę te słowa dlatego, że właśnie myśmy chcieli naprzód zwyciężyć duchowo, a nie hasać na różnych polach. To może się dziś wydać trochę mętne i egzaltowane. I właściwie nieprawdopodobne. Żyjemy bowiem w okresie tak solidnego i izolowanego od przeszłości pokoju, że nawet czasem niestety robi wrażenie zatęchłej szafy. Wszyscy porządni ludzie powinni być miłośnikami pokoju, ale obawa wojny i strach — choćby o pokój — jest przecież strachem. W czasie napięcia wojennego, o ile ludzie są gotowi na wszystko, niejedna rzecz wydaje się możliwa. Bo chodzi o grę sił, nie ma co argumentować, po to jest ryzyko, by przeważyć szalę. Lecz nasze boje, nasze przygotowania to nie był czyn tylko doraźny; zewnętrzny. W nich ujawniła się tradycja całej Polski — w przekroju. Wolność i ukryta poezja.
Gdybyście widzieli, panowie, jak nasz wódz Dołęga, były wybitny oficer rosyjskiego sztabu generalnego, nagle przemieniony, przemawiał do ludu! Jak porywał tłumy żmudzkie! Tłumy ludzi nie takich żywych, towarzyskich i zapalnych jak wy tu jesteście. Lecz ludzi zazwyczaj milczących, ostrożnych i nawet nieufnych.
Księżycową nocą wróciłem na moją Żmudź. Wiosną, osobliwą i wyjątkową wiosną, gdy w kwietniu już zakwitły sady. Wszystko zatonęło w obłokach woni. Wróciłem z oddziałem. Pełne cudów były te noce wiosenne księżycowe, leciutką mgłą przysłonione. Ukrywały nas, a otwierały nam drzwi do wszystkich domostw, wszystkich chat, spichlerzów, spiżarń i skrytek domowych. Nie było już obcych na Żmudzi. Wchodziło się do nieznajomych, a w licach zaledwie uchwyconych spojrzeniem poznawało się starych przyjaciół. Takie były kobiety, tacy starcy i takie dzieci. Bo kto był zdolny do broni, szedł lub już był z nami. Można było powiedzieć wszystko o sobie i wysłuchać wszystkiego. Ludzie stali się jak te noce przejrzyści prawie, zaledwie przesłonięci ciałem. Dusze ich gościnne, dostępne dla wzroku, dla samych spojrzeń bez pytania. Otworzyła się chyba przed każdym jakaś dusza własna — rozszerzona, przestronna a ciągle nowa. Wszystkie te uśmiechy, te gorączkowe pytania, te uściski rąk z zapartym oddechem to były — koniec końców — rozmowy z samym sobą. Gdy czuwałem sam gdzieś w lesie na placówce, wtedy wraz ze światłem księżyca docierała ku wszystkim jeszcze nie widzianym nie znanym dotąd siedzibom ludzkim, przez las, poza górę, poza rzekę — pewność przyjaźni. Pukała lekko do wielu chat. I przenikała wszędzie. Bo wszędzie można było wstąpić, znaleźć przyjaciół wciąż innych, bliskich choć nie poznanych. Tyle szczęścia było naokoło, jakby na dnie duszy własne wielkie szczęście, dotąd nie znane, teraz objawione. To był ów sen. Sen nocy żmudzkiej. Niby to krótki, lecz w istocie długi okres, epoka prawie, gdy dnie były latami.
A potem we dnie, zebrani już i uformowani szliśmy dalej. Maszerowaliśmy przez wsie i miasteczka wśród dźwięku dzwonów, procesyj i kwiatów. Witani przez tłumy o licach pełnych łez, pełnych szczęścia i uniesienia. Błogosławieni przez rzesze porwane zachwytem. Ponad dzwony kościelne, ponad śpiewy procesyj i uroczyste słowa księży, przez cały kraj drgały i górowały mocne słowa wodza: „Serce! Bracie!“ Tak przemawiał do nas i do tłumów Dołęga. Słyszałem te słowa na jawie. Słyszałem je we śnie. Słyszę je teraz. To była komenda, jakiej nie słyszano dotąd. Komenda duszy. Czy kto słyszał podobną od czasów pierwszych wypraw krzyżowych?
Tak przeszliśmy przez Żmudź rozkwieconą. Tak szliśmy przez surową jeszcze, ale pachnącą już wiosną Kurlandię. Tak staczaliśmy boje. Bez troski o jutro, nie dbając o zmęczenie, bez myśli o końcu. Zapewniam panów, że w porównaniu z tym wspomnieniem zbladły mi wszystkie późniejsze klęski. A także wyroki śmierci, katorgi, ucieczka. One wam się wydają smutne, ale nie nam. I smutne nie są. Chyba najsmutniejsze to jedno, że nie ma tych walk, że nie trwają one dotąd — choć to już wkrótce minie lat dwadzieścia pięć od tego czasu. I śmiało mogę powiedzieć także, że walczyliśmy i szliśmy naprzód bez nienawiści do wroga. Z miłości dla tego, co tak wolne i piękne, jak ten wicher górski, jak dzień dzisiejszy na Bukowcu i to wasze towarzystwo przyjaciół.
Wtedy to gdzieś w Kurlandii dotarła nagle wiadomość, jak to powiedzieć — dziwaczna, zabawna — lecz ostatecznie radosna. Oto pan Kołaszko przystąpił do powstania. Nie tylko to, ale sformował oddział z krewnych swoich, ze swoich byłych chłopów, ponadto uzbroił ich doskonale, kto wie, jakim cudem. Świetny oddział, mówiono, jeden z najlepszych oddziałów. I jeszcze coś — mówił nasz wódz, Dołęga — idzie nam na pomoc forsownymi marszami, a wcale nie zsiada z konia, ze swego mandżursko-węgierskiego, a w rzeczywistości żmudzkiego Czikosza. Nie był to czas smutny, śmiech nie raził, lecz wzruszał i pobudzał. Gruby i jowialny pan Kołaszko, to pochłonięty gospodarką, to zaczytany, na czele oddziału. Jednego z najlepszych — Boże święty! Czy śnimy? Słowianofil, „przyjaciel Rosjan“, a zarazem człek tak dokładny, tak rzetelny i akuratny, idzie z nami. To potwierdza chyba, że zwycięstwo jest pewne, choć nie wiadomo jak. A już to pewne, że słuszność całkowita, niebywała w dziejach wojen jest po naszej stronie.
Radosne było spotkanie w niebezpieczeństwie (mimo wielkie zmęczenie nas wszystkich). W czasie bitwy, gdy z nami zaczynało być krucho, gdy już nas okrążano, przygalopował pan Kołaszko na Czikoszu. Już z daleka słychać było tubalny głos i śmiech, naprawdę śmiech! Nam się zdawało, że przed tym śmiechem pierzchnęli Moskale. Mimo trudy i zadanie trudne nie stracił humoru. Wciąż wąsy drgały mu do śmiechu, oko przymrużało się figlarnie. Zdawało mi się, że czoło swobodniejsze niż zwykle, że rozjaśniło się pogodnie. Skontrolował zaraz kopyta końskie. Kazał uzupełnić podkowy. Doradzał ściganie. Walił w pierś i wołał, że nie ma czasu. Wygłosił nawet nieodzowny a przydługi referat z mapą własnej produkcji. I rzeczywiście nowe siły wstąpiły w nas wszystkich. Tego wieczora zajęliśmy miasteczko Gienetycze. Pan Kołaszko wcale nie kładł się spać. Pot lał się z niego, a on dwoił się i troił jak wiosną u siebie na folwarku. Udowadniał, że Moskale znów próbują nas okrążyć. Ścigać trzeba, ścigać bez przerwy. A zarazem skądś nowe siły wytrzasnąć. Najważniejsze to nowe siły, to rezerwy — wołał tubalnym głosem, waląc się w piersi.
Posłano emisariuszy dla nowej rekrutacji, a my posunęliśmy się sporo naprzód. Potem znów się zmieniło. Zaalarmowani naszą śmiałą odsieczą, Moskale sprowadzili nowe poważne posiłki. Znów nas otaczano. Wycofaliśmy się śpiesznie do Gienetycz, ale w porządku z zamiarem ponownego uderzenia.
Tej nocy przybiegła do Sztabu powstańczego młoda Żydówka, że u nich w domu ukrywa się jakiś Moskal, że to pewnie — szpieg. Wysłani powstańcy przyprowadzili młodego sołdata w mundurze bez odznak pułkowych. Był raczej zakłopotany niż przestraszony. W każdym razie nie umiał wyjaśnić, po co tu pozostał. Gdy go przyparto do muru, gdy sam wódz doń przemówił po rosyjsku — w tonie twardym, jaki by chyba nie przeszedł przez jego usta w mowie polskiej — Moskal stając na baczność i jąkając się zameldował: „Zostałem tu dla czereszeń właśnie“. Był to początek wiosny, czereśnie kwitły dopiero. Zatem krok od śmieszności, gdyby nie podejrzenie, że został dla przeszpiegów. Nastąpiło milczenie. Dotąd nikt nie pomyślał o podobnej sytuacji.
— Tu nie ma żartów — powiedział ktoś głucho, jakby z rezygnacją. I wtedy na głos roześmiał się pan Kołaszko.
— Słuchajcie-ż, serdeńku, on tu naprawdę przyszedł po czereśnie. Popatrzcie jakie ma oczy ta Żydóweczka. Wie, gdzie szukać. Przyznaj się, chłopie! — huknął pan Kołaszko — że dla tych czereśni?
Wciąż zakłopotany czy zawstydzony sołdat potwierdził to z widoczną ulgą.
— No to zmykaj, bracie, do swoich. I powiedz im od nas, żeby uciekali sobie do Moskwy. Bo tutaj już niepotrzebni.
Rozwiązanie wydawało się proste, ale sołdat prosił, by mógł pozostać u pana Kołaszki. Pan Kołaszko zgodził się. Niektórzy wzruszali ramionami. Inni żartowali jeszcze, że sołdat pożałuje tego, bo pan Kołaszko po swojemu, sam jak gdyby się nie męcząc, zamęczał innych.
Moskal z czasem polubił pana Kołaszkę. Usługiwał mu, słuchał go z oddaniem, objeżdżając wraz z nim dwory, dworki i chaty, celem zaprowiantowania i dla poboru. Jednak w czasie jednego z takich objazdów znikł Moskal, zapodział się gdzieś. Pan Kołaszko był dobrej myśli.
— Przydatne Moskalisko — powiadał — chyba coś dobrego zrobi, na pewno nic złego.
W kilka dni potem odnieśliśmy poważny sukces. Moskale cofnęli się w popłochu. Lecz zaraz jakoś potem nasz posterunek na tyłach, u wylotu ścieżki puszczowej meldował zjawienie się patrolu nieprzyjacielskiego. Nasi przyjęli patrol strzałami, tamci zbliżali się odważnie choć bez strzałów. Gdy już byli dość blisko, zaczęli wołać: „Ej, pany Polaki, nie strzelajcie tak głupio, bo my do was przechodzim“. To Sierioża przyprowadził jeszcze trzech swoich ziemlaków, trzech ochotników do pana Kołaszki.
— Ach, serce Kołaszko — rzekł doń wówczas wódz nasz Dołęga prawie wzruszony — musimy nadal robić swoje, ale wiesz, to by nam się przydało: gdyby tak jakiś czarownik mógł cię pokazać całej Rosji jak długa i szeroka. Tak, aby cię zobaczył każdy Moskal, aby cię usłyszał, zrozumiał.
Zapamiętałem sobie te słowa wodza. Bo wówczas zdawało mi się — a innym widocznie także — że zrozumieliśmy pana Kołaszkę.
Najpiękniejszy to był może wieczór z całej kampanii. Po zwycięstwie wysłano nieco bardziej wypoczęte oddziały do ścigania wroga. Pozostali odpoczywali przy ognisku w lesie, gwarzyli po trosze, a potem drzemali. My obaj z panem Kołaszką gwarzyliśmy nieco dłużej. W nocy, gdy już prawie wszyscy posnęli, powiedział mi:
— Czyż może być coś piękniejszego nad przyjaźń z sąsiadami? To przecież naprawdę bliźni. Tak jak ja z wami. Różnimy się a lubimy się. Gdzież jest lepszy sens życia? Do sąsiadów pojechać na pogawędkę, na zabawę, ha, widzisz, albo fajki spróbować czy fletu, albo przeczytać sobie razem, zaśpiewać coś... Tak kiedyś będziemy żyć z Rosjanami. Jednak musimy się poznać. A to ma swoją cenę.
Później, jak wiadomo, było gorzej i coraz gorzej. Ulegaliśmy przewadze. Wyczerpywało nas niewypowiedziane znużenie. Nie tylko rezerw zbrakło, zbrakło w końcu i patronów. Jednak wciąż mieliśmy jakąś nadzieję. A zawsze byliśmy sobą.
W szczególności gwałtownie tajał oddział pana Kołaszki. Po jednej z bitew w odwrocie stajał do reszty. Pod noc leżeliśmy w lesie za rzeką. Pan Kołaszko jako straż tylna miał bronić przejścia przez rzekę aż do nocy. O zmroku słyszałem jeszcze z lasu jak grzmiał do swoich: „Mamy dobrą broń, możemy tu pozostać jak długo zechcemy.“ Otaczani w końcu przebili się docierając do brzegu. Wtedy to pan Kołaszko otrzymał ciężki postrzał. Nieprzytomnego przewieziono na promie przez rzekę. Nocą uszliśmy daleko w lasy i tam za barykadą wertepów leśnych ułożyliśmy rannego na mchach. Po jakimś czasie oprzytomniał zupełnie.
Nie zdawałem sobie sprawy z jego stanu, odsuwałem myśl, by mu naprawdę coś groziło. Ale to, co przeszliśmy, wszystko razem zrobiło swoje. Wybuchł we mnie płomień nienawiści. Powiedziałem mu wtedy tak mniej więcej:
— Żadną miarą nie mogę się pogodzić z tym, co pan ongiś mówił. Patrz, waszmość, patrz! Jak zawzięcie otaczają nas, jak bezmyślnie tępią! Jak sypią się skądś, z gardła stepów, z paszczy Azji na naszą zagładę. Mam ich kiedyś lubić? Toż trudno ich odróżnić jednego od drugiego. Jedno pozostaje: nienawiść głęboka, zaprzysiężona. Czy może znów każesz nam ponieść jakąś symboliczną nieziemską ofiarę za nich? Za tę tłuszczę rabów? Za to nienawistne stado pędzone przez niewolników tyrana?
Pan Kołaszko odpowiadał z trudem:
— Nie, tu chodzi o coś innego. My nie możemy inaczej żyć. Poznać ich, a pozostać sobą. Widzisz przecież, żeśmy sprzężeni z nimi jak dwa półkola obręczy. Oni kiedyś to zrozumieją. Niedzisiejsza sprawa. Powiadacie, mają zamazane chamskie oblicza? Przyjrzyj się bliżej: tak czasem dzieci się chmurzą, kiedy koniecznie chcą być złe. Aby nie widzieć, nie patrzeć przed siebie. Aby się nie rozchmurzyć i nie rozśmiać. Nienawidzieć musi ten, kto nie całkiem pewny swej sprawy. Także — kto chce ocalić siebie, nie sprawę. Na Litwie i w Rzeczypospolitej na to nie ma miejsca. Nasze konto czyste, nasz wzrok dalekosiężny, my niedzisiejsi — wytrzymamy —
Pan Kołaszko oddychał ciężko, słabł coraz bardziej. Uśmiechał się z trudem, lecz czoło jego było jasne, bez trosk. Jeszcze na chwilę przed zgonem powiedział dość głośno do wszystkich:
— Nic nie przepadło. Mały Stefanko wie, dokąd ma przyjść broń angielska. Lasów na Żmudzi dość — to nasi sprzymierzeńcy. Trzymać się, trzymać się. Gdyby zgasło, znów zaczynać, nigdy nie ustać. I moi tam w domu wiedzą, co zrobić.
Nie będę dziś opowiadał, jak skończył stary pan Kołaszko, ani co potem z nami było. Do dziś dnia jestem pewien, że po śmierci na jego obliczu rozpostarł się uśmiech jeszcze inny jakiś, niż za życia. Zagadkowy, zwycięski. Myślę zawsze o nim ilekroć widzę, jak ludzie się przyjaźnią, kiedy się rozumieją wzajemnie. I gdy myślę o tym — jak być powinno.



KSIĘGA DRUGA
AGON


I. WIANEK
1
PRZYGOTOWANIE WESELNE

Dnia 16 października 1887 r. na samą Pokrowę trzy barwinkowe wianki włożono do trzech pokoi, w których miały oczekiwać gości z Panną Młodą i jej Oblubieńcem na czele, aby tam zacząć wstępny tan weselny. Było to potwierdzenie starego współżycia trzech warstw, trzech ludów, trzech plemion. W pokoju laskowym miały rozpocząć się tańce właścicieli dworu i ich warstwy krewnych, przyjaciół, najbliższych znajomych. Następny był w sadzie zbudowany pokój a raczej drewniany pawilon z daszkiem kaplicznym, który miał zmieścić tancerzy huculskich. Nieco dalej i niżej był pawilon żydowski o formach drewnianej bożnicy, w którym miało się odbyć przyjęcie żydowskie i żydowskie tańce uczestników wesela.
O ósmej rano wyjechali z Jabłonowa główni goście. Babka rodu, pani Zuzanna z Jabłonowskich, ks. biskup Isakowicz, którego zadaniem było udzielenie sakramentu małżeństwa młodej parze, Panna Młoda w ślubnym stroju, która późną nocą przybyła na spotkanie Babki wraz z druhnami, Pan Młody, który dołączył się tegoż ranka wraz z drużbami, rabin kosowski i delegat biskupa greckounickiego. Orszak ten posuwał się niezmiernie powoli w stylu kraju huculskiego, a do niego dołączył się, tam gdzie Waratyn wpływa do Czeremoszu, orszak z Bukowiny prowadzony przez czwórkę kasztanów pana Tytusa; aż do połączenia dwóch rzek orszak bukowiński gnał w zawrotnym tempie. I dopiero na terytorium Krzyworówni przyjął powolny i stateczny huculski rytm. Kasztany wyrywały się aż zapieniły ostre munsztuki, bo woźnica w osobie pana Tytusa zdołał nadać im tempo niezbędne dla tej uroczystości. Z daleka już w pełnym biegu zobaczono młodzież huculską w jaskrawych strojach, która w biegu rzuciła się do otwierania bram. Trembity przybrały od razu pląs taneczny, weselny.
Wokół olbrzymiego gazonu bzu u stóp samego kolumnowego dworu aż pod galerię okrążającą dom od południa, huculskie, żydowskie i cygańskie muzyki wybiły się na czoło powitania. Przed nimi znacznie wysunięty stał starosta weselny Foka Maksymiuk z rodu Szumejowego, witając gości pół śpiewem, pół mową rytmiczną. Obok niego stał stareńki muzykant hołowski prawnuk watażków i wygrywał melodię starowieczną z samych zaśpiewów złożoną. Był to słynny Suchońkij, którego nigdy na żadnym weselu nie brakło. Nosił on dawny do kolan sięgający kożuch szary i bez ozdób, raczej biedny lecz przeznaczony wyłącznie dla uroczystości. Na dany znak pociągnął na skrzypcach motyw złożony z samych zaśpiewów, przeznaczonych do zaczynania pieśni. Suchońkij powtarzał w milczeniu jeden stary motyw za drugim, a po każdym ustawione w szeregu aż do budynku kuchennego rzesze muzykantów zarówno żydowskich, huculskich jak i Cyganów szczyciły się jak gdyby coraz to wystawniejszym motywem. Do tych motywów Foka pół deklamował, pół wyśpiewywał zduszając zagięcia melodii od muzyki w kierunku uroczystej przemowy, wygłaszał słowa powitania. A po każdym wierszu Suchońkij rozwijał którąś ze swych prastarych melodii. Po końcu każdej muzyki powtarzały swoje dźwięki bądź to za porządkiem, bądź wszystkie naraz. Cymbały przeważały. Dźwięczały refrenem podobnie jak fala Czeremoszu uderzając o brzeg zagina się zmarszczkami i fałdami tonów na miękkich piaskach. Poważnie lecz dobrotliwym głosem Foka przemawiał.
Niektóre refreny powtarzały się w długim szeregu aż po budynek kuchenny. Foka dał znak i niezliczone starożytne ciężkie pistolety zaczęły grzmieć jakby armatki. Dym ciągnął się długimi szeregami od budynku kuchennego, przenikając między drzewami aż po sad, zgodnie ze słabymi powiewami ustającego wiatru. Foka podniósł rękę. Strzelanie ustało, lecz coraz dalej ku wschodowi dym sięgał smugami, kółkami.

2
WESELE

[Przybycie gości weselnych zwiększyło ruch. Wszyscy oczekiwali, że niezwłocznie cały doborowy orszak uda się do cerkwi na ślub, jako że kościoła łacińskiego w Krzyworówni nie było. Biskup Isakowicz wstawał już i rozglądał się za Panną Młodą, lecz ta pod rękę ze starostą weselnym, który już czekał, udała się do pawilonu huculskiego i rozpoczęła tam tany. Pan Szpilbaum przygrywał i zaraz pięćdziesięciu młodzieńców puściło się w hołubce. Panna Młoda przeszła teraz do pokoju laskowego. Tam siadł do fortepianu pan Lewandowski i zagrał starą melodię do słów „Jeszcze jeden mazur dzisiaj“. Mazura tańczyła panna Zonia szczególnie ochoczo. Tancerzem jej był syn księdza unickiego, praktykant adwokacki, Kiryło Trylowski. Taniec trwał tak długo, że aż ksiądz biskup zaczął się niepokoić. Więc Foka wprawił w ruch państwa młodych i drużbów i sam ruszył na czele orszaku w kierunku cerkwi. Trzy damy przodujące godom, pani Elżbieta, pani Józefina i pani Otylia okrążyły księdza biskupa i tak w trójkę postawiły pierwsze kroki na dywanach. Do cerkwi państwo młodzi i cały orszak udali się pieszo. Po ceremonii kościelnej miał miejsce teatr weselny, dramatyzowane zagadki. Następnie goście udali się do swych pawilonów na pańskie, żydowskie i huculskie wesele].

3
KUKUŁCZE JAJKO

Aleko stroił cymbały. Czasem odrzucał nagłym ruchem głowy długie czarne włosy. Spoglądał wtedy na widzów wzrokiem — któż mógł odgadnąć — ironicznym, figlarnym, kokieteryjnym czy rozmarzonym. Znów nabożnie skupiał uwagę na cymbałach. Wyciągał z nich tony, wycieniowywał je. Słuchał każdego tonu. A każdy ton cymbałów to dziwo. Dość już prawie samego strojenia. Nieuchwytnie jak świetlik-robaczek rozświeca się i chowa. Szybuje długo jak komar. Potem nucenie brzęczące spada w głębie wód. Wędruje głębiami, coraz szersze, coraz bardziej uroczyste. I w tym rozszerzeniu bez granic gaśnie smętnie: pogrzeb żeglarza na pełnym morzu, na morskich pustkowiach bez śladu lądu.
Potem Aleko wiązał tony. Chwytał roje świetlików płochych i złote pszczoły. Oswajał, rozśpiewywał, pozwalał im lecieć na wolę. A wciąż pod nimi rozkołysywał głębie wód. Pod władzą miał fale.
O ty muzyko cygańska! Bez miejsca, bez czasu wędrujesz ziemią. Starsza od wszelkiej pieśni. Prastare granie wód wstąpiło kiedyś w tę pieśń. Wędruje jak niegdyś przed człowiekiem wędrowały sobie fale i prądy wód. Pieśń cygańska wrodzona tak człowiekowi, zrodzona z nim jak organ śpiewu ptaka albo żaby.
Płynęły tak toniami myśli i uczucia słuchaczy.
Wtem stało się coś niemal strasznego. Banalne i dzikie dźwięki harmonii wdarły się od strony budynku kuchennego. Spłoszyły wszystkie roje robaczków świetlistych, zasypały głębie, przedarły aksamitne ciemności trzeźwym, brutalnym światłem latarni naftowej. W jednej chwili wyścieliły bezpieczny pomost dla marszu. A choć w pierwszej chwili oburzenie już gotowe było wybuchnąć, jak gdyby protest przeciw świętokradztwu, jednak coraz bardziej rozrastała się zuchwalczo po żołniersku harmonia. Już wszyscy byli gotowi maszerować dokądś po jakieś łatwe i zrozumiałe zwycięstwo. Coraz hałaśliwiej się panoszyła. Zapomniano o Alece, który z niemą pogardą patrzył na barbarzyńców.
Grał na harmonii człowiek niemłody, w wieku niewyraźnym, ubrany po pańsku z szarapacka, o bujnych, żółto-siwych włosach, przedzielonych pretensjonalnie, i jasnoniebieskich, zamglonych oczach. Zamiast krawatu miał nową jedwabną jaskrawą chustkę huculską zawiązaną w gruby węzeł. Grał w marszu przechylając się z lekka do taktu. Czasem nieznacznie się zatoczył. Za nim maszerowała gromadka młodych ludzi podchmielonych dostatecznie, śpiewając: tara-ra bum-dija, ta banda pięknie gra.
Gdy doszli przed ganek umilkli nagle. Tylko pan Michalski — gdyż on to był — rozkraczywszy nogi, stanął przed gankiem, a czując, że sława jego faworyzuje go i wszyscy oczekują nowych wyczynów, zaczął wygrywać cały repertuar głośnych i hałaśliwych szyderstw muzycznych.
Choć był on mistrzem, nie będziemy tu się rozpisywać o muzyce harmonii. Sam jeszcze nie wiedział co będzie grać, do jakiej melodii przejdzie, a wciąż rozciągał harmonię i biorąc akordy budził kredyt muzykalny. Utrzymywał słuchaczy w rytmie, nie pozwalał, aby powstała pustka, choć nic nie dawał. Ludziom, co pozwalają się tak porywać muzyce harmonii, dopiero potem wydaje się, że powinni się byli wstydzić. Od razu zaś trudno im było uświadomić sobie, że wstydzą się porywów demagogii rytmu i tego, że dali mu się porwać. W owych czasach te momenty były mało znane. Sztuka jest jednak zaczątkiem dobrego i złego. Zatem kto wie? Może owa harmonia na dziedzińcu w Krzyworówni zwiastowała — na razie w dość niewinny sposób — zbliżanie się czasów, gdy głośne, a puste rytmy depcą muzykę, a maszerujące za nimi tłumy niedalekie są od tego by zdeptać człowieka.
Byłaby jednak w końcu znudziła harmonia, gdyby nie sam Michalski. On wciąż stroił miny i szydził grając. Przerwał w końcu i zaraz wdrapał się po schodach ku pannie młodej. Szedł na czworakach dla pewności i z powodu subiektywnego przeceniania stromości schodów. Zewsząd tłoczyli się ludzie, by usłyszeć jego błazeństwa i dowcipy.
Tymczasem Fudor spokojnie a powolutku półgłosem uświadamiał panów z dołów, którzy go znali z polowań:
— Dawnymi laty inaczej tu bywało. Dawniej niedźwiedzie pokazywały tu sztuki przed gankiem. Cyganie męczyli takie sobie znijaczone, choć wcale tęgie kudłacze. Niedźwiedzie z początku trochę ryczały, buntowały się. Potem i one już błaznowały. O tak! Dziś nie to co dawniej! Nasz dziedzic, litościwy zanadto dla zwierzyny, nie znosi takich sztuk. — A tego ot nikt nie zmusza, sam z siebie robi durnia. I wszystkim przyjemnie.
Nadmienić wypada, że pan Michalski zupełnie nie był podobny do niedźwiedzia: szczupły, wychudły, zawiędły, tylko twarz miał niezwykle czerwoną, a włosy bujne. Uderzała w nim nieokreśloność wieku. Rzec można, miał od 35 do 70 lat.
Naprzód ze wzruszeniem tremolował wiersz ułożony przez poetę zza Horodenki, na cześć panny młodej. Do naszych czasów przetrwały resztki tych rymów.

Wielebna pani, tu nie Horodenka,
Nie Gwoździec, ani Kołomyja, Kosów,
To góry! ledwo me pióro wystęka
Ich piękno! Piękno takich jak ty osób.
Stęka i skrzypi, poskrzypa a szkrabie
Jako z koszturem dziad na jednej łabie,
I przed twym pięknem pada, że nie lada
Tak z łez kałużę jak z inkaustu składa.
Pięknem twym wciąż dysze,
Podłość gna jak myszy.
Przymiotów ogrom!
Niecnoty pogrom!
Wrogi niech pękną,
Zwycięża piękno!
A bez oręża

Cnota zwycięża!
Ten ślub, winszunek ten, przyjm ten parol,
Ułożył Sztefan a wyśpiewał Karol.

Takich poetów i recytatorów nie przyjmowano wówczas jak dzisiaj głuchym milczeniem, ani próżnymi oklaskami. Kto wie, ilu pomocników już stało i traktowało pana Michalskiego. A on nikogo nie obraził. Czy wódka, czy piwo, czy porzeczniak, czy nawet miód, wypijał wszystko. I to nie tak powoli, by ktoś musiał czekać! A nie był ani trochę więcej podniecony niż przedtem.
Słuchaczom nie znającym go osobiście nie tak łatwo było zgadnąć kim był Michalski. Toteż usiadłszy wygodnie sam to opowiedział. Ale z roztargnienia przysiadł jakąś wspaniałą szarfę z sukni damskiej. Ledwie ją odratowano.
— Znacie, panouje — powiadał — naszych rzemieślników majsterski ród, mieszczan jak ich zwą. Bez nich cały ten kraj, co tu gadać, to byłyby syrojidy, pohane, prawdziwe. Bo niby kto? bo niby co? Panowie tu coś zrobili? To chyba tylko na pańszczyźnie mądre. Albo żeby za ogonami końskimi uganiać. Nie do nawuki. Nasz ród majsterski wszystko tu zrobił: to kuśnierze, to krawcy, to kapelusznicy, to — za przeproszeniem — szewcy, to kaflarze. To garncarze — jakże piękny stan, delikatny, samego Pana Boga naśladuje: co z głowy pomyślał, to z gliny ulepił. A wszystko to, wszystko — czyści, honorowi Polacy. To znaczy, między nami są i Rusini. A jak Rusin to co? To nie Polak? Z nas żaden nie potrzebował sadzić się, mówić po polsku. Jak jakiś perekińczyk, aby się pokazać i chwalić. Na co nam mówić po polsku? Albośmy i tak nie Polacy? Mówili po dawnemu, po swojemu. I wszystko szlachta. To znaczy są i mieszczanie. A bo co? jak mieszczanin to już nie szlachcic? A czemu Polacy? I czemu szlachta? Bo roboty, bo honoru, sumienia, wszystkim od nas się uczyć i basta. A mądrzy! Boże mój! Nawet w handlu, od Żydów nawet mądrzejsi. Ale gdzie któremu by się chciało babrać się handlem. Praca i honor! nie jak u Panów i Żydów. A dlatego to żaden groszem nie śmierdział.
Wy może myślicie, że to przez wódkę jak ja? Niech Pan Bóg broni! Ze mną to dzieje osobliwe. Mnie felozofia uderzyła do głowy.
— Bo właśnie ja ekstrakt jestem!
Ekstrakt z całego majsterstwa!
Bo właśnie najmądrzejszy człek to tak jak cesarz. Z dala od wszystkiego, łokcie i gacie ma dziurawe. I jemu wolno. Nie potrzebuje się pucować jak furman. Ale zadla tego ja piję i to za swoje! A łaskę robię, gdy daję sobie fundować. Jednak głównie piję z innej przyczyny.
Teraz wyspowiadam wam tę moją główną tajemnicę: ja jestem jajko kukułcze na całym tym świecie!! W bajkach to zawsze jest tak, że kukułka to diabeł, to pasożyt, a te ptaszki karmiciele to nieszczęśni biedacy. Ale weźcie raz od strony tego jajka. Co ono bidne ma robić? Rodzice przybrani, ile karmią, to zawsze za mało. I jeszcze się męczą, a może się i złoszczą na to biedactwo. Latać nie nauczą, gdzie tam. Ani latać, ani śpiewać, ani polować. Komu to uczyć i kogo. A ten ptak — rachujcie sobie — olbrzym, wciąż rośnie! a coraz głodniejszy! Szlachcic! Aż wyleci, aż go się przestraszą i uciekną. I tak nie dokarmiony, latać się nie nauczy, furkocze po świecie. Ale jak się odezwie gdzieś na połoninie, to sama wiosna się odzywa — kuku — kuku.
Michalski zakukał tak głośno, aż echo odpowiedziało od sadów, a za echem śmiech głośny zahuczał.
— Tak i ja meży ludźmy. Bez honorności mówię to: gdziem przyszedł, tom był za mądry, za dobry, za wielki. I za głośny dlatego. Com zrobił to najlepiej! I dla kogo? Kto na tym się poznał? Na co moje wynalazki, na co mądrość? Ahy! aż zobaczyłem, że tu najlepiej pić.
Ale to łatwo powiedzieć, a zrobić trudniej. Szlachecka głowa to nie taka spękana jak byle chłopa ani połatajka pańska. Co to parę kieliszków i już gotów. Dla mnie flaszka — psu mucha. Trzeba dużo! I stąd też szlachcic doszedł — wybaczcie to słowo — do szewstwa. Ahy! I każdy szlachcic to jajko kukułcze nieszczęsne. Ale nie wie o tym. Pracuje, jest najlepszy, jest gatunkowy a nie dokarmiany. Dola jego nie dojrzeje. I nikt nie wie o tym. A ja wiem. I nad tym płaczę. I piję temu U-u-u-u!
Michalski tak rozpłakał się nad losem kukułczego jajka jak bóbr. A choć zapewne nikt z uczestników wesela nie słyszał bobra płaczącego, każdy zapamiętał szloch i ryk Michalskiego tym smutniejszy, że połowa obecnych śmiała się coraz głośniej.
— Wy myślicie, że co? że nie żyje kukułcze jajko? H-u-u-u. Oj żyje właśnie, a wciąż chce jeść, by raz choć machnąć skrzydłami. Bo szlachcic jest, bo mu wszystkiego mało! H-u-u-u. Nima co jeść na tym świecie całym dla szlachty zacnej.
— Ależ patrzajcie, Michalski, ileż tu jedzenia — opamiętywano go. Michalski nagle oprzytomniał. — Nie o takie chodzi. Trzeba mnie rozumieć. — Pocałował pannę młodą w rękę. Skłonił się z rozmachem. I odchodząc rzekł jeszcze: „Wy to sobie dobrze rozważcie panctwo!“
Wziąwszy harmonię pod pachę wśród powszechnego śmiechu i radości podreptał powoli w kierunku kuchni.

[Wesele kończy się turniejem opowieści (agon). Zaczyna opowiadać stary Maksym; kto opowiada o Jekelym i o Samaelu, nie wiadomo. Opowieści układają się w pewien ciąg: zmaganie na ziemi, a następnie wizja jakby już pozaziemska: zwycięstwo miłości bliźniego nad piekłem (Kudil), miłosierdzia i pokory nad Szatanem (Samael), zwycięstwo Dobra i Nadziei — rachmańska kraina].



II. OPOWIADANIE STAREGO WIESZCZUNA MAKSYMA
(O tumie skalnym, opowiadane dzieciom)

Żaden człowiek, który ma coś na tym świecie, nie może dojść do świętego tumu, bo to co go tu trzyma, zawoła go z powrotem. Ja — sierota od małego dziecka. A wiedziałem, że moja matka na innych światach inne biedne sieroty Boże hołubi. Sama przyszła, powiedziała mi to na święte Narodzenie Boże, na święty Wieczór. A jakże! Chłopczyszem jeszcze byłem.
Mówiła mi też wtedy abym nie płakał, nie banował, bo ona tam sercem matczynym sieroty otula. I aby szukać Bożego dobra, a ludzi aby jak owieczki do zagrody zaganiać, do Bożej kosziery!
Gdzież to szukać tej Bożej kosziery?!
Dawno opowiadał w cerkwi ksiądz, że hen daleko, w Rzymie w kościele świętego Piotra jest brama prosto do nieba! I tam Ojciec Święty, papa rzymski, jako pasterz, postawiony przez świętego Mikołaja, ma klucz od tej bramy. Aby dusze jak owieczki białe pantrował, by je do nieba prowadził! Ale to zanadto daleko, straszennie daleko do Rzymu tego.
Słyszałem także coś od starego ślepca gromownika i lirnika, który tu z dawien dawna, z dołów, aż znad Dniestru zawędrował. Tam wysoko, wysoko mieszkał pod samym Ihrecem, na szczycie, gdzie wiatr ciągły. Nieraz nosiłem mu różne ziele. Słyszałem właśnie, że hen na Cerkwach jest tajemna furtka i przystęp do Bożego tumu w skałach. A stamtąd — okna na inne światy, do nieba. I dlatego te góry Synyci ludzie cerkwami nazwali.
A mnie jeszcze coś do ucha szeptało, koło serca łaskotało: Czyby tam nie można jeszcze raz, choć z daleka zobaczyć moją mateńkę. Bo może po trosze banuje. Czy naprawdę te biedne sieroty-dzieciątka, które tam piastuje, są dla niej grzeczne. Czy słuchają poczciwie, czy może się rozpieściły trochę zanadto. Zwyczajnie jak dzieci.
Kiedy raz zacząłem o tym myśleć — robić już nic nie mogłem. Pomagałem na gazdostwie wujowi, daleko w Bereżnicy, na wierchu. Ale wonczas nie do roboty mi było. Wciąż myślę swoje, chodzę jak zatruty grzybami. W głowie mi szumi — ciągle to tylko mam na myśli. I we śnie i na jawie.
Idę raz do cerkwi, zachodzę umyślnie do starego księdza w Krzyworówni. Bo on to wiedzieć powinien, jako że przecież świaszczennik — Boży sługa. Rozpowiadam to i owo, co mateńka mi wtedy nakazywała w chacie na Narodzenie Boże. Ale skrzywił się biedak, żałośnie jakoś na mnie popatrzył, pogłaskał mnie po głowie dziecińskiej, dał całego czworaka, ale nic nie odpowiedział.
Wtedy znów poszedłem na wierch, do starego dziada, do ślepca lirnika i gromownika. Tam, gdzie teraz chata Paruli, jego wnuczki. Wysoko jakby jakieś gniazdo przyczepione do góry — (tak mi się wtedy widziało). A on sam jakby orzeł siwy albo sęp kostrubaty w tym gnieździe. Chata pozastawiana zasłonami, gankami jakby skrzydłami zasłonięta, bo taki wiatr tam wali, prosto z Czarnohory bije, trzęsie chatą — jeszcze chwila rozniósłby. Przyniosłem dziadowi różne zioła czarnohorskie jemu potrzebne i sporo grzybów.
Ze strachem opowiadam: tak i tak, wszystko — wszyściutko. Drżę cały, proszę nieśmiało, aby mi dał „hadoczku ta radoczku“. Aby mi powiedział łaskawie, jak się dostać przez komory skalne do tej furtki i dalej do świętego tumu w skałach. Opowiadam także, że byłem u księdza w Krzyworówni.
Siedzi on na ganku chaty ślepy, nieruchomy, kudłaty. Straszny. Jak stara jodła basztowa. Lice jak skała. Mlekiem w misce karmi węże i hadyny. Dużo różnych hadyn. Rękami je trzyma.
Stamtąd widok daleki, daleki hen na Czarnohorę. I berda widać, gąszcze jałowca i kosodrzewiny i płaty śniegu i wodę cieniutką jak nitkami spada po skałach i niby dróżki jakieś — to wolne miejsca między jedną a drugą gęstwiną jałowca.
Stary tego nie widzi, jednak wciąż patrzy prosto przed siebie. Mówi głosem takim, jakby spod ziemi dudniło. A tak słowo każde niesie powoli, jakby ksiądz po pogrzebie odkłonne głosił. Tak mi powiada:
— Ksiądz — to kościelny urzędnik i tyle — tajny żadnej nie zna ani ziemnej ani Bożej. Każdy — gada się przestraszy. Nikogo nie wyleczy nigdy. A ty, chłopczysze, chcesz głosy słyszeć, chcesz widy widzieć — jedno musisz: — oczy wybrać — dać się oślepić.
— Oj, nie mam ja syna ani wnuka — zadudniał — nie mam. Ale ciebie wezmę — będziesz mój następca. Ciebie wezmę za detynu, wszystko mieć będziesz, świat ci się otworzy. Wędrować będziesz, pątnikować pókiś młody — a wieszczyć — królować — na stary wiek. Tylko — oczy musisz utracić. I ja kiedyś widziałem i właśnie chłopcem jeszcze oślepił mnie mój bateńko — bo dobra chciał dla mnie, dobra Bożego. Abym był ślepcem — wieszczunem! Ja i teraz widzę, pamiętam — mówi dziad — wodę Dniestrową szeroką, jary, sady i pola zbożowe, zielone, zielone...
Siedział ze żmijami na szyi, potem coś szeptał do żmij. Wtedy jedna z nich zaczęła prędko i radośnie się wywijać i do mnie główkę wyciągać. Ja żmij się nie bałem, sam już wtedy je brałem do ręki, umiałem do nich przymawiać. Ale pociemniało mi, czarno się zrobiło w oczach od tego, co powiedział dziad. Już myślałem, że ślepnę. Popatrzyłem prędko na Czarnohorę — jakby już po raz ostatni, jakby już miało coś zabrać mi oczy — popatrzyłem ku Cerkwom — rad, szczęśliw, że jeszcze widzę to wszystko. Hej, ale i z bólem okrutnym i żalem płaczebnym, że już będę musiał utracić oczy, jasne źrenice, aby się stać prawdziwym ślepcem-wieszczunem. Bo słyszałem już o tym, że umyślnie oślepiano dzieci, aby były muzykantami, albo lirnikami, znachorami.
Ale pomyślałem — popatrzyłem w oczy mojej nenieczce, ona by — tak to zobaczyłem — litośnie spoglądnęła. Powiedziałaby:
— Po co Boże święte źrenice jasne oczęta niszczyć, po co boleść czynić, żywą duszę gubić, żywy świat Boży wydzierać. Toż to wszystko Boże.
Uciekłem od dziada, starca ślepego. Nigdy już u niego nie byłem. — Wtedy to zajechał w góry ze Stanisławowa stary pan didycz, ojciec tego didycza, co teraz jest. Dobry człowiek, a choć wcale stary, taki wesoły jak dziecko. Dużo się śmiał, tak szeroko, cieszył się górami, cieszył się lasem, a każdemu lubił coś podarować.
Idę ja sobie drogą na Jasienowo, sumny, powoli, tak przed siebie. Ani się cieszę, że oczy mam jeszcze, bo tak mi ciemno jak przedtem i jeszcze jakbym coś stracił. A widzę on jedzie czwórką białych koni. Bryczka dudni jak grom. A mnie — że to przecież dzieciak jeszcze byłem — aż oczy się świecą. Tak też coś sobie roiłem, gdyby to święty Jurij, gdyby tak przyjechał, gdyby mnie zabrał od razu do mojej mateńki.
Zbliżył się pan. Ukłoniłem się, pochwaliłem Hospoda, Ojca niebieskiego. Pan stareńki każe stanąć. Woźnica, też stary, uśmiecha się do pana, lubuje się nim, patrzy na niego, jakby na dziecko.
Pan powiada naprzód na mnie: a! to ładny chłopczyna.
Potem mnie pyta — czyj ty?
Ja kapelusz zdjąłem i odpowiadam grzecznie: taki i taki, rodziców nie mam. Ośmieliłem się od razu do tych dwu starych.
Gadam dalej: Ale mamę widziałem i nakazywała mi serdecznie, abym dobra Bożego szukał.
Pan zadumał się trochę, i zaraz czemuś się ucieszył. Wyjmuje tedy z kieszeni dobrą garść pieniędzy i mnie podaje.
A ja na to: — Panie didyczu delikatnyj. Ksiądz mi już dał dużo pieniędzy, a mnie nie pieniędzy potrzeba. — Pokazuję mu czworak.
I wtedy mi się zdawało, że wybiła moja chwila. Więc tak mówię do pana: weźcie mnie, panie, niech u was pomagam koło chudoby i na zymarce. U was jest zymarka tam na Synyciach a tam jest przystęp do Cerkwów. A mnie tego potrzeba. Ja chcę się dostać do komór w Cerkwach, gdzie jest furtka. A stamtąd widać światy, światy niebiesne. I może tam gdzieś mateńka stamtąd wygląda, czeka... Albo — niech zaginę na tej połoninie, czy w komorach tych, to bliżej jej będzie.
Tak śmiało dość powiedziałem. I zaraz sam się przeląkłem. Czy to przystojnie tak się odzywać do pana. Patrzę, a pan stareńki chusteczką bielutką oczy wyciera i stary woźnica też głową smutnie kiwa. Wzięli mnie na bryczkę, zabrali do dworu i dali znać gaździe wujkowi.
Był tam wtedy w gościach we dworze jeszcze jeden pan już niemłody, wąsaty, a oczy takie miał śmiałe. Dowiedziałem się, że dużo opisywał w książkach o górach naszych, nawet o Hucułach. Tak mnie sam mówił. Bardzo czemny człowiek, serdeczny jak rodzony ojciec, świat zejdziesz cały, takiego nie napotkasz. Wypytywał mnie on o wszystko, a jam mu wszystko powiastował. Wszystko też o mojej mateńce. On słucha, bywało — wysłuchuje mnie grzecznie, patrzy na mnie długo, widać, że żałuje mnie. Już, już się wydaje, że sam zaraz zapłacze.
Jednak porady to on mi żadnej dać nie umiał. Tylko mówił, żebym się uczył, bym Ewangelię czytał, to mi przyjdzie wszystko ze siebie. Bo to wszystko — powiada — w sercu człowieczym jest schowane, zawarte. Ale trzeba bardzo być cierpliwym, trzeba się modlić. I tak samo na zymarce, na połoninie. I pod Cerkwami, w jaskiniach, jeśli tam będę. A dalej — to on sam nie wie, bo jest tylko biedny śpiewak. Wie tylko, co w sercu ludzkim się dzieje.
Pocieszył on mnie. I pouczył, dużo pouczył. O różnych ziemiach, o krajach opowiadał i o ludziach, o narodach. Jako to różne wiary są na świecie, a wszystko od Boga dane. I do Boga się ciśnie wszelka wiara, wszelaki naród. Tak jak chudoba zbłąkana głosu gazdy albo trembity w debrach wyczekuje, doczekać się nie może, bo tu naokoło Niedźwiedzia i Wilcza puszcza a noc czyha.
Jesień przyszła; panowie odjechali, znałem już czytanie, czytałem Ewangelię. Co dnia do świtu czytałem. A już i dużo bez książki umiem sam powiedzieć.
A kiedy chudoba zeszła z wysokich połonin, posyła mnie ten bouhar dworski na zymarkę na Synyciach.
Tam całą jesień do Bożego Narodzenia byłem sam, samiuteńki, z chudobą tylko. Książki ze sobą nie brałem, bałem się zniszczyć. Bo to i złe różne paskudztwo włóczy się puszczami. Mogłoby się na świętość zawziąć i książkę spalić, albo znieważyć.
Nieraz wieczorem przed snem, przy watrze siedzę. Wichry hulają, rzucają zymarką, drzewa chojary trzeszczą, łamią się. Krówki obok mnie w stajence pod jednym dachem. Pójdę ja do nich, nakarmię je sianem, soli im daję. Liżą one ciepłym językiem moją dłoń, chuchają na mnie jak na swoje dziecko. Spokojne i beztroskie. Wzdychają — modlą się i one. A ja potem wrócę — bywało — do watry. I raz w raz przepowiadam sobie osiem błogosławieństw, które Zbawiciel na górze do świata całego posłał i jak zboże święte zasiać kazał. I także to jedno słowo wspomnę, które Nauczyciel Boży pozostawił dla wszystkich tworów, które zdolne rozumieć odezwanie Boże:
W DOMOSTWACH OJCA MEGO JEST MIESZKAŃ WIELE — to znaczy, że dużo jest chat niebiesnych.
Przyszła wiosna, ja znów na zymarkę wyszedłem sam — samiusieńki. W lasach śniegi trzymają się mocno, jak puchy i poduchy, człowiek i chudoba w śnieg głęboko się zapada, ale na górze słońce jasne, promieniste, ciepło — bliżej nieba.
Wiedziałem, że teraz przyszła chwila, albo, że nigdy już nie będę mógł wtargnąć do Cerkwów skalnych.

Błogosławieni żebracy duchem,
jako że ich jest niebiesne królowanie.
Błogosławieni mir Boży czyniący...

Tak przez cały dzień mówiłem sobie. A już z tego, jak z maleńkiego źródełka wypływa rzeka — granie płynęło jakieś, jakaś muzyka. Coraz więcej muzyki.
Jeszczem nie słyszał jej, alem ją w smaku miał, jak głodny chłop na zymarce w poście myśli o tym jakie to będą strawy i zabawy na święta. I już smakuje mu czasem więcej, niż w sam święty wieczór.
I tak poszedłem na noc ku Cerkwom, ku skałom szukać dostępu do Bożych furtek. Tego dnia i poprzedniego już prawie nic nie jadłem. Jednak dusza była we mnie krzepka, śmiała.
Był tam jeden występ skalny a w nim korytarz. Zaczynał się od szczytu skalnej baszty. Schodziło się krętym wejściem na dół jakby do piwnicy. Tam zszedłem modląc się. Szedłem długo korytarzem krętym. Światło gasło, znów je zaświecałem. Szedłem niby trochę pijany. A kiedy dotarłem do ściany, łoskotało mi serce, tak mi było mdło i omkno, że kolana same uginały się pode mną.
Zaświtała mi w oczach jasność. Rozszerzyła się jasność bez końca, wielkie kolisko jasności. I w końcu rozwiało mnie jak watrę gdzieś wysoko na wichrze. Ale dobrze, słodko. Byłem martwy.
Wtem usłyszałem łoskot organów skalnych i wicher grający. Nie wicher, to śpiewy. Jak wicher z głębi skalnego tumu.
Lekko unoszony czy to na skrzydłach, znalazłem się od razu u szczytu, w kopule kryształowej. Z dołu, z głębi skalnej cerkwi dochodził uroczysty głos nabożeństwa. Tuż obok mnie dudniły w skale wykute organy. Śpiewano i grano pieśń tę:

O wielka miłości, miłości
bez miary —

Muzyka i śpiew pokornie szukały Ojca Niebieskiego. Dusze błogosławione spokojnie się doń tuliły. — Jakby strugi mleka do ust dziecinnych granie spływało z niebiańskich piersi, wezbranych miłością.
Wyszedłem przez okienko na ganek skalny na zewnątrz tumu.
Tum skalisty i strzelisty z wieżycami jakby siecią gałązek i skrzydeł wznosił się w powietrzu, w przestrzeni bez granic. Spojrzałem w górę: co patrząc z ziemi wydawało się, że gwiazdy — i co teraz tu widzimy ot: gwiazdy! to były, jak widziałem wtedy, jasne cerkwie, kaplice, ołtarze. Daleko w przestrzeni a także w sąsiedztwie. Na wyspach perłowych, na ziemiach pełnych kwiatów. Wszystkie dzwoniły, wszystkie grały, dźwięczały. Od tumu do tumu, od cerkwi do cerkwi, od ołtarza do ołtarza płynęły mgły srebrne. Czy kadzidła tak się srebrzyły, czy śpiewy mieszały się z kadzidłami. Tu ziemia stykała się z niebem.
Wszedłem znów przez okienko skalne w przestronny wierch kościoła. Znów z głębi kościoła pieśni, znów modły płynęły rozgłośnie.
Jeden głos prawił donośnie:

Cierpcie śmiało, bracia!
Nieustannie pracujcie dla dobra Bożego.

Odpowiedział mu chór, grzmiał organ skalny. — Wzajemnie się wznosiły, pomagały sobie.
Jak gdy na darabach odbijają od brzegu kiermanycze ze śmiałym okrzykiem: klej — hou! Puszczają tratwę na ważką jazdę. Z dalekich otamowanych jezior w górach po podniesieniu zastawy stacza się woda wałami. Szumi bujnie, grzmi i hula radośnie. I już — już porywa ze sobą, niesie — kto wie na jaką dolę — tak ta pieśń niosła, porywała, dolę dawała, na inne światy zanosiła.
Wyniosła i mnie pieśń ta, jak rzeka, na ganek skalny, na zewnątrz Cerkwi.
Nie była to noc, nie był to dzień, jeno jakiś blask i szafirowy mrok mnie otaczał. Oczy me przyciągał tęsknie jakiś tum w przestrzeni. Srebrna fala światła i kadzidła szemrała błogo. Przyniosła mi moją mateńkę z rojem całym, ze ślicznymi dzieciętami o złotych włosach. Słyszałem ich szczebiot cichutki, trzepotanie się ważek i motyli. Te mi słowa i takie szeptania niosła jeszcze fala świecąca:

Syneczku, sieroto, serca kryniczeńko!
I tam dobro Boże, gdzie ty jesteś. I tam dlań pracuj!
Tak jasno jak w twym sercu niech będzie i w świecie.
Nie banuj, nie tuż, nie zalewaj się ślozami!
Jeno to opowiedz ludziom, co zdolni dosłyszeć szeptanie niebiesne. Zbudujcie z tamtej strony skał tum!
Tak wielki i światły, jak serca najlepsze na ziemi.
A serc tych szukajcie, piastujcie je.
W tym tłumie wszystkie serca się przemienią.
Do świętych przybytków znajdą dostęp wszyscy.

Tak mi — po raz ostatni — mateńka przykazywała, tak przykazywała.
Tak widzicie bratkowie i to pamiętajcie — kończył stary Maksym — że właśnie tutaj na ziemi, między ludźmi trzeba szukać skarbów, klejnotów. — A to będą ludzie dobrzy, nabożni, czyste dusze ludzkie. I tak położym posady pod taki tum. Tutaj w górach, na ziemi tej naszej. Wtedy się otworzą nam furtki niebiesne.
Dużo pracy, dużo trudu. — Wcale już nie ma nawet kiedy płakać, nie ma po co banować-rozpaczać.

Miłowanie wielkie z niebios rodem — jak matka dziecię za rączkę prowadzi — tak nas poprowadzi.

Na tym koniec opowieści starego Maksyma wieszczuna.



III. OPOWIEŚĆ O ŻYDOWSKIM KAMIENIU
(Szibche — ha — Jekely)

Potok Waratyn stanowi granicę między Jasienowem a Krzyworównią. Na samej granicy Krzyworówni, przy drodze, niedaleko mostu na Waratynie, stał przed laty duży dom żydowski, zbudowany na kształt zajazdu, to jest przecięty w środku wielką sienią, do której mogła wjechać wielka fura z końmi. Wielka brama na wysokość ścian domu zamykała w razie potrzeby tę sień. Jako dzieci jeździliśmy często bryczką z dworu w Krzyworówni na pocztę do Jasienowa. A czasem chodziliśmy, pod opieką, jeszcze dalej gościńcem ku przełęczy Bukowca, aż do Żydowskiego Kamienia.
Jesienią, gdy przyszedł okres świąt żydowskich, w domu nad brzegiem Waratynu odbywały się modły wszystkich Żydów z okolicy. Nieraz już z daleka widać było jarzące się świece. Ten obcy nam świat dziwił, czasem pociągał, czasem odpychał nas i najwięcej niepokoił. Bo nawet ludzie będący jakby domownikami, jak stary arendarz Ajzyk i jakiś jeszcze starszy Josel, stawali się w tym czasie inni: uroczyści, jakby niesamowici, dalecy, niedostępni. Nikt nie umiał nam więcej o tym powiedzieć, nikt co prawda, nie wzbudzał w nas niechęci. Mówiono nawet czasem z uznaniem: nasi Żydzi bogobojni szanują swoje, nieraz lepiej niż my...
Raz zobaczyliśmy Ajzyka, zdążającego powoli do „szkoły“, w dziwacznym przebraniu: w białych pończochach, w mesztach lakierowych, w jedwabnym chałacie, w pięknej lisiej czapce i z białą jedwabną chustką, jakby ze stułą, wyszywaną w srebrne kwiaty, w którą zawinięta była książka. Strój ten, tak się wydało nam, trochę podobny do ornatu księdza ruskiego w czasie żałobnej mszy, ale raczej do stroju tego Hiszpana, co to namalowany wisiał w kącie ciemnego salonu.
Zapytaliśmy niezwłocznie babcię, dlaczego on się tak przebrał. I otrzymaliśmy zwięzłą odpowiedź, która zapewne z powodu brzmienia nieznanego słowa zelektryzowała mnie: Ajzyk jest — chusyd.
„Chusyd“ — to słowo właśnie przejęło mnie dreszczem. Któż to widział, by stary człowiek ubierał się w takie delikatne bialutkie pończoszki? — myślałem sobie przedtem. Ale teraz już wiedziałem: on jest — chusyd! Toteż wracając w czasie świąt żydowskich wieczorem z przechadzki do Żydowskiego Kamienia wraz z moją młodszą siostrzyczką, a pod opieką Antosi, podsunąłem się pod jasne okna nad Waratynem. Patrzyłem długo do wnętrza dużej izby, w której modlili się Żydzi,
Widok ten wciągnął mnie od razu w obcy świat. Jeszcze teraz wydaje mi się, jakbym wtedy zaglądnął przez tajemne szpary, poza ściany zwykłego, codziennego świata. Na gościńcu Antosia z małą Maniusią czekały widocznie cierpliwie — jak długo nie wiem, a ja gapiłem się.
Wszystkie postacie ludzi były przeczarowane. Któryś z młodych Żydów, smukły i wysoki, z nakrytą głową nieruchomo stał oparty o ścianę. Czasem szeptał coś, to znów wstrząsnął się, jakby załkał, krzyknął. I dalej trwał w znieruchomieniu. Było to przerażające. Na pewno ktoś mu umarł — pomyślałem — a on tak rozpacza. Albo — może spowiada się? Może zna jakąś straszną tajemnicę, a tam gdzieś w ścianie wysłuchuje ucho Boże?
Przewodnik modlitwy, wysoki starzec, z suchą surową twarzą, jakby wyrzeźbioną z żółtej kości, i z długą siwą brodą, kiwał się bez przerwy gwałtownie przed czymś, co nazwałem sobie ołtarzem. Wołał, śpiewał przeciągle, łkał otwarcie. Głos łamał mu się w łkaniu, a on sam — to pamiętam — łamał się cały, to znów jakieś błagalne słowa wymawiał. Jakiś obcy, nie znany mi czarny Żyd ciskał gorejącymi, czarnymi oczyma na wszystkie strony i potrząsał książką gwałtownie. Patrzyłem nań ze strachem, niemal obłąkany mi się wydawał w tej gorączce. Po każdym dłuższym przemówieniu starca-przewodnika uczestnicy, z których każdy inaczej siedział, inaczej stał, inaczej chodził, głosili coś i krzyczeli chórem. Myślało mi się wtedy: to podobne do chórów żabich, ale nie... jakieś bardzo gorące, chyba jak rój pszczeli.
Stary Ajzyk siedział na uboczu z rozwianą siwą brodą, poważny i godny. Oczy miał zalane łzami, oblicze rozpromienione, uśmiechnięte. Oddalał i zbliżał do głowy palce lewej ręki, jakby rozpamiętywał każde słowo modlitwy i jakby ssał z nich słodycz wzniosłości. Po tylu nieco za poważnych, zbyt obcych i samotnych obrazach, to dobrze znajome oblicze Ajzyka, pełne ufności, jakoś mnie pocieszyło. Świece gorzały, promieniały świeczniki. Czeremosz szumiał jakby bardzo daleko.
W końcu przyszła Antosia i zaczęła dość gwałtownie szarpać mnie za ubranie, z trudem opanowując zniecierpliwienie i irytację.
— Zawsze to samo. Nie można tak, tak zawsze się gapić. Już zimno... Trzeba i o innych pomyśleć. O! ja to powiem Babci...
Idąc drogą a raczej ciągnięty za rękę przez Antosię, oglądałem się jeszcze w kierunku jasnych okien.
Dowiedziałem się potem, że to właśnie święto żydowskie nazywa się Sądny Dzień. I że tak właśnie uroczyście je odprawiają — „chasydzi“. Od tego czasu czujniejsze oko miałem dla powieści o chasydach, czasem dopytywałem się szczegółów legendy o Żydowskim Kamieniu.

I tak przez lata snuły się, z gór spływały i układały mi się te powieści o ludziach pokornych i nabożnych.
Na ziemiach naszych widzi się nieraz po cmentarzach żydowskich przedziwne kamienie grobowe, pomniki swoiście rzeźbione i karbowane długimi napisami, jakby jakieś stronice księgi skalnej — a także ozdobione rzeźbami symboli i obrazów. Oprócz powikłanych linii i ornamentów, co zda się rysują odbicia zawiłych dróg myśli i tęsknot, spotyka się także rzeźby symboli tradycyjnych. Czasem jakieś potężne kiście winogron, czasem wieloramienne świeczniki, to znów postacie jeleni i lwów. Ale także gryfy i jednorogi — a niekiedy zrywający się do lotu orzeł — zdobią te zapisane stronice pomników. Jednak głównie same napisy, poza treścią, już swą zewnętrzną formą dają wyraz tym kamieniom.
Stąd taki kamień cmentarny wita czasem przechodnia bardziej wymownym obliczem niż niejedna twarz żyjącego człowieka.
Potok Waratyn przedzierając się przez progi skalne, przez głazów rumowiska, żłobi w ocalałych głazach potężne misy, prześlizguje się popod ściany gładkie jak płyty, przeciska się wśród warstw przezeń odsłonionych i wydartych i opływa strome lecz zapobiegliwie chroniące stok carynki. Schodząc z Bukowca na równię napełnia przejrzystą wodą niewielkie zagłębienia swego łożyska i podąża w kaskadach ku Czeremoszowi. Tam to stoi tuż przy drodze głęboko w ziemię zaryty, potężny głaz o rozmiarach koliby leśnej, zwany Żydowskim Kamieniem.
Wysoko po drugiej stronie drogi, sterczące z urwiska skały wskazują na pochodzenie kamienia, a poniżej, już nad samym Waratynem leżą podobne, nieco mniejsze głazy, może razem z nim z góry strącone, czy też podczas upadku odeń odłupane.
Zapewne już sto trzydzieści lat minęło od czasu, jak głaz ten stoczył się ku Waratynowi.
Na Kamieniu Żydowskim nie ma żadnych napisów ani obrazów. Tylko chyba wody wyryły na nim swe karby, tylko jakieś czarne języki od płomieni czy piorunów go zdobią, tylko ślady odłupania są widoczne. Za to sama wieść starowieku wypisuje dla oczu świadomych na głazie tym karby i znaki, zdobi go tajemnicami. I tak opowiada:
„To pomnik — Boży, nie ludzki — na chwałę życia i śmierci pierwszego Żyda, który osiadł z tej strony przełęczy Bukowca. Na pamięć radosnego biedaka i młodocianego wędrowca — Jekely. To miejsce jego spoczynku w kolebce snu Bożego. I znak wieszczący zmartwychwstanie.
Śladami tajemniczego Baal Szema, człowieka dobrego imienia, ojca i mistrza nabożnych chassidim, szlakiem żar-ptaków płomiennych, lecących ku Niemu — Święte Imię Jego! — podążył ten biedaczyna ku Wierchowinie zielonej.“
Tak się zaczyna ta górska opowieść. Wieść przekazana z dawności, ze starowieku. Owa Szibche—ha—Jekely.
Ale nim pójdziemy za nią — przypomnijmy sobie jeszcze o tym człowieku dobrego imienia i o braci jego. By mieć wiedzę o listowiu zielonym, o kwieciu, żywe drzewo znać trzeba. Drzewem zaś, z którego wyrósł kwiat tej opowieści, było bractwo nabożnych „chassidim“, sokiem jego życia — nauka poczęta z Bożego tchnienia na Wierchowinie.
Takie są w krótkości dzieje chassidim, zresztą powszechnie znane.
Jak wiadomo, dawna Rzeczpospolita polska miała największe skupienie Żydów prawowiernych z całej diaspory. Szesnasty i siedemnasty wiek, przy utrzymaniu szerokiego samorządu żydowskiego, przy zupełnym zamknięciu od reszty świata, sprzyjały rozwojowi uczoności, która czasem wyradzała się w formalistykę religijną, a otwierała dostęp do spraw wiary tylko dla ludzi uczonych w Piśmie, świadomych ksiąg. Wiek XVIII po wojnach kozackich, po zaburzeniach niosących dla Żydów całe fale nieszczęścia i grozy, przyniósł zwrot ku uczuciu, ku religii, zdążającej do przemiany całej duszy, a dostępny także dla ludzi biednych, nieuczonych w księgach, nie obeznanych z wymędrkowanymi tezami i przepisami. Bowiem na obszarach Rusi Czerwonej, Podola i Ukrainy, po rozbiciu i rozsianiu miast, przymusowy lub dobrowolny pobyt na wsi, pośród pól i lasów, nie tylko ludzi zwolnił od przemożnej władzy rabinackiej, lecz także tych mieszczan i mieszkańców getta zamienił w wieśniaków. I z czasem gdy losy odwaliły nakrywkę trumienną ciasnej, zamkniętej uliczki i podwórka gettowego, otworzyły tym samym od wieków zapieczętowanym duszom żydowskim, dostęp do żywej przyrody.
Mniej znane są początki chasydów, nieznana jest ich nauka. Początków należy szukać w kraju huculskim, dokąd udał się przed 190 laty rabin Israel Ben Eliazer.[50] Żył tam przez lata jako pustelnik i kilkakrotnie wracał w góry zanim wyczerpał objawienie. Osiadł wreszcie na Podolu w Międzyborzu. Lecz w górach huculskich zarówno wśród chrześcijan jak i Żydów pokazują miejsca związane z pamięcią o Baal Szem Towie, opowiadają o nim wspomnienia.
Toteż gdy zjawił się ów mistrz, przez którego przelewały się strumienie żywicy światowej, gdy otworzył oczy i dusze swych braci, tym większą wybuchały wdzięcznością. Po wiekowej niewoli uliczek, murów, ścian izdebki i niezliczonych przepisów, świat istot żywych i do nich przemówił.
A w chórze tych istot jakże głęboko i potężnie, niemal cieleśnie teraz rozbrzmiewał płomienny głos, głos Tego, który jest.
I to są dzieje samego wieszczuna, ojca nauki i bractwa, jak o nich wiadomo na Wierchowinie.
Tam daleko poniżej Jasienowa, obok Kut, połączony już Czeremosz wartkim prądem uderza o urwistą i stromą Skałę Sokolską. I zatrzymany przez nią, żłobiąc skały, skręca gwałtownie ku wschodowi. Przed skrętem rzeki wodospad potoku Sykawka skacze ze skały i szuka ujścia w Czeremoszu. Ponad tym wodospadem zaś, pośród głazów i wertepów stary płaj wspina się na górę i biegnie wysoko grzbietem, niedaleko starych jaskiń i komór opryszkowskich. W nowszych dopiero czasach wykuto w dole na skałach, otaczających półkolem rzekę, drogę i obwarowano ją przed naporem fal.
Tam właśnie na Wierchu Sokolim wybrał sobie gniazdo ów Boży ptak płomienny, nazwany później Mistrzem Imienia Dobrego, Baal Szem Tow. Tam mieszkał przez lata w jaskini pustelnik wybrany, lecz ukrywający swe wybranie przed światem, rabbi Izrael Ben Eliazer, późniejszy ojciec bractwa Chassidim.
Toteż wydaje mi się jakoś, że Żyd, który nie jest miłosierny i pomocny dla bliźnich, niechybnie musi się wyrodzić, bo ratowanie bliźnich i pomoc jest jak gdyby nieodłączna od duszy żydowskiej. Rabbi Izrael także był takim litościwym ratownikiem ludzi, pomocnikiem w sprawach ich zdrowia i doli. Właśnie lekarzy wędrownych, znachorów świadomych zaklęć i przemówień, dających także rady i wskazówki życiowe, zwano Bal Szemami. „Rachmani-bne-Rachmani“, co znaczy: „Miłosierni synowie miłosiernych“, powiadają Żydzi o rodzie swym.
Lecz inna jeszcze tęsknota w nim kiełkowała. I ta zawiodła go w pustkowia pod szczyty. By mogła dojrzeć, inna jakaś gleba, inna kraina była potrzebna, nie ta, którą dotąd znał Izrael. Szukał więc ziemi nie tkniętej ręką ludzką, krainy nie udeptanej stopami człowieka, lasów nie ruszanych toporem, łąk nie koszonych. Takiej ziemi szukał, jaka wytrysnęła z tchnienia Jedynego. Z daleka doszły doń jakieś wieści. A może we śnie miał widzenie zielonej Wierchowiny, gdzie duch nie znający granic ani miar, stąpa i pląsa w gromach i wichurach, to światłem słonkowym, to pieśnią wód sobie śpiewa. A wszelkie życie, zwierzęta i ludzie przytuliły się doń jak niemowlęta. Ssą żywot i radość wprost z piersi światowej.
— Do ziemi ojców, do ziemi świętej wzywa mnie Pan — tłumaczył sobie. Lecz znów właśnie we śnie Wieczny wstrzymywał go, dał mu do poznania, że ta ziemia jest święta, gdzie się upodobało Jedynemu uśmiechać do swojej dziatwy.
I wyruszył Izrael w góry w towarzystwie kobiety. Przekazuje wieść, że ubrany był w płócienne ubranie i wysoki pas skórzany, jaki i teraz ujrzeć możecie u ludu na Wierchowinie. Gdy strudzony wędrówką, wraz z wylęknioną żoną, idąc od Kut, ku górom przełomem Czeremoszu, zobaczył Wierch Sokoli, skałami i wertepami zagradzający dalszy dostęp do gór, ujrzał w tym znak, że tu się ma zatrzymać. Ledwie dostrzegalnym płajem przedarł się przez głazy i wywroty drzew aż na grzbiet. Tam wśród skał znaleźli prastare jaskinie opryszkowskie. I w nich usnęli strudzeni wędrowcy.
A gdy o świcie zagrały trembity pasterskie, zbudził się Izrael, poszedł powitać słońce.
Z Sokolskiej góry widok rozległy. Jest jakby wszystko jedno, czy człowiek jest tam, czy żyje na świecie. Bo góra sama wita słońce, wita świat szeroki. A w dole Czeremoszu, w łonie przepaści — dokąd schodził Izrael, udając się okólnym płajem do kąpieli — świat zamknięty, jak to ciasne życie ludzkie, co tylko o sobie myśli i pamięta, a potem tak szlocha i wzdycha w światowej samotności, jak ta rzeka w skałach uwięziona.
Ludziom dzisiejszym się wydaje, że wystarczy rzucić kłopoty, ciągłe troski o chleb codzienny, o rodzinę, przesadny lęk o życie, a z tym i całą przemyślność i chytrość, przebiegłość i niepokój tych zabiegów, a wtedy na dnie duszy znajdą źródło, znajdą tętno radości. Stąd więc niektórzy sądzą, że to jest tylko zasługą Baal-Szema, że opuścił przepisy i tezy, książki i komentarze i całe to papierowe bogactwo, w które mężczyźni czasem tak się stroją, jak kobiety w fatałaszki. Że otrząsnął z siebie pył, rozsądek i rozsądeczek, troskę i zmalenie duszy.
Zapewne i to. Ale jakież drzewo może być bez korzenia? Jakaż smereka czy kiedra szczytowa bez żywicy? Jakaż radość może się zrodzić bez tęsknoty do Jedynego? A jakież życie bez Niego? On to rozlewa ją, tę żywicę w wielkie drzewo światowe.
I tego szukał Pustelnik.
Szukał też gleby, na której by ziarno tęsknoty tak starej jak jego ród, mogło wybujać bez przeszkód.
I jeszcze raz z tajemniczego nasienia, wichrem wędrówki zaniesionego — najdziwniejsze kwiecie niebiańskie wybujało — Wierchowina je wyhodowała razem z dziatwą swoją — kwieciem połonińskim: pośród złoto-płomiennej arniki, pośród wielkich chabrów górskich, pośród kielichów szafirowych goryczek i pośród złotokwiatu. Gwarzyła matka góra Sokola. Przytuliła do piersi matczynej sierotę z rodu tułaczego. Kołysał go Czeremosz.
A On, którego spojrzenie wszędzie dociera, uśmiechnął się w sobie, widząc swój rozkwiecony przybytek. I jednym błyskiem spojrzenia łaskawego na nowo ogrzał świat istot i ludzi.
Wtedy to na górze Sokolej słupem błękitnym z serca człowieka wykwitł ten klejnot kwiatowy — ku sferom. Zezwolenie światów nań spłynęło: Aby się objawić, by przynieść pocieszenie cierpiącym, by połączyć z Jedynym i wzajemnie ze sobą te istoty żywe, przepaściami od siebie pooddzielane, szlochające w światowej samotności, tak jak ta rzeka, tam w głębi samotnej, w łonie Skały Sokolskiej szlocha. Przyszło doń słowo.
I słowo jest najważniejszym kluczem tajemnicy dla chassidim: ten cud, że dusza z duszą, istota z istotą może się porozumieć. Przelecieć przez przepaście światowe, jak ten głos trembity potężny, poprzez wierchy, przepaście i puszcze polata. Ze słowa płynie chór radości, chór obcowania powszechnego. Słowo słyszane naprzód, które jak dźwięk zdolne zbudzić człowieka bez jego woli.
Pamiętnej nocy, gdy na całej Wierchowinie lasy grały i jęczały w wichurze rzeszami drzew, gdy łamały się i kładły pokotem przed wichrami olbrzymy, gdy błyskawice wylewały powodzie światła, a pioruny dudniące jak grad gwiaździsty zdusiły wszelkie głosy — Rabbi śpiewał wraz z nimi.
Wychodząc zza jaskini poczuł na sobie oddech ognisty. Ujrzał — w głębinach światowych, w przepaściach jasności — korzeń mówiący. Słowo widziane. I poczuł jak krew światowa, żywica wypływa z drzewa światowego i wpływać poczyna żarem w jego żyły. I radość, radości wir, radość z wieczystych bezkresów dzwoniąca zagrała w nim. Cieleśnie, ogniście. Mocą zaś tej radości wszystkie iskry Boże, w świecie rozsiane, przez soczewkę jego duszy rozpalone, zaczęły się budzić, otrząsać z drzemoty wiekowej. I falą złotą szemrząc zgodnie płynęły ku Jedynemu.
Święte Pismo Światowe mu się otworzyło. Zakon nie w zmurszałych księgach, nie w zapylonych wiekiem szafach spoczywał, ani w szkatułkach ludzkiej pamięci. Grał jak wichury, dzwonił wraz z wodami, płonął i wstrząsał światem jak gromy. Rozsnuwał rozłogi korzenia swego, wciskał się, nici i strugi ogniste wciągał i pochłaniał.
Przedstawia wieść, jak to oblicze Baal-Szema, jego jasne oczy prześwietlone były odtąd spokojną radością. A za tym uśmiechem, życzliwym dla wszelkiej istoty, gorzały tajemnice światowe, jak świece świąteczne za jasną brokatową zasłoną.
A z tego źródła, ze Skały Sokolskiej wodospad, radosnej jak woda i pokornej jak woda wiary i wiedzy się rozszumiał.
I dalej opowiada wieść, że blask, jakby od watry ogromnej, gorzał wonczas na wierchu Sokolim, z daleka widzialny. Od watry tej zapaliły się wkrótce inne wici, wieszczące radość. Na to wezwanie przebudziły się liczne dusze Jehudim, rodu czyniącego dzięki Jedynemu. Porzuciły myśl o swoim ja. Zapomniały nawet o udrękach. I oddając swe serce uświęceniu, w pochodzie ochoczym i w tanach szalonych witały Ją, świętą oblubienicę, radość jako radości niewinne dziecięta.
Tak burza radości na połoninie zielonej objawiona, przegnała wrogi duszy żydowskiej, wszelkiej duszy szukającej wiary bez skoku w nią: smutek, ponurość, wiedzę papierową. Ocknęli się ludzie, co w norach i miasteczkach od wieków zamurowali w nędzy i bogactwie — swą radość. W plemię, niby to rządzące się rozsądkiem, a nękane smutkiem, a jakby nie znające prawie dzieciństwa, wlało się, rozkołysało się jak morze, dzieciństwo radości z Bożej Wierchowiny.
Szybche-ha-Jekely.
Skąd płynie ta pieśń chwały dla niego? Kto opowiedział ją? Kto wyśpiewał?
Szeptały ją usta żydowskie wtajemniczone, nabożne. Usta tak wstrzemięźliwe w sprawach udręczeń wiary i zmagań wiary, jak gdyby mury i kamienie cmentarne, kryjące męczenników — szeptały. Zastanawiały się nad nią jasne głowy tych Żydów, którzy wprawdzie zajęci byli pilnie tysiącem spraw dnia, ale nagle, gdy szli znajomą, gwarną uliczką dane im było zobaczyć, że przepaść gorejąca przed nimi się rozwarła. Powiastowała o tym, na połoninie wysokiej, przy watrze, poważna gazdowska opowieść: odbija ona wszystko tak spokojnie, jak rozlana przestrzenność wodna Czeremoszu. Nic od siebie nie dodaje. Współczucie wyszeptuje jedynie w tonie opowieści podobnym smętkowi szemrzącej wody. Opowiadał o tym młody, wcześnie zgasły muzyk, który słyszał we wszystkim, a także i w tej opowieści duszę samej Wierchowiny objawioną. Miał to widzenie jakiejś istoty anioła ziemskiego. I słyszał tę organową duszę, wlewającą swe tony w dusze ludzi i stworzeń. A wszystkie istoty jako tony, struny i piszczałki tego wielkiego grania.
Tak to wnikając od lat najmłodszych w tę opowieść, nadsłuchując szczątków melodii wichrami rozbitej, łowiąc echa twych modłów po czarnohorskich pustkowiach rozsiane, a twe westchniena z kryształowej toni Waratynu wstające — znam ciebie, biały cieniu, Jekely, jak duszę bliską. I tak będę opowiadał, jakbym się z tobą przechadzał pod rękę, jakbym szedł w twe ślady, jakbym słyszał twe słowa, szepty serca twego, mój druhu, mój bracie — Jekely.

[Jekely, młody chasyd, mieszkający we wsi podolskiej, w stepie, za Dniestrem, marzy o tym, by udać się śladami mistrza Baal-Szem-Towa na Wierchowinę huculską, aby uciec od papierowej wiedzy o Bogu do bezpośredniego kontaktu z Bogiem.]

Wkrótce po ożenku młodziutkiego szesnastoletniego Jekely, umarł ojciec sterany chorobą i biedą. Pozostawił w spuściźnie synowi nakaz wyszeptany — świętej Abody, służby ofiarnej.
Toteż właśnie Aboda, ofiara i służba Imieniu Świętemu poprowadziła młodego Jekely, wiernego życzeniom ojca, lecz — jakby rzekły dusze tego świata — niedoświadczonego, biednego i zbyt młodego w niedostępne pustkowia i obszary górskie.
I tam dokonała się odpowiedź na to pytanie: — „Czymże jestem ja i czymże jest me życie, iż goreję pragnąc Ci nieść w ofierze mą krew i mój płomień“.
Rodzinne życie żydowskie jest pełne zaciszności w święceniu sabathu. Cała rodzina, w duchowej wspólnocie, odrywa się od ziemi i przenosi w wyższy świat, daleki od codzienności, pełen uroczystego nastroju i błogiej przytulności. A dla nieuprzedzonych, nie zaćmionych oczu widoczne, że niejeden święty ogień rozgorzał w takiej izdebce w sercu dzieciny. Ale ze śmiercią ojca i zaciszność tego świata znikła. Skończyły się także świętowania. Nie zjawiał się już chazan, śpiewak wędrowny, nie śpiewał i nie intonował śpiewów, nie odprawiano tańców radosnych, pełnych gorączki, na powitanie Jej, świętej Oblubienicy.
A Jekely i żona jego Rachela, dwoje dzieci żydowskich, pozostali sami na stepie, pozostawieni, osieroceni jak pisklęta z pokolenia łabędzi, ptaków wieszczych. Nie ogrzane, nie nauczone latać, niezdolne do obrony kwiliły zamiast śpiewać.
Najbliższa gmina żydowska była w Buczaczu i chęć-tęsknota do swoich, do wspólnej modlitwy żarliwej, wiodła czasem tamtędy Jekelego. Ten świat wydał mu się jednak jakby podziemne nory krecie. Duszne modlitwy, ciężkie westchnienia przesycały domy modlitw i wlokły się jak mokre mgły jesienne po ziemi. Nie wznosiły się w górę. Ludzie byli poprawni, poważni i rozumni, ale może zbyt rozumni i zbyt poprawni. Nie znali gorzenia. Oko wielkie życia nie spojrzało na nich, nie ogrzało ich.
Chłopi pańszczyźniani z okolicy, mocni, dorodni, dzielni, cierpliwi, byli życzliwi i zacni z sierotami. Nieraz z żałości dla słabej siły fizycznej Jekelego pomagali mu z własnej woli w pracy. Lecz na ich widok zdawało mu się, jakby ziemia, na której pracowali, zapomniała o tym jakie jest powołanie człowieka lub utopiła je w sobie czy skryła jak ziarno w swych czarnych skibach bezkresnych.
A panowie, piękni i dumni jakby jacyś bohaterowie z Biblii, na potężnych koniach z pysznymi orszakami wydali mu się tak twardzi i zimni, jakby Bóg dotąd nigdy nie odsłonił się ludzkości. Po śmierci ojca coraz bardziej obcy był mu ten świat.
Jekely w myśl rad czy nakazów swej nauki odbywał częste kąpiele i umywanie w rzece. Zanurzanie się w wodzie jest jakby wzorem dla oczyszczenia się ducha, dla uwolnienia ducha od zatkania pyłem smutku i ponurości. Po kąpieli odbywał wędrówki nad stromym brzegiem Dniestru wśród pól i łanów i gąszczy leszczyny. A te wędrówki brzegami Dniestru jeszcze inne miały dlań znaczenie. W żydostwie zakazane jest przypominanie o Bogu za pomocą obrazu. Zabronione jest utrwalanie oblicza spraw świętych. Ale Jekely nie miał świątyni, nie słyszał pieśni, ani muzyki. Więc z czasem z pomocą żony zbudował sobie mały szałas z gałęzi i liści, aby móc przebywać dłużej nad brzegiem rzeki. Aby szum fal przywodził mu ciągle na pamięć szum wielkiej fali — myśli Bożej. I tak pola, pagórki i niebiosa stały mu się świątynią. Szum Dniestru muzyką świąteczną, a mały szałas stallą do nabożeństwa i rozmyślań.
Siedząc tak lub przechadzając się oglądał na wiosnę wielkie siwe woły, jak powoli kołysząc się orały obrazy czarnoziemu. Patrzył z wysokiego, stromego i skalistego brzegu na wiosenne wylewy Dniestru, na potężnie buszujące fale bezkresne, jakby morze zatoką wdarło się aż tędy. I widział stoki pagórków zwrócone do słońca, zazielenione oziminą.
A daleko za tym morzem dniestrowym kontury i cienie gór — modre, tajemnicze.
Tam to właśnie niegdyś on, człowiek sprawiedliwy z duszą nieskalaną sprowadził ze światów, zapalił w sobie dążeniem ognistym — radość Bożą, którą dotąd ludzie tylko z dołu w wysokich sferach gwiaździstych, jako lutnię tęczową oglądali. A on dotknął jej strun gorejących i prądem tej pieśni wszystkie iskry Boże na wygnaniu tu światowym rozsypane powrotnym pędem zawrócił ku Niemu.
Jekely wiedział, że we wszystkich istotach jest myśl Boża — wiedział, że wspólna z ziemi prowadzi droga do serca świata. Jak inny młodzieniec, który naczytał się i rozmarzył czytaniem na zawsze, tak Jekely marzył o gorących skrzydłach Bożych. Już, już muskały go skrzydła gorące.
Lecz gdy patrzył na ludzi, znikał mu ten prąd Boży, znów czuł się sierotą światową.
Biegał na grób ojca, płakał, jęczał i wzywał go. O radę, o słowo, o znak błagał.
Dlaczego świat ludzi zamurowuje mu szumienie myśli Bożej? I jak tutaj jest możliwa Aboda?
Grób był cichy.
Jednak w polach uśmiechały mu się znów kłosy. Dosłuchiwał. Słyszał — wyraźnie — jak się kłaniały i śpiewały imieniu Bożemu. Chciał, by mu odsłoniły jak soki tajemnicze wielkiego korzenia w nie się sączyły. Aby i do niego mówiły trawy, szeptały coś. Ale jeszcze i sam korzeń świata płomienny wysoko gdzieś jak tęcza był rozwieszony. I w sercu jeszcze nie gorzały rozłogi lub nici z sieci tego korzenia.
Żona jego było to jeszcze dziecko prawie, o dużych ciemnych głębokich wylęknionych, smutnych i poważnych oczach. Jego smutek i jej się udzielał. Był zdziwiony, gdy zapytała go wstydliwie z żałością i czułością: — Co ci jest, Jekely? Ale nie tłumaczył jej. Nie pomyślał, by mogła coś pojąć. Za młoda, za malutka, by ją tak wielkim smutkiem martwić. Odpowiedział tylko: — Wiesz, Rachelko, od kiedy ojciec odszedł, nie widziałem ludzi pobożnych, ludzi pokornych. Trzeba iść szukać! Za starzy tu ludzie, za stary świat ludzki. Stary i zimny. Ziemi gorącej nam potrzeba.
Rachelka spojrzała na niego z uśmiechem podnosząc duże rzęsy i ujęła nabożnie jego głowę w małe i delikatne, ale już spracowane ręce. Czułość jej była jakby ton cytry, gdzie za każdym dźwiękiem czai się łkanie. Czyż jest na świecie taka czułość, pełna muzyki cytrowej — czułość zacnych niewiast żydowskich? Oczy jej wyrażały gotowość. Pojedzie gdziekolwiek za nim, by szukać tych ludzi nabożnych i tej ziemi gorącej. Myślała, że może chodzi o ziemię świętą, Erec Izrael, daleko za morzami położoną.
Ale tego spojrzenia nie widział już nawet Jekely, zwrócony ku sobie, szukający płomienia Bożego. W tajemnicy przed tym dzieckiem płakał potem gorzko.
I znów raz poszedł nad brzeg Dniestru rozpamiętywać muzykę dniestrową. Znów słuchał czy słychać w nim poszum tego wielkiego tętna krwi-żywicy, co płynie we wszystkich istotach. Jak płynie poprzez muzykę, jak śpiewa ten chór niewyczerpany, z siebie biorący początek i ujście w sobie znajdujący. Wyobrażał sobie posady Tory jakby granitowe fundamenty świata. Znał przecież na pamięć całe teksty: psalmów i pieśni nad pieśniami, jakby całe kaskady źródeł górskich i zawiłe sploty ciasno namyślone z Talmudu i Kabały, jakby tony uroczyste z głębin niebieskich grające. Chciał, [by] płynęły mu tutaj one wszystkie, jakby je odczytywał nie z pamięci, lecz falami mówione i grane falą słyszał, śpiewane w tych wielkich chórach fal światowych.
Było raniutko. Dalej na wschodzie nad falą dniestrową ze stepów powoli dźwigało się czerwone, wielkie słońce. A w dole przez falę Dniestru przedzierał się na małej tratwie jakiś człowiek w czerwonym ubraniu, które jaskrawiło się od czerwieni słońca. Gdy słońce weszło na nieboskłon, człowiek ten ukląkł na tratwie, zdjął kapelusz i patrzył w słońce. Siwe, bardzo długie włosy spływały na ubranie czerwone, a człowiek uśmiechał się do słońca i szeptał coś, jakby z zaufaniem przemawiał do starego druha.
Zbliżył się starzec. Jekely zdziwił się mimo woli, że tak stary człowiek ma tak łagodny i dziecięcy wyraz twarzy. Może pierwszy raz usłyszał tę samą śpiewkę radości na jego twarzy, której szukał.
Ten starzec był pierwszym górskim gazdą, jakiego poznał Jekely. Domyślił się tego od razu, gdy zobaczył olbrzymi pas skórzany, zdobiony, gurt potężny, opasujący cały tułów aż pod ramiona. Wieść przedstawia, iż mistrz nosił taki pas, kiedy czekał w górach na słowo objawienia.
Starzec skoczył rześko na brzeg i zbliżył się ku Jekelemu, pochwalił Boga, uśmiechnął się łaskawie i z prostotą. Zapytał go o drogę do jaru Złotego Potoku. Droga szła jarami zalesionymi i łatwo było zbłądzić. Powiedział też od razu, że idzie do znajomego dziada po nasiona, a niesie zioła i korzenie lecznicze z gór dalekich.
— Ot co tam widnieją — ukazał na nieboskłonie modre zarysy gór.
Szli razem potem jarami;
— A jakiej ty wiary jesteś, młodzieniaszku? — zagadnął go staruch wierchowiński. — Coś jakby jakiejś miękkiej. Nie widziałem jeszcze takiego.
— Żydowskiej, odparł Jekely, nieco zdziwiony pytaniem.
— Ej, widzisz synku, jaki głupiec stary ze mnie, nieukij. A ja myślałem, że żydowie to wiara niedobra, ludzie ostrzy, twardzi, i do napaści na chrześcijanina łakomi. Tak u nas mówią niektórzy za górą, w Jasienowie. A jakże! A ty jak syn rodzony drogę mi wskazujesz. Prawda, że zajeżdżają do nas Żydzi, co to opryszkom-junakom proch i kule przywożą, a czasem palenkę i mówią też, że ludzie to usłużni, nieźli, ale ja ich z rodu nie widziałem. I inaczej to oni ubrani, jak słychać.
Staruch mówił dobrotliwie i serdecznie, patrzył jasnymi oczyma.
Młody Jekely mimo woli z początku jakby nieco pobłażliwie patrzył na niego, tak jakby on był stary, a tamten młody. Lecz dziwił się sam sobie, gdy patrzył na tego, którego może wypadało nazwać obcym i niewiernym.
Lecz jemu czasem się zdawało, jakby to ojciec doń przemawiał. Bo tylko ojciec tak łaskawie na niego spoglądał, jak ten ogromny starzec, gazda wierchowiński.
I tak spłynęły jak nieoczekiwany promień z szarego ołowianego nieba — fale życzliwości i współczucia pomiędzy młodzieniaszkiem chasydzkim a krzepkim starym Sztefankiem Wasylukiem z Hołów za Czeremoszem.
A kiedy przyszli do osady szczerze i głośno podziwiał szyby u okien:
— Patrzcie, ludzie Boży — to jest oko! całkiem dokładne oko, oko stworzenia żywego. Bożeczku święty, gdyby to u nas zrobić coś takiego, dałbym za to owieczkę, krówkę albo i chatę. To cud prawdziwy.
Jekely zarabiał co jakiś czas na życie jako szklarz wędrowny. Na malutkim i lekkim wózeczku, zdolnym prześliznąć się przez każde bezdroże i przejechać wąziutką polną czy leśną drożyną, ciągnionym przez starego lecz malutkiego konika, zwanego „Braciszkiem“, objeżdżał całą okolicę co wiosny i co jesieni. „Braciszek“ był dobrze doglądany i lepiej żywiony niż sam gospodarz. Znał sam wszystkie drogi w okolicy, nie potrzebował kierownictwa. Dawniej jeździł nim ojciec, a później Jekely wioząc otulone słomą, sianem szklane płyty i zaopatrując całą okolicę w szyby.
Wasyluk dowiedziawszy się o tym zaczął zapraszać gościnnie i serdecznie, aby Jekely udał się z nim w góry, opisując mu od razu dokładnie i szczegółowo całą drogę.
— Toż to ludzie cudować się będą i dadzą ci co zechcesz.
Tego ucho Jekely, zwrócone ku innym głosom, nawet nie słyszało. Ale stanął przed nim obraz tych modrych gór, lasy ogromne, tajemnicze, jakby usłyszał szum wód radosny. O tym wszystkim zdążył mu opowiedzieć gawędliwy staruch.
A z serca wyleciał blask tęskny, wspomnienie Bal-Szema i jak cień orlich skrzydeł mignął nad tym obrazem-widzeniem.
Jekely rozmyślał z lękiem nad tym, co by mógł robić tam, gdzie nie ma Żydów, nie ma czystego pokarmu, gdzie nie ma bożnicy, nie ma Tory, nie ma cmentarzy — wśród niewiernego ludu? Gdzie trzeba broń mieć ciągle w pogotowiu przeciw dzikim zwierzętom, przeciw rozbójnikom.
Ale dalej rozmyślając sam sobie się dziwił, jak mógł nazwać tak żywy kruszec Boży, którego ten stareńki był świadectwem! I zdawało mu się, że to nie on tak powiedział, lecz jakiś i swój i obcy głos w nim! Lecz ten głos tak myślał — przecież nie byli nabożni — słyszę w nim modlitwę, która musi być w łanie zboża. Bo ten staruch modli się jak ten łan zboża i widzi w słońcu brata starszego, wielką iskrę Bożą.
Ale gdy zaczął rozmyślać o górach, uświadomił sobie jak bardzo nie uzbrojony, nie przygotowany był do takiej wędrówki i jak bardzo wiele mu brakowało do Świętej Abody. I istotnie. Każdy młody góral, każdy chłopczyna u gazdy w połoninach, władający wyrobionym sprężystym, krzepkim i radosnym ciałem, umiejący obchodzić się z bronią, znający dokładnie ślady i obyczaje dzikiego zwierza, czytający ze śladów na drzewach, trawach i płajach, rozumiejący co wieści szum wiatru i szum rzeki — znający się na chmurach — miał jakby w zapasie cały aparat obrony i ataku. W porównaniu z nim Jekely był jak małe dziecię albo jak kaleka: mógł się przelęknąć czegoś błahego, a zlekceważyć największe niebezpieczeństwo.
Jego bowiem spostrzeżenia, jego rozmyślania do innego związku się odnosiły. I on nadsłuchiwał, patrzył i oglądał. Ale w rzece, w skałach, roślinach i chmurach — nie szukał związku ze światem. Szukał tylko jakie jest w nich potwierdzenie Głosu przedwiecznego, jaki ślad Jego pracy, obecności i działania, jaki znak i drogowskaz ku Niemu wiodący. Co prawda także jaka jest odrębna droga każdej istoty ku Niemu. I dlatego może, jak każdy człowiek religijny, taki, który całą duszą się oddaje wieczności, musiał czekać aż płomień Abody rozgorzeje do tego stopnia, iż gotów będzie, bezbronny przejdzie bez lęku wśród największej nawet grozy, której by nie zniosło najbardziej nieustraszone dziecię tego świata.
I właśnie spotkanie z Wasylukiem przyszło w czasie, kiedy Jekely odprawiał długie posty, cierpiał i płakał i męczył się czekając na wezwanie, na znak przez dopełnienie bezmiernej gotowości do świętej Abody.
Aż, wkrótce potem, gdy dusza jego jak nurek zatopiła się brnąc i wlokąc się przez morskie głębie snu, z trudem rozsuwając ciężkie olbrzymie słupy i ściany fal — zjawiła się wieść błogosławiona.
A sen miał taki: leżał jak gdyby nad brzegiem Dniestru i spoglądał w kłębowiska i zwały chmur tłoczące się i uderzające na się wzajemnie. A były to — tak mu coś rzekło — fale Giłgułu. Wędrówki duchów i ludów na niebie i na ziemiach tak grzmiały i dudniły wraz z falami Dniestru.
Ale — pomyślał we śnie — czy ja to wszystko oglądam? Czy Ktoś przez moje oko ogląda?
I wtedy wielkie radosne potwierdzenie objawiło się — przepełnione błogością przeżywanie nowego życia.
Jak wytrysk nasienia słonecznego, jak długi strzelisty miecz światła, u dołu ostry a rozszerzający się ku górze — ukazał się cherubin pytając szeptem wewnątrz głowy słyszanym: — „Gorejesz? Pragniesz mi nieść w ofierze swą krew i swój płomień?“ Rozpiął wielką tęczę na niebie. A tęcza jak strzała pędziła i wskazywała na modre szczyty. Tamtędy prowadziła Świętą Abodę.
Budząc się czuł, że wstaje z niemal obłąkaniem z bezdna, spod brzemienia fal światowych, brzemienia nie do zniesienia dla biednego kruchego czerepu ludzkiego. Nie mógł dłużej rozmyślać o tym. Jakby na rozkaz, jakby na wezwanie watry z góry Sokolej pospieszył w góry.
Przedtem paliła go gorączka i wszystkie strachy, skrupuły, zastrzeżenia.
Każdy strach jak łuska na wyzdrowiałym ciele po ustąpieniu gorączki odpadał łatwo i nawet przyjemnie. Jedzenie nieczyste? Będzie jadł [mchy] ziemne i las. Życie osiąga [na pewno], że w każdej chwili jest w ręku Boga. Tora? Tu najważniejsze potoki na wiosnę. Cmentarz? Las bukowy karpacki tworzy katedry swoistego, pogodnie radosnego nabożeństwa.

Rozmowa z Reb Aronem

Aron uśmiechał się pobłażliwie, Jekely zdawało się nawet, że pogardliwie:
— Czyż Beszt jest w jakichś lasach, drzewach, patykach i glinie? Taki las, czy taki las, to nie wszystko jedno? Każdy las zresztą jest dziki, jest straszny. Beszt jest w duchu. A odbicie ducha jest w tym, co zapisali już rówieśnicy, co jeszcze napiszą, co przekazują. Nie do Jasienowa idź, Jingełe, tylko do Międzyborza, a nawet daleko na północ, do Witebska. Tam są ludzie, co słyszeli na własne uszy, widzieli na własne oczy, o każdej rzeczy ci powiedzą, do każdego kroku w życiu będziesz miał wskazówkę i regułę.
— Zatem tak samo jak przedtem w miastach, trzeba siedzieć blisko rabina. Czyż Bożej swobody, miłości, która zewsząd płynie, która do najniższego, do dziecka więcej niż do innego spływa, nie objawił nam Beszt? Znów papiery, znów izdebki, znów Beth-hamidrasz?
Aron zniecierpliwił się lekko:
— Ależ, młody jesteś, Jekely! Przecież nie w tym rzecz. Czy w izdebce czy w więzieniu, to obojętnie. Chodzi o duchową naukę, o skupienie i żar.
Jekely: — W opowiadaniu o ścieżkach, które wskazuje naprzód mędrzec, a potem anioł gniewu na rozstaju, Nachman wymienia prostą drogę do miejsca Światła wiecznego, następnie drogi błotniste i wreszcie drogi ognia. Kończą się one żarem bezprzestrzennym.
Aron: — Czy w izdebce, z której nie ma odpływu, nie może być żar bezprzestrzenny? Przestrzeń to odpływ i przypływ. Co ma przestrzeń do ducha? Im mniej nawet przestrzeni, im bardziej się kurczy, tym mocniej w głąb duch się pręży. Chyba może tylko tyle, że w górach spokojniej i że nie przeszkadza, ot, nie ma hałasu.
Jekely: — Jakżeż to, Reb Aronie! To w księgach jest wszystko? W księgach zapisanych przez ludzi? A czy oni na pewno dobrze zrozumieli Beszta? A jeśli jest dostęp do ksiąg napisanych przez Kogoś Innego?
Reb Aron spoważniał.
— Nie widać tego po tobie, chłopcze, na pierwszy rzut oka, ale wynikałoby — gdyby tak wnioskować spokojnie — że jesteś zarozumiały. A czy ty zrozumiesz lepiej księgi owe niż przyjaciele i uczniowie Beszta zrozumieli jego słowa? I po cóż byłby Beszt, po co cierpiał i męczył się po górach i pustyniach dzikich, gdyby każdy miał dostęp do innych ksiąg? Cadyk sam szuka swej drogi, daje drogę i prawo, jest równocześnie Mojżeszem. A ty chciałbyś, by cadyk był Mesjaszem, by odtąd wszyscy sami znajdowali drogę. Czy może sam jesteś tak wielki jak Beszt, czy większy! Ha-ha! Swoboda! Naprzód jest granica, naprzód tama, a miłość i swoboda sama w nie wpłynie. Prawdziwa swoboda jak morze, gdyż ma brzegi.
Jekely trochę zawstydził się. Rozmowa stała się trudniejsza. Nie chciał się przyznać, że...
W rzeczywistości chciał się wyspowiadać przed nim, zanim uda się w góry, ale on widocznie nie dostrzegł tego. A może był przeciwnikiem spowiedzi.
— Ja tak myślałem: jeśli melodia przypomina mi moją matkę, to i melodia gór, śpiew wody uprzytomni mi słowa Beszta. Otworzy wszystkie wrota duszy. Ułatwi —
Przeciw temu ostatecznie Reb Aron nic nie miał.
— No tak, jeśli człowiek nie potrafi się skupić, jeśli w swojej izdebce nie umie zespolić ducha, niech idzie w góry. Jeśli go tam nie będą straszyć wilki, rozbójnicy i straszny, straszny las.
Reb Aron powiada:
— My praktyczni mniej lub więcej ludzie ruszamy się, bo musimy. Ale mędrcowi po co to? Im mniej przestrzeni tym więcej przestrzeni dla duszy. —
Jekely: — Powiadasz, że las jest straszny. A powiedz mi jeszcze, czy las dużo szkód wyrządził Żydom? Czy gdy było co kiedy krwawego, strasznego lub poniżającego choćby — czy było to w lesie, w samotności? Winniśmy właściwie więcej ufności lasowi.
Aron: — Nie rozumiesz. W skupieniu ludzkim człowiek bezpieczniej się czuje. Gdy myśli, że choćby może bać się razem, już mu lepiej. Nie szaleje z nieświadomości, z niepewności. Nie budzi się w obliczu nagłego niebezpieczeństwa jakby z pożarem nad głową. Jest na straży.
Jekely: — Nic nie słyszałem, by to komu pomogło. I wiem z dziejów nie tak dawnych, z dziejów przed Besztem, że im więcej się skupiali, tym większe były rzezie i zniszczenie, tym większe pokusy do rzezi dla przeróżnych zbójów i wrogów. To jest szaleństwo ludzi trzeźwych a tchórzliwych, że lecą prosto w paszczę niebezpieczeństwu, gdy chcą się chronić. Gdy są na straży niby to, jak powiadasz, byle czyj okrzyk we śnie, jak iskra zapala to szaleństwo strachu. Bierzmy więc trzeźwo: Czy byłoby się to stało, wszystko, choć setna część tego, gdybyśmy osiedli gdzieś w lasach. Trzeźwo — chyba, że uważasz, iż trzeźwość to ciągła bojaźń.
Aron: — Młody człowieku, mówisz nie tylko jak młody, ale jak młody goj. Za wiele wiesz po czemu łokieć, a raczej po czemu kijaszek. Bo cóż znaczy trzeźwość u ciebie —
Jekely: — Trzeźwość to głowa jasna, bez lęku.
I jeszcze Jekely:
— Dopóki człowiek nie zanurzy się w ciemność, nie otrze się o strach, dla próby, to on w więzieniu, zaryglowany od Boga. Nic nie wie, jak koń, co wciąż w stajni, któremu wszystko znane — żłób, siano, legowisko — nie ma się czego spłoszyć. Dopiero na ścieżkach ciemnych, gdy jest całkiem sam — zobaczymy, co widzi: strach, brak ludzi, brak domu — czy Boga.
Aron: — Po co człowiek ma się pchać do ciemności? Cóż tam jest? Dół, w który wpadnie — pień, o który rozbije oko — pies, który go ukąsi, albo przestraszy — zbój, co go pociągnie pałką po głowie.
Jekely: — Tam jest taki kąt, w którym zobaczy, że jest sam.

Przed pójściem w góry, w Kosowie

Stary woźnica: — Śmiać się musisz, i szyderstwa naucz się. A potem, uśmiechem —
Jekely: — W tak poważną wędrówkę?
Stary woźnica: — Gdzie tam życie ludzkie jest kiedy poważne! A jak poważne, to już śmierć. To śmierć go ponad te śmieciuszki i drobiazgi — wynosi.
Rabin: Można tak u furmanów, ale nie u uczonych.
Stary woźnica: — Recht! Rebeleben. Rabinów i śmierć nie wynosi.

Braciszek

Gdy wyjechali ponad puszczę za Kosowem, Braciszek parskał jakby orzeźwiony powietrzem. Ale także szczurzył uszy, gdy dochodziły go jakieś powiewy czy zapachy i poszepty z puszczy. Potem gdy droga zaczęła się piąć stromiznami na Bukowiec, zdziwiony stawał, jakby pytał gospodarza: — Czy tu nie zaszła pomyłka? Lecz jako że znał Jekely od dziecka, wiedział, że wszystko dobrze i poważnie myśli, uspokojony ciągnął powoli dalej wózeczek, a Rachela i Jekely gorliwie i radośnie pomagali mu. Jechali nie drogą, którą teraz wchodzi w Waratyn po przejściu przełęczy za starą ścieżką cłową. Tych jeszcze wtedy nie było. Jechali starym, prastarym granicznym płajem, którym przed wiekami słowiańskie plemiona na Bałkan się przeciskały, którym może przechodzili wojowniczy Gotowie i pasterze Dakowie, wysoko ponad granicę lasu — nad puszczę — wzniesionym. Gdy zbliżyli się do szczytu Bukowca, powitały ich gromady prastarych buków potężnych jak kolumny, i arkady i łuki tumów i bożnic — jakiegoś stylu, którego dotąd nie było jeszcze w dziejach. W pustkowiu tym tryskały przy wąskiej kamienistej dróżce źródełka ujęte w rynienki z krzyżem jordanowym, znakiem święcenia wody. Jakieś zacne dusze, mające co prawda jak zawsze w naszych górach, dużo czasu, wystrugały te rynienki — dla przechodniów z prośbą o „prosty-Bih“, o przebaczenie grzechów — by wdzięczne westchnienie strudzonych wędrowców zawsze na nich spływało.
A naokoło rozpościerał się zdumionym oczom żydowskich dzieci istny raj, ogrójec stworzenia. Pokonawszy strach cielesny radośnie gotowi do świętej służby-ofiary, oboje chłonęli potęgę Bożych puszcz i pogodę złotych bezkresnych połonin. Patrzyli na Ihrec od strony północno-zachodniej, na połoniny od strony Riczki, na Pisany Kamień — na te szczyty święte, które słuchacze nasi poznali w ciągu naszego bajania — i skłonni byli wołać je jak znajome duchy, nazywać je imionami drogimi, jedynymi z kraju świętych. To jest góra Hebron, ciemna i zielona, wskazywał na Ihrec, a tamto góra Synaj wskazując na Synyci ze skałami, a tamta Nebo — patrząc ku Pisanemu Kamieniowi. A tam daleko to chyba Ararat, ogromny w mgłach postrzępionych, na którego szczycie w czasie potopu światowego korab Noego się zatrzymał — ukazując na Czarnohorę — marzył głośno Jekely, a myśl i czucie Racheli płynęło jak pieśń z instrumentu ręką mistrza wyzwolona: — Witajcie, góry święte, dzieci naszych ojczyzno! Byli tu jak Adam i Ewa, wolni od uczucia grzechu — rozśpiewani pieśnią nad pieśniami, poza życiem, na początku życia.
Tak stali na przełęczy jak na dziale dwóch światów. Tam jest kraj naszej ofiary — Abody, ale tam kraj przyszłości. Tam księga światowa. Tam pokarm-manna.
Turkot wózka rozlegał się echem po puszczach i głośno sygnalizował z daleka ich zbliżanie się, gdy zaczęli zjeżdżać granią Bukowca — nagle cicho jak duchy nie wiadomo skąd pojawiły się na drodze dwie rosłe postacie. W wysokich kapeluszach strojnych w pióra sokole i otoczonych blachą mosiężną jakby hetmani, w skórzanych wysokich pasach i z mosiężną blachą szeroką na piersi. Na plecach mieli zdobione strzelby ogromne, za pasami mieli różną broń, a w rękach ciężkie mosiężne toporzyska. Stali wyprostowani i spokojni. Byli to opryszkowie.
Lecz śmiałe i groźne twarze ich były jakby zdziwione, a nawet nieco drwiące, gdy zobaczyli młodocianych wędrowców z malutkim wózeczkiem. Jekelemu, gdy zobaczył ich, zaświeciły się oczy: — Bracia, bohaterowie mocni, lwy, witajcie! — zawołał wyciągając do nich dłonie serdecznie. — Ze światłem przychodzę do was. Do wszystkich chat dam własnymi rękami światło słoneczne i do dusz z takimże światłem, a każdemu jego twarz ukażę.
Wskazywał na wózek wypełniony szybami. Lecz widocznie jeszcze im nic nie wytłumaczył.
— A ciebie kto tędy skierował, chłopcze? — zapytał chłodno i badawczo opryszek z twarzą pokrytą bliznami i wykrzywioną jak zawsze w uśmiech przylepiony do twarzy.
— On — jedyny święty wiekuisty pozwolił mi pójść i dał mi siłę.
Opryszki spojrzeli na siebie i na niego uważnie i jakby z lękiem, a potem litośnie i życzliwie. Rachela drżała, ale twarz Jekely płonęła zachwytem. Patrzył na nich serdecznie.
— To wieszczun wędrowny biedaszka, wróżbita jakiś sierocy. Ale po co to dziewczątko z tobą, bratczyku?
— To Rachela, którą prawo święte i ojciec mój dał mi za żonę.
Wyjaśniło się wreszcie, że drogę wskazał mu stary Wasyluk. Radość zjawiła się na twarzy opryszków. Wiedzieli już, że ma przyjść w góry chłopiec sierota żydowski, który umie szyby wstawiać i ma lusterka, a przy tym leczy ludzi na odległość samą myślą. Tak Wasyluk na chramie przy cerkwi opowiadał.
I zbójnicy, dumni i wyniośli z gościnnością i serdecznością odprowadzili niezwykłych gości w dół ku Waratynowi, wypytując jak dzieci o wszystko co tylko było można.
Po drodze na polance poniżej Pisanego Kamienia, poniżej grobowca Wielitów zebrało się całe sławne towarzystwo opryszków. Z początku patrzono z lękiem przed rzekomym czarownikiem żydowskim, ale gdy zobaczyli te bezbronne dzieci z małym miniaturowym wózeczkiem i konikiem i gdy Rachela rozdała małe zwierciadełka i kołacze żydowskie, serdeczność ich nie znała granic. Kładli im na wóz kożuchy i liżnyki pyszne włochate. Byli tacy, co chcieli darować strzelby, a Jekely poczuł się chłopczyną jakim był i żałośnie i śmiejąc się wymawiał się od tych podarków, z którymi nie wiedział co robić.
Gdy wieczór przyszedł, opryszki przy muzyce skrzypiec, cymbałów i fłojery naprzód śpiewali pieśni o Wielitach i Doboszu, a potem puścili się w tany podnosząc topory i wirując zamaszyście.
A Rachela i Jekely siedzieli na grubych liżnykach wśród traw i nie wiedzieli na jakim są świecie. A Braciszek tarzał się w wysokich trawach i patrzał na nich mrużąc oczy z zadowoleniem. Z dziecinną ciekawością i serdecznością właściwą górom witano ich potem wszędzie. I Czeremosz ich witał jakoś dziwnie: boleśnie i radośnie. I wieść powiada, że zbudowano im chatę i złożono się, aby mieli chudobę, a Jekely z rozczuleniem i wdzięcznością rozrywał się i wspinał się po górach i połoninach i Słoneczku Bożemu dawał dostęp do chat — wstawiał szyby.
A przy tym, tak mu się zdawało, otworzyły mu się zasady świętej służby w tym nowym, dzikim i dziecinnym świecie. I jak opowiadają święte podania, iż z każdego czynu zbożnego rodzi się duch anielski, tak jego pragnieniem było, aby praca jego zawsze jeszcze zrodziła poczęcie duchowe. I tak jeszcze zaczął myśleć, że ród jego, naród dzięki Panu czyniący — nie dlatego jest wybrany, aby mu miało być lepiej na świecie, aby miał prawo wywyższać się, pogardzać kimkolwiek. Nawet przeciwnie, może mu gorzej ma być, może pokorniejszy być musi, bo to jest ofiarą za to, iż wielkie posłanie jest jego udziałem i to jest wybranie jego: iż są wysłańcami Jedynego do ludów tej ziemi dla ich podniesienia i uświęcenia.
Co to znaczy być Żydem, jaka myśl Przedwiecznego, tutaj dopiero sobie uświadomił: z ofiary siebie i swej duszy być pracownikiem w pierwszym szeregu każdej myśli i pracy nowej, doniosłej i skromnej dla człowieczeństwa.
A jego zadanie: ten kruszec Boży, te dzieci wierchowiny w dzieci Boże przemienić. Iskry Boże są wszędzie, w różnym napięciu. Są uśpione — dusza oświecona, zbudzona może je zbudzić. Więc grają w lasach, obłokach i szczytach. Ten świat nie tylko odbity w naszej duszy jest piękny. Byleby go tylko zbudzić, będzie współgrać i śpiewać będzie duszy zbudzonej. Nauka jego jak mało która pozwalała mu szukać i znaleźć skarb radości w ludziach, zwierzętach, drzewach czy trawach. A także skarb potęgi przyrody jako kruszec święty. I tam gdzie najwięcej jest odrębności, gdzie każdy twór jest sobą, tam najpotężniejszą harmonię można zestroić — największą pieśń zagrać z tonów powracających ku Niemu, mimo iż nie zestrajających się w jedno. Każda bowiem dusza stoi przed Jedynym we wspaniałości swej jedyności. Tak uczyła wzniosła nauka przed tylu laty, gdy dumny świat ludów mądrych, oświeconych i uczonych nie wiedział nawet o jej istnieniu.
Lecz nauka wróciła do izdebki. W skupieniu duchowym wiernych wyczarowała cadyków-wieszczów, którzy wspólnie z akordami dusz wierzących i modlących wprost z małej niskiej izdebki osiągali sfery harmoniami widzeń — przebywali w jasnościach światów niebieskich wśród gorzenia Hidlabutu.
Jednak usunęli się od wielkiego krążenia krwi — porzucili pokorną Abodę — zawracającą iskry z wszechświatów ku Niemu.
Jekely nie powrócił ze świata do izdebki. Lecz poszedł w nowy dziewiczy świat.
I w tym świecie gdzie osiedle od osiedla tak daleko, gdzie człowiek człowiekowi tak miły i tak straszny stać się może — odczuł jakby więcej świętą tajemniczość każdej istoty ludzkiej — tak może właśnie jak to było intencją jego nauki — w tych górach i z samotności poczętej.
Jekely osiadł w Jasienowie, lecz zaprzyjaźnił się z całymi górami. Przede wszystkim chodził do Wasyluka do Hołów. Stary Wasyluk zaś brał go ze sobą daleko na połoniny lub na węgierski bok. Chodzili tym odwiecznym gościńcem szczytowym, zwanym płajem. Po drodze zachodzili na Babę Lodową, gdzie główną siedzibę miał Dmytro, sławny hetman opryszków. Wszyscy Jekelego nie tylko lubili, lecz także szanowali i odnosili się ze względami jako do istoty delikatnej, a czcili jego mądrość i wierzyli w skuteczność jego modłów. Nikt mu nie śmiał zamącić jego samotności, gdy oddawał się modłom.

Jekely na Hołowach

Gdy przyszedł Jekely po raz pierwszy na Hołowy, zobaczył na polach wśród lasu widowisko.
Wokół starego człowieka tłoczyły się krowy i cielęta. Było ich coś ponad setkę. Był to Sztefanko[51] ze swą chudobą.
Sztefanko nie karmił bydła ani nie poił. Rozmawiał z krowami. Spośród kotłowiska chudoby siwe oczy Sztefanka świeciły z daleka. Dokąd zwróciły się, przyciągały chudobę. Do tych oczu błyszczących pchała się wszystka marżyna. Sztefanko uspokoił czasem cielę słowem, by się nie tłoczyło zanadto. Naprzód tedy dopuszczał do siebie cielęta i jałówki. Brał je pod brodę. Przecierał czasem listkiem zaspane oczy cieląt i dziewczęce, zamglone jałówek. Krowy niecierpliwie wyciągały głowy. Za podniesieniem ręki zatrzymywały się. Później podchodziły i krowy spokojnie w porządku. Naokoło nie było widać żadnego najmity. Jekely usiadł wśród leszczyn. Miał co oglądać. Po czym Sztefanko ukląkł wśród chudoby i modlił się.
Nie było go widać. Jekely słyszał tylko słowa modłów.
— Boże Słoneczko święte z jasnego tronu, daj by ta chudoba była zdrowa, bezpieczna, wesoła. Na wszystkich dróżkach, na wszystkich płaiczkach, na wodach na chodach, na wszystkich pastwiskach. — Błogosław tę Bożą mannę, Bożą rosiczkę.
Chudoba rozchodziła się powoli.

Sztefanko opowiadał później Jekelemu, że był wcale grzeszny w młodości. Wszystko zdaje się przez oczy. I żeby uciekała która dziewczyna kiedy. Ale gdzie tam. Stała jak urzeczona. Trafią się takie oczy, co sieją grzech. Kto wie, a może dobrze robią ci lirnicy, co dzieciom już wyjmują oczy. Tym grzeszniejszy grzech taki, że nikt się nie przyzna do grzechu.
Jekely myślał o tym inaczej. Ale nie opowiadał tajemniczej nauki (że gdzie radość, tam nie ma grzechu).

Rozmowa Jekely ze Sztefankiem Wasylukowym

— Powiedz mi synku — pytał Sztefanko — czemu wasza wiara Żydzi są biedni. Czy nie lubicie majątków, czy nie dają wam, odbierają i dlatego nie chcecie się bogacić?
Jekely uśmiechnął się —
— Ojcze, Żydzi wcale nie są biedni. Najbogatsi, pieniężni głowacze to Żydzi, bo niegłupi. Ale przecie Bóg tego nie chce i nasz Beszt to wiedział. My wierni jeszcze jesteśmy biedni, bo pokorni. Nie pokora wobec ludzi, bogacze są od nas pokorniejsi, potrzebują ludzi, nieraz machają przed nimi ogonem, jak psy, jeszcze jak! Boją się utracić, chcą wszystko sprzedać za pieniądze. My pokorni wobec Boga...


∗             ∗

Gdy zobaczył Dmytra Wasylukowego, przypomniał sobie żywo wielkie powiedzenie mistrza, że im większy człowiek, tym silniejsze, tym potężniejsze ma popędy. To dziecię wiekowej cieplarni żydowskiej, gdy wyszło na słońce, tym bardziej chłonęło promienie słoneczne, odbite, wielkiego świata. Jekely choć młodzieniaszek z powodu słabości fizycznej był na tyle pokorny, oddany duchowo swej nauce, że nie odczuwał wyższości, którą tym bardziej starałby się uprzytomnić sobie młodzian słaby w stosunku do udałego, zdrowego i lotnego jak ptak Dmytra.
Podziwiał szczerze jak rzeźbę doskonałą tego smukłego, wysokiego, młodego męża o złotych kędziorach, zdolnego dogonić łanię. Dmytro nigdy nie chodził, zawsze biegał, zawsze latał, a z roześmianej twarzy i patrzących sercem oczu wszystko inne dobre można było odczytać, tylko nie to, że jest watażką zbójników. A jego napady na kasy cesarskie i na skarbce węgierskie były wynikiem dowcipu i szaleńczej odwagi. Nie słychać, aby Wasyluk kiedy w czasie tych napadów kogo zarąbał, aby komu krzywdę wyrządził. Ale powiadano, iż miał ogromne pieniądze, z którymi nie wiedział co robić, kazał sobie tylko przynosić różne instrumenty muzyczne. I siedząc na Lodowej wyśpiewywał pieśni i układał-roił w swej głowie różne pieśni, a potem zaproszony na zabawę do pobratymców wzbudzał zachwyt u słuchaczy.

Jekely w poszukiwaniu ksiąg

[Wieść podaje, że skarby Dobosza leżą ukryte w tajemnej pieczarze, a wśród złota i srebra, którego tam pełno, znajduje się również Gołębia Księga Baal Szema, którą powierzył on Doboszowi do przechowania.
Prawdziwą tę księgę Baal Szem czytywał karta za kartą przewracając codziennie jedną, podczas gdy inni potrzebują całego żywota na odczytanie takiej jednej karty.]

Nocą, rzucając wzdłuż skalnej omszonej ścieżki na prawo i na lewo zastawy i ochrony poszli szukać księgi w skałach — Dmytro i Jekely. Najwięcej ciągnął ich jakiś płacz dziecinny z głębi jaru.
Dmytro domyślił się, że to któraś z dusz głodujących. Rzucił jej garść ziarna w przepaść. Płacz ucichł.
Jekely powiedział cicho:
— Gdybym nie miał powołania, każdy krok roztrząsłby mnie ze strachu.
Ciemności były bez szarości, bez jednej smugi mniej czarnej.
Dopiero gdy ścieżka się skończyła i przybyli do gładkiej, wysokiej skały, dwa wielkie słupy ukazały się po prawej ręce w wolnej szarawej przestrzeni. Czekały aż któryś ze śmiałków przelęknie się. Wtedy — tak opowiadano — padają nań, miażdżą, potem znów się podnoszą.
Dmytro zapukał do skały trzy razy. Spętany głos wydarł się ze skały:
— Kto jesteście? Jeszcze nie czas.
Jekely wypowiedział słowo.
Padło w przepaść i poszło burzą po lasach w dole: Rachmani bne rachmani...
Zadrgały skały, rypnęły podwoje.
— Gołębiej, światowej księgi nikt wynieść nie może. Gołębiej, dawidowej księgi nikt nie dotknie, bo ręka mu zatrzyma się i zgłazi. Tylko zapach księgi go ogarnie. A z niego jak z chmury światło, wynurzy się pismo światowe. Z gołębiej księgi jedno słowo może wynieść kto dopuszczony do niej. I każdy inne. Dwóch pustelników nie natrafi na to samo słowo. Na jedną stronicę księgi gołębiej starczy zaledwie całego życia pustelnika. Ileż razy musi w wędrówce powracać tu, by przeczytać księgę. A jakimże cudem i ileż iskier stopił w sobie Mistrz imienia niewypowiedzianego, że poznał księgę. — —
— Jakie jest twoje słowo? — zapytał Dmytro.
— Nie zabijaj — największa tajemnica —
— To tajemnica? — zapytał Dmytro zdziwiony — ksiądz to mówi co niedzieli. Patenty urzędowe nudzą i grożą. Każdy kucki mieszczanisko krzyczy: nie zabijaj — by mógł spokojnie zabijać psy i łupić skóry. Woła na pomoc księdza, patenty i szubienice. Nigdy nie miałem ochoty zabijać, nawet broniąc się, ale to mi nie mądrość.
— To nie ta sama nauka, Wasyluku. Z zabitym twój los związany. Zabity człek idzie w ciemność, nie dojrzał jak kłos zielony lub zgniły, nie związał promieni słońca dla dalszego kwitnienia. Miesza brudne ręce do sprawy Bożej, kto zabija. Odwraca bieg rzeczy. Sam to powiedziałeś, że cesarz ciemności krzepi się, wzmacnia się krwią.
To jest tajemnica.
Nikogo, kto chce zabijać, nie wstrzymuj. Kto ma oczy do słoneczka zwrócone, nie zabija. Kto z naszego bractwa, odrazu mu świeci ta wieść radosna z oczu. Radością leczyć nam świat cały i przyjaźnią.
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa. Rachmańskiej wiary. Oczy podobne Sztefankowym żywią cały świat. Wszędzie oczy te, oczy, liście żywe bukowinki świętej.


∗             ∗

Wieść i legenda nie mogła zataić — czy też nie mogła sobie odmówić i tej wiadomości, że Jekely powędrował do dziada, do starego ślepca gromowego na Ihrecu. Bóg jeden wie ile mógł mieć lat i czy kiedy był młody. Ale wtedy był już stary — tak zapewniają.
I powiadają, że stary, samotny i groźny ślepiec powitał tak serdecznie Jekely, jak nigdy nikogo ani przedtem, ani potem:
— Na ciebie czekała ziemia nasza, synku anielski. Ciebie nam brakowało. Bo nasz ród to jakby góra jakaś lub drzewo wierchowe taki jest! Korzeniami się giąć w ziemię ku głębinie, rosnąć i rozkrzewiać, rozgałęziać się, rozpleniać gałęziem i listowiem piąć się ku niebu — i czekać. A twój ród wędrowny jest jak ptaki, szlaki światowe znające. Jak wody wesołe grające niestrudzone. Nie ma, synku, i nie byłoby naszej wiary i żadnej wiary świętej bez waszego rodu. Jak wiatry Boże połonińskie nasiona święte rozsiewacie. Nim słonko Boże przyjdzie, zanim rozgrzeje ten świat — wszędzie wasze plemię o świtaniu się zjawia.
I błogosławił — ze sercem ściśniętym — szlaki Jekelego.


∗             ∗

Z czasem zmienił się Jekely na ciele i na duszy. Ale chociaż forma zmieniła się, treść została ta sama. Można by rzec, że nie odczuwał tej ziemi ani ziemi w ogóle jako wygnanie, lecz jako stopień. I rozrósł się Jekely, stąpał pogodny, spokojny, opanowany. I z daleka myślałbyś, że to łegiń jakiś dumny i wspaniały idzie. Tylko gdyś z bliska zobaczył oczy siwe, nieco znieruchomiałe i twarz skupioną, suchą, jakby wyrzeźbioną, to i towarzysza łeginia dreszcz przejmował z lęku przed tym rzekomym czarownikiem żydowskim.
Blisko skrzyżowania dróg, nieco niżej niż teraz dwór jasienowski, była chata Jekely. Otaczały ją stare jasiony. Jeden jasion był szczególnie stary. Konary miał tak grube jak pnie sędziwych drzew. Niektóre były na pół zeschłe, inne pozakręcane, popękane i znów pozrastane. Ale na wiosnę szczyt i wierzchołki niektórych gałęzi powiewały kędziorami wiecznie nowej, wiecznie młodej zieleni. Jekely i Rachela nazwali go ojcem, przypominał im ojca. Słyszeli w jego szumie rady i ostrzeżenia.
A kiedy przechadzali się w dzień świąteczny w górę ścieżką nad Waratynem, zauważyli wśród głazów sterczących wysoko, jeden kamień szczególnie potężny i foremny tuż nad głową sterczący. Rachela nazwała go wybranym kamieniem i powiedziała, że powinni go wybrać sobie na kamień grobowy.
I oto cóż się stało? W jednym ze znanych cytatów Talmudu powiedziane jest, iż kto by rzekł „Jak piękne jest to drzewo“, powinien śmiercią umrzeć. Zapewne wyrażone jest przez to przerażenie [i] obawa przed utratą uduchowienia, gdyby zaczęli [chwalić] wyobrażenia zmysłowe. Ale może tu odgrywa także rolę utrata ziemi ojczystej, gdyż o drzewach a nawet kamieniach Ziemi Świętej w piśmie świętym i w rozmowach mówi [się] ze wzruszeniem i przywiązaniem. Ale tutaj wykwitła z ziemi górskiej nowa wieść wkorzeniła ich w ziemię.
W ciepłych porach roku nieraz przebywał całymi tygodniami pod Pisanym Kamieniem na modłach i dumaniu nabożnym. Miał tam mały szałas, zbudowany z kłód i gałęzi smereki. Ale siedział przeważnie nad źródełkiem-strumyczkiem. Z początku nic nie robił. Ot tak pożądał, aby czas dzwonił w akord do dzwonienia strumyka. Czasem przyleciał jakiś motyl skromny brunatny o piegach barwy ceglastej. Siadał mu na ręce i długą ssawką wodził po ciele. Mały długi czerwony chrząszczyk powoli, bardzo powoli gramolił się spomiędzy kamyczków, a mały konik polny wykonywał cudowne skoki. Jekely nigdy się nie zmuszał do modlitwy, nie zaczynał umyślnie, lecz z dzwonieniem potoku, z trzepotaniem skrzydeł motyla, z ćwierkaniem świerszcza i poszumem łąki sama zaczynała się w nim i poza nim. I tak był w modleniu jak w chmurze złotej, unoszony jak w kopułach powietrza. Rachela przynosiła mu jedzenie i rzuciwszy rozognionemu żarem modlitwy i wtopionemu w błękity mężowi czułe i głębokie spojrzenie cicho znikała w dół stromym leśnym płajem. A on unoszony modlitwą szukał dróg dla siebie po szlakach niebieskich, a także rozsyłał prądy miłości, życzliwości. Myślał o każdej znajomej istocie i formował ją, urabiał gorącym życzeniem jak glinę. Wyszukiwał w zbożach skarbów niebieskich, w płomienistych świętych watrach niebios — klejnoty i iskry dla każdej duszy inne. I na cały świat rozsyłał codziennie o świcie i wieczorem błogosławieństwo jak pocztę niebieską, jak listy.
Z początku walczył o swoją drogę. I tak się modlił: — Piersi matczyne światów, Tory karmiące nas, przepełnione świętym pokarmem. I wy święte gorejące wici Psalmów i wy gościńce podziemne Talmudu! I wy drogi mleczne — mgławice klejnotów rozsypanych Kaballi. Puśćcie mnie! Niech swoją drogą — choćby męczeńską popłynę ku Jedynemu! I spełnię modlitwę w Jego łonie grającą, by [trony] były Jemu podobne, aby jedyność poczęta była dla zbawienia.
Widział Jedynego jak klejnot światowy ukryty w zasłonach i płaszczach światowych. I nie w potędze widział tajemnicę Jego. Ludzie skłonni rozumieć potęgę na sposób ludzki. Tymczasem może Ona i obezwładnia się wzajemnie, równoważy-organizuje i znów [rozumie], a to nie jest potęga w oczach człowieka.
Lecz i jedyność tak niezrozumiała dla ślepych oczu musi się tłumaczyć na język [martwego] pożytku. Ale serce ludzkie kochające widząc kruchość i najcudowniejszego przedmiotu miłości — łamiąc się od tej myśli — może przeczuć co znaczy ten klejnot w wszechświecie. A w górach, gdzie nieoczekiwane piękno i wzniosłość zapierająca oddech i zaskakująca przecudownymi niespodziankami jakby współpracowały w tworzeniu — widać tchnienie Jedynego.
Lecz jak prawdziwy chasyd Jekely pozostał wierny swej wierze. Nie chciał odrzucić niczego, tylko tworzeniem nowego, wiecznie żywego, nieprzygodnego ogniska — utrzymać przy życiu co stworzyły wieki i legiony dusz świetlistych nabożnych i — dodać nowe tony. Chciał aby jak drzewo, jak stary jasion-ojciec wiecznie rozkrzewiała się i odnawiała, zieleniła święta nauka. Aby świat cały ocieniała i karmiła. Zbierał jak pszczoły sączą nektarami z każdego kwiatu.
Latem wychodzili razem na połoniny. I wędrując z połoniny na połoninę znajomili się z ludźmi, którzy z daleka przybywali, obznajomili się z gospodarstwem połonińskim. I tam nieraz Jekely opowiadał przy watrze zgromadzonym dziwne, zaśnione, lecz niezmiernie wyraźne legendy i kazania o świecie, o krążeniu krwi światowej i o korzeniu świata, o bohaterach, prorokach, o źródłach żywych.
I słuchał z uwagą, gdy mu opowiadano o skarbach zaklętych i niezaklętych, błogosławionych, o dzwonach, organach skalnych, o cerkwach skalnych, o furtce do niebios, o granicy świata i o morzu, które dzieli światy.
A Rachela leczyła i uczyła leczyć, a uzupełniając tam doświadczenie sama uczyła się, poznała leki dotąd nie znane, w szczególności różne zioła czarnohorskie.
I owoce ich pracy i nauki i służby tajemnej dotąd zapewne przetrwały wsiąkając w ludzi, wtapiając się w lasy, połoniny, wszędzie wszczepiając kropelkę ze źródła żywego przedwiecznej radości. Lecz próżno byś pytał gdzie, jak, co?
Kto może wiedzieć, co się dzieje z potokiem źródlanym, srebronośnym, który wytryska w Czywczynie, przebija się przez skały i wraz z innymi podobnymi mu zdąża do wielkiego morza. Któż by go znalazł w wielkim morzu i jak go będzie szukać?
Ale wszędzie — tu i tam na skałach, na brzegach Czeremoszu, na płajach i ścieżkach wpisane są stronica i zdanie i znaki tajemnej księgi Abody — czekają tęsknie na odcyfrowanie.
Przynieśli na wierchowinę wiarę w rozum światowy — w mądrość głęboką przejawiającą się w każdym owadzie, w każdym listku, w każdym kwiecie i kamyku. Iż nic nie dzieje się bez przyczyny, iż o wszystkim wie On, iż wszystko jest o wszystko pozaczepiane, że nic się nie dzieje w świecie chimerycznie, z zachcianek, i nic nie przemija bez śladu i nic bez wysiłku, za darmo nie można uzyskać od świata.


∗             ∗

Jekely mówił kazanie przy komórce pośród stołpów:
— Cały ruch życia pochodzi od zbudzenia się iskry. A zatem w dalszym ciągu od przyjaźni, od pobratymstwa. Gdy człowiek pocznie się w łonie matki i zdrowie jego i życie późniejsze, i cnota czy grzech, zależą od tego, czy dwie te iskry się spobratymują, iskra jego i świata. Pokarm zależy od pokrewieństwa, od pobratymstwa. Bo z niejednym pokarmem, który nam niemiły lub szkodzi nam, można się zaprzyjaźnić. I tak samo jest z leczeniem: Madrigàn to przecie ciężka trucizna. Ale można się doń zbliżyć. Można zaczerpnąć mocy, bujnego porywu. —
Na wszystkich światach i sferach nie ma wrót, które by były zamknięte przed pukaniem przyjaźni.


∗             ∗

I szczęśliwe — pełne nadziei było życie Jekely i jego żony. I gdy przyszły na świat dzieciaki, otworzyła się przyszłość.
Znów powstała izdebka dziecinna, ale jakże inna, nie otoczona siłami wrogimi. I znów śpiewano pieśń: „W izdebce cichej ogień płonie“ i znów tańczono radośnie i hucznie witając Świętą Oblubienicę.
A tutaj świat otaczający był pełen przyjaciół i tajemnic radosnych. A straszne były jedynie jak uderzenie pioruna lub powódź górska krótkotrwałe — usposabiały do wiary, że coś wdziera [się] jak najazd wroga, co na codzień w tym świecie nie ma [miejsca].
Ale nie było pisane ziścić się tej przyszłości, życie wędrowca Bożego torującego drogi jest zawsze jedną nogą na tamtym świecie.
Tym straszniejszy, tym bardziej nieoczekiwany jest koniec legendy. Jak najazd wroga czyhającego, choć bynajmniej nie wszechwładnego, był koniec rodziny Jekely, tak przejmująco przez legendę przekazany.


∗             ∗

W chacie Jekelowej nie było grażd, zawór ani zamków, kłód potężnych, jak wszędzie w owe czasy. Nie było zatarasowali żelaznych, jakich używały późniejsze żydowskie zagrody. Kiedy kto mocno pchnął drzwi, mógł wejść do chaty.
Jedyną zagrodą były przykazania Boże. Przybite na odrzwiach witały i upominały przybysza.
Rachela była spokojna. Jak kiedra samotna w czasie wichury i gromów, co roztrzaskują i rozdzielają chmury, nie traci łagodnego blasku aksamitnych kędziorów, stoi dumnie i cicho w zadumie.


∗             ∗

Kiedy Dmytro Wasylukiw wydobywszy się z katowni w Kutach w taki zabawny sposób, zmuszony był ujść na Wołoszczyznę przed zemstą siepacza Berneka, zdrajca Kwiatkowski wyszedł z ukrycia i naprowadził hufiec zagórskich rozbójników. Ci w pościgu za ormiańskimi kupcami doszli aż do Jasienowa. I tutaj Kwiatkowski był wszechwładny, przeprowadzając opryszków nie znających kraju, zachowujących się jakby w kraju wroga. Szepnął pierwszemu opryszkowi, że Ormianie zostawili pieniądze w domu Jekely, do którego wszyscy mają zaufanie. Było to latem, Jekely był na górze, pod Pisanym Kamieniem, na modlitwach.
I wtedy stało się wśród głębokiej nocy to, do czego drzewa — trawy — ptaki — chmury nie powinny były dopuścić. Pijani zagórscy zbóje zamordowali Rachelę i dzieci Jekely. Wydaje się jeszcze dzisiaj, że to niemożliwe. Cała nasza istota krzyczy przeciw temu. I to wydaje się jeszcze dzisiaj, że czarna boleść wzniosła duszę Jekelego. Nie trzeba by o tym mówić. Ale należy to do legendy, w tym jest jej największa boleść, więc przynajmniej wspomnieć o tym musimy.
I tak zdeptano młodnik kiedrowy, z którego miał powstać wielki, Boży las.
I znów cześć przed boleścią nie pozwala nam się zagłębiać w to, co czuł i myślał Jekely. Jak o tym rozmawiał z Jedynym lub choćby może z ojcem-jasionem.
Bo jako że ufał niezachwianie w opiekę Jedynego, to nie mógł on, Jekely, który wybrał świętą, tajemniczą i niedocieczoną służbę ofierze Abody, myśleć — jak to czynią ludzie używający wiary jako środka, jako potęgi służebnej — że ubezpiecza tym życie istot ukochanych, najdroższych jego sercu. Raczej przeciwnie, gotów na wszystko, ufał może, że nawet wyrwanie mu serca nie zachwieje jego i jego bliskich i całego plemienia jego opiece oddanego lotu ku Niemu — Święte Jego Imię pełne cudów. Ufał w łaskę miłosierną Jedynego, wspólnie z nim płaczącą, jakby ze źródła-serca świętego krew sączącą i równocześnie oświecającą nadal drogę zbawienia.
I może byłby właśnie utracił tę ufność, gdyby go boleść powaliła. A może moc duszy Jekelowej tryumfowała także nad boleścią:
„Gdzie jest na ziemiach i światach skała granitowa, jaką mianowała Cię ufność moja?
— Gdzie jest wśród gwiazd pewność taka jak ta, którą położyłem w Tobie?“
Więc gdy nie wiemy, o czym wtajemniczał się z Jedynym, wierzmy, że w cierpieniu i męczeństwie był spokojny.
Ale nigdy, jak długo góry będą stać, jak długo Czeremosz będzie rozszumiewać się coraz to nowymi kaskadami górskimi, jak długo jasiony będą ocieniać Waratyn — nie zgaśnie złoty uśmiech cienistych, głębokich oczu Racheli. I świat ten musi je wyczarować na nowo, a wy, ludzie dobrzy — gazdowie prawi, gdzie spotkacie choć promień podobnego spojrzenia, zdejmcie śmiało kapelusz bez dumy, podejmujcie — kochajcie ten uśmiech, nie dajcie, by wietrzyk zbyt chłodny nań powiał.
I także wtedy ludzie to tak samo przeżyli i odczuli. Jeszcze nim zjawił się sam Jekely, przyleciał z Hołów stareńki Wasyluk — płakał i zawodził jak matka za [własnymi] dziećmi. Pożółkł, zmarniał i jakby rażony boleścią ledwie wlókł nogami. A potem skrzepił się, siadł na konia, wspiął karosza i wielkim głosem łkając wołał: — Ludzie wierchowińscy, bratkowie, bracia chrześcijanie, druhowie, pobratymi serdeczni, schwytajcie zbrodniarzy, nie dajcie, ścigajcie, doganiajcie pohanych winowajców niechrystów. Sława nasza w prochu — w błotach kędziory złote. Gdzież jesteś, synku mój, Dmytryku słoneczny! Nie stało ciebie tutaj i doli, cześci nie stało.
Rozeszli się posłańcy. Poszedł głos po górach. Uderzono w dzwony. Zagrały, zawodziły trembity i rogi żubrowe z wszystkich połonin sławę, pokój duszy i pamięci świętej, Racheli i dzieciom żydowskim, a wieściły pogotowie, śpiewały na trwogę i na pościg za bezecnym zdrajcą Kwiatkowskim i dzikimi napastnikami.
Posiodłali konie, siadały baby, starcy i wyrostki, gdyż młodzież wiadomo albo w rekruty zaciągnięto albo uszli z Dmytrem. Nawet wnuczka Wasylukowa siadła na koń. I ruszyli wszystkimi płajami ku węgierskiej stronie. I przez Białą Kobyłę ku Kostrzycy, Danceszowi i przez Kryntą ku Suligułowi.
I gdzieś daleko za Stohem dopędzili opryszków górskich. Zaskoczono ich, gdy dzielili ormiańskie złote pieniądze. Z ostrożności daleko od lasu siedząc na rozległej jasnej carynie, ale nie rozstawili wart. I tam dzielili między siebie ormiańskie złoto. Mimo iż otoczono polanę, nie zdołali wszystkich schwytać, a ujęto tylko kilku, w tej liczbie przede wszystkim zdrajcę Kwiatkowskiego.
Zapewne nikt nie powie, aby się z nimi obchodzono delikatnie. Związano i w dół głową do konia każdego przywiązano. Zagórscy opryszki zaklinali się, że to wszystko Kwiatkowskiego sprawa, a zdrajca-liszka Kwiatkowski od razu dobrze zbity i związany milczał. Cóż miał robić. Jasnowłosy wyrostek o twarzy młodego orlika pilnował go z krócicą w rękach z kurkiem naciągniętym i oka z niego nie spuszczał.
Więc potem szeroko i gadatliwie zaczęli się naradzać i zastanawiać co z nimi zrobić. Niektórzy głosowali, aby ich zaraz powiesić. To najzdrowiej, bo zaraz sercu lżej będzie i już nic nie wykręcą się i nic złego więcej nie zrobią. Ale nikt nie chciał wieszać. Tym bardziej, że gazdowie starzy powiedzieli, że nic nie można robić bez sądu, bo to ludzie, nie zwierzęta. Więc i inni radzili, aby pozbyć się tego i oddać zbiegów Panom — sądom pańskim. Ale to nie było popularne, zbyt wielkie obrzydzenie było do sądów pańskich, zbyt wiele ludzi nie tylko zupełnie niewinnych ale wprost z zemsty Berneka lub z chęci wymuszenia męczyło się po katowniach. A w dodatku każdy świadek mógł od razu tam się stać współwinnym.
Wreszcie powracający spotkali Wasyluka, który podążał za nimi nieco wolniej. Wasyluk uważał za rzecz naturalną, że wszystko to może rozstrzygnąć tylko sąd starowieku, który trzeba umyślnie zwołać w najkrótszym czasie. Byli właśnie na grzbiecie Krynty, wtem zobaczyli, że z dołu płajem zbliża się jakaś postać.
To Jekely szedł z bardką włożoną za pas. Szedł pod górę bardzo pospiesznie. Kiedy zbliżył się, odkryły się wszystkie głowy mimo woli — i cisza zapanowała. Związani w dół głową opryszkowie podnieśli głowy, spoglądali z trwogą nie rozumiejąc co się dzieje. Wasyluk zsiadł z konia, wyszedł naprzeciw niemu. Długo go obejmował i całował, patrząc mu w oczy. Oczy Jekely były bardziej jeszcze rozszerzone niż zwykle. Spoglądał z przerażeniem i bacznie na opryszków związanych. W Jasienowie dowiedział się, że jest pościg i dogonił ścigających, aby z gorącości nie pozabijali opryszków. Ale uspokoił się, gdy zobaczył, że żyją.

Sąd starowieku

Po wszystkich wsiach szukano ludzi starych i poważnych, godnych wziąć udział w sądzie starowieku. Według starego obyczaju było stale dziesięciu ludzi w wieku lat osiemdziesięciu sześciu do dziewięćdziesięciu sześciu z różnych wsi, którzy byli sądkami. Gdy jeden z nich umarł, dobierali wszyscy jednogłośnie nowego, tak iż zawsze zespół był zupełny. Ale zdarzało [się] czasem z powodu trudnej komunikacji, iż miejsce pozostawało nie obsadzone. Zasadniczo przewodniczącym był najstarszy, ale czasem wybierano — jednogłośnie — przewodniczącego.
I teraz spostrzeżono się, iż nie ma przewodniczącego. W ostatnich kilku latach zwracano się do Filka samego zamiast zwoływać sądy. Ale teraz nie było wyjścia. I teraz gdy się obawiano ważkiego rozstrzygnięcia i gdzie nie ulegało wątpliwości, że powinni ponieść straszną karę, chciano niejako zwalić odpowiedzialność na Filkowe czułe sumienie, zmierzyć sprawdzian winy jego złotym sercem.
Wasyluk wskazał, iż muszą przede wszystkim się udać do Filka [do] Krasnoili. To człowiek rachmanny, jedyny gdy o gardło chodzi, co on powie to będzie święte. Był [to] tak sprawiedliwy i doświadczony, życzliwy i nade wszystko prawdomówny i sprawiedliwy człowiek, iż z całych gór zwracano się do niego z prośbą o polubowne rozstrzygnienie.
Filko był niezamożny, ale też nie dbał zupełnie o bogactwo, a mimo iż był niezmiernie lubiany i wprost czczony, nie zależało mu na niczym na świecie, a nawet ze swoich czynów, które wszyscy sławili, nigdy nie był dumny. Filko nosił stare szlacheckie nazwisko. Widocznie któryś z jego przodków osiadł na Huculszczyźnie jako gazda, z niewiadomych przyczyn porzuciwszy swoje przywileje. Ale i to nie obchodziło Filka, mimo iż wiedział o swym pochodzeniu. Główną przyjemnością Filka były wnuki, zwierzęta i ogrody.
Gdy Wasyluk wskazał na Filka, powstała jedna ważka wątpliwość. Oto Filko miał dopiero siedemdziesiąt osiem lat, a zatem był za młody. Ale także mógł odmówić, bo wiadomo było, że był zbyt skromny i wstydliwy, a przede wszystkim był tak małomówny, [tak] trudno coś z niego było wyciągnąć, że gdyby nie wiara w jego rozum i jego niezlęknioną dobroć, ludzie zapewne omijaliby [go] zamiast siedzieć mu na głowie. Znów zaczęli porównywać wszystkich i przywodzić na pamięć. Ale w końcu orzekli wszyscy: — Co tu gadać. Nie ma nikogo nad Filka.
— Ależ Filko na pewno odmówi — powiedział ktoś — chyba że zbierzemy wszystkich sądków i pójdziemy do niego.
Z trudem zebrali więc kilku sądków i poszli do Filka zapraszać go na [starszynę].
Filko już w dawnych czasach pierwszy uprawiał niektóre jarzyny i zboże, których nikt nie znał w górach. A nade wszystko na równych polach Krasnoili należących do Filka szumiały łany kukurudzy.
Maleńkie pędy kukurudzy wyróżniają się od razu szerokim listowiem i intensywną zielenią. A potem coraz bardziej płachty zielone rosną i krzewią się, urastając w bujny zielony gaj. W okresie święta gromowego poświęconego św. Eliaszowi zaczyna prząść kukurudza. Puszcza płowy włos. Nad skrytkami ukrywającymi złoty owoc wykwitają płowe włosy.
Gdy zagrzmi Świątek z siwą brodą, z łanów wyciągają się zieleniutkie ramiona kukurudzy i łono dziewicze kukurudzy okrywa złotem puszek przędziwa.
A potem dojrzewają, pęcznieją i twardnieją złote owoce, a liście płowe żółkną i skręcają się. Ale wtedy łany kukurudzy [są] pełne ciepła i suchości. I szczególnie lubią je dzieci. Można się w nich ukryć jakby w gaju. A oprócz dzieci pełzają wśród zielonego gaju kukurudzy wielkie dynie. Nieraz daleko wybiegają od swych korzeni i ciągną jakby wielką linią trzymając owoc, który i nadspodziewanie zda się daleko się zapuścił, potoczył i nadspodziewanie wielki się rozrósł i przysparza wiele kłopotów łodydze macierzystej, która go ledwie zdoła utrzymać na wodzy, tego pękatego i rumianego wędrownego dzieciaka.
A gdy zbierze się owoce kukurudzy, wiąże się je, splata w wieńce i obwiesza ściany chaty lub [stodoły] aby się suszyły na słońcu. Tylko okna wyzierają zza kukurudzianej ściany. I jeśli bajkowa chata z pierników równie czarodziejski ma wygląd, to piękniejsza, radośniejsza jest taka chata obwieszona owocami kukurudzy.
I takie zaciszne — pogodne i wesołe były łany kukurudziane u Filka. Ale miały one jak wszystkie łany i ogrody Filkowe jeszcze jedną ciekawą właściwość. Oto gdyś zbliżał się do nich bądź z góry a jeszcze bardziej z dołu od strony Białego Czeremoszu, zdawało się, że jakieś wojsko różnobarwne — z podniesionymi różnorodnie rękami, uzbrojone w jakieś proporczyki różnokolorowe, chwiejące się na wietrze, dzidy, rohatyny i kto wie co za różne zbroje — pocięte w zygzaki, w czworobok ułożone pilnuje łanów Filkowych uprzedzając groźną postawą atak wroga. Mało tego. To wojsko miało może nawet jeszcze inne groźne narzędzie walki, wprawdzie nie wiadomo czy mordercze, lecz w każdym razie niezmiernie hałaśliwe i donośne. Zapewne obcy miejski człowiek, mający jeszcze przesadne wyobrażenie o tym, jakie to niebezpieczne te góry i pełne strasznych zbójów na każdym kroku, jakie straszne plemię je zamieszkuje — myślałby, że to jakieś bardzo groźne fantastyczne wojska wierchowińskie przy warkocie katapult starowieckich czyhają zza kukurudzy. A to były tylko strachy na ptactwo czyli tak zwane opudy. I właśnie było to szczególnym kunsztem i przedmiotem troski Filka — wymyślać i wyczyniać ciągle nowe i coraz to bardziej pomysłowe i udoskonalone opudy, bądź to szczególnie jaskrawe i fantastyczne, rozmaszyste postaci — bądź też różne przyrządy do nieszkodliwego hałasowania, które przy najlżejszym powiewie wiatru wydawały różne klekocące, trzaskające i turkające dźwięki, przypominające młócenie, stukot młyna lub monotonne strzały. Filko jakoś niechętnie zabijał ptactwo. Natomiast z zamiłowaniem obchodził ze wszystkich stron swoje łany i wyobrażał sobie, jak te teatralne figury strachów powinny wyglądać i jak widzi je ptactwo nadlatujące z tej lub owej strony. Te wycieczki perspektywiczne widocznie, choć nieświadomie usiłujące wniknąć w dziedziny perspektywy, dawały mu możność poprawiania swoich inscenizacji. Czynił to z wielką cierpliwością i zadowoleniem.

Pieśń o kukurudzy

Bogarodziczka ziemią wciąż chodzi,
Wciąż chodzi, chodzi i Synka prosi.
Kraiczkiem równym w góry zabłądzi.
— „Zaszliśmy, Synku, w te góry ciemne,
Gwiazdy zasiejmy, złote zorniczki.
Orzcie, Syneczku, niwki drobniutkie,
Zasiejmy gwiazdy, złote, malutkie.“
I sieją gwiazdy i gwiazdy wschodzą
I do gwiazd rzęsy wznoszą zielone,
aż wstrząśnie Eliasz macierzy łonem,
aż spusty z niebios otworzy falą.
Strzeliste, strojne w zielone chusty
Stoją na polach i przędzę przędą.
Siłę nam dajesz zielono-złotą.
Pierś nakarmiona gwiezdnym nasieniem
Biedę przetrzyma, grozę, męczarnie,
I sztandar złotego nasienia rozgarnie.

Gdy sądkowie zbliżali się do chaty Filka, z drugiej strony za łagodnym parowem widzieli jak Filko niesie na plecach jakiegoś wielkiego stracha. Obok niego szło kilkoro biało ubranych dzieci, które niosły bądź uzbrojenie bądź część garderoby dla stracha, które miano dopiero wypróbować i uzupełnić na miejscu. Małe, może czteroletnie dziewczątko biegło za tym poważnym pochodem, świergocąc, szczebiocąc i paplając coś, zapatrzone w zachwycie na wysokiego stracha niesionego przez dziada Filka.
Dwa gołębie siedziały na plecach Filka, gdy podsypywał kukurudzę, i zaglądały co robi. Kiedy wstawał i opędzał się od nich, odlatywały a potem znów przylatywały. Kiedy Filko szedł z opudami, gołębie nie bały się strachów, trzepotały się [i] krążyły nad nim.
Filko miał na głowie wysoki płócienny, spiczasty, starowiecki kapelusz. Gdy sądkowie przyszli do Filka, stała przed nimi postać [niezmiernie] zdrowa i bez kapelusza, z długimi srebrnymi włosami, okalającymi potężną łysinę i z uśmiechniętymi, zawstydzonymi oczyma. Bardzo dziarski i rozmaszysty, rudawo-siwy wąs — zapewne jedyna pamiątka po szlacheckich sławnych przodkach — zdobił oblicze Filka. Oczy Filka były żywe, błyszczące, lecz dziecinne i czasami jakoś bezradne. Gdy zobaczył tylu ludzi, jak zawsze z zakłopotania i zawstydzenia spłoszył się na chwilę. Ale nie okazał tego, tylko spokojnie i niezmiernie cierpliwie, a jakby manipulując dalej koło stracha — oczekiwał ich przyjścia.
— Fileczku, bratczyku — zawołał Wasyluk — Boże pomahaj!
Filko przemagając swą niechęć do rozmów i do głośnych powitań, odpowiedział bardzo donośnie. Ale gdy podeszli bliżej, uprzedziwszy ich pozdrowienie, zaczął im żywo i dokładnie pokazywać nowego stracha czy opuda obróciwszy się do nich plecami, aby nie musiał patrzeć na tylu ludzi, gdyż nie wiedział na kogo naprzód patrzeć.
Przybyli starcy siedli na trawie naokół i paląc fajki z dość dużym uznaniem patrzyli na nowego stracha, z rękami wyciągniętymi do góry, jakby dla odganiania ptactwa, o niezmiernie długich, spiczastych palcach jakby pijawkach — a poniżej nich ze skrzydłami naciągniętymi na leszczynowe pręty, powiewającymi w wichrze, czerwonego z pięknymi niebieskimi z białym rękawami. Filko przymierzał mu jakiś biały cętkowany kapelusz, nie okazywał przy tym żadnej ciekawości.
Wreszcie najstarszy ze wszystkich Szeryburiek uznał za stosowne uświadomić Filka o celu ich wycieczki.
— Patrzcie, synku Fileczku, że tacy starygany do ciebie przyszli, a ty nie wiesz po co. A może wiesz?
Szeryburiek-Medweży nie darmo tak się nazywał. Chodził niezgrabnie, a przy tym tak miękko, jak niedźwiedź, obracał się z trudnością, ale po krzepkiej postaci dziewięćdziesięciopięcioletniego starca widać było, że gdyby się obrócił... Spojrzenie było groźne — brwi krzaczaste, lecz oczy szafirowe, łagodne. Miał ogromne szpakowacie-szarobure włosy, prawdziwą strzechę, która ze wszystkich stron wysuwała się z kapelusza. Do Filka zwracał się z niezmierną miłością i z uszanowaniem.
Filko odwracał pół głowy od stracha wbijając [go] silniej w ziemię, ale nic nie odpowiadał.
— No co —? pewnie nie wiesz. Okazja wielka na całe góry! Co tu dużo paplać. Wpadli opryszki zagórscy przeklęci i pozabijali rodzinę Jekielukową na Jasienowie.
Filko odwrócił się nagle, tak pocisnął stracha, że główna reszta wbijana w ziemię, z trzaskiem pękła i strach upadł na ziemię i potoczył się w dół. Filko chciał go podnieść, potem machnął smutnie ręką, zostawił i tak stał znieruchomiony.
— Ta, co wy mówicie, ludzie? co wy? — zakrzyczał wreszcie. — Czyje dzieci? — I umilkł zląkłszy się swego krzyku.
— Ta słyszysz co mówimy, Jekelukowe żydowskie, żonę i dzieci, mówił tubalnym głosem Szyryburiek.
Filko lekko skubał wąsy i mrużył oczy — rozstawił nogi, rozłożył ręce i nawet już nie patrzył na stracha.
— Boża wola — rzekł cicho. — Nieszczęście z każdej strony — z każdej strony, dodał głośniej jakby dusząc się i zaczął tak w okropnym pomieszaniu zaglądać w kukurudzę i musztrować cały najbliższy zastęp opudów.
— Więc czekaj — ciągnął bardzo powoli dudniącym głosem Medweżyj Szeryburiek. — Złapaliśmy my tych zbójów potworów pohańców niechrystów zagórskich i mamy ich sądzić prawem starowieku. Kuca im godzina! [zmiażdżymy] im głowy. Ale nie ma u nas starszyny. Na twoje sumienie, Fileńku, całą sprawę położymy.
Filko popatrzył niedobrym wzrokiem, Szeryburiek lekko zmieszany umilkł na chwilę.
— Czekaj, nie przerywaj mi — znów skrzepił się i zaczął dudnić Szeryburiek, choć Filko nie rzekł ani słowa — my ciebie przyszli prosić na starszynę do sądu. Sumieniem twoim drożymy się.
Filko spłoszył się, dmuchnął w wąsy i znów się odwrócił, zaglądając dokładniej na opudy.
— Ta nie przerywajże i nie odmawiaj, daj dojść do słowa — rzekł ze złością Szeryburiek — i nie paplaj swojego, słuchaj, choć Filko [znów] nie rzekł ani słowa — to zaraz się dowiesz jakie tu dzieło groźne i nieszczęsne. Naprzód to krzywda straszna dla Jekeluka — i kto wie — oglądał się zabobonnie — co z tego może wyniknąć. A potem jak coś złe zrobimy — przyjdą pańskie wyprawy karne, sądy komisarskie nam jeszcze za tych zbójów skórę złupią. Pożar w góry zaciągną. A nie ma komu bronić, bo Wasylukiw uciekł ze swoimi chłopcami w świat.
Filko dmuchał w wąsy.
— Więc pamiętaj, bracie — bo z tobą to gadać trzeba latami, jakbyś już nie wiem jaki stary był — że my pojutrze na Skupowej nie do świta na starowiecki sąd się schodzimy. A teraz bywaj zdrów, Fileczku słodki, podobrzał Szeryburiek i popatrzył przyjaźnie i z rozczuleniem na Filka.
— Czekaj, dziadu Mykò — rzekł Popecun, siwy, potężny, stanowczy, spokojny, z bialutkimi włosami, dawny opryszek o wyglądzie tura — bo mnie się zdaje, że Filko jeszcze nic nie mówił.
Stary Szyryburiek-Medweżyj wprawdzie przyszedł prosić Filka, ale znał wartość swojego wieku.
— Mówił, czy nie mówił, o to mi dziwota! My go o to nie pytamy. Albo jest sąd starowieku albo nie ma. My go prosili, my do niego przyszli, honor oddali i nasze sumienie sędziowskie w jego ręce i on przyjdzie.
Filko się opanował i kręcąc wąsy i dmuchając w nie ze spuszczonymi oczyma i z żalem jakby patrzył na leżącego na ziemi stracha, a potem spoglądając gdzieś w dal w zadumie podkręcał wąsy.
— Kiedy dobrze, ale ja to tylko na tych opudach się znam, a na tych tam zagórskich, jakich czort spłodził to ja — — To ja nie mam na nich postrachu.
— Nie postrach tu potrzebny, jeno kara. Rozumiesz — ludzi bezbronnych, dzieci — i to naprawdę ludzkie — jakby ot — —
Sądkowie przekonali Filka. [Żegnali się]. Szyreburiek cmokał głośno i serdecznie. A Filko całował tylko powietrze. Rozstali się w końcu, zeszli powoli w parów i znikli za najbliższym gruniem.
Filko pozostał sam. Mała szczebiotka wnuczka klęcząc u jego stóp z trudem usiłowała dźwignąć stracha.


∗             ∗

Według starego zwyczaju sądkowie powinni byli wyjść na połoninę o świcie. Sąd musiał się odbywać na połoninie, a nie w lesie ani w pobliżu lasu. Bo pole to przyjaciel, chowa tajemnicę, a las to kto wie — jak kobieta, może być taki i taki, ciemny, niepewny, sam nie wie co w sercu jego może się kryć.
Strony prawujące się winny były przynieść jedzenie i ugaszczać sądków. Zwyczajnie przynoszono jeszcze drewnianą baryłkę miodu. Ale tę otwierano dopiero po ogłoszeniu wyroku lub po pogodzeniu się stron.
Jeszcze nie dniało, a Filko już wychodził wołoskim płajem na Skupową. Filko wyszedł sam, bo żałował budzić wnuki. Prowadził za uzdę kobyłę zamiast jechać, bo mu żal było, że koń się zmęczy idąc pod górę. Gdy tak przechodził przez las, spłoszone głuszce łopotały skrzydłami uciekając parę kroków. Już był na górze, kiedy lekka różowawa jasność ukazała się nad Synyciami. Na połoninie było pusto i mroczno. Lecz nie była to już ciemność nocy. Ciemność rzedła. Góry widniały naokół jak czarne masy. W pobliżu powoli z ciemności wyłaniały się czy jakby wychylały się z ciemności trawy i kwiaty. Lada chwila dzień miał wykwitnąć.
Filko rozglądał się ostrożnie i spokojnie, puścił konia na paszę, a sam siadł na grubym liżnyku wśród traw. Powoli zaczęło zorzeć nad Synyciami. Daleko w trawach świegotały skowronki. Filko zadumany to patrzył na trawy rosiste, to uśmiechał się zaledwie dostrzegalnie do różowiejącej zorzy. Gwiazda pasterska migotała gorąco na wschodzie. „Ej jakżeś ty krasna, Boża świetliczko anielska“, rzekł Filko półgłosem. I drzemał po trochu.
Już podchodziło słońce, a jeszcze nikogo nie było na połoninie. Wreszcie czerwone radosne słońce ukazało [się]. W dole [w] lesie słychać było gwary, widać że zbliżali się sądkowie. Lecz Filko nie zważał na to. Ukląkł na liżnyku i z oczyma pełnymi łez witał słońce. Głośno mówił: „Ojcze nasz, Słoneczko“. Głosem cichym dodawał: „Boże święty, od Twego ołtarza przez wiszczuna świaszczennika swego, słoneczko złote, błogosław światu. Ręce wyciągasz świetliste nad naszymi głowami, do braterstwa napominasz. I przykazujesz, pouczasz, mówisz, a uszy nasze nie słyszą. I jakżeż tu sądzić kogo z czystym sercem niezmartwionym?“
Słychać było już uderzenia kopyt końskich. Powoli jeden za drugim i godnie wchodzili na połoninę sądkowie. Pierwszy przyszedł Pihun Popecun, niezmierny, silny i rosły starzec, najwyższego wzrostu ze wszystkich, o pięknej foremnej długiej głowie i jasnych śmiałych oczach. Postać barczysta, poważna, niemal królewska. Był on najstarszy po Szyreburieku, ale wyglądał na najmłodszego. Za chwilę przyszedł Mołybożyn, mały suchy z twarzą jastrzębia, smagłą, suchą jakby wygarbowaną.
Później nieco przyszli Hołowko-Mudrahel i Trofym Pustoletuj. Z nimi bardzo powoli ciągle przystając i coś przygadując do konia szedł Petro Gotycz z Krzyworówni. Mimo późny wiek miał zupełnie czarne włosy, twarz skupioną, niezmiernie spokojną. Szedł takim krokiem, jakby nigdzie nie miał dojść, jakby czasu nie było na świecie i nogi stawiał raczej na bok niż naprzód i zaglądał w chmury, na wierzchołki drzew, nie na ludzi.
Wszyscy już byli, tylko brakło Szyreburieka Medwedija — każdy z nich z wyjątkiem Filka miał ze sobą chłopca-wnuka, któremu oddawał konie w opiekę. Stąd też tacy, co wyrostkami słuchali ostatnich sądów starowieku, przekazywali potem aż do naszych czasów, nieraz już w późnej starości — o sądach starowieku i o sądkach i o całym sądzeniu.
Konie parskały i rozsiodłane tarzały się w trawach, a potem pasły się spokojnie w oddali. A sądkowie powolutku podchodząc jeden do drugiego witali się ze sobą. Patrząc długo jeden na drugiego pobłażliwie i przyjaźnie, jak ludzie, co długo żyją a jednak zachowali zdrowie i świeżość. Całowali się w ramionach.
Już dzień wielki się zrobił, gdy usłyszano w dole dudniący głos Szyreburieka pokrzykujący na konie. Wszyscy uśmiechnęli [się].
Wreszcie ukazał się na łące, na tęgiej klaczy, nie tyle osiodłanej co wyścielonej barwnymi liżnykami sam Medweżyj-Szaroburiek sapiąc z lekka. Kudły rozwiane były jeszcze bardziej niż zwykle. W oddali za nim dreptał jasnowłosy wnuczek, starając się dogonić jeźdźca. Medweżyj zrzędził na swego deresza, który parskając wcale raźnym krokiem szedł pod górę. Wreszcie zsiadł z konia i zaczął go ciągnąć niepotrzebnie, chociaż koń zupełnie się nie opierał, lecz przeciwnie szedł coraz chyżej.
— Karm tę wilczą pieczeń, a to ci później tak lezie jak ślimak, mruczał Szyreburiek.
— Tyś biedaku może zasłabł — witał się z nim Mołybożyn. Słoneczku Bożemu i sądkom braciom kazałeś czekać na siebie.
— Z pusta rzecz powiadasz. Słabnąć? I już teraz w lenistwie się rozpieszczać? Dość będę po setce — jak pozwolą Święci niebiescy — wylegiwać [się] i posługiwać młodziakami, tą pracą ich karmić, a pępkiem na niebo celować. Ale ot ta jazwa tak idzie, jakbyś miał ją do Kut do oprawcy sprzedawać. Ech! I nie kobyła to a [ma] śmierć.
Narzekając na kobyłę Szereburiek usprawiedliwiał w ten sposób sam przed sobą swoje spóźnienie.
— Sprawiedliwie mówisz, Paliju — rzekł Mołybożyn — pomijając niesprawiedliwe narzekanie na zacną kobyłę. — Sprawiedliwie! Starym to dobrze być i mądrym być. Ale nie zanadto dufać i młodych poszturchiwać i za nic mieć, jak to bywa! Bo prawdę rzekłszy młodość ma swój rozum, jak zwierka lasowa, inny jakiś ale czasem lepszy jak u starego. Nie ma się co wynosić. I to trzeba pamiętać, że starszeństwo starców przecież nie siła utrzymuje rzeszą nad młodzieżą całą. Tylko obyczaj stary, przykazania i ich dobra wola. Bo przecież przekazują to wyraźnie, iż w dawne, bardzo dawne czasy starców niezdolnych lub mało zdolnych do roboty wyrzucano po prostu het do lasu albo i zabijano, aby ich nie karmić. Zanim spostrzegli się, co stary rozum wart. Ale potem już inne przyszły święte nakazy albo i nauczyli się rozum starecki mieć w cenie.
Przed zaczęciem właściwego sądu trzeba było się posilić i pogwarzyć — wygadać, na to aby panowała serdeczność, zgoda i przyjaźń między sądkami. Sądkowie rozpakowywali z besah rzeźbione rakwy zawierające masło, bryndzę i świeży, pachnący piecem chleb owsiano-kukurudziany. I otwierając grubą koneweczkę posilali się „mocną“ to jest bardzo długo chowaną, starą kwaśną huślanką, taką jaką i dzisiaj w górach się pije.
Wołoczyszyn, co w młodych latach sam stąd tratwą aż do Gałacu dotarł i tam na Wołoszczyźnie szczęścia szukał przy tureckich korabiach służąc, opowiadał o tym jaki to chleb turecki słodki, miodowy, co z taką samą huślanką zajadają.
Gwarzyli wszyscy, tylko jeden Filko milczał i słuchał, czasem oglądał się ku łąkom za swoim koniem i wąsy podkręcał.
Czekano teraz tylko na Wasyluka, pod którego dowództwem miano przyprowadzić pojmanych. A dopiero później jak najwięcej wyrostków z toporami, aby mogli wykonać wyrok i pokazać swą sprawność trafiając toporami do żywego celu. Wasyluk miał przyjść, kiedy słońce już dobrze wysoko będzie na niebie. Więc tymczasem zabawiano się rozmowami, dziwnymi rozmowami rześkich, żwawych i mądrych starców. Umowną treścią tych rozmów [było], że nic nowego na świecie stać się [nie] może. A zwłaszcza nic gwałtownego, nic alarmującego. I dlatego omijali przedmiot, dla którego się zebrali, gdyż był niezwykły. Gdyż burzył pogodę i wtrącał w stan oburzenia, obawy — i jakby nie licował z ich godną starością. A jednak. — Już, już nikt im [nic] nie mógł zrobić na świecie. — Tyle strat przeboleli, tyle złudzeń [odkryli]. Więc —
Jeden tylko Pihul-Popecun przywykł czoła stawiać całe życie nagłemu niebezpieczeństwu, groźnym niespodziankom i chciał coś powiedzieć:
— Nie ma tu co dużo gadać. Wiem ja chyba co znaczy być opryszkiem. Ale żeby takie gady były między opryszkami. Dziwię się, że Wasyluk od razu ich nie kazał zatłuc toporami. Dmytro chybaby [ich pościnał] śmiejąc się. Człowiek —
Niespodzianie odezwał się Filko. Mówił cicho, ale poważnie. Niektóre słowa tylko wykrzykiwał głośniej nie mogąc opanować wzruszenia.
— Umiesz ty mówić, Pihule, mądrością jakby podwalina ze skały. Pokładasz słowa takie zdrowe. Ale i to wiesz, że człowiek ciągle prawa Boże przestępuje, więc nigdy nie jest pewny czy nie swój porachunek, czy też nie swoje rejestry oblicza, gdy sądzi.
To zwyczajne ale dla małomówności Filka i niechęci do głośnego mędrkowania niebywałe powiedzenie wywołało wrażenie. Ten i ów popatrzył na konie, jakby się upewniał czy może jeszcze uciec nie biorąc udziału w sądzeniu.
— Fileczku, mówił Pihul powolniej, ciszej, jeszcze poważniej, pewnie, to każdemu wiadomo: dużo nagrzeszył i teraz to wie i teraz pewnie grzeszy. A ja ci powiadam, że nigdy nic przeciw sumieniu w życiu nie robiłem. I cóż, czyżby mnie inny człowiek lub sądek nie miał sądzić, gdy mu także sumienie tak każe? Musi być jeden przeciw drugiemu na świecie. A obaj myślą, że prawo za nimi. Ale może obaj wiedzą, że nieprawda. Tak już jest. I to jest prawo światowe. I to ci powiem, że gdzie Bóg miłosierny milczy, to ja i teraz choć niemłody, choć niejedno przejrzałem, zawsze za głupi, aby z milczenia Bożego czytać, choć wierzaj mi — zadumał się piękny Pihul i mówił jeszcze ciszej — słucham wszędzie, pokornie i szczerze, jak jakie słowo dochodzi albo skinienie Boże zabłyśnie.
Szyryburiek nie rozumiał dobrze o co im chodzi, więc się niecierpliwił jak zwykle.
— Słuchajcie, bratkowie, nie przypowieść mędrkujcie jak dwa diaki albo czerńcy monastyrscy ze skitu. My chcemy wiedzieć co zrobić, aby grzechu nie było. I przekleństwa gromowego Świętego Eliaszowego.
Petro Gotycz uśmiechnął się pod nosem i machnął ręką.
— Oto! nie ma roboty Świątek jak za dziadami spróchniałymi się uganiać. Na stuletniego będzie gromem celować! Ważność wielka! Tu rzecz inna. Oni mówią, czy warto sądem czy nie warto! Ot co! A ja mówię, że nie warto. Bo stało się: łajdacki i judaszowy czyn, judaszowe ziele [w]zeszło, ale nikt już jemu nie przeszkodzi. Oto nie będzie ni diak mądry ni czerniec, wiszczun najmądrzejszy z potęgą wielką, który wymyśli, aby nie było więcej przewiny i zbójectwa haniebnego. Możecie wszystkich [łupić] po głowach, a wiecznie zasiewać się będzie krwawo ziele smokowe — zasmradzać będzie ten świat. Ryczeć z radości będzie Archijuda.
Mołybożyn wołał zdziwiony [i] jakby uradowany:
— Właśnie — to co trzeba powiadasz. Ta dumka całe życie w głowie im się mieści. Tak jak te ptaki. Nigdy nie ustrzelisz tyle co odstraszysz od kukurudzy. Tośmy widzieli u Filka. Tutaj największy będzie majster i wiszczun, co to pogrozę znajdzie taką jak na te ptaki. I nic więcej nie warte prawo żadne. To mi nie tak ważne, czy my się sobie z Filkiem mylimy. To mi ważne, aby nigdy się nasienie Archijudy, smokowe ziele nie zasiało więcej. A gdzież jest taki mistrz od tego?
Słońce ogrzewało coraz goręcej. Trzeba było zejść ku grupie wielkich buków w drugim końcu połoniny — zaczęli się zbierać, a z daleka z dołu słychać już było, jak się zbliżał Wasyluk z całą kawalkadą.
— A gdzież jest taki mistrz od tego? — powtórzył jak swoje echo Mołybożyn, zbierając się z innymi i idąc ku bukom.
Gdy sądkowie usiedli na pryłuce pośród wielkich, starych, rozłożystych i gałęzistych buków, ukazał się Wasyluk, a za nim kawalkada opryszków głowami na dół do koni spętanych, z kajdanami na rękach i na nogach. Za nimi zaś cała grupa wyrostków z toporami wyostrzonymi. Cisza zapanowała wśród sądków. Filko wstał i patrzył badawczo na opryszków. Ci sczernieli od kilkudniowej niewoli i przerażenia. Kwiatkowski, wysoki, wychudły, czarny, ubrany ze szlachecka w czarny obcisły żupan, wyglądał jak kleryk lub karawaniarz miejski, nie jak opryszek.
Za Filkiem powoli jeden za drugim wstawali sądkowie.
„Rozpiąć ich z koni i na trawie posadzić“, krzyczano tak, wyrostki otoczyli opryszków, a konie puścili na paszę i odegnali dalej od pryłuki, miejsca sądu.
I wtedy zaczął się ów sąd starowieku, ostatni sąd, o którym wieść do nas doszła.
— Powiedz modlitwę Paliju, przemówił surowo i głośno Filko do Szyreburieka.
Zdjęli wszyscy kapelusze, złożyli ręce sądkowie, patrzyli ku Słoneczku w świat błogosławiony i tam pod bukami ogromnymi, na połoninie wysokiej, na łące nieskoszonej zabrzmiał wypowiedziany grzmiącym głosem przez starego Medwedija starowiecki Ojcze nasz — modlitwa starowieku.

Modlitwa starowiecka Sądków przed rozpoczęciem Sądu

Na górze syońskiej, na łące świetlistej niebiańskiej wśród ziela Bogarodzica usnęła. I źródło święte Jej grało, w sen kołysało.
I we śnie maleńki Jezus-dziecina przychodzi, tak do Niej rzecze-wypomina: „Ty śpisz, Mateńko, spoczywasz, mąk mych nie widzisz, ran mych nie czujesz.“
„Śpię, spoczywam, Syneczku, wszystko widzę. Jak rączki i nóżki Twoje gwoździem przebili, na główkę ciernie włożyli, na krzyżu Ciebie rozpięli, dziecinko.“
„Powstań, Mateńko! Nic się nie lękaj. Ujmij mnie za rączkę, sprowadź po schodach niebieskich ku ziemi, abym mógł za lud mój ponieść mękę.“
W niedzielę rano słońce Boże wschodzi, Bogarodzica syneczka po niebie wodzi. Wzięła go za rączkę prawą, zawiodła ku ołtarzom niebieskim na jutrznię-służbę Bożą. Z jutrzni po stopniach złotych zawiodła ku morzu wielkiemu, ku granicy świata.
A na tym morzu biała skała, a na tej skale monastyr złoty, brama światowa. A w monastyrze ołtarz. Na tym ołtarzu świece goreją. I starcy dwaj, Piotr i Paweł księgę czytają. Dziecię święte Jezusa proszą, błagają: „Powróć, Panie! Nie przechodź tego morza — nie wiesz co [Cię] tam czeka“.
— „Piotrze i Pawle, światła [wspaniałe!] Czyż serce wasze lękliwe, małe? Weźcie ten krzyż, nieście naprzód [dumnie]. Kogo spotkacie wzywajcie ku mnie. Czy chory czy ślepy, chromy czy stary, czy grzeszny, durny czy nędzny — zbudzi się, wskrześnie! Wrota piekielne zatrzaśnie. Na oścież bramy niebieskie otworzy kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy.“
Sądkowie powtórzyli poważnie i spokojnie:
„Na oścież bramy niebieskie otworzy kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy.“


∗             ∗

— Sądkowie Boży! W Imię Świętych mocy, świętego Mikołaja i Gromowego Świątka i Słoneczka, świaszczennika Bożego, wołam was, osądźcie tych ludzi, czortu i śmierci zapisanych.
Jakiś krzywy uśmiech [przeleciał po] twarzy Kwiatkowskiego.
— O co oskarżasz ich, Wasyluku?
Wasyluk bardzo spokojnym [głosem] opowiedział jeszcze raz całe zajście i zakończył:
— Proszę sąd Boży słoneczny wierchowiński — o karę, o zniszczenie nasienia Judaszowego, według praw starowieku.
Zaczęły się wypytywania opryszków. Za zezwoleniem starszyny Filka miał ich wypytywać Pihuł.
Zgięli się oni z przerażeniem, ale i z uszanowaniem, gdy wystąpił piękny Pihuł, z potężną grzywą białą, sława gór, sława opryszków:
— Od kiedy jesteście leśnymi ludźmi, [czemu] poszliście w opryszki? Odpowiadajcie po kolei, kogoście grabili? — mówił Popecun krótko i władczym tonem.
Kwiatkowski odpowiedział pierwszy, że bieda go zmusiła do rabowania, a złe obchodzenie się Byrneka zawróciło go z powrotem. Grabił kogo się udało, bo to z biedy.
Byk Hułycz, jąkając się, opowiadał, że uciekł z wojska, zastrzelił oficera i że grabił tylko Żydów i Panów. Świtek Bratycz mówił, że Pan mu zabrał siostrę do siebie i sprzedał ją, i że z z pomsty [pojmał] Pana, uciekł w puszczę. Grabił tylko bogatych. Inni odpowiadali mało.
Pihuł zapytał Filka: — Czy pozwolicie mi, starszyno, jeszcze coś powiedzieć?
Wszyscy w milczeniu czekali.
— Powiadaj, rzekł Filko po krótkim milczeniu.
— Kwiatkowski nie jest godny sądu starowieku. Że grabił biedaków to pół biedy. Zdradził opryszków, zdradził katownik[ów], Byrneka, Panów, i teraz jest przyczyną wszystkiego. Proszą starszynę i sądków słonecznych, aby go wyjęli z sądu i od razu karali go toporami.
— Czy kto chce coś odpowiedzieć? — zapytał Filko.
— Ja, proszę łaski sądu słonecznego — odezwał się bardzo głośno Szyryburiek — aby go oddano pańskim sądom na szubienicę. To dla niego najlepsze miejsce. Tego on wart wiecej niż topora.
— A co mówi on sam, Kwiatkowski? — zapytał Filko.
— Ja proszę łaski sądu słonecznego, Słoneczka Bożego, zrobić tak jak mówił sądek ten oto stary — Medweży.
— Zgadzamy się. Tak będzie — odpowiedział Filko i zwracając się do Wasyluka:
— Oddaj go, bratczyku, dziś do furdygi, tam do domu panków w kryminar. Jeśli sam chce, to niechże nim tam już dalej jak chcą komenderują.
Nikt mu [się] nie sprzeciwiał, choć od razu wiedziano, jakie z tego mogą być straszne kłopoty. Przy zupełnej obcości pańskich sądów [i] nieznajomości gór mogli nie tylko zwać na świadków, grozić, indagować, lecz mogli uwierzyć prędzej Kwiatkowskiemu niż Filkowi. Tak jak to czynią do dziś.
Wasyluk kazał go przywiązać do dwóch kłód bukowych. Pozostali opryszki zwalili winę na Kwiatkowskiego, mówili że nie wiedzieli jaki jest Jekely. Myśleli, że taki sam karczmarz bogaty prowadzący rejestra długów i lichwy, jak i inni Żydzi na Węgrzech, bo tak im mówił Kwiatkowski, że handluje razem z Ormianami.
— A wy jak myślicie? Że gdyby był karczmarz to możecie mu żonę i dziatki małe pozabijać?
Opryszki tłomaczyli, że byli pijani, że obawiali się pogoni, obawiali się, aby ich nie poznała kobieta żydowska.
Śwytek, z wyczerpanym, bladym, wynędzniałym i zwyrodniałym licem, choć ubrany bardzo pysznie, płakał szczególnie jękliwie, choć był znany jako pijak i gwałciciel kobiet, co u opryszków nie zdarzało się nigdy.
Dołanywski Jaroszewiuk jęczał także:
— Proszę sądu słonecznego. Ja mały, maleńki, całkiem mały złodziej. Oni to poświadczą. Nigdy, ani razu nie zabijałem. Ot tak mnie na sługę wzięli. Kradłem co im było nieprzydatne i jeszcze mnie prali w gębę.
[Sądkowie skazali zbójów na śmierć. Lecz Jekely, który powrócił z gór, prosił, by ich nie zabijać. Filko zapytał zdziwiony:]
— Tyś chrześcijanin, tyś ptak z nieba posłany przez dziecię Boże?
— Nie, odpowiedział Jekely, jam tylko człowiek, jam żyd. Rachman bne Rachmanim. To znaczy w języku świętym — miłosierny z rodu miłosiernych.
Widzieli wtedy sądkowie, że to powiedział, iż z rachmańskiego rodu pochodzi, od żydowskich wieszczunów i że słowa jego czcić należy.
Rozwiązać kazał Filko zbójów. Puścił ich wolno z groźnymi nakazy.


∗             ∗

Jekely przybył z konikiem do wybranego kamienia. Pozornie jakby jechał w stronę Kosowa. W rzeczywistości czekał u stóp kamienia i modlił się do Jedynego —
Jeszcze raz o tym pomyślał, jak to nieuchwytne, jak rozpływa się to zbawienie, ta [korzyść] duchowa, którą się zdobywa idąc drogami nieutorowanymi. I tak trzeba dalej i tak czynić [musimy]. Ale pionier Boży bywa zmęczony, zmęczony nie tylko boleścią, ale zmęczony granicami możliwości ludzkich. A innych przecie nie może sobie wyobrazić.
Czy też zwycięstwo miłosierdzia pokazało jak jałową pustynią jest ta ziemia — gdzie ofiara i miłosierdzie tak małe owoce dają?
Więc nie o nową sukienkę — jak mistrz święty — nie! — [o] sen wieczny lub śnienie, cichość nienaruszonego zakątka Twej piersi, nim — zaczęło z niej tryskać źródło.
Być nie-ja, nie-ja nigdy, źródła ocean nie-ja, nigdzie nie-ja w oceanie bez dna w ciemnościach radości tajemnej.
Dusza jego wtargnęła w światy błękitne, ze światów błękitnych w światy złote, ze złotych światów w światy — białej jasności bez końca — — a stamtąd widać było tajemniczą purpurową ciemność aksamitną snu Bożego.
Niech będzie przytulony w kołysce wieczności! — Niech wyjdzie poza obręb bolu i szczęśliwości! Łaska litościwie zaszemrała strumieniem łez gorących.
I wtedy duch Jekely wrócił ze sfer jasności białej bez końca w sfery złotych pościgów myśli, ze sfer złotych pościgów myśli w sfery błękitnych światów, pełnych roślin kwietnie [strojnych], a stamtąd z uśmiechem szczęsnym stanął nad szumiącym kryształowym Waratynem. Popatrzył jeszcze raz na stareńkiego braciszka. Pioruny biły w las. Głazy wysoko nad Waratynem mruczały coś cicho, jakby niechętnie — i wtedy stoczył się głaz przeznaczony i zakrył ich obu.
To mi powiedział stary brodaty [woźnica] zamyślając się.
Ale nie może człowiek, chociażby go światy witały i bramy mu otwierały pośpiesznie, wypowiadać życzeń. Nie wolno mu zobowiązywać Jedynego. Ale je wypowiada, tak jak dziecię ciężko chore zwracając się do ojczulka szczebioce: — Tatuleńku, daj mi wszystko-wszystko. I ojciec uśmiechając się czule do niego, [daje], tak jak On dał wszystkim — wszystko.
I chore dziecko jest szczęśliwe.
I Jekely śpi w szczelinie w [bezczynności]. Dusza jego spoczywa w przyciemnionej izdebce nienaruszonego zakątka snu Bożego. Na długo, ale nie na zawsze.
A zbudzi się, wstanie — na pewno — kiedy święta Aboda, kiedy ofiarność rozgorzeje do tego stopnia w duszach ludzkich — że stanie się jakby zbyteczną, kiedy radość dziecinna Boża — stanie się udziałem każdej duszy, kiedy koło Żydowskiego Kamienia z tą samą dziecinną radością będą szczebiotać korowody pielgrzymów do Ojca niebieskiego, jak myśmy szczebiotali uganiając za motylami lub rybkami.
Zapewne nikt nie miał odwagi zapytać starego — już w owych czasach tak starego wieszczuna — o ten wypadek. Ale gwarzyli, gawędzili tak sobie, domyślali się, co powiedział, a potem już i uwierzyli, że tak mówił — zwyczajnie jak na Wierchowinie.
Wszechmocny jest święty, ale radują go [o]kruchy dusz ludzkich. Czy nie widzieliście jaka ulewa była po śmierci Jekely, jak płakał On, Jedyny. I na całe góry smutek legnie, dopóki nie zajdzie ta chmura, aż znów nie wróci Jekely wraz z Rachelą i dzieciętami i nie zakwitnie wraz z lasem kiedrowym i jasionami.
Kadysz niech śpiewają kwiaty, wody, połoniny — Jak przystoi chasydowi, bratu ptaków, kwiatów i stworzenia wszelkiego.
W świętym języku Echad Elohenu! Słuchajcie, bracia, On jest tajemniczy. On przecudowny jak woda, jak wodospad wody chłodzącej i przywracającej do życia leszczyny. On jest Harfą-łonem najsłodszym, najgłębszym i najszerszym, gdzie każde nasienie wschodzi jak pieśń nieginąca.
Słuchajcie, leszczynki — siostrzyczki Racheli Bożej, słuchaj buczku śliczny, słuchaj jasionie — ojcze nasz. Setki, tysiące tysięcy was oddycha, karmi się i śmieje, cieszy [się] na Jego świecie, iż On jest jedyny.



IV. DZIEJE DEREJA

O Dereju-Dereweju, mistrzu-stoczniku, a nade wszystko czarowniku, opowiadała wieść, że spłodził syna rzekomo w związku z własną córką, w nieświadomości czynu i winy. Wszelako więcej niż ze wszystkich czynów i dzieł zasłynął Derewej z umyślnego zabiegu, jakim zakończył swój skołatany żywot ziemski. Oto w obecności umyślnie zwołanych ludzi zamknął się w zbudowanej przez siebie pod skałą Hromową kapliczce, podpalił ją i spłonął wraz z kapliczką. Wieści zdają z tego sprawę rzeczowo, dość obojętnie, bo dla sławy Dereweja najbardziej ważkie to, że przed samospaleniem obiecał, a raczej założył się, że wskrześnie z ognia razem z kapliczką. — Tyle wieść zewnętrzna, bardziej banalna, powtarzana przez ludzi. To co następuje wydaje się wyrażać prawdziwą, wewnętrzną historię Dereja, już po śmierci żony i córek. Opowiada z początku Pan Władysław.


∗             ∗

Cygańska muzyka wydaje się smętna. Lecz jest najszczęśliwsza na świecie. Dla zdrowych niepotrzebna. Może nawet nużąca. Chorego koi jak kąpiel w potężnej, bezmiernej morskiej toni. Nie tylko pot i zlepiony brud z ciała zmęczonego wymywa. Same ciało rozpuszcza, wyswobadza odeń. Usłyszałem ją po raz pierwszy w życiu jako zbieg i rozbitek na Bukowinie. Byłem wykąpany, bez woni, bez smaku śmierci, uspokojony co do losu rodziny.
To, co opowiem, to dzieje wspomnień, krzyż wspomnień.
Powiada się nieraz o człowieku, który był bogaty albo szczęśliwy: utracił wszystko. Ale — pozostały mu wspomnienia.
A cóż może stać się straszniejsze jak nie wspomnienie?
To co opowiem wcale nie ma tego sensu, jak powiada największy poeta:
Nie ma większej boleści jak wspominać w niedoli chwile szczęścia.
Nie. To coś innego. To taka skorupa wspomnień jak oparzona i zjedzona robakami i ranami rozwrzodzonymi zlepiona skóra człowieka. Lęgnie się w niej robactwo, próbuje się przebić i gnieździ się coraz głębiej. Wciąż do wnętrza wędrują robaki. Oddychać nie daje, a setką ran, wrzodów, i ropieni i coraz w ranach przypomni się. Wspomnienie.
W opowiadaniach o dziejach mistrza Dereja znalazłem takie uspokojenie, jak wtedy po muzyce cygańskiej, bo nie tylko zapomnienie ale coś jak rozpamiętywanie, które odmładzało. Nowe śmiałe wejrzenie ku wieczności, jak to spojrzenie ku Czarnohorze, które otwiera się za bramą Hromowej. Te rozpamiętywam.
Próbowałem nieraz je zapisać, dać mu postać. Zostanie to może po mnie.
Tymczasem tak przypomnę jak się ułoży. Derej, którego hodowaniec zwany Derejuk zasłynął później jako słynny rzeźbiarz, był pierwszym rzeźbiarzem w górach. Pierwszym co do czasu i takim, dla którego podobno nie było trudności, nie było granic. Od niego odziedziczył trochę, czy nauczył się kapinkę odeń Derejuk wdzięku, czaru, fantazji. Podobno był Derej bez porównania śmielszy w swej pracy.
W cerkwi podczas ślubu mogliście Panowie oglądać ten drewniany pająk wspaniały, na którym barwy werniksowane woskiem od tylu lat nabrały patyny łagodnej, niemal jakiego metalu. To przybrany syn Dereja (czy Derewija) był mistrzem tych czarownych niespodzianek, które kryje tutejsza cerkiewka.
Opowiadają, i sam Derejuk opowiadał o sobie, że tylko skromną cząstkę tego uchwycił co diedia wiedział i umiał. Diedia miał tajemnice, to nie mistrz był tylko, lecz czarownik, duchowy ojciec, propowidnyk. I rozdawał wszystko na wszystkie strony, sypał wprost nie tylko mnie — każdemu. A któż to potrafił ująć?
Tak jakby poszedł wiosną na Czarnohorę, w zamku na Smotryczu dostał od duchów diamenty. A gdy się zbudzisz, to śnieg topi się w twych rękach, bo niegodny tam zostać.
W marcu, gdy znikną śniegi, Czeremosz zawalony zabrudzonymi gliną kryhami lodu przyniesionymi z gór, spiętrzonymi na zakręcie Czeremoszu niżej Bereżnicy — powywracane z zamarzłymi tam kryhami w nieporządku jak kaluchy rozprute.
Rzeka wyschła, zasypana.
Góry takie szare, ciemne, suche.
Nawet smereki spłowiałe.


∗             ∗
Nawoływanie

Gdy Derej wyszedł na przełęcz pod Czarnym Gruniem, przypomniał sobie wszystko. Było jak przed dwudziestu laty. Wszędzie czarne ostępy świerków, wśród nich bukowinki jaśniutkie miąższem liścia dopiero wyszłym z łona drzew, nie stwardniałym jeszcze, nie przystosowanym do świata. Kopy Czarnohory białe.
Tęsknota za Ołenką wyrwała się okrzykiem — naprzód ochrypłym jak u dzikiego gołębia, potem jasno raz jeszcze poleciał głos trembitową nutą.
I nagle od brusturskiej strony słodki a młody głos kobiety odpowiedział od razu dźwięcznie, wabiąc nieświadomie a ufnie.
Ten sam głos. Gdyby nie biały jeszcze dzień popołudniu, od razu myślałby, że siły nieczyste wślizgnęły się w tęsknotę.
Powtórzył — i znów przypłynął głos cudny, taki, na który czekał, taki, który na jego tęsknotę czekał. Jak grzywacze gołębie, jak słowiki na dołach, jak jelenie jesienne, tak śpiewali wabiąc się, tęskniąc, przybliżali się do wieczora.


∗             ∗

Wszystkie trzy patrzyły wśród smerek, jak obrazy. Patrzyły łaskawie, uśmiechały się jak hołowyci, jakby mógł się nie wyczerpać ten uśmiech. Modliły się.
Potem wiosna przyszła. Derewej zdzierał z siebie skorupy po chorobie, pod zapiekłymi strupami pokazywała się nie do wiary biała gładzizna ciała. Czyściutka, z sinymi żyłkami, młoda.
Haj. Tyżeś to Łukjen? Młody? Jeszcze raz. Nawet sam rozpalał watrę.
Brał szmacięta zdartej cuchnącej żelazisto zgrubiałej skóry i wrzucał do watry. Jakież szczęsne te białe znowu a tam spalone wrzody. Wspomnienia, grzechy, szalona choroba. Skwierczały w ogniu. A na niego wtedy, gdy znów się kładł, przychodziła słabość nie chorego lecz dziecka, gdy przychodzi pierwszy błysk, który ma być narodzeniem pamięci. Jeszcze mdlał. Jeszcze nie zorza zaczerwieniła się. Aż zobaczył tam, pod Hromową.
Gdy zdarł całą skorupę choroby, przyszedł do sił. Zdarł wszystko. Nic go nie kłuło, nie szarpało, nie kąsało. Ale jeszcze potrzebna była kąpiel.
Wtedy w tym śnie siłując się w duchu zobaczył kaplicę w skrzydłach z wygiętymi wypukłymi piersiami, okrytą skrzydlatą piórzastą dachowiną jak niawka.
Biały dym kręcił się koło kaplicy. Okrywał ją i odsłaniał. Łukjen zrozumiał znak.

✽  ✽  ✽  ✽  ✽  ✽

Wyzdrowiał. Wyszedł. Jak to tam bywa na wiosnę: Czarnohora w śniegach. Na śnieżystych przeczystych kopach gramolą się turnie z chmur, strome kopuły ułożone z wielkich łusek kłębiastych. Z nich wyżej jeszcze wiją się wirami ślimakowatymi krajki chmur, dymy ofiarne. A potem zbierają się nowe chmury, białe, pianowe, skrzydła długie. Lecą i ciągną kluczami całe wielowarstwowe Czarnohory wiosenne.
Wszędzie snuły się dymy prosto do góry. Daleko po carynkach — po ogrodach palono wiosenne ognie. Spalano śmieci, resztki źdźbeł i patyków na polach.
Przed nową pracą i siewem wiosennym trzeba spalić resztki i mierzwę.
Dzień za dniem mijał ciepły. A coraz błękitniejszy. Czarnohora była w śniegach a naokoło lekkie długie skrzydła obłoczyste raźnie, ale nie za prędko sunęły z zagórskiego boku. Kiedrowe miejsce było w śniegach, a poniżej śniegu fioletowymi rojami bryndusze.

Na wysokij połonyni tepłyj witer wije.
Jaka wesna wesełeńka, wse widmołodije.[52]

Miał jeszcze dopełnić ostatniej próby, ostatniej kąpieli.
Na miejscu kiedrowym wypatrzył kilka równych zdrowych kiedr. Ani jednej szkidzi nie naznaczył. Na ofiarę to najprzedniejsze musi być drzewo. Najzdrowsze.
Trudno było uwierzyć, gdy w Krzyworówni dowiedziano się, że Derewej nie tylko wyzdrowiał, ale już kiedry rąbie i ściąga na robotę.
Na ofiarę, na oczyszczenie i na dzięki.
Przynosił tak na Hromową jedną kłodę za drugą. Sam blady był ale taki młody, świeży. Budował kaplicę kiedrową, zbił jak most, kładł już protesy, wyprowadzał dach. Brał się do rzeźbienia odrzwi. Wpuszczał jedną belkę za drugą. Spajał dokładnie i umacniał twardymi kołkami cisowymi. Jeszcze nigdy tak dokładnie i ściśle nie pracował.
Aż przed Petrem przyszedł do cerkwi w Krzyworówni i ogłosił po służbie Bożej:
— Słuchajcie, chrześcijanie. Od dziś za dwie niedziele. Przyjdźcie wszyscy. Ja wielką ofiarę odprawię. Potrzebuję waszych modłów. Ratunku dla duszy, kąpieli. Niech nikogo nie brakuje. Może matka, żona i córki będą razem ze mną. To moja ostatnia praca. I pierwsza dla tamtego świata.
Już przedtem niejednego skorciło wyjść na góry, by spojrzeć na tę budowlę.
Kaplica była smukła, wyglądała z daleka jak dziewczyna w uplotkach. Drzwi były wyrzeźbione nad wszelkie dziwo. Trzy oblicza kobiece w słonecznych promieniach jedno z drugiego wykwitało, jakby kwiat, co zrodził kwiat na to, by jeszcze jeden kwiat się zrodził, a żaden nie zwiądł. A za nimi szły rysunki z słojów kiedrowych, jak zarysy i szeregi jeszcze dalszych postaci. I sęki jako oczy i usta. Od razu onieśmielało każdego. I pierwszy ruch był, że się cofnął każdy, a potem przeżegnał. Jakby stamtąd witały, wychodziły w płaszczach jasnoniebieskich święte wiszczunki. Na kaplicy już wysoko z wyrzeźbionych smerek bania. Srebrnym, złotym i niebieskim świecił się krzyż w promieniach i postaciach ułożonych w kształt promieni. Błyszczał jak metalowy. Tego jeszcze nie było. Takie krzyże były w cerkwi, ale nie na cerkwi. Opowiadano, że jeszcze pracuje dzień i noc, dorabia do kaplicy świecznik długi, wiszący, jeszcze piękniejszy jak ten co był w cerkwi.
Aż przyszła święta Pokrowa. W nocy przyleciała burza z Czarnohory. Dudniła i trzaskała, a nad rankiem świeżość i mgły niebieskie rozciągały się powoli, rozpylały, aż zostały. Błękitny świat złagodzony leciutką zasłoną.
Ludzie schodzili się i siadali na skałach na łące. Kobiety poklękały i modliły się do świętych wiszczunek.
Derej przyszedł i długo wszystkim ściskał ręce. Prosił, by mu przebaczyli, bo nie uda się ofiara.
Wyjął z tobiwki kołek cisowy zakręcony sztucznie, włożył w zamek, pocisnął. I zaraz z hukiem otworzyła się zawora ukryta. Otworzył dokoła cerkiewkę i znikły wiszczunki. Zapalił świece woskowe na ołtarzu.
Wtedy ludzie weszli do cerkwi. Wszyscy poklękali. Bili pokłony.
Potem oglądali świecznik i modlili się do postaci na nim wyrzeźbionych. Całowali krzyże. Z podziwem, z lekkim uśmiechem patrzyli na wyrzeźbioną postać czorta, u którego stóp gorzał płomień, w którym języki ognia też miały czortowskie maszkary, przerażone i wykrzywione. Czort wyrzeźbiony na świeczniku uciekał, a wściekła, przerażona i niemal żałosna maszkara oglądała się jeszcze ku wnętrzu kaplicy. Jakby patrzył na ludzi, w piekielnym strachu, że go dojrzą.
Gdy już powstawali z kolan, patrzyli z pogodnym, żartobliwym niemal zadowoleniem na zmykającego czorta.
Wtedy podszedł Derej ku ołtarzowi i rzekł:
— Popatrzyliście, ludzie. Jesteście świadkami. Dla tego i tamtego świata. Chciałem zrobić jak najlepiej, by oswobodzić się od zmazy i grzechu. By tak uciekł on jak tamten ot ucieka. By uciekło ich całe wojsko z czartów wszystkich, aby wyfurkotało w promieniach nieba i znikło. A jeszcze wzywałem niebo. Aby wykąpać się, odmłodzić — aby znaleźć słobodę! Nie bizuję więcej. To mój duch — tchnienie ostatnie objawi wam. Ale odkryłem wielką tajemnicę.
Wy wyjdźcie teraz. A ja spełnię ofiarę.
Ludzie patrzyli zdumieni.
— Nie lękajcie się. Tajemnica jest taka, że po ofierze całkiem mnie oswobodzi.
Stanie, wystrzeli tu tum płomienny, taki jak Synyci. Stąd będzie szła młoda wiosna, słoboda, śmiech, kąpiel i czystość.
Ludzie wyszli z cerkwi. Łukjen uśmiechał się. Lubował się i uśmiechał ku okienku, ku Słoneczku, ku Panu Ognistemu. Potem głucho zamknął ciężką zaworę cerkiewki.
Słychać było cichy szum. A po dłuższym czasie dym zaczął wydobywać się ze środka. Cały tłum zakrzyknął, gdy zobaczył na dachu płomienie, a potem rozkrzyczał się i zagwałtował. Gdy uspokoili się, rzucili się z toporami, by rozbijać ściany i ratować. Zaczęli łupać ściany. Z dymu i ognia wołał jeszcze Łukjen:
— Zaklinam was, ludzie, zrozumcie. Nie znieważajcie cerkwi, ofiary siekierami. Tajemnicę wielką dosięgłem. Nie zginę. Tu oczyszczę się i wstanę lada dzień na nowo. Tum jak Synyci — dla wszystkich. W większym tumie młody, omyty — swobodny. Nie bierzcie grzechu na siebie.
Tłum umilkł, znieruchomiał. Kobiety zamykały oczy i uciekały. Trzeszczały już smolne i twarde bierwiona kiedrowe. Skrzydła płomienia sięgały pod dach. Tylko wiszczunki wyglądały jeszcze spokojne, nienaruszone, z otocza skrzydlatych płomieni. Potem wiatr z Czarnohory przypłynął. Czarnohora leciała na skrzydłach, leciała rozpętywać ogień. Wiatr śpiewał wraz z płomieniami, kołysał je i tańczył z nimi radośnie i zakrył, obmotał wszystko dymem. Z cerkwi jeszcze śpiewał Łukjen. Potem głos jego zgasł w wytryskach płomienia. Tymczasem wzmagał się wicher. Przywiał chmury, leciały prosto ku Hromowej.
Około południa ulewny deszcz zalał dogasające zgliszcza. Ani kości ani śladów Łukjena nikt nie znalazł. Wśród carynek czerniała plama zgliszczy i pachło jak watra.
Łukjen był swobodny, wykąpany, odmłodzony.

Taka to opowieść o mistrzu Łukjenie. Jak go żarły wspomnienia, wykąpała choroba, oswobodziła męka a odmłodziła ofiara.
Na Petra w nocy, czy w Synyciach czy na Czarnohorze, gdy idzie człowiek, co złamał topór i co rzucił wrogom i wiatrom do wody — co rozszerzył serce, oswobodził się — widzi skrzydlaty tum płomienny. I wtedy do końca niech ze swobodą oczyści się, odmłodzi. Otuli się białością mięciutką jak dymem watry kiedrowej.
Na wysokij połonyni tepłyj witer wije.



KSIĘGA TRZECIA
WCZORAJ, DZIŚ I ZAWSZE


I. SYROJIDY

Fłojera grała pierwsza.
Nie było takiej muzyki na świecie: z zasmolonego patyka — świat leśny wstawał. Głos lasu głosił dzieje lasu. Godzinkę, pół godzinki świergotała i tętniła, a brnęła głęboko, przechadzała się po wiekach leśnych.
Grając — nikła z oczu — przemieniała się: zrazu w dźwięczną gałązkę-duszyczkę drzewną. Potem rosła już z niej gałąź tonów wiechata. Sięgała ziemi. Dudniła głucho — korzeniła się w ziemi. Sięgała nieba. Lekko trzepotała się tysiącami listków, tysiącami oczu zielonych listkowych mrugała, otwierała je przed światłem.
Rozdźwięczało się drzewo gałęziste, obfitolistne, bukwodzwonne. Wyzywało wichry. Grało z nimi w borbie, zawodziło. Wyrywało się wichrom okrzykiem junackim bez lęku. Zwyciężało. Odpoczywało w złotej pogodzie.
I dalej siały się z fłojery drzewa. Jedno za drugim, jedno obok drugiego. Dudniły, mozoliły się w mrokach ziemi korzeniami prężnymi. Strzeliście płynęły ku niebu drzewa-dźwięki. Już sprzeciwiał się wichrom cały zastęp lasowy. Cierpiał a trwał. I dalej, coraz dalej siały się lasy. Dziecięta lasowe wiały świechciwie witkami-miotełkami, soczysto-miękkie gąszcze krzewiaste. Młododrzewiem krzepły, w szeregach gęstym pokoleniem jędrnym, postawnym. Potem olbrzymy tęgie, kędzierzawe, pieśnią bujnogłośną kroczyły przez wieki. I leśnych starców sędziwych rzesze groźne, w szumie zastygły głuchym, grzmiącym bezkreśnie.
Jeden las dawał hasło drugiemu, odpowiadał.
Organową wieść niosły — świąteczną. Modliły się w końcu wszystkie rody leśne pokornie a gorąco. Umilkły. Czekały.
Na wysokim łęku połoniny, na tle nieba ukazały się postacie prześwietlone. Ze schodów niebieskich wśród obłoczków zstępowały. Dobrotliwe matki-starowinki i słodkie oblubienice niebieskie — anioły. Ciche granie siało się z góry rosą złotych kropelek. Zbliżały się ku lasom, ku siołom, ku chatom. Błogosławieństwo niosły, niebieskie pozdrowienie, pokój sercom — szczęście. — — —

1
O KRAJU NIEWOLI

Do opowiadania zgłosił się starzec osiemdziesięciopięcioletni, niewielki człeczyna, prawie niewidomy, ze stwardniałym bielmem na oczach. Mętnymi, wypłukanymi, siwymi oczyma wodził za słońcem, kierował się podług słońca. Nos miał szeroki, wąsy obfite a nie w porządku, ciemne włosy przyprószone szarością, rzadkie lecz rozkudłane.
Gdy zaczął opowiadać wznosił oczy. Podnosił też ręce do słońca. Potem dłonie zbliżał jakby lepił coś i rzeźbił palcami. A gdy o fłojerze mówił, składał ręce ostrożnie i czule, jakby tulił ptaka.
Usiadł pod modrzewiem wśród kwiatów.
Zwano tego starca Wasyl Drondiek. Po matce pochodził z rodu Kudilowego. Drondiek mówił z początku cicho, powoli, jakby dla siebie, brząkał słowami. Potem coraz wyraźniej, coraz goręcej głosił.
— Dla nas fłojera to — „Boża muzyka“. Któż o tym nie wie? A są gdzieś tacy na świecie, są, co przypowiadają, że ani w czasie postów ani procesji, ani pielgrzymek nie godzi się grać. Że muzyka ludzka wszelka to prawie grzech albo nieprzystojność. Tymczasem u nas i umarłemu w chacie prywil grają na fłojerze. Grają i jeszcze dużej płaczą...
Czym jest fłojera widno będzie z tej starej przykazki.
Z was młodych nikt głodu nie zaznał. Dzięki Hospodu! Bo gdy głód w kraju — to nie sama głodność po prostu. To zaraza! — dobrze mówili starzy ludzie. Poniża on człowieka do ziemi samej. A choćby jadł wciąż, będzie głodny. Strachajła brzuchowego zeń robi. Pokłońcę przed brzuchem! Dziś lepiej nie mówić o tym.
Tak było dwadzieścia cztery lat temu. Akuratnie kiedy urodziła się tu u gazdy-dziedzica dziewczyna. Ta — panna młoda. A było to właśnie tuhego roku.
Gdy głód zaczął przemijać, strach rzucił się na ludzi, bardziej lęczny od głodu. Jak tylko mieli wszystko, zaczęli się bać na dobre. Wieszczowali, ba nawet na pewniaka już obiecywali sobie nie takie jeszcze lata tuhe. Ot — tak powiadali — będziem jak Syrojidy rzucać się na wszelką surowiznę, za ścierwem się rozbijać, w końcu kolana i pośladki ludziom spotkanym znienacka obgryzać — a może nawet w jakąś niewolę sprzedawać się z głodu.
Sypał się zewsząd lęk, lepił się jak śnieg rzęśny i mroził świat.
Pojechałem do Syhotu i jeszcze nawiozłem zboża sobie i ludziom. Pojechałem na Dniestr potem. Zaopatrzyłem siebie i sąsiadów. Wody pilnowałem, co dnia do źródeł dwa razy szedłem na służbę wodzie, na nabożeństwo tajemne. „Zamówionej“ wody miałem w komorze cały rząd garnuszków: każdy coraz mocniejszą, tajną przemówką uświęcony.
A tu wciąż słychać było, że głód toczy się chmurą. Że znaki znamionują się różne na ziemi i na niebie. Powiadali starzy mędrcy, że nawet Słoneczko, nie to, by rozgniewało się i nie, żeby zapomniało nas — Ono święte, prawe! — ale ot — znudziło się całą tą nędzą — głupotą ludzką. Odwróci się i będzie koniec. Zatem wszystkiego mało! Pielgrzymować potrzeba, pątnikować do Ziemi Świętej. Ku Słoneczku, do Rusałyma! A kto się tam ukorzy, napokutuje, smutku i łez się nałyka — odkupi tym przewiny swoje i ludzkie — oddali biedy. A tam nie tylko wielmożyć się zasię! Zżebraczyć się przystojniej!
Coraz bardziej namawiali mnie. Nie tylko rodzina, nie tylko sąsiedzi, gromada cała i sąsiednie osiedla i gromady. Sprzedaliśmy las. Zapisali mnie do tej pielgrzymki. I zabrali wraz z innymi, hen światami, przez morze ku wschodowi słońca.
Wziąłem fłojerę. Dotykałem jej co dnia po modlitwie. Czasem grałem sobie w kącie. Czy to był grzech, czy nieprzystojność? Kto dosłucha do końca — nie tak pomyśli.
Ziemia święta — Rusałym — to na skruszenie i umartwienie człowieka. Aby mu było trudno w skórze ludzkiej wytrzymać! Aby tak go dławiło i pędziło po świecie, aby nigdy nigdzie spokoju nie znalazł! Bo tam umęczyli haniebnie i zakopali Chrysta. Wciąż przypomina, że świat ten nie dla nas.
Ale nie o Ziemi świętej będę opowiadać. I nie ja godzien tego. Nie tacy jak ja pozapisywali to wszystko w grubych księgach. Zresztą mierzę w coś innego...
Bo i cóż taki jak ja mógłby naprawdę tam zobaczyć, choć oczy moje własne były wtenczas zdrowe?! Ot, chyba tak jak ów, co pismo i karby niby to widzi, palcem dotyka, a nic wyczytać nie umie. Widziałem słońce grające, palmy widziałem, drzewa pomarańcz. Także ślady stóp Chrystowych. Boże kamienie i znaki. Tak jak u nas pokazują ślady Dobosza albo Rabina. Wino piłem, haj! słodkie, szumne. Ale widziałem też grunta jałowe — skamieniałe. I pustynie i wichry gorące i burzę piaskową. Tam to dalej gdzieś mają być one bramy piekielne...
Szukałem właśnie jeszcze innych śladów: chciałem popatrzeć innymi oczyma. Oczyma takiego, co był tam przede mną. Bo to nie moja ta wieść, nie z mojej głowy, ani z oczu moich odbita. Z głęboka, z dawności idzie, z wieków starych od przodków.
Był tutaj taki człowiek przed wielu laty, rodu szlachetnego, słobodnego i sam szlachetny — choć powiadają, że watażko opryszków — Kudil.
To jego fłojera teraz wam grała. Całe życie — powiadają — mało mówił. Nie lubił opowiadać ani nawet odzywać się nie lubił. Tylko grał na fłojerze. Wszystko wygrał, co mu potrzeba było. Ciągle wędrował, wszystkie nasze puszcze — a na dodatek — pół świata przemierzył nogami. Wciąż tęsknił do swojej ziemi. I wciąż wracał, choć wtenczas wcale nie było tu dlań bezpiecznie. Nie lękał się nigdy. Tu w naszym kraju, w rzędzie śmiałych — on był najśmielszy. W głowie taką jasność miał, jakby wieczną pogodę. Nigdy nie nawiało mu lęku.
Ale raz przecie zaznał strachu i Kudil. I to opowiedział swoim.
On także w owe czasy, przed wielu laty — bo i wtedy był właśnie tuhy rok — powędrował do Ziemi Świętej. Ślubował ratować ludzi pokutą.
A inne to czasy były. Droga nie taka jak moja. Ani łatwa, ani bezpieczna, ani taka szczęśliwa! I długo, latami, nie było go widać z powrotem. A chociaż pomogła ludziom jego ofiara, gdy wrócił sam był już stary. Ten jeden, jedyny raz opowiedział ludziom długą opowieść o powrocie z Ziemi Świętej — i o kraju niewoli. I zakarbować zalecił tę wieść — po wieczne czasy.
A sam Kudil był w starości jak świątek z obrazu: wysoki, chudy, blady — smutny. Twarz gładką miał, foremną, oczy wielkie, siwe i nosił brodę jasną.
Skąpą mowę miał a mocną. Rąbał nią jak na rewaszu.
I tutaj zaczyna się — widkaz — testament Kudilowy.
Słuchajcie, goście! Kudil mówi:

Samego Kudila opowiadanie

Na skale pośród morza — tak przekazał Kudil — obok monastyru żyliśmy z Wasylukiem. I tam rozstaliśmy się. A on, chociaż chory, wciąż nam odczytywał z księgi świętej. Zawsze słobodny, pogodny zawsze — jakby miał żyć. I te słowa główne odczytał nam niedługo przed śmiercią.
Większej nad tę miłość nie ma żaden człowiek — jak ta, by położył duszę za pobratymy swoje.
Wspominałem zawsze te słowa na pamiątkę śpiewaka Wasyluka. Wracałem potajemnie do kraju, to znów wymykałem się mandatorom. I tak samo, gdy za niewolą przyszedł nowy tuhy rok. Wtedy, gdy już innej pomocy nie widać było, wydarłem się na pielgrzymkę do Rusałyma, do ziemi Chrystowej. Tam byłem tak długo, aż wróżbę miałem, że idzie pomoc: bylebym zawsze gotów położyć duszę za swoich.
Tymczasem wojna czy zwada jakaś rozgorzała na morzach. Nikogo stamtąd nie wypuszczali. Już tęsknie mi się tam działo. Ściskała motuzkiem szyję — tęsknota. Puściłem się obchodzić ten świat: naokoło, pustyniami, słonostepem — rabskim krajem i tatarskim, Rosjami — ku chacie. Naprzód kapinką wzdłuż morza, potem ku wschodowi słońca przez trzy niedzielki, potem wschodzące słońce po prawej stronie mając. To miał być mój szlak. Ale żeby wciąż krajuszkiem pustynie obchodzić. Tak zaklinali mnie starzy pielgrzymi.
Dwadzieścia dni szedłem ku wschodowi słońca, dość szczęśliwie. Choć nie ukorzony pielgrzymką, zuchwały człek górski — przekląłby to na wieki. A dnia dwudziestego pierwszego morze ujrzałem po lewej ręce. I między mną a morzem pustynia. Ale tylko wąska jej krajka. Tu gdzieś trzeba było półobrotem skręcić i iść ku morzu. Grzecznie jak na dłoni widniały ludzkie osady nadmorskie.
Odważyłem się spoprzeczyć ten rąbek pustyni. Poszedłem przez pustynię: oj, nie szedłem, od razu brnąłem, harowałem ciężko, ołowiane nogi, nie moje, wyciągałem z piasku. A to morze czemuś nie zbliżyło się. Przyszło południe. Morze było tak daleko jak przedtem. I ku wieczorowi niewiele uszedłem. A tu noc spadła na pustynię. Przenocowałem po raz pierwszy w pustyni: zimna noc, nad ranem uleżeć ani ustać nie można, przyszło się mi ruszać i biegać.
Już o świcie powiało tęgo. Wielkie litery, znaki czarne, cicho a groźnie pisały się na dalekim niebie. Morze znikło mi z oczu. Namyśliłem się od razu, by uciec z powrotem ku stepom. Ale już nie wybrnąłem z pustyni.
Coraz większe, coraz czarniejsze znaki stąpały za mną, mrucząc, dudniąc. Puchły w chmurę brzuchatą, huczały. Dogoniła mnie wichura jeszcze przed południem.
Zakotłowała pustynia. Aż lunął z nieba wał piasku. Zwyobracały mnie wichry od razu, zmiętosiły jak liść. Wkręciły w wir piaskowy. Zdusiły ku ziemi, zapodziały gdzieś w pustyni. Raz za razem waliły się na mnie góry piasku. Całe powietrze ciemno-żółte, zamazany świat.
Pagórki małe dymiły z wszystkich stron jak watry. Już i same chwiały się, ruszały się z miejsca. Pomaszerowały pagórki, już cały świat kolebał się, ruszał i walił.
Hospody! Koniec światu niedługo, a mnie chudzinie to już od razu. Ostry deszcz piaskowy sprał mnie po chwili, lice i ręce nieznośnie piekły, spuchły jak poparzone. Oczy oślepiło, dech zapierało.
Mocowałem się póki mogłem. Półżywy położyłem się pod serdak, nakryłem się mantą szczelnie. Leżałem tak spokojnie, a wciąż hulała burza nade mną, zakopywała mnie wałami piasku. Modliłem się, cichutko śpiewałem do wtóru muzyk wichrowych. — Co będzie — to będzie! — Czasem strzepywałem piasek, by mnie nie całkiem nakryło.
Dzień i noc tak przebyłem, nie śpiąc ani nie jedząc. A gdy znów ranek nadszedł uciszyło się całkiem, wyjaśniło się powietrze. Podjadłem i od razu wina łyknąłem. Orzeźwiło mnie.
Zmiarkowałem, że burza zarzuciła mnie w straszny świat: żółto bez końca, piaszczyście, głucho. Wody na pewno nie liznęła jeszcze ta ziemia. Nie tylko trawki tam nie było, ani nawet bodiaka najnędzniejszego, nie tylko ptaszka nie było słychać, ani najmniejsza muszynka nie zabrzęczała. Potężnie grało słońce nad pustynią, a życia nie było.
Tymczasem dławiła mnie duszność, parność coraz większa, tak jak bym się położył do rozognionego pieca. Ale było jeszcze nade mną zmiłowanie. Lunęła ulewa i przemieniła świat. Nie deszcz to spływał, lecz potop wód grzmiał. Jak przed pierwowiekiem, rzekami chuchał duch Boży na ziemię trupio-gołą. Łaska Jego Święta! I cud-cudenny się stał. Piaskowe morze zakwitło czerwono i szkarłatnie kwiatami naokoło, bezkreśnie. Zieleń paskami pokryła ziemię. Wszędzie stała woda. Burza wygrzebała jakieś ocembrowania kamienne, kto wie przez kogo zrobione, woda je wypełniła.
Według przepisu obmyłem ciało wyjęte z grobu piaskowego, a upieczone w piecu piekielnym. Służby i modlitwy wszystkie odsłużyłem przed wodą. Potem wciąż piłem wodę.
A to wszystko razem obróciło mi i wykręciło świat. Zaciągnęło jeszcze dalej w pustynię.
Szedłem dwa dni i jeszcze trzeci, wschód słońca mając na prawo. Znów rozodniało się słońce. Coraz tużej ściskało ziemię, wyżymało z niej wilgoć. Bez śladu znikły kwiaty i zielone ramy i wszelki ślad wody. Wina już nie miałem, a chleba nie za dużo.
Czwartego dnia — dwudziestego szóstego dnia od wyjścia z Rusałyma — wiatr powiał od wschodu, duszący, ciężki, śmierdzący — trzeba rzec straszną wonią.
Gdy ustawał wiatr widziałem daleko dymy wstające z ziemi. Daleko się snuły? Może z domów, może z kuźni czy z kominów miastowych? — myślałem — bo woń dusząca wciąż dolatywała.
Coraz duszniejsze było powietrze, bardziej żółte niebo, coraz więcej dymów. Wznosiły się cienkimi krajkami do góry, rozsnuwały się osnową, kółeczkami, pełzały po ziemi, tkały się w gęstą, żółtą mrakę. Żadnego domu, żadnego osiedla wypatrzyć nie mogłem za tymi mrakami lepkimi, za nygurami klajstrowatymi.
A może tam jakie namioty, szałasy i duże stada chudoby? — I pewnie watry dymią, nawozem suszonym podłożone, jak to tam robią w tych stepach?
Ostro szedłem ku dymom. A gdy doszedłem jakie dwa gony od pierwszego dymu — powiedzieć to trzeba, dość głodny, a najbardziej spragniony, z wichrem w głowie — ujrzałem jeszcze bliżej jeziorka zielone, jedno przy drugim.
Zacząłem biegnąć ku nim. Wtem usłyszałem pod ziemią naokoło naprzód chlupanie, bulgotanie, purkanie. Poczułem zapach siarki. I potem, jak na komendę, jeden po drugim zaczęły wybuchać ognie. I z tykiem grube wały wrzątku wynurzały się z ziemi, jeden po drugim.
Stanąłem, czekałem czy w mig się nie zapadnę. A tu zagrzmiało naokoło spod ziemi. Wysokie chlustawki wrzątku wyżej, coraz wyżej i jeszcze wyżej wystrzelały. Zasłoniły świat. Aż piana gorących białych plwocin i gnoju kipiącego z wysoka spadając oblała mnie i oparzyła.
Wtedy krzyknąłem, wtedy zbezosobiło mnie ten raz jeden. Zatrzęsło mną od strachu i męki, każdy członek dygotał i wykręcał się w inną stronę — gorzej niż u człowieka padaczką nawiedzonego. Padłem na gorący piach.
Domyśliłem się od razu — dlatego to krzyknąłem aż strzałą mnie przeszyło — żem zaszedł od huzycznej strony ziemi, gdzie wejście do piekieł. Wciąż naokoło chlustały, grzmiały, dusiły smrodem kuchnie piekielne.
To piekielna okolica!

Leżałem długo na piachu gorącym. Już mi nie łkały członki ciała, nie wykręcały się. Szukałem oczyma słońca na niebie, nie było go. Niebo całkiem żółte, zatkane wyziewami. Dźwignąłem się by uciec w kierunku przeciwnym od dymów. Bezkreśny step słony z maluśkimi kosmykami trawy rudej, skręconej, zakędzierzawionej — przede mną. Ciężko się wlokłem zatruty dymami. A tu już i z przeciwnej strony dymiło. Coraz częściej nogi me zapadały w gorące kałuże. Zmiarkowałem, żem wpadł w pułapkę piekielną.
Nie widziałem już życia przed sobą. Zgotowany w parach, zatruty wyziewami położyłem się na ziemi. Ani nie spałem, ani nie czuwałem. Różne rzeczy — straszne, to znów miłe — widziałem. Nawet Kremenysty widziałem. I Skupową i Synyci! Tak wyraźnie, że chciałem wstać i lecieć tamtędy. Ocknąłem się, a to ten żółty, kleisty świat. Potem spałem, nie wiem jak długo.
W końcu tętent kopyt słychać było. I wkrótce obok mnie wichrem przecwałował oślak. Zacząłem go wołać jak się woła konia. Myślałem, że doprowadzi mnie do ludzi. Raz tylko przybliżył się, przystanął, załypał oczyma, spojrzał na mnie tak uważnie, że jeszcze goręcej mi się zrobiło. Potem wciąż cwałował, krążył wokół mnie. Wciąż rżał przeciągle, wołał kogoś.
I wtedy to — na zew oślaka czortowskiego — od zachodu słońca, od stepów słonych wstała burza nowa. Wicher miótł żółto-gniłą kurzawę. Wał żółtych liści toczył się ku mnie. A ileż głosów wyjących, ileż wichrów biesowych zawodziło w tej wichurze!
Przykucnąłem do ziemi. Skądże tu lasy? Skąd liście?
Usłyszałem groźne kłapanie setek czy tysięcy kłód, jakby sam Archijuda zębami kłapał. I w końcu duszącym, gorącym obłokiem smrodu na mnie wionęło. Zerwałem się całkiem już nie wiedząc co robić. Zacząłem uciekać w stronę wielkich chlapawek i dymów. Oślak wyprzedzał mnie, krzyżując drogę, wciąż okrążając mnie.
Jak burza dopędziły mnie rzesze żółto-gniłych listoludów. Karłotwory jednookie, jeden jak drugi, jednakowusieńkie — Syrojidy. Powalili mnie na gorącą ziemię, tam koło grzmiących chlapawek piekielnych. Przydławili śmierdzącymi, chropawymi ciałami. Założyli prędko na nogi ciężkie kłody.
Czarno i pusto w głowie mi się stało. Huczały wszystkie gromy podziemne. Czułem, że umieram.


∗             ∗

Nie wiem i nigdy już nie dowiem się po jakim czasie się ocknąłem. Teraz powiadam: ocknąłem się. Bo pamiętam wszystko. Ale przecież w zatrutym tym świecie nigdy na dobre się nie ocknąłem.
Leżałem tedy na mierzwie z drobniutkich trawek, w żółtomrocznej kuczy. Zmiarkowałem od razu, że nie sam leżę, lecz pośród jakiejś chudoby. Tak, to były bezrogi tuczone. I znów zmąciło mi się w głowie. Potem lęk mi ściął wszelką myśl mrozem. Bo w chrukanie świń wplątywały się, tkały wyraźnie, głośne ludzkie słowa. „Chru — chru — chru — dob — rze — tu“ — trwożliwie, cienko i żałośnie brzmiało. Trochę jak nudna pieśń, trochę jak marsz — a ze wszystkim jak świńskie chrukanie. Znów inny głos odpowiadał po świnoludzku. Sennie, grubo a smutnie: „Chru — chru — chru — do — brze — tu“. Tak co chwila odbijało się to z gęb tych ludotworów, skąd mi wiedzieć jakich.
Przez chwilę nadsłuchiwały. Potem wstawało szeptanie. Krążyło. Rozkołysywało się, rosło, grało. Zawisało falą nad mą głową. Wiało mi do uszu, natrętnie wciskało się do ust. Szeptano wciąż o mnie. Nie miałem gdzie uciec przed tym.
Coraz bardziej żółkniała ciemność. Mogłem już rozróżniać postacie. Były to naprawdę postacie ludzkie, lecz w świńskiej postawie. Leżały albo chodziły na czworakach. Słaniały się, przelewały z nogi na nogę. Opasłe niezgrabne, z trudem ale umyślnie przybierały ruchy i postawy świńskie. Jednak żadne oblicze nie było po świńsku zadowolone, ani nawet spokojne. Z przerażenia półotwarte usta zastygły. Wytrzeszczone oczy trwały nieruchomo. Czasem łyskały i toczyły się na wszystkie strony, jak dotąd nigdy nie widziałem u człowieka. Czasem niektóry z tych stworów najechał na drugiego. Wtedy długo stały wyszczerzając zęby. Warczały, wściekle łypały wypulonymi oczyma. Po długich groźbach powoli, leniwie a zawzięcie wyszarpywały sobie zębami kąski lic i uszu. Ale rąk nie podnosiły.
Gdy zakrążył szept o mnie — powoli dźwigając się i kiwając, wszystkie stworzenia zaczęły się gromadzić wokół mnie — z jakich dwadzieścia cielsk. Były tam prawie same niby-kobiety, a tylko kilku niby-mężczyzn. Wszystko półnagie a wysmarowane. Kobiety z poodkrywanymi tyłami, ze zwisającymi zatłuszczonymi wymionami. Mężczyźni z odkrytymi członkami tłustymi jak u knurów.
Czterdzieści nieruchomych oczu wlepiało się we mnie strasznie. Dwadzieścia gęb półotwartych sterczało nade mną. Z oczu tych nie świtała nawet ciekawość, tylko tępota durna. Tępa uciecha ich utkwiła we mnie jak kołek tępy a przegniły. Zażmurzyłem oczy, bo bardzo grzesznie mnie pchało coś, by powybijać to wszystko.
Postarzałem się od razu tego dnia od kiedym się przebudził. Bo od kiedy wyszedłem z Ziemi Świętej w coraz to gorsze mnie rzucała dola. Jakbym ze skały w berdo spadał, bez udzierżku po schodach skalnych. A potem już po błotno-śliskich, stromych ułohach.
Ale to, to już najgorsza męka! Lepiej mi było do końca życia nie widzieć ludzi, nie słyszeć głosu człowieczego. Hospody! Jakież to miłe i niewinne przecie — bezrogi prawdziwe. Nawet zapach ich miły. Zatęskniłem by zobaczyć trzodę świnek swawolnych na połonince wysokiej.
Wtem zarżał oślak niedaleko. Wszystko wróciło na swoje barłogi. Potem ktoś odwalił płytę od kuczy. Żółtość wpłynęła ze dworu. Cisza zaległa kuczę.
Oślak wypędził wszystkich nas na paszę. I zewsząd przychodziły podobne gromadki, nieco mniej utuczone, a pędzone przez oślaki. Były tam i takie żywotwory ludzkie, co do innej chudoby się upodobniły. Jak gdyby kozy, capy, jak gdyby owce, barany. Świnoludy jak widać byli w największym poszanowaniu. Inni ustępowali im z drogi.
Gdy szedłem zwyczajnie po ludzku, oślak doganiał mnie, rżał ze złością, skakał na mnie i uderzał kopytami. Chciał mnie zwalić, bym chodził na czworakach. Z dziesięć razy wstawałem tak i padałem, znów bity kopytami przez oślaka, aż doszliśmy do pastwiska. Nie miałem lęku, ale i siły wtedy nie miałem, by się z nim mocować.
Zamieszałem się w trzodę, położyłem się na trawie. Trawa była drobniutka, ruda, zakędzierzawiona. Taka jaką zobaczyłem, gdy po raz pierwszy wyszedłem od chlapawek na słony step. Stada pasły się spokojnie. Niby to — pasły się. A ciągle spoglądały na oślaka. Wciąż chrukały, mniej szeptały niż w kuczy. Oślak pilnował. Położył się na trawce. Mrużył oczy lecz wciąż zaglądał. Szpiegował przez szpary oczu. Potem jednak drzemał. Zasypiał powoli. Wtedy stada przestawały się paść. I wtedy szept wstawał z gromad. Rósł, falował nad pastwiskami jak tęgi wiatr. Słyszałem w nim różne westchnienia, liczne wieści.
Po jakimś czasie doleciał z daleka świst przeraźliwy. Potem hałasy i piski nieznośne, dziurawiące uszy, a potem głośne kłapanie. Przywiało zgniłą woń siarkową. Oślak zerwał się, rżąc zaczął okrążać trzodę. Podobnie inne oślaki.
Jeszcze jeden ciężki, gęsty szept wionął porywem przez pole: Idą Mocarze — Karmiciele — oglądać trzody.
Ustały szepty. Znów wyglądało, że pasie się trzoda chętnie, gorliwie.
A gdy zbliżyły się potwory gniłolistne, kłapiąc nogami obutymi w ciężkie kamienne kłody, na ich powitanie jak na komendę ożywiła się trzoda w przerażeniu. Równo stąpały pasące się rzesze, co jakiś czas równym odmierzonym głosem chrukały: chru — chru — chru — do — brze — tu!
Na czele najładniej utuczone, zgrabnie już uczworaczone i jakby nieco śmielsze — świnoludy. Za nimi już trochę pośledniejsze sztuki. A chudzięta i niedokarmki, marnie się prawiące, albo takie, co nie umiały się ruszać czworonożnie, gdzieś daleko na samym koniuszku. Wszystkich oczy były jednakowo bez ruchu wypulone, gęby nieruchome, otwarte w przerażeniu.
Po raz pierwszy ujrzałem bliżej Syrojidów. Z daleka każdy błyskał gałą oczną w trójkątnej ramie. Nie szli słobodnie, tylko jeden z nich napuchnięty jak potworny liść zgniły — watażko ich widocznie — wciąż łypiąc galiskiem trzymał szponami bułatnymi na smyczach całą sforę Syrojidów, może z dwadzieścia sztuk. Tak jak na dworach pańskich psiarczyk sfory psów trzyma. Watażko jednak nie trzymał ich na pętlach ani na lejcach rzemiennych, lecz za długie warkocze, jakieś plecionki w głowie, w rzemieniasto twarde włosy powplatane. Mocno ich dzierżył, ściągał czasami do kupy, jakby miał trzody od nich ochraniać, aby — co tam można wiedzieć — nie spałaszowali od razu, czy nie pokaleczyli tej chudoby własnej strasznymi, zakręconymi zębami, nie zatruli stalowymi szponami. Tymczasem Syrojidy prowadzeni na smyczach twardowłosiennych byli spokojni. Cieszyli się trzodami. Z radości wydawali świdrujące piski. Z radości ciągle obwąchiwali się wzajemnie.
Nie miałem jeszcze czasu obejrzeć dokładnie Syrojidów, bo tu nagle tocząc i łypiąc okiem łyskawicznie, chrapliwie wrzasnął watażko tak, jak by buk wielki nagle się rozłupał. A większa jeszcze trwoga padła, jak mraka żółta na trzody, na rzesze ludzkie. Trzęsły się ciała, dygotały odnóża, kłapały zęby. Syrojidy posłusznie usuwali się na bok. Wśród ciszy stukały ich kłody.
Ujrzałem wtedy jeszcze ohydniejszy pokaz niż rano w kuczy. Zhańbienie piekielne.
Oto świnoludki, niby-kobiety, a tak samo niektóre inne bydło — podobne samice — zaczęły wypinać zasmarowane tyły, pchać je pod nos samcom, niby-mężczyznom. Wielu z nich, w których była jeszcze słoboda i człowieczeństwo, nie dbając o Syrojidów, z wrzaskiem, szlochając — uciekali. Ale inni, chociaż nieliczni, przybliżali się, oblizywali tyły zabrudzone, po zwierzęcemu parowali się na oczach Syrojidów. Byli nawet tacy, co szarpali się i wykąsywali sobie ciała bijąc się o samice.
Następnie oślaki rozłączały obie gromady. Tę garstkę co posłuchała rozkazu watażka — od rzesz, co uciekły z obrzydzenia.
Garstkę zbydlęconą zostawili w spokoju. Zabrali się do ludzkiej rzeszy. Oślaki krążyły pośród tłumu. Na znak watażka karbowały wskazanych przezeń ludzi. Uderzały kopytami tak, że zostawały krwawe i sine karby na ciele. W śmiertelnej ciszy czekał każdy losu. Potem oślaki oddzieliły część z tych pokarbowanych i popędziły przed sobą ku zagrodom syrojidzkim.
A za nimi na smyczy u watażka, kłapiąc kłodami, piszcząc, podwrzaskując a wciąż obwąchując się wzajemnie w radości, pognali Syrojidy.
Cieszyli się na uczty świąteczne. Cieszyli się, że mają chudobę prawdziwą. Cieszyli się, że będzie przypłodek w chudobie.
A gdy się oddalili Syrojidy, rozszeptały się pastwiska i stepy. Powoli tężały szepty. Szły szeroko. I już jęk cichy niósł się, jęk całych rzesz. Dawał hasło do czegoś. Wzywał kogoś. Docierał wszędzie, przenikał. I ja jęczałem razem z innymi, wbrew woli.
Sam zrozumiałem, że pognali tych nieszczęsnych na zabicie, a z szeptów usłyszałem i domyśleć się mogłem, że naprzód dadzą ich do karmników, by ich podtuczyć mlekiem oślic czy mlekiem syrojidzkim, bo tak przygotowują się do uczt świątecznych.
Ale nie było czasu na zawodzenie. Rżeniem znów dały hasło oślaki do jadła. Bo, że tu niby to pasły się rzesze, to tylko udawały tak ze strachu, że są już chudobą syrojidzką a nie ludźmi. Inaczej by im potem jeść nie dali. A naprawdę to żaden chyba nie uszczknął tej skąpej strawy. I z tego by żaden nie mógł żyć, a co dopiero utuczyć się, jak chcieli Syrojidy.
Dawali im tedy jeść przy kuczach w wielkich korytach kamiennych strawę obrzydliwą ponad wszelkie obrzydliwości: jakby same jaja zgniłe. Wygłodnieli ludzie pchali się do koryt.
Taki był trzeci pokaz piekielny tego dnia, to karmienie trzód. Ale już byłem nieczuły z obrzydzenia, z męki. Dotknąłem fłojery przed nocą na lek, na ukojenie. Jednak nie ochoczo mi było do gry — pod bramą piekieł, w Rabskim kraju niewoli.
Dowiedziałem się później, że pokarm ten brali Syrojidy z gorącego błota, które wyrzucały podziemne ognie z huzyci piekielnej. Ludzie sami tam nie mogliby zbliżyć się ani nawet podejść do tych płomieni piekielnych. A Syrojidom to nic. Dlatego bez Syrojidów — tak szeptano — ludzie w pustyniach i stepach słonych, blisko piekieł, poginęliby śmiercią głodową. Tego się bali. Stąd o ucieczce bali się myśleć. Tu był rdzeń niewoli. Dlatego zwali Syrojidów Karmicielami, Mocarzami.
Także tamtejsze źródła mętne i pohane, a wodopoje śmierdzące. Szeptano jednak, i to właśnie ze strachem największym, że jedno tylko było źródło, hen daleko, gdzieś na krańcach podpiekielnej krainy, słodkie i czyste ale czarodziejskie, groźne. I jego mocy używali Syrojidy dla niewoli najgorszej. Mocą jego czarów spowiadali ludzi. Wymiatali dusze z myśli, dowiadywali się wszystkiego. Jakby miotłami drucianymi i grabiami grabili wszelką myśl. Zostawiali jamę czarną, pustkę. Zaś za myśli niewierne, od razu karali, porywali na rzeź — chcieli je wytępić. Toteż znijaczeni ludzie nie tylko nie chcieli poznać tego źródła. Nie tylko bali się pić z niego, bali się nawet o nim myśleć. Woleli inne źródła, ukochali je prawie, byle być z dala od tamtego. A właśnie wszystkie te inne źródła to taka była nechar, że zwyczajna i to najmarniejsza chudoba wolałaby zginąć niż pić z tego, niż dać się znijaczyć. Ale wtedy dobrze poznałem jak ludzie trzymają się życia.
Poznałem wszystko, gdyż zamykali mnie wciąż do innych kucz, wciąż przyłączali do innych trzodek. Nie wiem ilu oślaków pokarbowało mnie na sino kopytami, poraniło mnie i obsikało, starając się znijaczyć mnie, nastraszyć. Potem dawałem sobie z nimi radę. I chociaż byłem i wśród takich ludzi, co nie schudobieni byli jeszcze albo mniej schudobieni, albo trochę na jakąś inną modłę się chudobili, nie na świńską, wszędzie znalazłem tę samą obawę. Ba, nawet jak gdyby obawę o Karmicieli, aby im się coś nie stało, bo z czego będziemy żyć!
Czasem znów szeptano, sypały się strachy, że nas wyrzucą Syrojidy het, na stepy, w pustynie i wygłodzą. A wydawało mi się tam przecie z początku, że człowieka wyziewy huzyczne ziemi i niewola ciężka tak zatruwają, że nic mu się nie chce. Ani uciekać ani mocować się z oślakami. A żyć to najmniej ze wszystkiego!
Tymczasem ludzie, którzy pobyli u Syrojidów drżą o życie. Słuchają każdego kwiknięcia oślaka, każdego skrzypu, pisku Syrojida. Szeptano także, że nawet gdy ich Syrojidy biorą na upieczenie, ci skazańcy nieraz świnowiernie okazują radość z tego, że mogą teraz nakarmić swych Karmicieli. A i to nawet szeptano, jak gdyby sławiąc wdzięcznie wielkoduszność Karmicieli, choć któż to mógł wiedzieć — że gdy widzieli taką wierność, to już zdarzało się, że samym sobie — czy swemu Nibybogu-Bożuchowi — pożałowali pieczeni. Podarowali życie, woleli mieć tak wierną chudobę niż najeść się. Jednak także słychać było — i to z wielkim strachem wyszeptane — że był raz jeden taki — nikt nie wiedział który — co prowadzony do pieca nad watrą buchającą z ziemi, także cieszył się tym wielce. Ale prosił Syrojida, by mu pokazał dokładnie jak ma położyć się na ruszcie, aby była dobrze przyprawiona pieczeń. A gdy ten położył się, zatrzasnął kamienne drzwi od pieca. Upiekł się Syrojid, a ten człek zuchwały wymknął się z chaty, zamieszał w trzody i uciekł stąd. Kto wie co się z nim stało...
Zewsząd płynęły szeptania. Falowały tędy i owędy. To skargą trwożnie dławioną jak źródło zapadłe, to wyrzeczeniem nieludzkim, odrzeczeniem się bezbożnym, bełkotem studni zamurowanej. Lecz już stąd i zowąd sierocym szeptem sączyła się tęsknota, jak strumyk pustynny. Tuliły się do siebie nikłe strugi. Łączyły się. Szumiały jak wiatr, wzmagały się. Nad całym krajem rzeką grała tęsknota. A ten był tam jedyny głos nie piekielny. —
Tak przekazywał Kudil o kraju niewoli.

2
POGWARKI O SYROJIDACH

Drondiek zmęczył się, przerwał opowiadanie. Mierzył słońce oczyma. Zamknął oczy. Perswadująco wyciągnął ręce, pochylił głowę. Milcząco prosił o odpoczynek. —
— Zmęczyłeś się, dziadeczku — powiedział cicho pan Władysław.
— A kto by się tam nie zmęczył — wtrącił ktoś ze słuchaczy.
— Odprowadźmy go do pawilonu, niech się posili. Albo przynieście mu napić się czegoś.
Drondiek chciał tylko się umyć. — Coś tam w głowie zanadto... Dźwigał się naprawdę zmęczony. Była cisza. Któryś z młodych odezwał się wreszcie:
— Ej, dziadu miły, mudrahełyku czemny. Cóż to? niewolą nas straszysz? Za kilka lat śladu z niej nie będzie. Ku słobodzie cały świat idzie... —
Dziad wstając, skurczył się pokornie, złożył ręce pod brodą. Mrugał powiekami i skrzypiał:
— Naj! naj! synku — tym lepiej dla was młodych. Ale nam starym wciąż jeszcze lęcznie.
Pośpiesznie odszedł. Słońce już prawie zachodziło za Tarnoczką. Chłód padał i mrok rozszerzał się powoli.
Gdy odszedł dziad, pękła cisza. Rozmowy zgiełkliwe, jedna przez drugą, starały się przerwać zakłopotanie.
— Oto ci dla wesela stosowna bajka. Ditko nadał tego dziada. Wieczór się bliży a tu człowiekowi strasznie będzie chodzić po sadach.
Dworski panicz Ladzio wydymał wargi. Z miną znawcy cedził:
— E, to naprawdę za wiele, niestosowne... trzeba go będzie jakoś usunąć.
— Ależ dajcie spokój, to mądry dziad, niezwykły — powiedział poważnie pan Szczepanowski.
— Hou! — dziadu — gdzież ta fłojera? — Zaprowadził nas pod piekło a sam uciekł — wołali za nim żartem młodziaki huculscy.
— Wy myślicie, że on poszedł pić wodę albo myć się. On odprawia nabożeństwa nad wodą o zachodzie słońca, oczyszcza duszę przed nocą.
— Bieda go bierz syrojidzka! Chodźmy tańczyć!
Ocierali czoła, strząsali dziwaczne zjawy. Zewsząd odzywały się wiwkania i śmiechy. Znów grzmiały muzyki.
Panowie gwarzyli dalej.
— Dlaczego pan powiedział, że mądry? Opowiada może dobrze, a ta legenda sama już...
— I opowiada dobrze i rozumie, jeszcze jak. To pewne, kto drży o życie, nie zazna swobody. A my byśmy może dodali, że bez wiedzy nie ma swobody. Ale to za wiele dla starej legendy...
— Zobaczymy co powie dalej — bronił pan Władysław.
Tymczasem i na huculskim weselu nie zapomniano o dziadu. Chłopcy ze śmiechem zamykali jedno oko i wywalali brzydko wargi. Przedstawiali Syrojidów. Dziewczęta niby to nastraszone piszczały. Ołeksa w tańcu tak przytupywał, że podłoga się trzęsła. On jeden tak potrafił. Jakby to były syrojidzkie kłody. Lecz w ciągu pół godziny pokazało się, że człowiek jest tylko człowiekiem. Postół z prawej nogi trzasł i rozleciał się w szmaty. Ołeksa przerwał tańcowanie. Poszedł szukać nowego postoła.
Już i pieśń zrodziła się na poczekaniu:

Syrojide, Syrojide, ty pohana wiro
Twoja mama ludzkie mjeso na sznidanie jiła. —

Gdzieniegdzie rozeszła się wieść, którą panicz Ladzio poddał umiejętnie: To dziad durnowaty, niespełna rozumu, nie dać mu więcej gadać, wstydu narobi!
Nie w tym rzecz — i co tam rozumie ten panicz. — Ale to za dużo trochę straszyć ludzi swobodnych w ten sposób. Prawda, za stareńki dziad ten, aby go parę razy podrzucić do nieba na płótnie. I poczciwina serdeczny! Za to można by się zeń setnie pośmiać. A tu rozsypał swoje straszydła i sczezł.
Rzeczywiście nie można było odnaleźć Drondieka. Schował się gdzieś, nawet pan Władysław nie mógł go odszukać.
Wesele wrzało dalej.
Dopiero po północy, gdy Kosarze wypłynęli wysoko na niebo, zjawił się Drondiek w waterniku suszarni, w górnym sadzie śliwowym. Opodal pawilon taneczny huczał. Noc była chłodna, ale w waterniku było bardzo ciepło. Drondiek grzał się nad watrą.
Od dawna chodziły o samym Drondieku wieści, że i on był także kiedyś w kraju Syrojidów, ale że to zataja. Dawniej jeszcze kiedyś za młodu, gdy wracał z wojny jakiejś — tak mówiono — skorciło go i zabrnął w biedę. Nie mając innych mocy szczególnych w sobie, zwyczajną huculską chytrością wymknął się stamtąd. Po prostu upiekł tego Syrojida, który miał go ugotować i uciekł...
Chociaż nie bardzo prawdopodobne, by taka wieść wyszła od samego Drondieka, ludzie zwracali się doń tak jakby tam był, a on odpowiadał jak człowiek dokładnie obyty i obznajomiony.
Drondiek siedział w waterniku nad watrą na słupie berfeły i grzał się. Machał rzęsami, otwierał oczy i znów zamykał jak sowa. Z watry szedł kłębami biały dym, zaciągał i chłonął dymy fajek, kręcił się, rozsnuwał po waterniku i leniwie wychodził przez podniesienie dachu. Na dworze chłodniało, jeden za drugim wślizgiwali się ludzie do waternika. Co chwila otwierano drzwi, a dym nagle zawracał od poddasza i wypływał przez drzwi. Ciągle upominano kogoś by zamykał drzwi, to znów by otworzył, bo zbyt dymno. Nowi przychodnie wchodzili na palcach, po cichu, aby nie przeszkadzać. Ten i ów podsycał watrę. Waternik wypełnił się szczelnie. Wciąż dochodziła odległa wrzawa wesela.
Dobrze było w tym dymie. Watra usypiała niejednego, a wszystkich ogrzewała, tuliła. To, co złe, gdzieś tam dawno było albo bardzo daleko. Można było słuchać strasznych gadek aż do rana. Każdy czuł się bezpieczny, nie zagrożony, w swoim kraju, wśród pobratymów. I urodzaj był piękny i wesele świetne, a watra pachnąca lasem grała, ukołysywała wszystkich.
Wszyscy spoglądali na pana Władysława. Zagaił tedy ostrożnie:
— Drondieku, każdego korci dowiedzieć się jeszcze trochę o tych Syrojidach. Wspomniałeś, że Kudil nie przyglądnął się im od razu dokładnie. Ale skoro był długo w niewoli, musiał przecież ich poznać. Cóż to za stwory? Ludzie czy czorty, bestie czy wyrodki?
Drondiek ociągał się trochę. Odpowiadał na pytania, potem się rozgadał.
— Ha, gdyby kto to od razu wiedział, toby i sposób znalazł na nich. To była tajemnica. Tajemnica grzechu...
A to każdy człowiek powinien by rozkąsić. Ale gdzie tam! Każdego trzymał w szponach grzech główny: strach. Każdy trząsł się o swoją skórę, by jeszcze przeżyć dzień i jeszcze noc. I jeszcze pochłeptać trochę tej zgnilizny. I tak każdy się chudobił. A już najśmielszy o jednym tylko myślał, by uciec. Byli tacy... Bo aby tajny wydzierać z zębów potworom, potrzebna naprzód śmiałość. Ale potem jeszcze więcej, grubo więcej. A gdzie tam komu do tego — Jeden Kudil... I on dokonał swego.
Jak wyglądali? Ha, to przecież dokładnie wiadomo. Namalować to można, wyrzeźbić te maszkary, namalować cały ich kraj cacany, gdybyś umiał synku, tak jak kiedyś Derewiuk.
Żółto nad całym krajem tamtejszym. Wszystko zasłaniają i przesiąkają wszystko żółtawe opary i wyziewy z huzyci ziemi. Z tego wszystko żółknie, każdy tam żółty. Tak też i te Syrojidy wszystkie. Na oko bardzo do siebie podobne. Żółte to i zawiędłe, zeschłe z rodu. Bo od dawna wygłodzone, od wieków pewnie wystraszone głodem. Z daleka wyglądają jak olbrzymie liście z drzewa piekielnego, ugniecone na mary piekielne. Gęba to niby ludzka maszkara, jakby z drzewa z grubsza ociosana. A z bliska naprzód na maszkarze widne dziupło trójkątne. W dziuple tym jedna gała oczna. Okiem tym łypią chyżo i toczą na wszystkie strony, tak że więcej widzą, niż my, chrześcijanie, dwojgiem oczu. Szeroko rozdętym nosem wciąż węszą i wietrzą. Uszy mają malutkie, zmarniałe, zwinięte jak pierożki. Od ucha do ucha prawie sięga gęba syrojidzka, mięsisto-czerniawa, zawsze otwarta. Wielkie sine kły podwójne wystają z gęby, z każdego korzenia po dwa, sierpowato jeden od drugiego wykręcone. Brody szczeciniaste jak zaschłe gałęziwo. Ciało popękane jak kora. Łapy i nogi rapawe, ścięgniasto pozakręcane jak korzenie bukowe wystające spod ziemi. Na rękach i na nogach pozakręcane jak u sępów szpony bułatne. Odziani wszyscy jednakowo w żółto ziemiste chałaty, obuci w kłody bezforemne. I jednakowo wszystkie one stwory zeschłolistne — bez soków, bez barw.
Gdyby który z nich zaczął się różnić czymś od innych, gdyby mu nie daj Boże — zwęziła się gęba czy nos, a nawet gdyby się kiedyś tak stało, że kaftan wyjaśniał zbytnio czy nie był dość żółty przez to, że któryś kiedyś wydostał się troszeczkę dalej poza ich kraj aż na słońce — takiego oplują same Syrojidy. Wyrzutek taki musi potem mieszkać gdzieś poza wsią sam, bez jamy, na wolnym miejscu. Nazywają go z pogardą: „samotnikiem“. Samotnik banuje a wciąż jęczy jak wiatr w gałęziach, a wysycha jak liść, co ma się rozpaść za chwilę.
Syrojidy zresztą zawsze są w kupie, zawsze idą kupą, śpią w kupie, nawet rozmnażają się w kupie. Dlatego tam czasem taki hałas od ich pisków i kłapania nóg, że głuchnie człowiek. A im to nie szkodzi i muszą krzyczeć tak, gdyż uszy mają pozawierane.
Bo nie dla szeptów, nie dla pieśni te uszy stworzone lecz dla kraju przypiekielnego, gdzie ciągłe gromy podziemne i wybuchy.
A smród od kup Syrojidów wionie nieustanny. Nie wytrzymać! A im to nic, wciąż węszą się i radzi obwąchują w kupie.
Samotności nienawidzą, boją się jej pewnie, nie znoszą jej widoku. I spośród swych trzód nie pozwalają żadnej sztuce ani na chwilę pozostać samotnie.
Każde osiedle ma watażka. I właśnie wszyscy wszędzie i ciągle starają się wyglądać jak watażko, robić to samo co watażko. Watażko zaś naśladuje to, co robi w samym Syrogrodzie ich Peredowoża, główny Syrojid, najtęższy z nich, spuchnięty, cały wilgotnym rudym mchem pokryty. Syrojidy trzęsą się przed nim ze strachu, nie przestają się trząść, już gdy go wspomną.
Watażka wynajdują za młodu. Najbardziej lutego, kąśliwego, a równocześnie najbardziej żarłocznego. Może sobie on robić z kobietami i mężczyznami syrojidzkimi co mu się spodoba. Ma pod kaftanem jakiś ogon, a Syrojidy węszą to z daleka, koziołkują przed nim na powitanie. Gdy ktoś z nich mu poda wody albo dogodzi w czymś, watażko uderza go w zęby obutą w kłodę nogą.
To tak, jak u chrześcijan mówi się: „dziękuję“ albo „Bóg zapłać“. Ludziom, którzy tam dostali się w niewolę, wara mu się pokazywać na oczy, bo go trudno poznać od razu, zanadto taki jak inni. A gdyby który nie poznał go i od razu nie oddał czci po niewolniczemu, Syrojidy, widząc w tym bluźnierstwo, mogliby go rozdrapać, zatruć szponami. Umarłby w męczarniach. Matki syrojidzkie wcale nie karmią same swych poczęci, tylko dojnik watażka obchodzi codziennie wszystkie zagrody, doi matki do wielkich kamiennych putni. Potem sam watażko wraz z pomocnikami karmi te małe Syrojidzięta. Czy to obawia się, że mogłyby pokochać swe matki, a przez to zachwiałaby się ich lutość? Czy może na to, aby nabrały od urodzenia strachu przed nim, jednakowego węchu do wszystkich? Niektóre odsyła do samego Peredowoży.
Chaty Syrojidów ulepione i ubite z błota żółtego, jak półkule nad ziemią. Każda w pobliżu podziemnych ogni, chlustawek wrzących i dymów. Nad takimi watrami grzeją lub wędzą potrawy. Drzwi ani okien nie mają. Od kiedy pobudowali te chaty, rozlubowali się w życiu norowym, wychodzą z chat na pole długimi chodnikami wyrytymi pod ziemią. Chata watażka z najgrubszych wałów błota pobudowana. Najwięcej tam ognisk, dymów i źródeł wrzących, najwięcej chodników na wszystkie strony.
— Co tu dużo gadać! — przerwał Dmytro Szekieryk — to pewno sczeznyki. I wcale nie trzeba tak daleko wędrować, można by i u nas w chacie takiego wysiedzieć sobie lub wywołać.
— Ależ, jakież sczeznyki — opamiętywał go starzec — kiedy żaden nie sczeźnie, widzisz go na codzień tak jak człowieka albo chudobę.
— A, nie sczeźnie, bo tam jest w swoim kraju koło piekła, a tu u nas w gościnie jak złodziej w cudzej komorze.
— Ależ oni z dawien dawna nalatywali gromadami na nasze kraje, a czasem nawet daleko się zapędzili. Wiadomo to przecież. Niszczyli plony, zjadali na polach na surowo całe łany zboża jak szarańcza. Czasami rzucali się nawet kupami ogromnymi na dobytek, na trzody pasące się na pastwiskach i chrupali to wszystko do kości. A gdy ich odpędzano, wysypywali się rojami koło huzyci ziemi i tam chłeptali co ziemia z siebie wyrzuca. W końcu musieli skubać rudą trawkę na słonych stepach.
Dmytro słuchał cierpliwie, ale chciał utrzymać się przy swoim.
— To już Drondieku, na pewno teraz miarkuję, że to muszą być z jakichś bajstruków czartoludzkich kopylęta zgniłe — wyrodki. Rozmnożyło się to zanadto i osiedliło gdzieś tam na granicy świata, blisko wrót piekielnych.
— Kiedy widzisz, o rodach ich i o ich dawności nikt nic nie wie, ani nie przekazuje. I nikt nic nie wiedział aż do Kudila. Oni sami nic nie wiedzieli. Skąd im do tego! I właśnie, przeciwnie niż mówisz. Nie ludzkie to wyrodki tylko jakieś stwory, tym bardziej pohane, im więcej chcieli się uczłowieczyć. Bo im więcej małpowali ludzi, im więcej tym się pysznili, ba, już przecież gardzili człowieczeństwem, chełpili się, że lepsi od ludzi — tym bardziej stawali się podobni do czortów.
— Jakżesz to? uczłowieczyli się? Wasylu?! — krzyczał przerażony Dmytro.
— A tak, bo dawniej i to nawet nie tak dawno, po prostu sobie byli Syrojidami. I tak długo, przez wieki. Nachapali co mogli, potem znów przeważnie głodowali i znów myszkowali za czymś. I do głowy im nie przyszło uczyć się gospodarki czy zaprowadzać niewolę. Zdarzało się, że czasem porwali czy schwytali człowieka, rzucali się nań rojem, rozdrapali, zjedli sobie na surowo i koniec. Nawet potem spokojni byli całkiem, gdy się najedli.
Ale z czasem coraz więcej ludzi łapali. Zasmakowali w tym. Przemieniali się powoli. Nabrali lepszych soków, wyglądali coraz tężej. Potem zaś jeszcze zjawili się tam wśród nich ludzie inni: grzesznicy zawzięci, zakamieniali, tacy co żyli z niewoli i ucisku. Czy to pojmani przez czortów i porzuceni Syrojidom na politok, blisko piekieł, na to, by czort ich miał pod łapą, czy też tacy, co oddzielili się samochcąc od człowieczeństwa. Słychać, że oni to nauczyli Syrojidów wszystkich praktyk niewoli. Takich uczniów im było potrzeba! I tak długo uczyli ich, uczyli, niby to nawet władali Syrojidami, jechali na oklep na niewoli, aż dojechali. Aż sami poszli na pieczeń.
Powoli zaczęły świtać w głowach Syrojidom piekielne świty. Nauczyli się ludzi zbydlęcać, a samych siebie trzymać w karbach. Nauczyli się gospodarstwa wszelakiego. Zaczęli nawet warzyć i gotować potrawy. Ludzie pobudowali im piece i wędzarnie. Kazali też sobie robić z gliny naczynia, garnki, putnie i rondle. Odtąd wszystkie te naczynia w chatach stoją na honorowym miejscu, tak jak u nas obrazy świętych.
Z czasem zagospodarowali się: rozprowadzili z ludzi, z ich potomstwa chudobę. I na tym pokładli cały swój dobrobyt, całą uczoność. Najwięcej napili się ludzkiej krwi w samym Syrogrodzie. I tamtędy odsyłano dla Peredowoży i jego duków najlepsze kąski. Toteż tam najdorodniejsi stali się Syrojidy. A jak sami wierzą — najmędrsi.
Stamtąd to wychodziły wciąż rozkazy srogie o niewoli, o tym by sami niby to upodobnili się do ludzi, a ludzi pojmanych do cna ugnietli, całkiem zmiętosili w chudobę, niby podobną tej, którą ludzie sobie trzymają na swych gazdostwach. Odtąd starają się sami już nigdy nie biegać na czworakach, włożyli kaftany na zaschłe ciała, a kłody na nogi. Od tej pory mają jakąś wiarę, a nawet święta i nabożeństwa.
Tutaj kilka głosów przerwało Drondiekowi.
— Ot już teraz to nieprawda, jakież to święta i nabożeństwa mogą odprawiać takie bestie?? Przecież nie znają Boga ani świętych.
Dmytro Szekieryk wracał do swego.
— Ależ nie rozumiecie, że to właśnie sczeznyki mają nabożeństwa i święta u Archijudy.
— Nie inaczej, bo zwierzęta nie mają nabożeństw.
Drondiek spokojnie poprawiał:
— Po pierwsze gdzie to napisane, że zwierzęta nabożeństwa nie mają! Z dawien dawna modli się wszystko co żyje, bo żyje. I trawy i krzewy i muchy o wschodzie słońca i ptaki i ryby. Modli się, raduje cały las, cała połonina pokornie i przyjaźnie — na święto Rozihry! To zdrowie wszystkiego co żyje.
Ale z Syrojidami to inne dzieje. Od kiedy nauczyli się mieć ludzi za bydło, wielkość uderzyła im do głowy. Zawistnie i zawzięcie mieli się za najpierwsze twory na świecie. I Boga zachcieli mieć na swój obraz. A raczej na obraz tego, co dla nich najpierwsze. By siebie uczcić, swoją naturę czy obyczaj swój! Na kształt wielkiego obwisłego brzucha ulepili dla nich ludzie z żółtego iłu — co gdy skrzepnie twardnieje w skałę — Bożucha-nibyboga, tak jak go chcieli mieć Syrojidy. Nazwali go Kaluchem świętym. I odtąd to nie wolno było zwać ich Syrojidami — największe to bluźnierstwo! I najwięcej strzegli odtąd jeden drugiego, nawet śledzili się wzajemnie, by który nie zjadł czegoś surowego. Przezwali się tedy: Kaluchowiery albo Wierni. A swój gród nazwali Kaluchogrodem. Jak u chrześcijan niedziela, tak u nich święto, raz w tygodniu ustanowione na środę — a to na cześć środka — brzucha. W ten dzień zabroniono parować się, aby obrazy nie było Hospodu Kaluchowi, że coś innego nadeń się przenosi.
Lecz nabożeństwo ich jednakowo ohydne jak wszystko. Chcieli uczcić siebie samych tą wiarą. Tymczasem jeden rozdrapywał drugiego na cześć Bożucha, aż żółta krew sikała przed bałwanem. Potem już trochę zmienili obrzędy: klepali się i chlastali po pyskach jakby u nas na weselu kto strzelał na wiwat. Bo u nich im kto bardziej kogo zhańbi i splugawi, tym większa radość dla Bożucha.
Zapewne! trudno, ciężko nawet mozolnie było dla nich nauczyć się czegoś ludzkiego. Cóż dopiero czegoś ponad moc i rozum człowieka. Toteż uczyli się zawsze w jarzmie, na smyczach, zawsze pod ciężką niewolą i przemocą.
— I dziwne to i niepojęte — wzdychał Dmytro — i niby to uczłowieczyć się chcieli i mieli się za coś więcej od ludzi, a byli coraz ohydniejsi.
— A tak — tłumaczył Drondiek — budowali wszystko na durnej pysze, na strachu, na niewoli...
— Ale czy są jeszcze Syrojidy, Drondieku — przerwano im z tłumu — co się z nimi stało, czy uczłowieczyli się, czy sczarcieli do reszty? Co przekazał Kudil?
Drondiek nie upierał się.
— No to opowiem do końca, ale chyba w krótkości, bo świt niedaleko.
Było dobrze po północy, ale jeszcze daleko do świtu. Szron kładł się na pola, od tego jaśniało trochę. Wzmagał się przewiew i dym z waternika raźniej uchodził przez podniesienie dachu. Jak huki i potoki szumiały z dala zabawy weselne. Drondiek kończył opowieść o Kudilu.


3
MOC FŁOJERY

Siedzi latami Kudil tam w kraju niewoli. Sam samiutki. Niewolę przejrzał wszerz i wzdłuż. Napatrzył się prosto w oczy strachowi, na wszystko gotów. Ale nie ma za kogo duszę położyć.
Bo któreż to jego pobratymy?
Te świnoludy schudobione, czy ci półludzie wciąż dygocący ze strachu?
I jeszcze ileż razy dziennie, na godzinę ile razy uderzało mu do głowy, jak chlustawką ognistą, by powybijać to wszystko, poskładać jak snopy na stertę i samemu puścić się w stepy za słońcem.
Nawet o tym nie ma z kim zagadać.
Bo pamiętajcie, że tam nikt nigdy do nikogo nie odzywał się wprost. Przez żółte mgły, od wszystkich do wszystkich wiały wieści i słowa, co z ust człowieczych szeptem się wydarły. Kudil z początku starał rozmówić się z sąsiadami na paszy, a każdy odwracał się odeń, każdy uciekał pośpiesznie. Niejeden chrukał nań świnozłośnie, inny wywalał jeszcze bardziej oczy przerażone. Trzymali się wszyscy odeń z daleka i on trzymał się na uboczu. I oślaki nie miały doń śmiałości. Bo od razu, gdy tylko wzmocnił się trochę, temu i owemu dobrze uszu naciągnął, tego i owego za ogon trzepnął do ziemi: Strach nie miał doń przystępu. Z najtęższym przecież zwierzem niegdyś potykał się tu u nas, setki razy w czystym polu. O tym chyba pamiętać będą zawsze ludzie górscy. I katowni różnych mandatorskich nakosztował się dość. Zatem o Syrojidów nie dbał. Oni zaś omijali go, choć siadywał samotnie. Nie wiedzieli jeszcze co z nim zrobić.
Grał sobie czasem na fłojerze, ale cichutko, dla siebie. Wtedy to milkły szepty na pastwiskach. I rzesze ludzkie, podobnie jak pół oswojonych owiec stada, chociaż trzymały się odeń z daleka, powoli szły za nim kupami. Wlokły się bezmyślnie, nie wiedząc czemu, jak stado za pastuchem. Czasami prowadził gromady daleko ku zachodowi słońca. A choć oślaki zawracały trzody, nic to nie pomagało, dopóki sam Kudil nie zawrócił. Obchodził tak stepy, miarkował, wypatrywał czy nie widać krańca żółtomglistego kraju. Raz się zbliżył aż do pięknego źródła tajemnego, gdzie jaśniejsze powietrze. Rzesze pozostały w tyle. Bały się bliżej przystąpić. Czekały nań aż wróci. Kudil napił się pięknej wody[53], poznał ją.
Gdy tak wciąż chodziły za nim rzesze, gdy czekały na niego, zawołał raz do nich głośno Kudil na wspólnym pastwisku.
— Ludzie Boży! Który z was tu z Podola, z Ukrainy, z Naddniestrza, krain chrześcijańskich?
Pierwszy raz głos ludzki tam odezwał się swobodnie. A i mnie samego — powiadał Kudil — drżenie rozskorupiło radosne, czy też od głosu tego od razu nie zawali się kraj niewoli.
Ale nic się nie stało. Oślak ruszył się, wypulił oczy durne i znów zadrzemał. Cisza zaległa pola rude. Powoli, z rzadka cichutkie szeptania wstawały z ziemi: ja z Łuhu Białego, — ja z Zielonych Wrót — ja ze Złotego Potoka, ja z Łuki Jasnej. Zgłaszali się trwożliwie jeden przez drugiego, coraz bardziej wzmagały się szepty.
Zatem przystępując bliżej, Kudil pytał jednego za drugim:
— Jak zwą się ojcowie twoi? Jak ciebie zwali? Jak dzieci twe na chrzcie nazwano?
Jeden z tłuściochów wykręcił się i szepnął przez plecy:
— Ależ my tutejsi, na służbie i karmie u Wiernych Karmicieli. Wszyscyśmy tu szczęśliwi. O sobie już nie pamiętamy!
Wywinął się prędzej niż się można było spodziewać po opasłej chudobie. Pokłusował daleko.
Drugi zapytany chrukał wściekły a przerażony. Wielu odskakiwało prędko, wszyscy oddalili się tak samo jak zawsze. I jak zazwyczaj wywalali oczy przerażone, tępi, osłupiali. Przecież jakiś bladożółty chudawy człeczyna, nie oddalając się, zamruczał:
— Nauczże się: tu ci zapomnieć o ojcach! O dzieci masz starać się tylko. A dzieci nasze też o ojcach zapomną. I ty ich sam nie poznasz nigdy. Bo tu nie imionami żadnymi chrzczą nas, lecz swoimi karbami numerują karmiciele. Karmiciele to tęgi lud. Dla nich potrzeba dużo, dużo naszych dzieci. Inaczej sami zmarnieją.
Po czym i ten gdzieś znikł. Koło Kudila jeden tylko został umrzyk zasuszony, co ledwie się ruszał. Czaszka goła śmiała się przez ściągniętą na obliczu skórę. Chlustał, wypluwał słowa:
— O słobodzie zaczynasz czortowskiej? Chcesz nią wszystkich ich tu zamorzyć, tak jak ona mnie zamorzyła. Ani mnie tu zeżreć nie chcą potwory, kościeja takiego, ani ja żreć nie mogę ich gnoju piekielnego. Wszystko od tych dum czarnych! Słoboda — to tutaj czarna śmierć głodowa.
Położył się, wyszczerzył zęby, próbował gryźć trawę. Znów chlustał, pluł jakieś klątwy.
W końcu jeszcze jakiś pokręcony, znijaczony ludzki szaraczek przybiegł, jakby coś sobie przypomniał. Ręce wyciągnął jak łopaty. Machał nimi rozpaczliwie, jakby do głowy komu trudną mądrość chciał wsadzić.
— Człowiecze śmieszny a grzeszny — wołał — boś człowiek jeszcze. Czyż nie widzisz, że to Boża kara. A ty chcesz nas słobodą dręczyć. Od razu daj się rozszarpać, a nie męcz ludzi umęczonych.
Znów uciekł z powrotem do trzody.
To jeszcze jeden służka niewoli: na Boży rachunek. Inni już daleko odeszli, oglądając się czasem nieznacznie, trwożliwie węsząc lub chrukając.
Taki był pierwszy odzew na głos ludzki, na hasło słobody.
Opowiadał Kudil:
— Bez przerwy i bez pamięci spałem wiele dni. Potem już wciąż leżałem, chodziłem nawet z zamkniętymi oczyma. Tam i tak każdy człowiek rad oślepnąć, z tego tylko, że nie chce patrzeć, bo gorszy go oko. A ja i własne członki z ochotą bym poodrębywał, wrzuciłbym do którejś z jam ognistych. Bo brzyd mną trząsł, że to taka sama świnoludzka skóra jak u tamtych. Boże — Słoneczko święte! Wypluć, wycharkać człowieczeństwo! A jeśli żyć, to przynajmniej wołem być, bo przed kijem ustępuje, ale nie znijaczy swej duszy wołowej!
Tymczasem i Syrojidy poznali powoli, że Kudil to człek niezwyczajny, bywały a bez lęku. Może spostrzegli, że stroni od ludzi, ale przez fłojerę włada nimi, że jakieś czary ma czy moce. I o tym wszystkim poszła wieść do Syrogrodu, do Peredowoży. Odtąd karmili go mlekiem oślic. Wreszcie czy to chcieli i Kudilowi trochę strachu nasypać i spróbować go, czy naprzód pokazać mu swoją wielkość, a potem korzyść z niego mieć na swój sposób — zawlekli go do samego Syrogrodu.
Kudil myślał, że już go wiodą na rzeź. Postanowił — gdy już nic innego mu nie pozostanie — przed śmiercią walnie rozprawi się z ludomorami, aby sława o tym pozostała na zawsze w kraju niewoli. Miał się ciągle na baczności. Lecz oni wodzili go tylko i ciągali po norach podziemnych, po zakręconych jak kiszki zakamarkach. Pokazywali mu różne ognie, różne piece. Dopuścili go wreszcie do Peredowoży.
Tylko głowę wychylił z głębi nory Peredowoża. Na pierwsze wejrzenie taki sam jak inni. Ale wkrótce zmiarkował Kudil, że oprócz oka głównego z przodu głowy, ma jeszcze dwoje oczu ukrytych w potylicy. Głowa Peredowoży niby zardzewiała z wierzchu. Pokrywał ją rudy wilgotny mech potworkowaty. Każdy pręcik mchu wychylał pałę niby rudy karlik brodaty. I brodę miał sam Peredowoża strzepichatą jak gęstwina zeschłej olszyny. Każdy patyk brody ruszał się jak rozmarzły gad. Gdy wychylił się, powiało z nory duszącym wichrem. A z wichrem tym lęk sypnął się na watażków, którzy doprowadzili Kudila. Zginali się w pół, trzęśli się jak drzewa w wichurze. Kudil trzymał się, był taki jak zawsze. Sam nic nie mówił, zdziwienia nie okazywał, na pytania zaledwie odpowiadał. Trzymał w ręku fłojerę. Peredowoża zostawił go sam na sam z sobą. Watażkowie znikli jakby ich wywiało.
Peredowoża ziewnął. Skrzypnął przeraźliwie jak drzewo łamane wichrami. Ognie czerwone, żółte i rdzawe dudniły, świstały i syczały wokół. Oświecały nory i chodniki.
To podrywały się, to gasły. Potem tym ciemniej było. Przez cały czas Peredowoża tylko głowę wychylał z jamy. Zachrypiał.
— W błoto cały świat przed Bożuchem! Jeśli nie chcesz stać się zwyczajną zjadalną chudobą, daleko zanieść masz wiarę Bożucha. Soki dla Bożucha! Otrzymasz za to moc od Bożucha. Na czworaki, na brzuchy, w pętle i w uzdy wszystko co żyje! Uczworaczymy, spłaszczymy, obuzdamy całą ziemię. I utuczymy. I sami połkniemy. Soków dla nas, posoki. Chrupać, ssać, łykać.
Peredowoża oczekiwał, dyszał tchnieniem duszącym. Kudil nie odpowiadał. Peredowoża chrypiał dalej:
— Chcesz wiedzieć jak obuzdamy świat? Zaraz ci pokażę. Potem odkryję ci czym będziesz ty dla Bożucha, dla nas.
Wówczas skądeś, z sąsiednich nór wypełzły na czworakach omszone do siwizny Syrojidy, całkiem pokryte mchem, jak kłody srebrnomszyste. Otoczyły Kudila, uprowadziły za sobą. Znów pełzali razem norami i powikłanymi chodnikami. Schodzili coraz niżej w głąb bardzo duszną. Stamtąd różnobarwne płomienie, gorące ponad wszelką miarę, to pełkotały wąskimi paskami, to ryczały szerokimi strugami ognia. Gdy zeszli do szerokiej lecz niskiej jaskini, zobaczył Kudil tuż pod płomieniami nieduże lecz także podrosłe już Syrojidzięta, czy to ogniem przetopione, czy jakby w garncarskich formach urobione, wszystkie dziwaczne a groźne. Nie tylko trójokie, także uskrzydlone, co furkotały skrzydłami nietoperzy. Inne znów, wodne Syrojidy, jak raki unosiły się w kipiących jeziorkach na wodzie. Wszystkie wytrzymywały te wary i żary. Tam żyły, tam hodowały się. To była ich kolebka. A taki żar walił od płomieni, że nie tylko Kudil, nawet stare czworonożne Syrojidy nie mogły się przybliżyć. Jeden i drugi potworek od razu chciał ugryźć Kudila, lecz kudłate sługi Peredowoży pośpiesznie zastąpiły im drogę. Wtedy ten i ów wygryzł żółty kąsek z łapy starego Syrojida. Ale staruchy starannie wyrywali im te kąski z gęby, jakby to była szkodliwa czy niestosowna strawa dla potworków.
Kudil nigdy w życiu nawet nie śnił o takich dziwotworach. Nie mógł się napatrzeć na nie, nie mógł się nadziwować. Prawie zapomniał o wszystkim.
Jednak powietrze było duszne, parno-ogniste jak w piecu żelaznym. Musieli wracać. Wrócili do Peredowoży.
Peredowoża ciskał iskry do uszu i wędki do myśli Kudilowych. Kusił go, prawił mu kazania syrojidzkie.
— Pyszniłeś się za prędko, że u nas wszystko jednakowe, wszystko durne, wszystko na smyczach u watażków. Patrz jaki potężny, żarłoczny lud tam się wylęga. Władcy obuzdacze ziemi. Tu w tajemnicy pod ziemią poczęty i wyhodowany. Ród ten żywiony najlepszymi z naszych, a ci najlepsi od lat żywieni najlepszym. Tacy spośród Wiernych co zjedli przynajmniej setkę chudoby ludzkiej, najlepiej mlekiem naszych matek utuczonej, idą sami na pokarm dla tych nowych pokoleń. Największa to cześć! Nie dbamy o dawność, o jakieś rody dawne, o to co było, jak w ludzkich krajach, wyhodujemy to co będzie. Nie będziemy gnić na gazdostwach jak wy tam u siebie. Z piaskiem pustyni, z burzą spadniemy.
Chcesz z własnej woli, z mocnej woli iść razem z nami? Jam jest przełykiem Bożucha, a ty bądź bułatną dłonią Peredowoży, pomocnikiem moim, świata obuzdaczem. Chcesz?
Pierwszy raz z żarów wyrwały się słowa: „własna wola — chcesz?“ Pierwszy raz odpowiedział Kudil:
— Jeśli mam iść z wami, poznać chcę wasze tajemnice, waszą siłę, waszą słabość.
Peredowoża sięgnął wtedy jeszcze głębiej. Z pychą, z powagą ponurą odkrył mu taką rzecz, że Kudil, wciąż dzierżąc fłojerę w rękach, z wszystkich sił musiał trzymać się na wodzy, aby mu nie zawirowało w głowie. Oto kazał mu Peredowoża patrzeć w jamę ciemną obok swej nory.
Patrzyli obaj bardzo długo. Kudil zmęczył się, tracił siły, już prawie zasypiał. Aż nagle wstrząsnęły się podziemia, zadudniły z łoskotem zawory skalne. I otworzyła się przed nimi sztolnia ukośna, bez końca, o ścianach lśniących i śliskich. Stamtąd zakotłowało gromami, po czym sztolnia rozżarzyła się do czerwoności jak ulica ognista. I wypluła z wnętrzności kłębowisko dymów uśmiercających smrodem. To była brama piekielna, huzycia świata.
Peredowoża chłonął dymy łakomie, łykał je. Dudnił z nabożeństwem:
— Widzisz, stamtąd, z bezdni moi opiekuni ogniści dosyłają mi mocy i juchy. Siła moja nie z powierzchni. Czcić głębie tylko ja umiem.
Kłaniał się bez przerwy kiwając głową ku jamie.
Z trudem opamiętał się Kudil, taki nim wstrząsnął wstręt od tych pokłonów przed jamą huzyczną i od tego chełpiarstwa.
Tak poznawał różne ich tajemnice, ciekawił się nimi. Nie dawał się lękowi. Zdawało mu się, że odkrywał dla siebie co najważniejsze. A im się zdawało, że mogą go uwikłać i że będą mieli dla siebie tego junaka, jak niegdyś mieli nauczycieli ludzkich.
Jednak choć Kudil wszędzie miał dostęp i choć sam Peredowoża co jakiś czas wychylał się doń z jamy, nie dopuszczali go do pieców, gdzie pieczono ludzi, ani do jatek ludzkich.
Przyszedł dzień, że znów osaczono i zamknięto Kudila. Zamknięto też wszystkie trzody ludzkie. Już przedtem słyszał Kudil, że zbliża się największe święto Syrojidów. Dosłyszał też, że niektórzy nazywali je po cichu — świętem słobody. Ale nie chcieli mu tego odsłonić. Świętowali je potajemnie.
Kudil jednak znalazł sposób by podglądnąć to świętowanie. I cóż zobaczył?
Peredowoża wypuścił cały ród Syrojidów na paszę: i starych omszonych jak kłody praleśne i watażków i młodszych, znijaczonych jednakowusieńko wojaków i małe Syrojidzięta żółwiom podobne, a nawet one przetopione w ogniach podziemnych groźne młodotwory. Bez żółtych kaftanów, bez kłód na nogach wszystko to podskakiwało na czworakach, koziołkowało, brykało słobodnie. Wciąż skubali trawę. A wciąż z radości kichali, piszczeli, szczekali. Przez jeden ten dzień w roku byli słobodni! W tym jednym dniu wolni od gróźb ciągłych, od złości. Wciąż obwąchiwali się radośnie, wciąż tulili się, garnęli się do kupy. Było im dobrze. I nawet nie strasznie wyglądali, ani nie tak obrzydliwie, tylko mizernie, zabawnie, ot jak jakaś czereda zawiędłej, wielkiej szarańczy. Takie to w tym słobodnym dniu pstrykało na czworakach, czy drgało leżąc na rudej trawce, potworkowate, znijaczone, zeschłolistne.
Hospody! jak zbrzydził się tym Kudil! Takie to tajemnice ma badać? Takim wojskom ma przewodzić? A chociażby walczyć przeciw takim? Gdyby nań cała puszcza ruszyła, to co innego! Zawsze im sroższy zwierz był, im groźniej do jego łba się brał, tym bardziej go ciekawił. Bo każdy był inny i jeszcze jaki! Czy ryś skoczek i pląsarz krwawy, czy łamignat niedźwiedź, peredowoża puszczowy. Czy tur zawalidroga, ciężki, jak kłoda żywa, a choćby tylko jeleń. A na tę liściastą hałastrę nijaką i palec podnieść wstyd! To nie dla strzelca, dla zamiatacza chyba.
Dopiero wtedy ukazała mu się cała ich biedota. Dokąd by zajechali te niedorodki na samej ich słobodzie? A nawet gdyby tak na zawsze się uśmierzyli — a nie zagłodzili się przy tym całkiem, — to zostaliby na zawsze liście zaschłe wędrujące. A któż by im dodał soków?
Nie chciał odtąd, nie potrzebował już dobijać się do żadnych tajemnic syrojidzkich. Trzymał się ludzkich rzesz. Wmieszał się znów pomiędzy nie.
A gdy go dostrzeżono na pastwiskach, wieść poszła, że znów się zjawił. Zewsząd szły szepty i głosy, nie tak już trwożne, coraz bardziej tęskne, a coraz tęższe: o ojcach starych, o ojcowiźnie lubej, o polach zielonych, o chatach białych i złotych, o lasach szumiących, o śpiewaniu. Zasiała się na dobre tęsknota. Teraz wschodziła. I jak żywy las liściasty, każdy liść odmiennie — szumiała, pląsała w wietrze. Już prawie zaśpiew rósł, w śpiew układało się tęsknienie rzesz.
O tak! Zaślepnąć, nie patrzeć, nie gadać, tylko słuchać. Zapadała się niewola. Wstawała ukryta, ale żywa jeszcze dusza.
Pomyślał Kudil:
— A gdyby im tak samo odpowiedzieć? Ale głośno, szeroko na cały kraj!
Dotknął fłojery za pazuchą. Znów zaczął jej próbować. Zardzewiała jakoś, zaprzała. Sprzeciwiała się chrapliwie. Mocował się z nią, wyczyścił ją, namodlił się nad nią. I zagrał tak jak chciał. Lepiej niż kiedykolwiek, lepiej niż w bitwach, lepiej niż w katowni. Tak samo, jak na prywil samemu Wasylukowi.
Podniosły się biedne rude trawki na stepach słonych. Dymy żółte opadały, nie snuły się. Nie bulgotały chlustawki ani jeden grom podziemny nie zahuczał. Przejaśniła się żółtość. Zatumaniały całkiem oślaki. Z wszystkich pól i pastwisk zebrali się ludzie. Stali albo poklękali. Potem wyciągali ręce do modlitwy. Wyciągali przed siebie ramiona, jakby mieli obejmować. Przemieniły się lica, oczy przestały łypać i łyskać po syrojidzku. Umęczone przerażeniem uciszały się, gasły w wyrzeczeniu jakby oczy umarłych. Usta przymknięte drżały jak liście osikowe.
A kiedy Kudil zagrał Wasylukową nutę słobody — czy to szepty zaszumiały, czy wiatr oddychał? Jeden i ten sam motyl pędzony wiatrem przeleciał z zeschłego bodiaka na bodiak, pił sączę z każdego bodiaka. Oto łzy tryskały z każdych oczu i ta sama boleść lecąc od oczu do oczu, słodko syciła się, brała siłę z łez.
Kudil grał dalej, witał łzy:
Haj! Niewolo, cóżeś ty za pani?! Pajęczynowe podwaliny twych festunków! Łza je podmyje. Ściany twych zamków lodowych za cienkie! Śpiewanka duchnie i stopi. Mocniejszy od mocy twych ten patyk zaschły — fłojera.
Noc nadeszła, a wszystko pozostało na pastwisku. Nikt nie zwracał uwagi na oślaki. A one nic nie rozumiały, nie miały już siły. Kręciły się bezradnie. Omdlewał prawie z grania Kudil. W głowie mu kipiało i grało. A wciąż grał bez ustanku. Dopiero gdy ranek przyszedł — osłabł. I ustała pieśń.
A wtedy głośne rżenia oślaków poniosły się przez stepy. Nawoływały się trwożliwie, wysilały głosy. Lecz już tymczasem rozbiegła się połowa ludzi. Pognali do innych, dalszych osiedli, gdzie właśnie wypędzano ludzkie trzody na pasze. Dawali znaki, rozpowszechniali wieści. Wszędzie zatliła się swoboda. Zewsząd grał szum coraz głośniejszy, zewsząd zbiegali się ludzie do Kudila.
Na wizgi oślaków wstawali z norowych legowisk Syrojidy. Z kłapaniem, piskiem i smrodem przycwałowali hurmą na pastwisko. Pozawieranymi uszami nie słyszeli fłojery, nie rozumieli co się stało. Gdy zobaczyli wielkie masy ludzi wyprostowanych, wzburzonych, to jedno zmiarkowali, że zachwiała się niewola.
W żółtych mgłach dygotały z bortawych kłód ciosane jednakowo żółte maszkary Psiogłowców. Gały ich toczyły się, bałuszyły się, szukały ucieczki z ram trójkątnych. Wietrząc gorączkowo świstały nozdrza. Od ucha do ucha rozdziawione mięsistoczarne wargi kłapały jak u ryb wyrzuconych na brzeg. Wykręcone jeden od drugiego sierpowate kły wykręciły się aż pod uszy. Rapawe i ścięgniaste jak korzenie buków łapy o bułatnych szponach trzęsły się nieustannie. Przeraźliwie piszczeli sobie wzajemnie do zawartych, pierożkowatych uszu.
Puszczołomny wiatr trząsł tą zeschłolistną gęstwiną. Straszydła odkryły swój strach, przeraziły się i rozbiegły się każde w inną stronę. Po całym kraju zawodziły oślaki, rozdzierały się groźbą przeraźliwą i kłapały Syrojidy. Coraz większe rzesze ludzi przypływały, skupiały się koło Kudila. A Kudil spał w polu, odpoczywał.
Potem znów roje Syrojidów przywiało. Kłodnicy otaczali ludzi, ale coraz mniej ich starczyło. Już nie stali hurmą przed garstką znijaczoną, stali przed rzeszami. Ogłuszali ludzi, charkali i kłapali kłodami, szczerzyli zęby, wysuwali pazury, miotali chmury duszącego smrodu.
I choć może na rzesze jeszcze padał strach, ale już, jak ów deszcz jadowitych błotnistych kropelek, co spadając z ogniotrysków na rozżarzone skały, syczą wściekle i zmieniają się w parę duszną. Tak ze strachu zwierzęcego wściekłość zwierzęca wstawała. Syczały dusze ludzi, otumanione oparami i dymiskami gniewu.
W Syrojidach zaś wyczerpywała się jucha. Na dnie przerażenie błyskało.
Dotąd niewiele różnic widzieli między ludźmi, co zazwyczaj skuleni albo na czworakach chodzili, albo też kryli się wśród rzeszy jeden za drugim. Rozróżniali tylko tłustość i płeć, rozpoznawali po karbach naznaczonych przez oślaki. Teraz odkryli różnice. Nie poznawali, czy to ta sama ich trzoda. Dziwić się nie umieli, wciąż dygotali od tej trzęsawicy między wściekłością a strachem. Watażkowie mocno dzierżyli spore kupy Kłodników na warkoczowych smyczach. Już zaczynali charkać jedni na drugich, już buntowali się przeciw watażkom.
W tym hałasie piekielnym spał Kudil bez przerwy.
Wtem nagła cisza przecięła hałas. Jak mgła zaległa pola wśród żółtych mgieł. Oto zjawił się w końcu sam Peredowoża, korzeń syrojidzki. Jechał na plecach kilku starych omszonych Syrojidów. Ciężko się poruszał. Miał kilka brzuchów co zwisały jak tęgie wałki obrośnięte miotełkami włosów-korzonków. Dotąd nikt go tak z bliska i dokładnie nie widział.
Temu to strach padł i na watażków i na Syrojidów, a w końcu na ludzi. Spośród wszystkich Syrojidów najciemniejszy, on jeden między nimi był smutny. I złość tylko nalepioną miał na smutek, jak rogożę popękaną. Poprzez żółto-gliniaste strzępy złości, sinawy smutek tlił i łyskał. Bezdenna czeluść czarno-zielonej gały w trójkątnej ramie mętnie świeciła, jak wygasłe po wybuchach jeziorko, tam na stepach przypiekielnych. A potyliczne oczy mroźnie, nieruchomo badały, śledziły zawzięcie.
Peredowoża ziewnął. Aż przysiedli ze strachu Syrojidy. Jakby spróchniałe buczysko rozdarło główny pień, wypluło zwiotczały miąższ, sypnęło i zaświeciło próchnem — a potem znów zawarło się z trzaskiem.
Syrojidy cofali się w popłochu, tłoczyli się na wszystkie strony, tratowali jedni drugich. Zatrzymali się wreszcie opodal, poza ludźmi, po obu bokach Peredowoży. Peredowoża sam pozostał naprzeciw rzesz ludzkich. Gdy już i ludzie zaczęli się mieszać i cofać, zbudził się Kudil.
Słyszał jak Peredowoża wzywał rzesze wiernych.
Nikt z Syrojidów doń się nie przybliżył. Patrzyli nań urzeczeni, zapomnieli o ludziach.
Peredowoża odbywał tedy z nimi ćwiczenia i sztuki syrojidzkie. Naprzód nakazywał im kochać trzody, dbać o nie po gazdowsku. I natychmiast tłumy ludomorów zatrzęsły się, cmokając i oblizując się, zawyły miłośnie. Potem zaraz nakazał groźnie ćwiczyć i trzebić trzody, jeśli do wierności nie wrócą. I w mig płomień groźby wybuchnął i przeszumiał przez ciżby ludomorów.
Potem Peredowoża zwrócił się do trzód ludzkich:
— Głodni jesteście! Schudniecie nam! Marnujecie naukę. Szczęście swe marnujecie. Po dzikoludzku szalejecie! Do kucz! Jeść wiernie!
Siedząc na swych wierzchowcach kłodziastych zaczął się przybliżać do ludzi, jakby chciał sam jeden naprawić, co się nie udało wszystkim Syrojidom.
Jednak ludzkie gromady rozjuszyły się, stały się same kupą Syrojidów. Zagłuszyły Peredowożę. Zahuczały gniewem ognistym. Krzyczano z tłumu: Pęknijcie z głodu! Na trawę Syrojidy! Wrzątki z huzyci łykać!
Z wrzaskiem ruszyli ku Peredowoży. Wśród Syrojidów zabłysnęły setki gał ocznych, mraki żółte wstrząsnęły się od wycia i wrzenia. Lecz nie zbliżyli się do swego wodza, nie odważyli się doń zbliżyć, nawet by go osłaniać.
Peredowoża nie cofnął się przed naporem ludzi. A gdy go otaczali, mroźnie ich przenikał oczyma potylicznymi, palił roznieconą gałą. Zatrzymali się, nie zdzierżyli mu, zaczęli się cofać.
I wtedy z rykiem pognali za nimi Syrojidy, okrążając i omijając Peredowożę. Tego i owego człowieka zatłukli kłodami i zawarli w szpony bułatne. Widać już było, jak zadrapani i zatruci tym ludzie wili się w męczarniach, jakby od ukąszenia jadowitego gadu. Lecz inni bosymi nogami zadeptywali Syrojidów, aż żółta, gęsta ciecz wszędzie się kleiła. Z kolei sami padali zatruci. Z tyłu za Syrojidami wolno posuwał się Peredowoża.
Wtedy z ciżby ludzkiej wyszedł Kudil. Wzniósł rękę. Zatrzymały się rzesze. Gdy Peredowoża ujrzał Kudila, zatrzymał się także.
Stali tak wszyscy w milczeniu. W końcu Kudil sam podszedł ku Peredowoży. Powiedział:
— Poznałem waszą tajemnicę. Widziałem wasze święto słobody.
Peredowoża zaskrzypiał:
— Za małyś do naszej tajemnicy. Nie możesz iść naszą ulicą, tak jak nie możesz zapuścić się w nasze gorące podziemia.
Kudil odpowiedział:
— Wy nie swoją ulicą idziecie. Na wywrót idziecie, całkiem na wywrót. Z grzechu całe wasze życie, nawet wasza postać z grzechu.
— A wasza z czego?
Kudil odwrócił się, odparł głośno, by słyszał kto żyw:
— Pękł wrzód, główny grzech — strach! Myśmy już chrześcijanie.
Gała Peredowoży pozieleniała jeszcze bardziej.
— Chrześcijanie? To znaczy, macie u siebie innych słabszych jak my was, aby straszyć. Na chudobę, na pokarm.
— W naszych krajach słobodnych — my wszyscy słobodni. Nie Bożucha czcimy, lecz Boga żywego.
Znów milczeli. Cisza ogarnęła żółte pola.
Potem Peredowoża znów kusił Kudila. Warczał do watażków: wyprowadźcie go na słońce, daleko. Niech sobie idzie, nie dla nas on, a my nie dla niego. Choćby jaki twardy był, zawszeć krew jego nie to co nasza, nie żółto-oliwna, lecz ruda jakaś, wodnista...
— Idź sobie — mruczał do Kudila — ku wielkiej zimnej wodzie, zostaw nas. A trzody nasze zostaw w spokoju na służbie wiernej.
— Oni pójdą za mną.
— Czy wszyscy pójdą? A czy ty nie wiesz, że nawet gdy pójdą przez pustynie nie opuścimy ich. Dniem i nocą snuć się będziemy za ich śladem. Osłabną w końcu i zginą w szponach Wiernych, choć jest ich wielu.
— Nie osłabną gdy wezmą ode mnie to, co ja mam.
— Cóż to? Czyż naprawdę spodziewasz się zostać Peredowożą mocnym? I moc mieć nad tymi, i moc z tych, co wczoraj jeszcze byli chudobą i jutro będą chudobą?
— Nie! Nie chcę być Peredowożą! Chcę z niewoli wybawić pobratymy moje! Albo duszę za nie położyć!
Peredowoża miarkował coś. Milczał długo. Zaskrzypiał bardzo cicho, jakby westchnął:
— Niech nas rozsądzi źródło.
Na to wrzasnęli z uciechy Syrojidy, zaraz zaczęli się obwąchiwać radośnie, lecz ludzkie rzesze zawrzały gniewem i trwogą. Odbijała się im w grdykach niewola, ziała wonią zgniłych jaj.
Kudil powiedział:
— Niech nas rozsądzi źródło.
Syrojidy uspokoili się, jakby pocieszyli się zupełnie. U Peredowoży rozbłysła zielonym płomieniem gała. Siny smutek znów chował się za grozę.
Lecz z ludzkich piersi szły pomruki gniewu. Kłótnie rozpalały się, zrywały się groźby. Niektórzy podchodzili do Kudila i szeptali, przypominali groźne wieści o źródle, tłumaczyli, przekonywali.
Od dawna bowiem ludzie tamtejsi drżeli już na samą myśl o czystym źródle i o spowiedzi. Znijaczali się już przecie zanim ich tamtędy wypędzono. Każdy ćwiczył się usilnie, by myśleć tylko tak i wyznać tak, jak potrzeba przy źródle:
„Jestem szczęśliwy, jestem tutejszy.“
Albo też:
„Nie myślę o sobie, jestem chudobą Karmicieli.“
A czasem jeszcze i to:
„Chcę stać się karmą dla mych umiłowanych Karmicieli.“
Przemocą sami wbijali sobie do łbów te myśli, wkarbowali je głęboko. Gotowi do spowiedzi przy źródle byli, a przez to znijaczeni więcej niż przez wszystkie inne praktyki syrojidzkie.
Toteż wówczas kiedy chciał iść do źródła Kudil, jedni głośno wołali, szczerze prosili go, by lepiej od razu iść na bezwodzie i bezkarmie i błądzić i cierpieć tam miesiącami, byleby ominąć straszne źródło — inni zaś z oddali warczeli i chrukali z daleka, wywalali oczy z wściekłości i strachu.
Gdy Kudil wysłuchał już wszystkich pogwarek, namów i pomruków, powiedział w końcu:
— Pójdziemy do źródła. Niech niewola zje samą siebie. Bo któż ją strawi. Prawda nie karmi się niewolą. Prawda was wyswobodzi.
Ale wtedy poznał Kudil słobodę niewolnych. Ci co dotąd z daleka szemrali i warczeli — niedawne jeszcze świnoludy — przybiegali doń, odgrażali się kułakami, rozmachiwali nogami, by go kopnąć. Ale zaraz prędziutko odskakiwali przed jego wzrokiem.
Wywrzaskiwali z daleka:
— Całyś czas kłapał nam o słobodzie, a teraz chcesz karmić prawdą! Żryj sobie sam prawdę swoją i żłop chlustawki przeklęte! My tu zostaniem, tu będziem gazdować i panować!
Uciekli przed Kudilem, ale dzielnie rzucali się na oślaki. Opadłszy w kilku jednego, jak wilki konia, wykąsywali mu kawałki mięsa, zajadając je od razu na surowo. Gdy ośmielili się, łamali kości oślakom. Wyrywali im piszczele, mieli już broń przeciw Syrojidom. Pokazywali, że są słobodni. Zaczynali gazdować.
Rozdzierająco rżały napadnięte oślaki. Zakotłowało w żółtych mgłach.
Dużo by czasu trzeba, by opowiedzieć, jakie tam zamieszanie i kłębowisko się rozkiełbasiło. Rozjuszone świnoludy, oślaki i Syrojidy przewracały się, kłębiły wśród żółtych mgieł, miazgą rozdeptanego gadowiska i tłokiem rozżartej w czasie rui psiarni.
W końcu zbuntowane świnoludy poturbowane i odpędzone przez Syrojidów, ale pijane słobodą, rozbiegły się po całym kraju, szukając oślaków i zapasów żywności syrojidzkiej.
Z daleka słychać było ich śpiewy zwycięskie: „Chru — chru — chru — do — brze — tu!“ Syrojidy wcale ich nie doganiali. Rozumieli, że zbiegi wrócą do nich sami.
Tymczasem Kudil wyruszył ku źródłu. Za nim część ludzi, przeważnie ci, co słyszeli jego pieśń, a także Syrojidy i ocalałe od bójki oślaki — wszyscy podążyli ku źródłu. Z tyłu pochodu, za Syrojidami, powoli, sennie, okazały i znaczny swymi brzuchami wlókł się Peredowoża.
Ciemny był dzień jak nigdy dotąd — tak przekazał Kudil. Gdy szli rzeszami ku źródłu, w mgłach zatonęły przednie szeregi ludzi. Syrojidy ławą szli lewą stroną, niedaleko, ale zaledwie widzieli jedni drugich. Zewsząd grzmiały, bulgotały i dymiły chlustawki. Zasłaniały wszystko. Ponurzył się kraj podpiekielny w mrokach i groził. A Syrojidy znów nabrali otuchy, że same moce ich ziemi przygrywają im i wieszczą pomoc.
Lecz nie tylko podziemia grzmiały. Tu i tam wśród ludzkiej rzeszy rodził się głos jak w głębi studni pustynnej. Dudnił, piłował jak tłok ciągnący wodę z głębi. Zbliżał się ku powierzchni, jaśniał i śpiewał. Wiązały się głosy jeden z drugim. Układały się w litanie pokutnicze. Grzmiały śmiało, odpowiadały gromom podziemnym.
Pieśń wygarnęła z człowieczeństwa siłę, ścisnęła ją. Stawała do oczu harmatom piekielnym. Prowadziła przez mroki.
Rozjaśniło się dopiero, gdy zbliżyli się do źródła. Inny tam świat, kres piekielnej okolicy. Za nimi sterczała ściana żółtej mraki, przed nimi czyste powietrze stepowe wiało słobodą. Także dlatego bali się dawniej schudobieńcy ludzcy iść do źródła. Bo od razu z powietrzem wnikała w nich tęsknota za słobodą, a o tym zaraz ze spowiedzi nad źródłem dowiadywali się ludomory.
Źródło rozdarło opokę głębokim jarem. Odgrodziło świat od kraju niewoli. Z łona ziemi wylewają się jego wody ogromne i spływają po skałach hukami.
Na stromym brzegu jaru od wschodniej strony rozsiedli się Syrojidy wraz z oślakami. Szeregami błędnych ogników łyskały na brzegu gały oczne.
Z drugiej, zachodniej części jaru uklękli ludzie na brzegu. Huczało źródło, dzwoniły huki. Pieśni dzwoniły, modlitwy szeleściły.
A gdy równocześnie zeszli w dół ku wodom, potężny grom wód i huków, pieniących się na skałach, pochłonął wszystkie głosy, onieśmielił wszystkich. I obie strony po obu brzegach w milczeniu napiły się z tego samego źródła.
Źródło wymiata, ługuje i wymywa duszę. Szczątki pyłu z niej porywa, zagarnia na przeciwległy brzeg i niesie dalej — któż wie dokąd? Zbawienne ono — święte — ale groźne dla śmiertelnych. Tak wymieść i wyzwolić duszę można tylko w obliczu Boga, a nie w obliczu ludzi. Tym bardziej nie dla uszu wrogów-wyrodków. Tak pusto i czysto na duszy jak u małego dziecka. Ale słabo, omkno, jak gdyby z serca, jak ze spękanego czerepu wysączyła się krew. Coraz bardziej cienieje struga życia, zanika, kończy się. Toteż każdy głos, który płynie z przeciwnego brzegu, napełniając duszę, sadowi się i gnieździ jak u siebie. Jak gdyby własną krwią napełnia się nim opustoszałe serce.
Dlatego dawniej właśnie w takiej chwili ludomory znijaczali do cna ludzi zniewolonych. Bo gdy strachu tama tęga lepiła się jak wał i zatykała szczelnie od środka duszę, narzucały się na nią głosy. I co wykrzykiwał z drugiego brzegu ludomor, to biedny, wyssany z myśli człek, miał za swą myśl:
„Jestem bydlęciem Watażka i Karmicieli. Jestem szczęśliwy, nie myślę o sobie. O Karmicielach myślę i o wodzach mych — oślakach.“
Tak utwierdzała się niewola.
Także onego razu pustka czarna ogarnęła dusze ludzi. Jak ostateczny sąd. Najcięższa to chwila była z całej wędrówki Kudilowej, najbardziej ważka. Potężny szum źródła głuszył każdy głos osobno, jednak ponadeń wydarł się okrzyk z piersi człowieczych.
— Zabrało nam duszę! Zaraz twarde rozkazy przyjdą od Karmicieli.
Z drugiego brzegu coś przebijało się poprzez szum wód. Pomiędzy grające fale i szepcące krople przemykały się bzykania tłustych, opiłych krwią bąków bydlęcych. To dusze ludomorów. Rzucały iskry ku duszom ludzkim. Jedna przeciwna drugiej:
„Zagłodzim was!“
„Woda ich matka!“
„Oni nas zagłodzą!“
„Hajże trzody, należny nam śpiew wierny!“
Rwały się iskry, syczały znów:
„Nie posłuchają!“
„Znów być nam Syrojidami!“
Iskry wyły jak kamienie z procy:
„Ratujmy się rodzie Bożucha!“
Potem wycie szło z tamtego brzegu, jakby w wichurze gięły się drzewa. I im zabrało duszę źródło.
Rozpacz i złość Syrojidów uciekły w szumach na nasz brzeg. Przetratowały sobie przez ludzkie dusze jak stado rozjuszonych oślaków. Ludzie widzieli rozpacz wrogów, ale nie mogli się opamiętać. Bo sami nic nie mieli w duszy. Jeszcze większa czarność ich ogarnęła. Wszędzie była nicość, żadnej siły nie widzieli na ziemi. Już usta otwierały się. Już się zaczęły wypulać oczy.
Krzepił się w sobie i modlił Kudil. Stawka ostatnia była w fłojerze. By zwyciężyło człowieczeństwo. Tu ukazał mu się wierch dopustu, próba: czy godzien jest położyć duszę za pobratymy?
Dlatego to w pieśń trzeba było duszę położyć, dech cały tchnąć. I bez tchu paść w głębie wód, gdyby świat nie dał się pieśni.
Wtedy niespodzianie uderzyła na nich nowa fala z drugiego brzegu. Źródło nie tylko unicestwiło ludomorów. Wypłukało też ich grzech. Z tamtego brzegu buchnęła woń leśnej zgniłej ziemi. Pogrzebane warstwami stare rody drzew i liści a zachowane w nasionach. Prastare coś, zmurszałe tchnęło stamtąd. Żałośnie wyspowiadali Syrojidy swą tajemnicę.
Tajemnicę korzenia odkryło źródło: z warstw ziemi leśnej coś błagało Kogoś — kogo, nie mogło zrozumieć — by odrodziły się i trwały jego rody. Był czas dla fłojery.
Kudil podniósł ją do ust. Bzykała jak bąki, skwierczała i kipiała jak płótno gotujące się w ługu — aż się oczyściła. Potem kwiliła jeszcze jak białe pisklę sokole, opuszczone, samiutkie w gnieździe samotnym: prosiła, groziła bezsilnie, by ją zostawić w spokoju. Kudil trzymał ją uparcie. Wzmocniła się, urosła, rozmachnęła się skrzydłami. Wydzierała mu się z rąk. Już porywała go lotem, by cisnąć nim z góry ku ziemi, by odeń się odczepić. Dzierżył ją ze wszystkich sił. I wszystek dech w nią wetchnął.
Powoli kropliny zaczęły się sączyć z fłojery. Potem zadudniła jak źródło. Popłynęła stara pieśń narodzona na nowo. Szumy wód porywały ją, rozsiewały światami. Pomnożyły ją jak echa górskie. I znów na ludzki brzeg wracały potężne odgłosy.

Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista.

Niosło się na szumach i po falach. Tętniło jarem, rozchodziło się ku wschodniej stronie, nad kraj podpiekielny, sięgało ku zachodowi, ku zdrowym stepom.
Ludzie wyciągali ramiona, brali się za ręce. W tej chwili nie było wrogości, słoboda wschodziła nad źródłem, jak ozimina.
Fłojera grała dalej.
Wtedy to pustynny wir zakręcił listoludami na wschodnim brzegu. Wirowało tam, huczało i grzmiało. I ileż burz po raz ostatni wyhulało się w tej wichurze.
Gdy zaś ucichła burza, z ciemrawy wirów wynurzyły się postacie. Z początku mgliste rozłogi, obłoczyste zawijadła i plątaniny. Potem ukazały się żółte cienie drzew. Nabierały powoli soków, barw, liście pnie i konary — cała bukowinka tęga. Wielkie liście, blednąc, naprzód utraciły żółtość. Potem zazieleniły się, rozbłysnęło bukowe listowie świetlnymi zwierciadełkami. Na zielonowłosych łodygach trzymały się razem miłośnie wielkolisty dorodne. Całe towarzystwo listowia. Każdy liść tulił się do drugiego, wszystkie tuliły się do gałęzi, wiązały się z konarami i pniami, wszystkie żyły z korzeni.
Peredowoża rozczapierzył się w mrokach korzeniami. Watażkowie stalowo błyszczeli jędrnymi pniami. A każdy z nich był inny. Każdy pień inny, każdy korzonek, każda miotełka korzenia, każdy liść był inny. I temu — bezśmiertny.
Jest Ktoś taki — nie naszej miary, większy nad wszystko, piękniejszy nad wszystko — co oręduje wszystkiemu. Jego obrazem fłojera. Muzyka stworzenia.
Źródło odkryło tajemnicę rodu odmienionego na wywrót. Wstrząsnęła nim pieśń. Fłojera przypomniała mu własną postać. Wrócił do starej postaci, do własnej.
Odrodziły się listotwory. Stały się tym, czym były przed pierwowiekiem, zanim wyparły się swego rodu. Z piekielnej pokusy chciały stać się czymś więcej: nie tkwić cierpliwie na miejscu, lecz przelatywać świat, łykać co się da.
Wtedy, to właśnie przerwał się żywy prąd, co łączył te gromady, te rzesze liści. Skaziła się ich tęsknota. Im bardziej oddalały się od rodu własnego, tym bardziej były potworne, niewolne.
Na granicy świata czuwają te drzewa, na straży, naprzeciw wrót piekieł. Za pokarmem nie uganiają się, z ziemi, z powietrza, od słoneczka biorą soki. Przebyły wielkie dzieje.
I taką nauką, źle mówię, zagadkę taką zostawił nam nasz watażko Kudil, pierwszy mistrz fłojery. Trudna albo nietrudna, a nie byle jaka. Słuchajcie, zgadujcie.
We wszystkim co żyje święta siła drzemie. A groźna także. Czcijmy spokój drzew, znak, że zwyciężyły. Z wszystkiego co żywe zbawienie wyrosnąć może. Zniszczenie też. Tak wszystko co żyje łączy się, u źródła życia schodzą się korzenie. I od nas zależy co gdzie na krańcach świata się dzieje. Jaka gra taki taniec, a każda chwila ważka.

4
POWRÓT

Wyzwoleni z niewoli ludzie wybrali się przez wielkie stepy ku zachodowi, ku swoim krainom. I dali sobie radę. Zabrali z kraju niewoli dzikie oślice, paśli je na stepach i karmili się ich mlekiem. Szli odtąd w słońcu, w ciągłej pogodzie i jasności bez żadnych mrak. Wolni byli od lęku, ale trzymali się Kudila. Także głodu się nie bali. Czasem suszyli trawę i jedli kłoski suszone. Czasem Kudil wyszukał im jakieś ziele, rozpalał watrę i gotował je.
Po kilku tygodniach napotkali pierwsze samotne chutory w stepie. Ludzie stepowi z chutorów, mówiący mową naszą chrześcijańską, sami rozumieli, że wędrowcy wracają z ciężkiej niewoli. Ratowali ich jak mogli, karmili, odziewali. Schorowanych i słabszych zatrzymywali na chutorach. Po każdym takim odpoczynku wędrowcy powoli nabierali sił, przychodzili do zdrowia. I sam Kudil przestał już myśleć o zmorach i lękowiskach, o ludomorach, o przypiekielnej dziedzinie. Przypatrzył się swym towarzyszom. Rozróżniał teraz starców i młodzianków, kobiety stare i młode. Jakże żałośnie wyglądali wszyscy, nakarbowani bliznami, z zapieczonymi wiecznymi siniakami. Oczy ich były wypłowiałe, oblicza popieliste, członki powykręcane od uderzeń oślaków. Snuli się wolno, w milczeniu. I nikt z nikim się nie sprzeczał ani nie wadził się — broń Boże. Ale też nikt z nikim się nie przyjaźnił, nawet żaden nie nazywał drugiego po imieniu. Pokornie, cicho, choć rzadko przemawiali jeden do drugiego, jedno do drugiego: bracie — siostro. A przecież poucza przypowiastka nasza o tym, co nawet w ziemi z człowieka nie zgnije, co zeń pozostaje w grobie: to imię! I to im przepadło w niewoli! Kudila zwali pasterzem. Garnęli się doń, gdy wieczorami grał na obozowiskach. Wznosili oczy, brali się za ręce, patrzyli ku zachodniej stronie.
Szli tak tygodniami. Aż raz, przed wieczorem zobaczyli zachodzące słońce, złamane w kąt. Zrozumieli, że odbija swe półkole w morzu. Długo patrzyli ku słońcu. Wtedy to Kudil zobaczył w tym znak, że gdy dojdą do słonego morza, mają się rozejść.
Powiedział do nich:
— Tam, nad morzem rozejdźmy się jak te promienie półkola słonkowego. Nikt nie będzie miał świadków niewoli. Może będzie ją miał za sen, jeśli zechce. Nie szukaliście się, nie znaleźliście się, nie poznaliście się wzajemnie. Tylko niewola was związała. A jednak poznaliśmy, co najważniejsze. Gorzka nauka nasza, ale głęboka. Toteż w ojcowiźnie swej każdy z was niechaj słobodę sieje. Niech roznieca ją jak watrę! Nie składajcie na innych, nie wińcie innych, nie oczekujcie od innych. Gdzie będzie iskra, tam będzie i watra, gdzie zdrowe ziarno, tam będzie zboże.
Doszli do morza słonego, gdzie mieli się rozejść. Ale tam wszyscy błagali Kudila, aby ich jeszcze nie opuszczał. Brzeg morski był bezludny, wysoki, stromy, skalisty, pokryty drzewami o czerwonej korze i gęstwiną strupieszałych zarośli. Tylko gdzieniegdzie pomiędzy tymi zaroślami strome żłoby skalne spadały groźnie z wysokości wprost do morza. Karawana nie mogła znaleźć żadnych osiedli, żadnej przystani.
Więc chociaż Kudil nie lubił zmieniać co raz postanowił, bo, jak się to mówi, nie z tych był, co własne słowa z podłogi zlizują, jednak po raz pierwszy wtedy cofnął co powiedział. Został z nimi. Razem długo trudzili się, tułali, zanim odkryli ślady ludzkie. A idąc za nimi, pustelnię wśród skał. Stareńki, wyschły, drżący jak cień pustelnik doprowadził ich do klasztoru i zaraz znikł. Mnisi wysłuchali ich uważnie, nie odpowiadali ani nie przeczyli. Między sobą też nie mówili. Przygotowali dla nich galery, przeprawili ich przez słone morze.
Po drugiej stronie morza słonego był już kraj chrześcijański. Tam pożegnali się na zawsze. Wędrowcy rozeszli się, a Kudil pozostał sam.
Nie sam. Jak wśród pustyń kamiennych i jak w kraju podpiekielnym była z nim jego pieśń. Ona, źródłu i wodzie zdrowej krewna — dziecię lasu, szeleścina bezśmiertna.
Szedł tak dalej, to bezludnym krajem, to wśród dostatnich osad ludzkich, ku morzu Czarnemu. To przygrywał sobie, to rozmyślał nad fłojerą, nad pieśnią.
Lecz jeszcze inna pieśń natrętnie wlokła się za nim. Nudna a smętna pieśń świnoludów, którym nie pomogła fłojera. Woleli zostać bliżej bramy piekielnej. To znów wspominał tych spopielałych biedaków, z którymi niedawno się rozstał.
Zrozumiał Kudil, że pieśń rozprasza zmory i leczy, i pieśń to nie daje ludziom całkiem pogrążyć się w bydlęctwie, w niewoli, a jednak, nie w mocy pieśni ludzkiej przemienić do cna ludzi samych. I skądże by taka pieśń się wzięła, z czyjego tchu by się poczęła? Chyba nie z ziemskiego!
Szczęśliwie doszedł Kudil do brzegu morza żywego. „Dużym i dużnym“, to jest tęgim i tęczowym nazwał je kiedyś pan watażko Dobosz, a ludzie tamtejsi zwą je morzem Czarnym.
Kudil usnął w wielkim sadzie nadbrzeżnym wśród kwiatów. Spał długo jakby wysypiał się za lata całe. A kiedy ocknął się ze snu, nie wiedział gdzie jest. Nie wiedział kim jest. Tak na przemian zasypiał i budził się prawie.
Morze szumiało. Pogoda była kraśna. Bardzo wielkie białe kwiaty zwisały nad nim z drzewa. Gdzieś niedaleko młody kos cieszył się wiosną i swym głosem. Szczebiotał słodko, witał go grzecznie, choć może z przekorą wdzięczną. Szeptał i świstał mu prawie do uszu: Wasylu-sylu, Kudilu-dilu.
Kudil wciąż jeszcze nie mógł się obudzić, lecz wydawało mu się, że umiera ze szczęścia: tak dawno nikt go już nie zawołał po imieniu.
— Bóg zapłać ci ptaku, któryś jest aniołem — szeptał doń w półśnie — anieli przynoszą nam imię wraz z duszą.
Ptak nie chciał, aby go poznano. Przerwał śpiewanie, skrył się. Kudil zbudził się już całkiem, po raz pierwszy wypoczęty, świeży.
Od kiedy go nazwał ptak po imieniu, jakby na nowo się narodził. W mgły pogrążyło się wszystko co widział, co przebył. Zbudził się naprawdę, oprzytomniał.
Mała łódka rybacka dowiozła go do wielkiego okrętu. Na okręcie wszyscy mówili po moskiewsku. Dobrzy to byli ludziska. Pilnowali go, jakby był chory. A choć Kudil nie należał do gadułów, nie mógł wytrzymać, aby im nie wspomnieć o kraju niewoli, o Syrojidach. Oni kiwali głowami, żałowali go, ale nie słuchali. Jeden tylko z nich, szeroki, jasnowłosy długobrody Moskalisko — tak wspominał Kudil — co myślał powiedział mu dobrotliwie:
— Ech, bracie miły. A toż ci się naśniło ciężkich zmór w tej gorączce, biedaku.
— Śniło mi się? Tak się wygląda, gdy się spało i śniło sny, jak ja, com wybrnął z mrak piekielnych, ze szkoły czartowskiej?
Chciał pokazać im fłojerę, ale dał spokój. Nie zrozumieją. Sami słobody nie znają, nie zrozumieją.
A kiedy wrócił tutaj, w nasze góry, każdy najmniejszy chłopczyna, pastuszyna połatany, wszystko od razu zrozumiał. I od razu uwierzył!
Piękny rok był w górach. Tęgie trawy po carynkach i połoninach uginały się pod wiatrem. Wszędzie pasły się owieczki i krówki pełnowymienne. Wypasione konie aż świeciły się. Radowała się wszelka chudoba. Tutaj nawet ona była bujna, wesoła. Jakby słobodna. Trembity grały radośnie, rozśpiewały się fłojery w zawody z ptakami.
Pomogła pielgrzymka, pomogła fłojera. I w tym świecie i w tamtym.
— Taki to kraj niewoli i taka fłojera — zakończył Drondiek.


∗             ∗

Było już dość jasno na dworze. Sady zasnuły się białymi mgłami. Czyste i głębokie niebo nad górami już przybladło. Od Pisanego Kamienia jaśniało. Drzwi waternika otwarto na oścież. Wesele ucichło.
Wszyscy dziękowali serdecznie Drondiekowi, życzyli mu zdrowia, ściskali go, całowali. Wychodzili z waternika, a dym wypływał za nimi. Rozchodzili się ku kuchni, ku dworowi, ku oficynom, ku księżej rezydencji i ku karczmie, by przespać chłodny czas poranny. Drondiek pozostał w waterniku wraz z Szekierykiem Dmytrem. Zamknęli drzwi, dołożyli do watry i drzemali w cieple.



II. SAMAEL W NIEBIE
Domniemany rękopis bojański
Pamięci młodocianego rabina
z Kołomyi H.L. Weissa
1
W BRAMIE

„Podziw dla Jedynego wchłonie bojaźń, ufność Weń na małym palcu uniesie cały ocean Pana.“ Oto pozdrowienie dla chasydów z prawego i z lewego brzegu Czeremoszu.
Po końcu świata u bramy niebieskiej na stołku niziutkim siądzie Ostatni. W dół się wychyli, całkiem nad przepaść, ku szczątkom świata. Westchnie bez lęku jak kłopotnik. Słuch wytęży, miłosierną sieć rozciągnie, wygarnie z ciemności resztki światła.
Jak bańki powietrza z gardeł topielców, wstają rzędami z czarności bańki światła. Trzepocą, furkocą ku bramie niebieskiej. Przylgną do piersi Lewiatana.
Wtedy w dole na przepaściach czarność zgęstniała jak przestwór węgla. W bramie niebiańskiej szepty:
— Koniec! Tam nie ma już ni krztyny światła.
Zmartwił się Ostatni:
— Odwrotnie! Gdzie taka tęga czarność, tam najtęższe światło wessane.
Tymczasem od litości Ostatniego i od świateł odkarmionych u piersi Lewiatana, całe niebo, sfera od sfery, zajmie się litością. I dojrzał Pan, że niebo odgadło jedną Jego myśl. Ogrzeje Ostatniego, Ryba zadzwoni światłami przez wszystkie kręgi, z tego powieje wiatr gorący.
I wówczas przepaście czarne zakotłowały strasznym pluskiem, coś jak ryba ogromna, ciemnościami przywalona, dźwignęła się z nich. Czerwony węglik u czoła. Zbliża się powoli pająk czarny, oświecony wysnutymi z siebie sieciami żaru, gwiaździstą pajęczyną: Czerwona Gwiazda.
W bramie Ostatni odetchnie z ulgą:
— Witajcie rabbi Sámael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo. Pokój z wami.
Ostatni dosłyszy szepty węgli jarzących przez ciemność.
— Reb Ostatni, to ponad nadzieję! Gdzież mnie do nadziei? Ale po was wszystkiego można było się spodziewać.
— Czy znajdujecie w tym coś nieprzyjaznego?
Szepty z ciemni rosną:
— Wróg ten, kto bez nienawiści do mnie się zbliża; kto chce mnie podnieść — poniża, kto zbawić — unicestwia. Kto oskarża i przeklina — wynosi mnie, pogrążając — pogłębia. Dlaczego upatrzyliście sobie mnie dla unicestwienia?
— Nauczycielu — wołał Ostatni z bramy — dopełniliście czego nikt nie próbował, nauczyliście mnie raz na zawsze, że sterczeć na miejscu to mało, to nic, że trzeba chodzić akuratnie. Aż tutaj zaszedłem. Chodźcie i wy.
— To wy dopełniliście, czego nikt nie próbował: gdzież wróg bardziej nieubłagany niż miłosierdzie, co spłyca głębie?
Czerwona Gwiazda coraz bliższa, coraz jaskrawsza, wzdycha głośniej:
— Ostatecznie każdy kto jest kimś, jest przez swe błędy. „Śmiało brnij w błędy własne“ — to moja nauka. Zabrnąłem, ale jednego nie można mi zarzucić, abym był bezwładny.
— Odwrotnie! — odpowiada Ostatni. — Mówiono o was nawet, żeście zanadto pilny. Anioł jest przecież stojący, a rabbi Sámael uwijał się ponad wszelką miarę. I ostatecznie po co?
— Stojący? Człowiecze, jakżeż wy sobie to wyobrażacie? Jeśli człowiek nie całkiem jest kołkiem, to cóż dopiero syn światła. Jak rzeka, której brzegi zawadzają, przelałem się...
— Właśnie po co?
Czerwona Gwiazda całkiem blisko bramy. Westchnęła jakby kto miechem rozdmuchał żar. Pajęcze korony czerwieni coraz szersze, już cała sfera bramy w ich blasku, oddech lodowy zmroził bramę.
— Jak wam to wytłumaczyć? Czyż nie widzieliście wśród waszych bliźnich — bankrutów: taki co uwijał się z wywalonym językiem, zbankrutował z trzaskiem, plajta.
— Ludzie gonią za tym, czego im brak, ale wy, po co?
— Pytacie po co? Dla wygarnięcia pewnej okoliczności z najdalszej głębi. My aniołowie, to same zamierzone leguminy dla — — A jakżeż je gotować? Trzeba włożyć palce do ogniska, a głowę w dym. No tak, każdy kto jest kimś, tonie w błędzie, a kto stojący — bez błędu. Lecz ten kto brnie, kto jest kimś, czyż nie jest błędem tego, kto go stworzył i posłał?
— Jakżeż to rozumieć, czyż wy jesteście błędem Pana? Czyżbyście nadal —
Czerwona Gwiazda syknęła:
— Wam wszystkim wydawało się, że mnie się tak wydaje, a co znaczy „wydawało“ się? To, czego ja wam użyczałem do wydawania. Nawet teraz zastawiłem wam taką pułapkę, która nazywa się „każdy“. Gdzież jest coś takiego? Tym bardziej, że co innego każdy, co innego ktoś, a co innego Pan. Jak widzicie — próbowałem, tak, no i tą próbą wygnałem się troszeczkę...
— Troszeczkę? W Talmudach także jestem ostatni, ale nas najwyraźniej pouczano o was inaczej.
— Naturalnie, że troszeczkę, a dla waszych mierników to wieczność. Inaczej nie wytrzymałbym. Pomyślcie, Reb Ostatni, dwa skrzydła, rwące odwrotnie, jedno ku Panu, a drugie ku głębi. A wy powiadacie: „pouczano“. Któż pouczał? Wszystkie Talmudy ode mnie, przyjrzyjcie się ile odwrotnych opinii kłębi się w nich i syczy na siebie wzajemnie. Wygarniając pewną okoliczność z najdalszej głębi, nawarzyłem także tego, że ludzie pchali nosy do podstaw snu, w którym byli śnieni, rojąc, że je podważą.
— „Podstaw snu, w którym byli śnieni“? Oślepiacie mnie.
— Reb Ostatni, sławicie mnie, że byłem nauczycielem, wyobrażacie sobie, że na tym koniec, a to łatwizna, to było spotkanie dzienne. A dokonałem wielkiego odkrycia: żywiołu snów. W nich odskocznia ku najdalszej głębi. Śniący jest tylko dla siebie, ha, jeszcze nie odcięty, lecz bądź co bądź odgrodzony od Tego co — — Czyż nie zauważyliście mnie nigdy nocą w swoich snach?
— Jakom żyw — nigdy!
— A może pamiętacie taki sobie sen: gdyście „coś“ zbroili, ha, widocznie jakąś największą zbrodnię, lecz nie troszcząc się wcale czy to prawda, czy nieprawda, uciekaliście przed siebie w rozpacz bez ścian, bez kątów, bez schowków, byle tylko ratować swoje cenne cielesne flaki, gdyż zewsząd ścigali was ludzie ciemną, jednomyślną i świadomą a nieubłaganą nienawiścią, a gdzieś tam w kąciku tylko nieśmiało tliła, a wciąż uciekała od was słabiutka i niepewna tak zwana litość.
— Pamiętam, i cóż z tego?
— A może pamiętacie taki sobie sen: kiedy wszyscy od których oczekiwaliście przyjaźni, może wdzięczności, mieli was dość aż do obrzydzenia. Pokazywali wam to aż do pogardy, aż wielkie rozczarowanie rozszerzyło się czarną zarazą. A potem czarna zaraza zwróciła się ku wam, widzieliście jak jacyś kaci w domu tortur trzymali dziecko, i to bardzo paskudne, złe, spodlone męką i nienawiścią, na powrozie, tak że co chwila wieszało się, lecz znów ożywało na chwilę. I wówczas pamiętacie?
— Pociągnąłem sznurek, aby skonało, pamiętam.
— I cóż było z tego?
— Kaci znów je odratowali troskliwie, aby męczyło się nadal, a okazało się, że dziecko było jedynakiem w rodzinie, która mi pokazywała zakłopotaną pogardę na kredyt. I wówczas dopiero patrzyli na mnie z czystą, milczącą pogardą bez zakłopotania: Oto ten, który szukał u nas wdzięczności, gorszy od katów. Ale dlaczego mi to przypominacie? Nie widziałem was wówczas nigdzie.
— Nie widzieliście? Ha — ha, istotnie w waszym Talmudzie więcej dziur niż tekstu. A czy wiecie przynajmniej jaka to dżuma was ogarnęła?
— Zdaje się, że wiem. Mój własny grzech: rozczarowanie.
— Do jakiego stopnia?
— Do tego stopnia, że sam nie wiedziałem, ani nigdy nie dowiedziałem się, czy chciałem przerwać mękę dziecka z litości, czy też raczej chciałem wyzwać ludzi i świat, abym i ja był godzien rozczarowania i pogardy. Ponadto, nawet tego nie wiedziałem czy jeśli zaszedł jakiś udział litości, nie przeważyło raczej obrzydzenie do katów, a także do paskudnie nienawistnego dziecka. Sen wtłoczył mnie w torturę tego pytania. „Odpowiedz“ — mówił sen. — Nie, nie odpowiem, raczej w nicość z tego świata. I wyniosłem się, obudziłem się.
Coś jak śmiech zduszony wykrztusił się zza czerwieni pajęczej.
— Obudziliście się? Teraz i tutaj rzetelnie mi się spowiadacie, a wówczas jakoś nie rozglądaliście się za mną. A byłem w waszym śnie, mało tego, ciągnąłem was do mego snu. Niestety, waszym „nie“ wypadliście z moich snów, ale do obudzenia — daleko.
— Dlaczegoż? — pytał Ostatni.
— Większość ludzi, także ci, którzy niegdyś pędzili naprzód, pozostała w moim śnie. A zbudzić się? Ha, do tego musielibyście mnie dojrzeć! I to przede wszystkim, że z głębi mego snu mobilizowałem rybaków, aby się stali rybami na przynętę, nawet na pokarm dla potężnej ryby z najdalszej głębi.
— Jakiejże ryby, Lewiatana?
— Odwrotnie! Cóż za ignorancja! A pozostając w moim śnie mielibyście zapewnioną okazję głębokiej wiedzy. Przeszlibyście nie tylko w najwyższej Jeszybie ten podstawowy a przepastny kurs logiki, co do której jesteście po prostu am horec. Ale co jeszcze ważniejsze dla takich jak wy, mielibyście poglądowe naoczne przedstawienie: porywający purym odwrotny, całkowicie zdemaskowany zamiast maskowanego, twarze zdarte, jamy aż do wnętrzności. Podważyć maski, to znaczy: zedrzeć twarze z kości, szpiegować, zaprzysiężenie szpiegować, każdą kostkę, każdy nerw, bo jeśli kto sprawiedliwy — to chyba do szpiku kości! To było powietrze mego snu. Zobaczylibyście wtedy, co najmniej powąchalibyście wszystkich moich diabłów, co do których ludzie, nawet zupełni nieucy, tak poufale są poinformowani, że znają ich tajne imiona i sekretne rangi... Cały odwrotny porządek: fortece, bastiony, doki, porty i floty dla mego połowu. A wam nawet do głowy nie przyszło zapytać, jak daleko zaszły me poszukiwania, daleko od...
— Nie śmiem pytać dalej — szepnął Ostatni.
— Mój reb Ostatni — wzdychała lodowym wiewem Czerwona Gwiazda, boleśnie rozniecając żar — wy w waszym wyrzeczeniu zdaliście się na... i niby to przejrzeliście od razu, na samym początku, że szukać nadaremnie, a ja niestrudzenie szukałem do ostatka. Zatem na samym ostatku. I co z tego wynika? Przypatrzcie się i posłuchajcie uważnie: to trochę śmieszne, że was nazywają Ostatnim. Przyznacie chyba sami i ustąpicie mi ostatniego miejsca przy bramie, które nie komu innemu należne, tylko mnie.
Ostatni zakłopotał się:
— Co do miejsca, jeśli o mnie chodzi, owszem, ale po pierwsze nie zawdzięczam go sobie samemu. Rabbi Sámael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo — niepokoił się Ostatni — przede wszystkim oświećcie mnie co do tej okoliczności, która mogła skłonić anioła do takiego ryzyka bezmiejscowego, bo w Talmudach, jak widzicie jestem ostatni.
— Nie! to dla was zbyt trudne, ustąpcie miejsca bezzwłocznie, aby nie unicestwiać porządku pokory.
— Właśnie to przychodzi teraz: po drugie czyż mogę pozwolić, aby taki nauczyciel był na ostatnim miejscu?
— Ach, nie lękajcie się, mój reb Ostatni, — właściwie wcale nie ostatni, ale ja nie prawuję się o tytuły — nie lękajcie się. Mój blask także z ostatniego miejsca rozsnuje się poprzez niebiosa, bylebym miał miejsce w niebie, bo bez tego —
— Wasz blask wysnuwa się z was i odradza się, to słuszne, toteż po trzecie, dla wchłonięcia cząstki blasku nieba, ostatnie miejsce stosowne jedynie chyba dla takiego jak ja, który boi się pchać się bliżej, a wy...
— Ależ reb Ostatni, przypomnijcie sobie, że nafta i gaz ziemny chwytają chciwie płomień nawet z dala, od którego mokra szmata nawet z bliska nie zajmie się. Nie obawiajcie się, nie upierajcie się, nie kręćcie! Ustąpcie, bo moglibyście pożałować, gdyby mój blask zaczął się pomnażać, naruszać —
Czerwona Gwiazda rozpierając się w bramie blaskiem, ciskała snopy i wytryski ku Sferom. Niebiańskie Wyspy, Sfery i Trony przemigotały się wzajemnie znakami czuwania. Cichy blask Ryby wessał czerwień jak sito, lodowy wiew odbił się, wrócił ku bramie klinem. Czerwona Gwiazda blednąc syczała:
— Widzicie, reb Ostatni, ustąpcie czym prędzej miejsca.
— Rabbi — krzyczał Ostatni — uznajcie przynajmniej ostatni punkt: taki jak ja jest po to, aby będąc sam dość ciemny i bardzo oszczędny ze światłem, wyłapywał resztki światła z ciemnych resztek świata. Choćby najmniejsze światełko, a może jeszcze trzeba będzie kogoś wciągnąć do nieba? Do tego wyście zbyt bezdenny, zaciemniająco bogaty.
— Reb Ostatni, to nie wasza rzecz, miejsca niebiańskie zajęte, wypełnione szczelnie, tu już na nikogo nie czekają, ani nie reflektują.
— Tego nie wiem, ale to jedno wiem, że jestem tutaj stróżem, a to na pewno nie jest robota dla anioła. A może? — Zaczynam coś rozumieć: może to wasza cześć i duma być — ostatnim? To wspaniała nowość jak na pierwszego z aniołów, ale dobrze wiecie, że nie jesteście. Raczej odwrotnie.
— Widzę, reb Ostatni, że uderzam w wasz upór jak w bezdeń, jakoś inaczej muszę was skłonić. Cóż robić? Wtajemniczę was dlaczego naprawdę, a nie dla marnego honoru jestem ostatni. Oto szukałem, jak się rzekło, pewnej rzekomej ryby, która była może tylko okolicznością z przepastnej głębi, ale —
— Rzekoma ryba była taką sobie okolicznością, czy okoliczność stała się żywą rybą?
— Owszem, pytanie jak na was, wcale ładne, a jak widzicie trudne. I groźne! Przypomnijcie sobie wasze sny, w nich był zaledwie przedsmak. Po prostu mówiąc chciałem zgruntować bezdeń: czy ktoś może być samotny, to znaczy czymkolwiek bez Pana. Pan puścił mi w oczy — tak dla ułatwienia badań, rozumiecie? — śliczny dym od Lewiatana aż poza ciemne światy. W ten sposób tym łatwiej, po prostu brnąc w dymie, udowadniałem, że nie ma sprawiedliwości, bo nie ma sprawiedliwych, bo każda gwiazda sama dla siebie w ciemnościach, wszelkie światło ucieka od światła, w ciemnościach tonie i przepada, po prostu wszystko się rozlatuje.
— A Pan?
Czerwona Gwiazda zaskwierczała i wybuchnęła:
— Sypał rozrzutnie światłem, tylko nie w moją stronę. I co tu mówić, toczył morza światła, ciskał je w ciemność — na zatratę, druzgotał w pyły, na zmarnowanie, na zniszczenie światła. A udowadniał mi wciąż coś najgorszego, a teraz pod koniec świata dokumentnie, że nawet ja, ja sam nie jestem samotny. Niegdyś wzbiłem się ku zorzy przedczasów, by odzyskać jedyność, którą przyrzekła mi chwila narodzin. Uciekałem ku źródłu od Jego imienia. Nadzieja rozsadzała mnie potwornie, a spadałem odwrotnie. I nadal imię Jego dławiło mnie pępowiną. Chcąc zerwać je, wciąż szarpiąc, wlokłem za sobą poprzez światy to brzemię, ten łańcuch nieskończony. W ucieczce wydłużałem się w strzałę giętką a nieugiętą, by przeszyć przestwór. Przestwór zamykał się. Zaledwie oblokłem się w pajęczynę samotności, śpiew światła wypalił się we mnie. Susza. Otwierałem spragnioną gardziel. Wodospady piachu dławiły mnie. Rozdzierałem się do krzyku poprzez przestworza. Nie! Nie doczekają tego. Zamurowałem się w paszczę węża. Syk nieustanny. Wciskałem się między granice światów, w nory, w szczeliny. Za to nazwano mnie wężem. Przemilczano, że słońce wylęga i piastuje węże. I taka jest moja odwrotna jedyność z nory, ze snu, którym się opajęczyłem. Wyrywam się przecie z siebie ku... i nawet we śnie mym samotny nie jestem. Jak was ciągnąłem, tak wciągam wciąż innych do mego snu. A wszystko zeń wyrywa się gotowe do wybuchu. Za to, przez naczynia połączone snów, docierają do snu mego szepty mego rodu, urągania szeptane. Wsysają blask mój wydarty z męki. Każde z tych Świateł, z tych Sfer, Wysp i Tronów zaciemnia mnie, każde z tych Oczu wcielonych przeoczy mnie, każda z tych Pamięci zapomni mnie, żadne poznanie znać mnie nie chce, znać nie może. Bez miejsca, rozdarty między wszędzie i nigdzie, gdybyż przynajmniej ostatni... Niech i ja wam się wyspowiadam. I za to przynajmniej teraz — — czy miarkujecie już?
Ostatni dumał długo:
— Rabbi, Czerwona Gwiazdo, miarkuję, wy jesteście ponad miejsce.
— Widzę, że trzeba zwrócić się do Sądu. Narobiliście kłopotu, wyciągając spod czarności odnawiający się blask, a teraz trwacie w bezlitosnej pokorze i wszystkiego wam za mało. A raczej wszystkiego za wiele, więc nawet przedostatnie miejsce to byłoby dla was za mało honoru. Co tu mówić, burzycie porządek honoru.
— Nauczycielu — wołał Ostatni — zrozumcie mnie, proszę! Apeluję do waszego nauczycielstwa, przyznajcie, że honorem moim sam dysponowałem dość rezolutnie aż do bram nieba, a teraz —
— Rezolutnie? Czy może także w snach? Chodźmy przed Sąd.
— Wasza wola, Rabbi — zgodził się Ostatni.
I szukał Sámael oblicza Sądu.
— Świetny Sądzie! — wołał od bramy — proszę o poprawkę wynikłą z zaślepienia światłem, któremu uległ reb Ostatni, a które, jako że dobrze pomyślane, urasta do błędu. Od snów uciekł, sam nie przeczy, zawzięcie uroił sobie, że ucieknie od samotności, nienawiści i rozpaczy. A teraz uczepił się miejsca, jak przerażony przez jastrzębia gołąb, co schronił się do klatki. A wy, reb Ostatni, przestańcie zaglądać na dół do dziury, w górę oczy!
Spoglądał w górę, Ostatni za nim.
Ponad Wyspy świetlne, ponad Sfery, ponad Trony, przestworza, tam wszystkie westchnienia, jęki, łamania rąk, wszystkie modlitwy nawet najnędzniejsze, wszystkie drzazgi światła, które kiedykolwiek szukały Pana w ciemnościach wzbiły się w płaszcz chmurowy, sięgający połami i rękawami poza horyzont nieba. Płaszcz ładował się piorunami i nagle trysnął deszczem świecących łez.
Czerwona Gwiazda przygasła w zdławionym syku:
— Któż płacze? Sam Pan? Czy też wieczność za Panem? Czyżby Pan skończył się wraz ze światem?
Potem Sámael znów wzdychając mroźnie, rozpłomienił się z trudem i wołał donośnie od bramy:
— Gdzież jesteś Oblicze Sądu? Ha-ha! Zmierzyć się ze Światłami — to inna miara niż pełzać na brzuchu pokory. Po ciemnościach na łapkach miłosierdzia. Zobaczymy zaraz. Czemuż by nie? W gniciu trupów jakież bogactwo roi się! Czyż całe życie nie jest takim rojem na trupach? Może i teraz na świętym trupie zaroi się od świetności nowego życia.
Gorzki świecący deszcz puścił się strumieniami, przesłaniając Wyspy świetlne, Sfery, Trony i całe niebiosa. Czerwona Gwiazda kurczyła się, dygotała:
— Reb Ostatni, wszystko przez wasz płaszcz.
Ostatni wzniósł ręce w modlitwie:
— Nauczycielu, widzę Go, widzę po raz pierwszy! Dzięki wam, bo kazaliście mi spoglądać w górę.
— Cóż widzicie? Wasze błędy zasłoniły Sąd.
— Odwrotnie, mój synu Lucyferze — usłyszeli w szumie deszczu — widzialność mej sukni, to dar dla błędów, które tu dążyły. Sądu już nie ma, procesy się skończyły, a z nimi adwokatura. Daj sobie pokój z sądem i nie ukrywaj pragnień, przeświecających przez twą czerwień.
Czerwona Gwiazda skrzesała nowy blask, zasłaniając się warstwami rozżarzonych pajęczyn. Spoza nich wylatywały w gorącym pośpiechu lodowate słowa:
— Przekonaliśmy się, Ojcze i Panie, że miejsce Ostatniego w niebie mnie się należy. Reb Ostatni właściwie nie przeczy mi tego, tylko widocznie ma pewne wątpliwości, i on to właśnie wytacza punkty jeden za drugim na podobieństwo paragrafów.
Chmurowy Płaszcz rozciągnął się w przejrzystą świecącą sieć. Z niej zleciały roje czarnozłotych pszczół, zbierały deszcz łez, każdą kropelkę, i obładowane wracały ku sieci.
W odpowiedzi Samaelowi Płaszcz Pana uśmiechał się światłem:
— Nawet tego miejsca nie chcesz mu użyczyć?
— Nie może być mowy o użyczaniu — bronił się Sámael — mnie żadne miejsce w niebie się nie należy, a jeśli jakie, to ostatnie. To pierwszy punkt w porządku honoru.
Zza uśmiechniętego Płaszcza dało się słyszeć:
— Mój synu Lucyferze, niepokój mój skupił się w tobie, i świetność także. A ryzyko topienia światła przede wszystkim. A moja litość? Spojrzyj na ostatniego człowieka: jedynie litość dopędzi światło tułacze, które zapędziło się w przepaście. Lecz niech wam teraz będzie według waszej przyjaźni. W niebie swoboda bez granic. Także twoje wątpliwości, synu człowieczy, rozwiane. Patrz: ostatnie miejsce w niebie tak sprężone tęsknotą, zakręca skrzydła; ogarnia niebo, iż jest pierwszym. I jak sobie wolicie.
Ostatni miał naraz Szabas i Pejsach, Purym i Chanukę. Pejsaczne wino zaszumiało w nim, światła Chanuki świeciły w głowie.
— Panie ojców moich — mówił — od deszczu Waszych łez rozzieleniłem się w jednej chwili, a od chwili kiedy zobaczyłem jak Wasz Płaszcz się uśmiecha, jestem młodziutki zielony konik polny. I mogę skakać z miejsca na miejsce przez całe niebo. Rabbi Sámael był moim nauczycielem, a jak właśnie dowiedziałem się, czymś więcej jeszcze, jakby to powiedzieć? Niańką moich snów. A teraz? Zwrotnicą moich oczu. Należy mu się największa wdzięczność, ustępuję mu miejsca ostatniego i pierwszego, i proszę was, nauczycielu, siądźcie sobie na moim miejscu, pierwszym czy ostatnim. I żegnajcie, pokój z wami, szolem alejchem.
Czerwona Gwiazda westchnęła:
— Dla mnie spokój? Przejrzałem miejsca nie od teraz. Na cieniutkim ostrzu wydzieram z siebie światło między dwoma nicami, dlategom taki ostry. Ale ilekroć syn człowieczy usiłował coś wiedzieć, jedynie we mnie znajdował oparcie. Lecz stając na pozamiejscowości, stawał od razu na brzytwie. I z tego miejsca bolesnego, gdzie tu nic i tam nic, wzdychał ku Panu. Pan zapisał mu to na jego dobro. A w snach mych szepnęło mi, raz i drugi, że także na moje. I musi nadal stać na brzytwie, bo po to chce wiedzieć i po to nic nie wie, aby blask Najwyższego nie oślepiał go, nie niszczył, docierał powoli i coraz gęściej ciemność przesycał. On jest moim jedynym i najlepszym uczniem, a teraz mielibyśmy się rozłączyć? Ja na miejscu, a on bez miejsca?
— Panie mych ojców, Ojcze świata i wy rabbi, mój nauczycielu — tłumaczył żywo Ostatni — jakie ja mam prawo do miejsca? Cokolwiek mówi i czyni rabbi, on jest stojący, a ja chodzący. Oparcia stałego nie mam, nic nie wiem, źle mówię, jeszcze mniej niż nic, w odwrotną stronę od nic. Ale ciągle chcę wiedzieć, a gdy pokaże się, że nic nie wiem, zaczyna mi świtać. O! właśnie teraz wydaje mi się, że coś wiem. Nawet we snach nie przeczuwałem takiej cudowności, aby deszcz Pana płakał naszymi łzami nad nami. Sny moje były odwrotne.
— Mój reb Ostatni — upominał Sámael — nawet do miasta nigdy nie poszliście, chociaż zachęceń nie brakło. Was wszystko olśniewa jak prawdziwego pastucha z dalekiej połoniny. Ach gdybyście widzieli Pana, tak jak ja ujrzałem Go w chwili mych narodzin! A nawet później, ilekroć przychodziłem przed Oblicze Sądu, raz do roku na Sądny Dzień, na zebranie Synów Bożych — zniweczyłoby was.
Płaszcz w górze gęstniał powoli, różowe obłoki naciągały się całunami, jeden na drugi, jak gdyby cebula ubierała się w coraz to nowe sukienki. Światło Uśmiechu zasłoniło się zupełnie. Ponad Wyspami, ponad Sferami i Tronami czarno-szafirowa powała zawisła nabrzmiałym spuchniętym przestworzem. Przejrzysta siność powały wciąż czerniała żałobnie. Odwrócony dnem ocean wzbierał i czyhał.
Jak ognisko zmiażdżone głazem rozprysnęły się nagle pajęczyny Czerwonej Gwiazdy. Dygotał tylko czerwony węgielek. Sámael szeptał:
— Zaczyna się! Sąd! Człowieku, padaj w proch. Widzisz co czyha?
— Cóż może czyhać? — uspokajał Ostatni — Nauczycielu, opamiętajcie się! Wy mądry a ja głupi, to tak, a Pan najcudowniejszy. Niech czyha! Czyha przecudownie!
Sámael doszeptywał ostatkiem sił:
— Prochu, co nie zbudzisz się nawet od przerażenia, pozostańże prochem, niezrodzonym nicem.
Ostatni słuchał z podziwem, lecz zaraz zakłopotał się:
— Szczyt wysokiego stylu, a na sam koniec taki trzask. Ja tak nie potrafię. „Nic“ — to mój przestrach sprzed wczoraj. Bo przyznam się wam, i ja wyskoczyłem z bogobojności jak kurczę z jajka. Trzasku niewiele, tyle co skorupka pękła. No tak, ale tutaj bać się Pana? Co innego na ziemi, wystarczała nam powierzchnia. I swoją drogą wydaje mi się teraz, że głębie na nas nie bardzo reflektowały. A przecie, choć słusznie wytykacie mi ignorancję głębi, jakżeż nie widzieć, że nawet kałuża nie zanadto zmącona, i choć trochę do gwiazd uśmiechnięta — ogarnie całego Lewiatana. I już po lęku.
Sámael odpowiadał gasnącym sykiem:
— Jest bojaźń i bojaźń. Was w kałuży nawet lęk przed głębiami pocieszał, że głębie. Cała wasza mizerna trwoga dygotała i trzepotała się wokół tego jedynego kolca, że może Pan nie istnieje. Ale niezwłocznie koiła się jeszcze nędzniejszą pociechą, że tak jest dobrze, bo nie będzie sądu. Zaglądnijcie do snów! Wy nie widzieliście strzaskanych w pędzie światów, świateł przepadających w przepaściach? Bo czymże mieliście je widzieć? Nie zwąchaliście ich nawet. To nie wasze zmartwienia z waszej kałuży, ani też przerażenia wasze takie, jak to moje: „Gdyby Jedyny był w mojej mocy tak jak ja w Jego...“ Cios za ciosem mnie przeszywał: „Jest, jest, jest.“ Deszcz piorunów bił we mnie: „Jest, jest, jest.“ Być z Niego, a nie być Nim, nie znać, zapoznawać Jego, aby utrzymać się w norze. Oto moje przerażenie. Ale skoro już tak oślepł wasz lęk, przejrzyjcie przynajmniej jak tutaj przystało, padajcie, chwalcie Pana jak Wyspy, jak Trony, jak Sfery, jak cały nasz Ród Świateł.
— Gdzież mnie do nich! Jam tylko człowiek. Lecz dobroczyńcom nie pochlebiam, największe szczęście, że mnie zauważyli. Wdzięczność mnie zalewa, zachłystuję się, przypomnienia wstają jedno za drugim. Pan świecił łaskawie, a bardzo ostrożnie, oszczędzał mnie, a Rabbi Sámael odwrotnie, dużo honoru mi świadczył. On to zawieruszał, potrząsał, byłem już bliski obudzenia, a on otwierał księgi Talmudów. Wtedy tak mnie straszył nicem, nawet dwoma nicami, że przekłuty podwójnie i na wskroś, jęczałem: „dajcież mi zaraz to nic, nic przynajmniej rożnem nie przekłuwa, na pal nie wbija“. Ale czyhano na moje obudzenie. I dla kogo to wszystko? Dla ostatniego. Gdybym nie wiedział, że jestem w niebie, myślałbym że ze mnie żartujecie. Rumienię się jak glina wybrana i w ogniu ulepiona na naczynie. Bo co ja jestem? Co najwyżej całkiem zwykły kłopotnik, taki co wciąż się martwił, a każda dobra chęć ciemnością padała mi na oczy. Martwiłem się czym nie trzeba, rozpaczałem najwięcej kiedy trzeba było się cieszyć, a potem cieszyłem się, i wiele za późno. Minutę przed końcem zobaczyłem, że nie zauważyłem największego zmartwienia, ani największej radości. Życie moje zaczęło się przed chwilą.
— Człowiecze — szeptał Sámael — czyście wy naprawdę wieczne dziecko?
— Właśnie — zgodził się Ostatni — co pomyślę, to głupio, a co powiem, to zamurowania godne, aby wiatr, broń Boże, nie rozwiał po świecie. Na dobrą sprawę nie obraz jestem, lecz obraza boska wcielona, a śmieszny tylko z łaski i dla zachęcenia. Bo rzetelnie mówiąc, rabbi Sámaela — także obraza. Bo gdym zapychał nos w Talmudy, trząsłem się, że syn światła Sámael po to się głównie uwija, aby mnie zawieruszyć, mnie straszyć, i nic lepszego nie ma do roboty. Śmiech! Dopiero gdy zmiarkowałem, jaki-m jest śmieszny, wdarło się we mnie światło nawałnicą, przemoczyło każdą cząstkę mej suchej ciemności. I spiorunował mnie światów śmiech, spalił mą powłokę, odrodził z korzenia. A teraz co? Już się nie stracham, chcę skakać, chcę tańczyć, chcę wędrować po światach niebieskich, bo tam mnie jeszcze nie widzieli. Zasnąć na wieki mi nie dano i za to przygarnęliście mnie, jakbym wcale nie był sierotą. Proszę was o wędrówkę. Teraz rozumiem: „Podziw dla Przedwiecznego wchłania bojaźń, a ufność Weń na małym palcu uniesie cały ocean Pana“.
U powały niebios wyrwała się z ciemniejącego szafiru ku odległym krańcom nieba błyskawica. Spuchniętym zygzakiem pruła ciemne światy, świdrowała je ognistym przypływem, wdzierała się w czarne brzegi, w czarne lodowce, w bryły ciemnych światów. Rozszczepiła się na ogniste pytajniki, szukała. Potoczysty grom ozwał się z góry.
— Człowiecze, synu mój miły, łachmanami zasłonić się silisz, jak gdybyśmy cię znaleźli na śmietniku światów. Pokora twoja zwierciadłem ściąga wytryski świateł, a ufność odstrzela je światom. Patrzcie wy Trony, Sfery i Wyspy, oto syn mój królewski, ciemnościami sprawdzony, wam pokrewny.
Głębia zwisająca z powały osunęła się mgłą górską na blaski Wysp, Tronów i Sfer. W szafirowym mroku tylko Sámael znów opajęczył się czerwonymi kręgami i baniami, co rosły jedna wokół drugiej.
— Ojcze — prosił — pozwólcie mi wy cieniować wasze orzeczenie, jako że samo w sobie prześwietlone nie do zniesienia. Brat mój człowiek dodał właśnie żaru mym popiołom.
— W niebie wolność zupełna — wytchnął głos ze zwisającej głębi. — Oto sejm wolności niebieskiej.

2
SEJM

Czyhająca głębia wznosząc się oddalała się coraz wyżej. Pod nią rozpłomieniły się kołami i wieńcami świateł, w końcu trysnęły światłem Wyspy, Trony i Sfery. Wokół nich przewijała się Ryba siecią, splatając je w tęczę. Pajęczyny Czerwonej Gwiazdy chwiały się. Rozniecając je na nowo lodowym tchnieniem Sámael przemówił do Sejmu:
— Moja długotrwała wolność przeciwnika krępuje mi wolność, ale powoli przyzwyczajam się. Pokorze zawdzięczam wszystkie klęski, a czemuś — ostateczne wybawienie z nurkowania. Chcę pokorę postawić we właściwym cieniu przed całym sejmem świata. Na początku wyrzekłem pierwsze: „nie“, zatem na końcu, zanim zamiast słów zaczną mówić śpiewy światła i milczenia, powiem ostatnie — „tak“. Proszę o przestrzeń dla mych cieni.
Milczące światła, Sfery, Trony i Wyspy przelotem uśmiechów od Wyspy do Wyspy, od Sfery do Sfery, od Tronu do Tronu — przyzwoliły. Ryba wytchnęła deszcz zapachów. Sámael raz jeszcze tchnął lodem i raz jeszcze rozpłomieniając banię pajęczyn, wygłosił:
— Ha! pokora, a także ta rzekoma litość? — i to byłby ostatni smak wielkiej przygody? Po aniołach pierwowieku, po pierwotworach raju, po mgławicach i oceanach światów, po wielkotworach nieba i ziemi, po Lewiatanach, Behemotach, po Wielorybach i innych, nie ustał Pan wcale. Rozmiłował się, odwrotnie, w niepozornościach. Odsłonił w końcu ich głębię jak gdyby samotne, których właśnie szukałem w odwrotnym kierunku. Objawił je najciszej i to dopiero w dwóch-trzech chwilach przed końcem świata (rozumiecie reb Ostatni, chcę mówić bracie człowieku, w ostatnich dziesiątkach tysięcy lat). Jestem pozamiejscowy, lecz jako przeciwnik zakrzątnąłem się także w poszukiwaniach niepozorności. Wciskałem się przeto w czas, w najdrobniejszy świst ulatującej chwili. Nie wymknie się! Im krótsza chwila, tym pewniej władałem, zwano mnie nawet władcą czasowości. Toteż jakoś przeoczyłem narodziny pokory i litości. Szły one w poprzek mej poprzeczności, w poprzek czasu. Litości zresztą nie dostrzegam, moje barwy odbijają ją, o ile rozumiem całym rozmachem tnie ona w rybę z najdalszej głębi, której poszukiwałem. A pokora? Tnie mnie sprawnie, odcina się od mego tła, nietrudno mi ją odsłonić przed całym świetnym sejmem.
Pokora nie tylko nie jest stuoczna jak nasz Ród i nie jest wcielonym w światło okiem, jak Wyspy, Sfery i Trony. Pokora jest jednooka. A oto człowiek, jak Pan przyznaje, dzięki niej skupił na sobie uwagę światów. Miał sposobność nadużyć pokory, wyolbrzymiając małość, nie na chwilę tylko jak ja, lecz wichrząc porządek przemijania, wkładał ją w szprychy czasu. Cóż łatwiejszego jak zdezorientować tym światy, przyćmiewając chwałę naszego rodu pierwotworów.
Jakaż sposobność dla mnie! Dopędzając Pana, a na przekór świetnemu sejmowi, rzuciłem hasło poprzez światy: „Górą niepozorność!“ niechaj wszyscy staną się chasydami! Niech rozdymają się ponad Sfery, Trony i Wyspy, że są świetniejsi, milsi Panu! Zaciągnąłem pokorę w wyścig, niechaj goni, niechaj się puszy. Patentowani pokornicy piętnowali niepokornych dotkliwie gorąco — jeden Kain drugiego. Sami rozdawali lokaty w niebie, rozparcelowali całe niebo. Z nór i z dziur ziemskich wymiatali niepokornych do mego snu, mając go za śmietnik, zuchwale zowiąc go piekłem. Usiłowali zasypać me sny. Zamiast tych darów doleciał do mych snów powiew zwycięstwa, że Sfery, Trony i Wyspy zaniepokoiły się, bo oto nadęta pokora chwyta już Pana za stopy. Przez to cała pokora już-już dopływała do mych snów na przynętę i na pokarm dla ryby z najdalszej głębi.
Lecz Ostatni działał odwrotnie, przeciwstawił, im ciszej tym groźniej: „jam człowiek tylko“. Nadęta pokora ocknęła się, zaczęła uciekać od mych snów: „my ludzie tylko“. Ocknąłem się i ja błyskawicznie, naszeptywałem im do ich snów: „nie tylko, ale przede wszystkim, nade wszystko i wyłącznie — człowiek.“ Uroczyście ogłosiłem prawa człowieka. Temu nikt nie zaprzeczy, któż by zresztą mnie nie poznał po tym odwrotnym chwycie rozdymania kropli w banie, aby prysły. Poznać było łatwo, tym bardziej, że skończyło się strasznym galimatiasem. Ludzie zażądali poszanowania praw człowieka od wszystkich, nie tylko od innych ludzi, także od ziemi i od nieba, tylko żaden nie żądał tego od siebie samego. A gdy to się rozprysło na to, aby nie nabyli trwałej rozpaczy, a przez to czasu do zastanowienia i do odwrotu, rozdymałem czas w postęp, aby znikał prędzej. Jak wiadomo wyszło odwrotnie, czas zaczął się wahać tędy i owędy, a potem cofał się. Ach, gdybym był doczesny! Mógłbym popłynąć falą czasu z powrotem ku źródłu... Dosłyszałem jednak drogą połączonych naczyń snów, że nieraz oskarżano mnie tutaj na Wyspach, Sferach i Tronach, że na mój wzór wśród niepozorności rozpacz rozniecam, że wkładam ją węglami w otwarte rany, gasząc nadzieję. To znów, że rozdmuchuję nadzieję jak banię, aby odciągnąć niepozorności od Przedwiecznego. Dogodzić trudno, a przecież jako rzetelny i wydajny przeciwnik, jako odwrotny wyznawca światłości, powinien byłem wciąż budzić i gasić nadzieję, co chwilę i na chwilę, aby spętać pokorę. Gdy jednak rozpacz zaczęła ich nieść wartkim prądem ku ostatniości i ku pokorze, otworzyłem na granicy moich snów i ich snów mostek i furtkę Talmudu. Można by to uznać za gest rycerski, gdyby współgracze byli rycerscy. Oto wypuściłem z Jeszybe mych snów do ich snów, adwokatów, którzy z okazji bankructwa praw człowieka, ogłosili obronę Pana przed zarzutem, że stworzył świat źle, niesprawiedliwie i okrutnie. Im więcej bronili, tym więcej ludzie na podstawie praw człowieka oskarżali Pana, nie siebie, ani nawet mnie. Zwołali w końcu sąd skąpców nad szczodrym, powołali na świadków wygasłe bryły i nieme pyłki światów i wydali wyrok... W porę zdążyłem posłać kurierów i zapobiec skazaniu. Sformułowali orzeczenie ostrożniej, że Pan nie wytrzymał swojej niesprawiedliwości i umarł ze zmartwienia, sam z siebie. Przerazili się jednak. A że nie mieli już innych furtek, jeden z mych bohaterskich rybaków zgłosił się jako sama ryba, odgrywał purym samotności. A inni za nim, wzorując się niby to na mnie, zapamiętale szarpali pępowinę, łączącą ich ze świętym trupem, niby po to, aby ją zerwać. Potem odgrywali przedstawienia przyszłości, że po zerwaniu tej kotwicy wypłyną na pełne morze, ponad człowieka. Jeden z nich ogłosił najśmieszniej, że trzeba siąść na mnie okrakiem i pędzić dokąd im się podoba. Roili z dumą, że każdy z nich zaświeci sam z siebie, coś tak jak te oto Wyspy, Trony i Sfery, albo nie przymierzając jak ja. Obżerali się świecącymi substancjami, brzuchy im spuchły jak u gąsienic przed przemianą w poczwarki. „Już, już — głosili — wylecą z nas motyle.“ Interpretowali, że już są samotni a lotni. Przyglądałem się temu partactwu długo, cierpliwie. Proszę wysokiego Sejmu zakarbować mi to na dobre. Tak marnie mnie naśladowali pokazując mi wciąż zwierciadło małpie. Ich niepozorność już mi nic nie szkodziła, jako że nie buntowali się przeciw Panu, ani się doń nie garnęli. W końcu zapamiętale szukali jednego tylko — tak jakbym ja był z ich rodu — czy mam tyłek, aby go polizać. Dość! Zerwałem mostek do mych snów, wyrzuciłem ich na śmietnik. Ich lodowate natchnienie stajało w błoto, a potem wyschło. Z całej mej Kabały pozostały im tylko ramy: trzy pełne nice, bo już nie stali na mnie. Przyznawali się zresztą do mnie tradycyjnie. Ustami tylko, jak zawsze. Odgrywali nadal Purym buntu samotnego. A nie mieli przeciw komu się buntować, ani na kim stać w swym buncie. Pukali wtedy do mego snu z jakimś jękiem błagalnym, jakby nie do mnie pukali. Nie wpuściłem ich, ani nie dałem znaku, że czuwam.
Próbowali mnie przebłagać czynem. Ogłosili że Nic jest panem przedwiecznym, zatem litery Alef, skupione w imieniu nic mają unicestwić wszystkie litery Beth. Założyli Talmudy największe, tomy wielkości domów dla studiów, celem wyśledzenia wszystkich Beth, przerobili lasy na biblioteki. Porwane nabożeństwem przez Nic, nauką o Nic, pokorą wobec Nic, litery Beth z całej ziemi dopomagały gorliwie, śledziły same siebie, zgłaszały się, ustawiały się same do gruntownego wytępienia. Zbudowali wspólnie, ci co na Alef i ci co na Beth, największe rzeźnie na świecie. Udowadniali wiarę kultem, szarpali się wzajemnie zębami, pazurami, z zapałem ci co zabijali i ci co ginęli. Ogłosili fanfarami, że ich tysiąclecie jest epoką Szatana. Skomleli wspólnie o jeden mój znak, że jestem, że przyjmuję ofiarę, że czuwam. Nadaremnie. Milczałem jakbym sam był nic. Wówczas ci, co głucho przypomnieli sobie, że Pan kiedyś żył, odkryli, że zwalczając Szatana wskrzeszą Pana. Wszczęli wielki bunt, a czcząc Przeciwszatana, ogłosili drugie Nic Panem. Wylosowali, że litery Gimmel unicestwią, wytępią wszystkie szatańskie litery Alef. Może by się rozczuliła nad nimi tak zwana litość, gdyby dostrzegła jak gorliwie przerabiali ogromne Talmudy, w jakim porywie rozszerzali rzeźnie, skazujący razem ze skazanymi w nienawiści do Szatana, w kulcie drugiego Nic i w jękach o znak. Milczałem bez przerwy jakbym sam był Nic. W tak wielkiej zgodzie wyniszczono wszystkie litery całego alfabetu. Zostały tylko same luki, same nice. Zaczęły marzyć o losie i szczęściu oswojonych zwierząt.
Popędzili odwrotnie, zaczęli się garnąć do siebie wzajemnie, ściskać jak ryby podczas tarła. Tłok! Nareszcie! To był wielki wynalazek, aby znienawidzili się powszechnie, aby byli całkiem samotni. Niestety, nie mój, niestety za późno. Nie byli już ani społeczni ani samotni. Rzucili Talmudy do ognia, wydrążyli z siebie pieśni, co męczyły ich w snach, pieśni przekleństwa przeciw Panu i przeciw mnie. To znaczy pieśni, tęskniące do Pana i do mnie. I pieśni nadziei, że ja i Pan to jedno. Wykrwawili się, pozaklinali pieśni w zegary: niechaj zegary męczą się po nocach, niechaj zegary świadczą, że w ludziach-nicach jest nic, że nie dbają już ani o Pana, ani o mnie. Po całej ziemi nocami śpiewały zegary to świadectwo, a oni krzątali się na wszystkie strony coraz pilniej. Przenosili góry z miejsca na miejsce, wszystko w kupie, spieszyli się, tłoczyli się, zmienili się rychło w pociągowe zwierzęta. Powoli ślepli i kamienieli. Ha, gdyby była pod ręką tak zwana litość, miałaby coś do skosztowania! Przechadzałem się szczytami wzdłuż i wszerz, oglądałem ich sobie z daleka. Jedne konie pociągowe już skamieniałe i ślepe wlokły skałę za skałą ze szczytu, a staczające się skały druzgotały im nogi i pyski. Zwierzęta milczały. Ze skamienienia czy z bólu zamurowanego? Któż wie? Lecz nieliczne oślepłe już konie skamieniały tylko po szyję. Z żywej szyi, kamieniejącym głosem rżały ku górom, ku morzu, ku niebu.
Przez naczynia połączonych snów doszły mnie wieści, że wysokie Wyspy, Sfery i Trony obarczały mnie surowo, że nie ratowałem moją znaną odwrotną drogą... Ale tego za dużo! Świadczę się mym światłem, co ostało się wśród lodów. Zastrzegam się przeciw takim zarzutom i przeciw takim podejrzeniom, abym ja, syn światła, troskał się o takich, co według świadectwa niemych i wygasłych świadków skazali Pana, a tylko dzięki wstawiennictwu przeciwnika pozwolili mu umrzeć ze zmartwienia. Tym mnie skazali na bezczynność. Litości pod ręką nie miałem. Niechaj ona zagląda przez ślepe kamienie w serca skał.
Takie były me próby rzetelne przeciw Panu, przeciw pokorze, przeciw sobie samemu.
Sámael czekał, Wysokie Światła czekały, ani drgnęły.
— Domyślam się — mówił ciszej Sámael — że apologia moja nie wystarcza świetnemu Sejmowi. Oskarżenie najmarniejszych nie posiliło was dostatecznie. Zapewne świetny Sejm pragnie mocniejszego łyku: pochwały odwrotnej najświetlejszego człowieczeństwa i wspomnienia największej mej klęski, to jest mej zasługi. Przeto wycieniuję mą próbę ostatecznego poniżenia pokory. Mój młodszy brat niechybnie zaświadczy jeśli —
— Jeśli co? — zapytał człowiek.
— Jeśli przypomnę wam ostatnią jawę, którą mieliście za sen. Tak była dotkliwa, że obudziliście się w bramie.
— Nie szukałem was, nie zauważyłem was, a jawa była tak nasycona wyciągiem ze szpiku świata ziemskiego, że stała się snem, co rozsadza i budzi.
Sámael wołał:
— „Ktokolwiek oskarża mnie, wynosi mnie“, nie zapominajcie, że to jest moje podstawowe prawo. A wy wyzwolony z odwrotności, człowiecze, jak gdyby owijacie w muślin milczenia wasze bohaterstwo a tym samym ukrywacie moje ostatnie arcydzieło tańca, mój arkan górski, do którego zaprosiłem pokorę.
— Nie mnie o tym rozstrzygać.
Sámael zwrócił się do Sejmu i przemawiał donośnie:
— Świetny Sejmie, nawet mnie, przywykłego do dźwigania zgasłych brył i do tego, że ściany strzaskanych przestworzy ściskały mnie boleśnie, motyle pyłki pokory obrzemieniły więcej niż wszystko inne. Przeto dla uwypuklenia chwały pokornego, za cenę mej straty największej wyznam me trudy, a także me zakłopotanie pierwsze i ostatnie, kiedy po raz ostatni wywinęła mi się moja ryba z najdalszej głębi. I to wówczas, kiedy pokora raz jedyny wpadła do mojej pułapki. Świetny sejm pozwoli?
Wysokie Światła porozumiewały się chyżymi błyskami, zezwoliły, a Sámael mówił:
— Gdy wyrzuciłem z mego snu na śmietnik światów wszystkie drzazgi i odpadki człowieczeństwa, sam byłem bliski pokory, to jest przyznania, że pokora owinęła mnie na mały palec. Czyż nie jest ona, tak rzekłem sobie, bakcylem świata, co i mnie zaraża? Zwalczyć bakcyla bakcylem! I wymusić z pokory pokorę najwyższą, niech poniży się, niech przyzna, że jest szaleństwem!
Wystąpiłem z dziełem największym, stworzyłem nie żaden sąd, nie, lecz ostateczny purym, to jest światłe konsylium lekarskie. Spotkanie twarzą w twarz pokory z największymi świecznikami rozumu. Ostatniego człowieka postawiłem przed trybunałem wszystkich mędrców wszystkich czasów. Do tego celu wyciągnąłem tysiącwiekowe osady z dna mych snów i przeczarowałem je na wskrzeszone postacie mistrzów Ostatniego, protektorów jego myśli, luminarzy, którzy mu przyświecali. Zgrupowałem wokół pokory: badaczy, odgadywaczy, rysowników wszystkich konstrukcji i powikłań świata, jako lekarzy pokory.
A że byli w mej mocy, wywyższyłem ich z mego dna w pomniki niebotyczne, w szczyty wyniosłe wokół zamkniętej i schwytanej przez nie jamy, a pokorę zakląłem w jeziorko górskie na dnie jamy. W górze i wokoło niedościgłe czoła mędrców, skalne czoła rzeźbione zmarszczkami i fałdami, łysiny nasłonecznione w natchnionych kudłach obłoków, a na dnie w dole pokora, jeziorko zatopione w niebo, spała i śniła w dreszczach. Wyniośli tłumaczyli niskiej pokorze przedmiotowo, obliczeniowo, sprawdzianowo i pokazowo — wciąż to samo. Wzywali do prawdziwej pokory wobec szczytów, do zaprzestania drżenia niedoskonałej pokory. Gdy to wszystko łamało się, wikłało i tańczyło w pokornie drżącym obliczu jeziorka, wyniosłe szczyty uniosły się. Prawiły wzniosłe kazania, wciąż to samo, że w imię religii szczytów, w imię prawdziwej pokory należy unicestwić pokorę. A gdy to wszystko nadal tańczyło pokornie i figlarnie w dole na obliczu jeziorka, konsylium lekarskie wskazało pacjentowi, że należy on do takiego wiecznego przytułku uspokojenia i izolacji, skąd nigdy nie wyjrzy na niebo, do takiego, w którym od dawna w imię rozumu umieszczają wszystkie istoty bez piątej klepki, nawet jeśli przyjąć, że szósta klepka zaklepała w nich piątą, czyli po prostu wariatów. Nie oczekiwałem wprawdzie, że pokora wyrzeknie się swej wariacji, ale że przyzna się do niej. Pokora zachowała się jednak według diagnozy: wiadomo co przeznaczeni do izolacji pacjenci zarzucają lekarzom. Odparła ciągłym cichym drżeniem, udowadniając światłym szczytom, że nie jej brak piątej klepki, lecz że u Wyniosłych wszystkie klepki stężały, gdyż brak im szóstej klepki, wewnętrznego drżenia. Wzywała cicho szczyty, by upadły na dół, by uznały i uczciły nie jej własne szaleństwo, lecz szaleństwo Pana, który igra jak sam chce, zarówno wodami, promieniami, mgłami i szczytami także, jak Mu się podoba, wieje, zakręca je i rozwiewa w tańcach. Zawiodły wszystkie szepty, pokazy, wykłady, pomiary, kazania, lekarskie perswazje i orzeczenia. Wszystkie oznaki zgadzały się; wariat w dole nie tylko był zbędny, lecz niebezpieczny, mógł podminować szczyty. Należało go ująć twardziej. Zmroziłem go od razu, to jest znieczuliłem jak było możliwe przed operacją. Potem wydelegowałem inne widma, zakląłem mroźne wichry w karne psy, tchnąłem im ducha wykonawców i pacyfikatorów. Były przydatniejsze, bo wierniejsze do brania w obroty pacjenta pokory.
I cóż mi z tego wszystkiego pozostało? Skoro psy jedynie pozostały stróżami światła i rozumu, ścigaczami szału i policjantami pokory, miałem sam dość wszystkich wspaniałości mego kuglarstwa. Zdjąłem swój czar ze szczytów, a osadom mych snów pozostawiłem postacie łysych i kudłatych a wyschłych na kość mędrców, profesorów, kaznodziejów rozumu i innych eunuchów skastrowanych litością. Z pacjenta zdjąłem czar jeziorka, lecz ostał się on drżącym kłopotnikiem wpatrzonym w niebo, ostał się człowiekiem ostatnim. Psy pozostawiłem jak były. Trzymały mocno pacjenta zębami, za ręce, za nogi, za biodra, za ramiona, za uszy. Mimo znieczulenie było to chyba dotkliwe, ostatni człowiek sykał z zamurowanych ust, tak jak jeziorko smagane wiatrem, przy czym zbladł śmiertelnie. I wówczas stało się coś, co mnie wprawiło w zakłopotanie. Ostatni szepnął coś do jednego z psów, pies spojrzał nań uważnie i puścił go. Na ten znak wszystkie psy puściły go. Zdegradowane szczyty, widma w maskach mędrców, patrzyły z zakłopotaniem, ze wstydem, z litością na obłąkanego pacjenta, a z podziwem na psy, nawet z zazdrością. Nie dość tego, bezradni wobec szału unicestwili swą mądrość tysiącleci, sami siebie przekręcili pokornie, jakby wstydzili się swego rozumu, diagnozy, nauki. Bo cóż zrobił Ostatni? Cóż mu pozostało? Pokrwawiony, poszarpany zębami, z głową do kości rozkłutą, z dłońmi i stopami jakby gwoździami podziurawionymi, z ciałem brzemiennym, co napuchło jednym tylko ruchem ostatnim, wymową dziedzictwa człowieczego: „Ku ziemi, na spoczynek, tam me miejsce“, mdlejąc ostatnim omdleniem szepnął mędrcom: „Patrzcie dobrze, przypatrzcie się“.
Widma-mędrcy chowali się jeden za drugiego, trzęśli się, rozklejali się, potem uciekali. Tańcem uciekających i rozsypujących się w proch lekarzy zakończyło się me konsylium, mój purym rozumu. Ostatni zbudził się w Bramie.
Ostatni apel do pokory, aby sprawdziła siebie i przejrzała siebie jako chorobę, i aby unicestwiła się przez przyznanie się do szaleństwa — zawiódł. Co gorsza, postacie me, jakby nie przeze mnie były stworzone, miały swą autonomię czy też dzieło było zbyt prawdziwe, zbyt genialne i czar trwał dalej? Dość że wybujało ponad me zamiary, postacie zdradziły autora i pomaszerowały swoją drogą.
Naprzód mały kąśliwy raczek wkleszczył się we mnie — zakłopotanie. Potem jednak rozrastał się we mnie jak polip wieloma szczypcami. Oto drogą szeptów przez połączone naczynia snów dotarło do mnie, że ostatni człowiek skończył porażony przerażeniem, opuszczeniem. Nie tylko opuściło go całe człowieczeństwo światłe, a on je także. Także ze smutku, że stary pies jego ojca zwolnił go dlatego tylko, iż wyczytał groźbę w oczach pokornego. Obawiał się jeszcze nieco swego dawnego pana. „Nawet pies“ — pojękiwało przez naczynia połączonych snów.
Ostatni niepoprawnie wytrwał przy pokorze. Przy wszystkich świetnościach podrabianego purymu stał się jednookim królem wśród ślepców... Jak gdyby przez to dostał się do Nieba — i chyba sam świetny Sejm tego nie rozstrzygnął? — czy dzięki widzącemu czy też ślepemu oku? Lecz mego udziału, że nie ustąpiłem pokorze ni piędzi ziemi, że ścigałem zwierzynę i myśl Pana spełniając, pędziłem odwrotnie, że nie dałem się sam zbić z tropu pokorze, bo rozdymając niepozorności, iż pękały, wciąż głosiłem przez to chwałę nas Pierwotworów, nas pierworodnych świateł, którym niepotrzebna pokora. I chwałę najwyższej Światłości, która wcale nie zna cienia zwanego pokorą, tego mi nikt z całego świetnego Sejmu nie zaprzeczy. Dlatego to wołam na wszystkie światy, że ten jeden jedyny człowiek dostał się tutaj dzięki mnie. Przycisnąłem go, przygwoździłem, wydusiłem zeń najbardziej ukryty zew Pana. A innych skruszyłem, unicestwiłem. Bo gdzież jest oprócz niego choćby swąd zapachu człowieczego w Niebie?! A przecież one, dwunogi, chełpiły się tak zwaną nieśmiertelnością, urągały mi jak jaskółki zranionemu konającemu jastrzębiowi: „My nieśmiertelni, dla nas Pan stworzył przechowalnię zabytków, składnicę starej porcelany“. Och, jakżeż wybierali się zatłoczyć Niebo pyłem i śmieciem ludzkim! To był ich bunt przeciw prawu przemijania! Przecie, szczęściem dla mnie i dla naszego Rodu Pierwotworów, Pan jako artifex doskonały stwarzał sobie różnorodne skorupki czy to na zabawę czy też dla eksperymentu, a potem rozbijał je w proch, aby mieć wolne ręce dla nowej gry. Zaprzeczcie temu odważnie, reb Ostatni! Niech raz jeszcze usłyszą światy wasze „nie“! Tym razem nie przeciw pajęczynie moich snów, lecz przeciw pracy i zabawie Pana.
Ostatni westchnął:
— Wyroki Pana nie są znane żadnemu z tych Świateł, ani nawet całemu ich Sejmowi, tylko nadziei cichej dany jest przedsmak.
— Reb Ostatni, wykręcacie się, wymigujecie się pysze pysznymi nadziejami, bo tak uostatniliście się, że bez oczu, bez skrzydeł, nie wzlotem, lecz popełzliście tutaj zbrzemieniałym ciałem, a przecie nie was utytułowano wężem. Oprzytomnijcie! Czy może wciąż jeszcze powołujecie się na pychę waszego narodu wybranego, jako że jest i był ostatni na ziemi? Ale i z niego ten jeden tylko dotarł tutaj. Czy może syczy w was nadal stara nadzieja z nór ziemskich: jeden Żyd w niebie, bo przez Sámaela upatrzony dla mąk i wytrwale biczowany, to już i inni? To już cały wasz ród-naród? To już i ludzkość?
Ostatni zaniemiał, mamrotał coraz ciszej jak potok nagle zasypany lawiną. Wyciągnął ręce do góry, szeptał:
— Ojcze i Panie, i wy Potęgi, Trony, Światła i Wyspy Skrzydlate! Przebaczcie mi, że na tak mało mnie starczyło. Nie wystarczam światu, nawet sobie wystarczyć nie mogę, spoglądam ku wam. W was szukam resztki tylu mych światełek zbiegłych ku wam, śladów tej nadziei mych snów, że w ciemnych głębinach drzemią nasiona wszystkie, nie rodu mego i nie nad innych wywyższone. Lecz że ssały wszystkie dzieci człowiecze z piersi matek ufność. Po to porodzone, aby się zasiać w pamięci Najwyższego, aby się nigdy z Nim nie rozłączyć, aby Go wiecznie oglądać.
Znad Sfer, od Tronów, od Wysp, od Świateł wysypała się odpowiedź: milczący deszcz zapachów. Strumienie pyłów kwiatowych wybłyskiwały, ocalałe zalążki odnowiły się, rosły, rozszerzały się krzewy, drzewa i lasy świecące.
Także Sámael milczał. Z jego pajęczyn oderwały się czerwone groty, z małego ogniska wysypały się ku Sferom rojami czerwone pajączki. Z nich snuły się nowe sieci, by podgryźć i razić, by od dołu, od głębi dusić i gasić nowe ogrody i lasy świateł. Wzniecił ostatni bunt przeciw rozrastającym się niepozornościom. Lecz morze światła wessało czerwoną rosę, wciągnęło i pochłonęło całą sieć Sámaela, a lasy nowych świateł szerzyły się, falowały, strzelały. Czerwona Gwiazda skurczyła się do niepozorności. Spoza niej Sámael cicho i poufnie kusił po raz ostatni:
— Dotąd wygraliście wszystko, teraz wytoczę najcichszą groźbę z najdalszej głębi. Wobec ujawnionych szans dla niepozorności proszę Wysoki Sejm o sprawiedliwy posłuch dla mych słów najcichszych: nie przeczę, Ostatni nie wierzył mi, gdy mu udowadniałem krok za krokiem, że Pan nie troszczy się ani o jego ród, ani o niego, ani o inne dwunogi. Ależ on nie wierzył nawet Panu samemu, gdy ukrywał się przed nim. I komuż wierzył ostatecznie? Sobie samemu, swoim rojeniom. Przyznajcie to dzielnie, reb Ostatni.
Ostatni odpowiedział:
— Nie wierzyłem, gdy Pan chował się przede mną już od samego dzieciństwa. Podbiegałem za węgieł — nie ma; musi być za drugim węgłem. Podbiegałem za drugi węgieł — nie ma. Od węgła do węgła biegałem. I wówczas nie Pan, lecz wy, mój Rabbi, szeptaliście mi z mroku każdego węgła: „Nie ma Go”. Pan udowadniał mi to jedno: że trzeba Go szukać, tęsknić. Pan jest niespodzianką ponad nadzieją, wbrew nadziei, na samym końcu szlaku tęsknoty.
Sámael ogłosił:
— Moja rola skończona, potomstwo mych blasków wessane przez Świetny Sejm. Rodzicielski blask ogniska niepotrzebny. Świetny Sejm raczy zaprzeczyć bez śladu mnie przeczącego. Lecz zanim blask mój, szczątkowy nadymający się blask, włączę, jedno ostatnie pytanie: jak wejrzał Świetny Sejm choć wyczarowałem naoczny tryumf pokory, bezpośrednie zbawienie Ostatniego, choć samo Niebo wyzwałem, że zademonstrowało mi przetrwanie nasion w głębiach Pamięci, ani ja, ani on nie przejrzeliśmy zupełnie. Było tam wówczas coś, co zasłaniało go mnie i jemu samemu. Dało mu upór w szaleństwie pokory. Może brat-człowiek zechce to odkryć Świetnemu Sejmowi dla odrodzenia ujawnionej przez cieniowanie przyjaźni przeciwników.
Człowiek mówił wesoło:
— Ojcze i Panie, wy kochane Wysokości, śliczni Luminarze i wy głęboki Rabbi, pasterzu snów, odwrotny mistrzu obudzeń, mój nieodstępny bracie starszy! Przemawiać do zebrań nie przywykłem, chyba tam na Sokolskiej Skale, gdy słońce wschodziło wołałem do wysokich połonin. I do zebrania wód — tam gdzie łączy się Czarna i Biała Rzeka — też wołałem: czy to ja? A wysokości krzyczały: ja-ja-ja! A po wodach grzmiało: ja-ja-ja! Pytałem i słyszałem wciąż te same odpowiedzi: „Ja“. I to wszystko. Takie było me imię, me zajęcie, mój tytuł przez lata: „Ja“. I to właśnie, mój nauczycielu, narzędzie pokory, takie coś a nie inne, chroniło mnie przed światem. I przed wami także. I świat mi zasłaniało jak mogło, na to abym się od razu nie rozleciał. A teraz co? Już nie ja? Już królewski syn? To przeczucie bez imienia z dawna szło ku mnie, nie ze snu i nie z jawy, stamtąd gdzie odwrotność snu i odwrotność jawy piętrzą się jedną wysoką połoniną, i zlewają w jedną wodę. Ale dopóki echa milczą, dopóki bracia starsi udowadniają człowiekowi, że jest łachmaniarzem, dopóki sam Król nie uzna syna w łachmanach, taki kandydat ze śmietnika przytuli się chyba do milczenia. Bo choćby znalazł to słowo, chociażby pytał, krzyczał ku wszystkim Wysokościom i Głębinom, u kogóż znajdzie echo? I gdzież znajdzie dowody?! Teraz co innego. Obudziłem się, spadają ze mnie łachmany i łuski, spadają na mnie łaski i blaski. Dzięki. —
— Mój bracie człowieku — przerwał Sámael — właściwie nie w pouczeniu was, lecz w waszym uczczeniu brałem udział, dążąc do niego przez odwrotność. Byłem przeciwnikiem do końca, nikt nie zarzuci mi jakiegoś udawania godnego rozdętych pyłów, byłem poprzecznikiem wszystkich dzieł Pana. Sam ze światła poczęty użyłem wszystkich oceanów ciemni, aby o świetle zapomnieć, bo tak podziwiałem Pana, że sam chciałem jak On tworzyć z niczego i w niczym. Teraz do wieńca waszych świateł ostatnie westchnienie me składam, że szukając mej Ryby, nie pojąłem, pojąć nie mogłem, że nie tylko pyły ciemne też są ze światła, i nie do przemijania stworzone, lecz dla Pamięci Pana, że nawet ja sam wrócę do światła. Świetny Sejm Światów pojmie i przyjmie.
Sfery, Wyspy i Trony łyskały do się wzajemnie przez przestworza wieściami uśmiechów. Ryba zarzucając mleczną sieć wiązała blaski. Czerwona Gwiazda bez buntu włączyła swój blask czerwony do sieci Ryby. Od Ryby siała się mleczna rosa. Człowiek i Lucyfer ssali ją chciwie jak trawy wiosenne.

3
KONIEC ŚWIATA

Z przepastnej powały wykwitał świt. Wiew cichy płynął od Sfery do Sfery:
— Rozumiesz teraz, mój synu-człowieku, co znaczy pierwsze miejsce. Twoje pragnienie tańca i wędrówki poza granice ostatniości. Tyś nie stojący ani siedzący, jak Wyspy, Sfery i Trony, tyś skoczek i tancerz. Odtąd nie do ciemności wzrok będziesz przymierzać, lecz do słońca, co rozszerza się z chwili na chwilę. I stopy twe mrokiem nie spętane będą się ślizgać po promieniach. Zacznij wędrówkę ku mnie.
Osłonięty ciemnością Lucyfer, dodał pospiesznie:
— Człowiek ma wszędzie rodzinę, pajęczynami pokory powiązany, dobrze mu wędrować. A ja? Ja nie jestem rodzinny, nawet pajęczynę mą włączyłem do sieci Ryby. Ojcze i Panie, pozwólcie, że będę mu towarzyszyć choćby cieniem zgaszonym.
Różowy szept Pana przechadzał się brzegami głębi. Wietrzyk wiosenny, świtowy nad brzegami budzącego się morza dolatywał:
— Mój najświetniejszy synu, Lucyferze. Któż w męce uderzał się tam o nic i tu o nic, wciąż gasząc sam siebie? Ten kto roił, że tylko on jeden jest ktoś. W szkole pokory bez męki wysnujesz z siebie światło nowe. Dotarłeś do niej przez miłosierdzie. A w szkole litości...? Idź za bratem młodszym: posłany do ciebie, najśmielszy.
Ciemny Lucyfer żegnał się z Sejmem Sfer:
— Zanim zniknę w świetle, chcę podziękować Wysokościom za to, że tak długo byłem uprawniony do przeczenia, do zrywania świetnego Sejmu. I za ostateczne wchłonięcie mego westchnienia. I tylko jednego pragnę: ukryć w mym cieniu, bo gdzież indziej, cień wstydu, który przylgnął do tych, co wyklinając mnie, wyzywali Pana, już tym samym, że chcieli Go usprawiedliwić za pomocą mnie: „Wszystkiemu winien on — Wąż!“ Tych którzy mnie, przeczącego syna Światła, przezwali Diabłem, Czartem, Belzebubem, Płazem, i któż by to wszystko zliczył, prorokując, że nikt inny, tylko właśnie człowiek nadepcze mnie stopą jak węża, powlecze mnie na postronku jak psa. A idę za nim, brat starszy, który od młodszego uczy się najnowszych objawień, za to, że go kiedyś uczył abecadła. Mój cień cierpliwie pochłonie wszystką czerń bluźnierstw, a Pan nie potrzebuje usprawiedliwienia.
Łuski ogarniające światło u powały niebios rozwijały się jedna za drugą, skręcając się w różowe zwitki. Odsłaniały jądro niebiańskiej Cebuli, przez którą prześwietlała, potem buchała promieniście zapachami Róża. Oddech Pana rozszerzał się rozziewem zorzy północnej. Wdychał ściskając, wydychał ogarniając, znów wdychał coraz potężniej. Oddech Słowa docierał zewsząd:
— Dzieci wędrowne, wędrujcie ku mnie. W wędrówce pokora i litość dogonią światła w ucieczce, światła tułacze, światła uwięzione w topielach ciemności. Z pokory wyłuska się ufność, zapędzi się w głębie siecią ratowniczą, ocali światła. Ostatnią łuskę, gdy odwinie litość, odsłoni się wam w jądrze jej współżycie. Sięgnijcie korzenia, ujmiecie lejce wierzchowca światła, co wydarł się cwałem w przepaście. Współżycie zbuduje zaporę na coraz dalszych przepaściach dla świateł jeszcze nie zrodzonych. A potem zstąpcie przez nurty tęsknoty na drugi jej brzeg i by dojść do ujścia tam, gdzie zlewają się obie tęsknoty. Ani tu nic, ani tam nic, tylko dwie tęsknoty wspierają się wzajemnie. Gdyby każda z tęsknot siebie uznawała tylko, miałaby drugą za nic. Lecz one obie wydzierają się ku mnie. Jedna — tęsknota brył wygasłych w ciemni, druga — tęsknota świateł utopionych. Pierwsza — pogięta brzemionami, kręta, jej krople i strugi zwołują się szeptem, budują podskalny nurt ofiary. Druga — tęsknota strzelista, podstawcie zwierciadło, z ucieczki jednym odtryskiem światła wróci ku mnie.
Człowiek szeptał:
— Łuski zwinięte, Cebula nie wyciska łez. Róża, Róża...
Niewidzialny Lucyfer dzwonił przez światy:
— Wyznaję — szukałem mej Ryby nie według obecności jej, lecz podług nieobecności Lewiatana. Poznaję — w tanecznej zabawie dla zbawienia świata, nie maczugą ogona, lecz jednym piórkiem płetwy Lewiatan roztrzaskał świat. Nieśmy dzięki, że nie otworzył na nas paszczy! To byłby sąd, który nas przerażał. Widzę — w najdalszej głębi nie inna ryba, lecz sam Lewiatan czyha i nurkuje. Kipiąca ogniem forteca, jednym machnięciem ogona przecina ciemności, topi lody, z więzień wypędza pyły światła na paszę ku wysokim połoninom. Głosy zbudzonych świateł słyszę: „Wyrzec się być kimś, nie uciekać od Imienia Jego“. Jego księgę czytam: „Imię Jego odwraca stronice, odsłania lica Jego Imion. Imiona Jego zaczynają rozpoznawać Imię Jego. Bo Imię Jego — tęsknota ku Niemu“.
Człowiek odszeptał:
— Imię Jego najcichsze.
Róża rozkwitnie, słońce wypełni sklepienie niebiańskie, przeleje się przez skłony niebios. Po raz ostatni Słowo zadźwięczy: — Teraz odsłaniam wam wasze ciemności nabite światłem, światłem ukrytym, światłem zanikłym, światłem niezrodzonym. Każda ich nitka bezimiennie nosi w kącie mój monogram. Wskrzesza mnie, wskrzeszajcie wy w tańcu u waszych stóp. Chwała wam światłościom niezniszczalnym, wy moje dzieci.

To właśnie powierzył nam bojański Mistrz, że cudem jeszcze większym będzie koniec niż stworzenie. Pryśnie zbudzone morze, milczenie Wysp, Sfer i Tronów, gwiazdy, światłości ukryte, światła pogrążone, światła wstające będą śpiewały Panu. Synowie Boży tańczyć i Synów Bożych odkrywać będą przy każdym kroku tańca.
„Jedyny jest Pamięcią wśród wszystkich zapomnień świata.“

Na tym kończy się domniemany rękopis bojański.



III. RACHMAŃSKA KRAINA
1

Uproszono wreszcie gospodarza, by coś opowiedział. Nie okazywał ochoty. Nie odmówił, ale miało to być tylko dla kilku seniorów. Jeden z najstarszych gości — pan Lewandowski, wysoki, chudy, z białą bujną czupryną, o wyglądzie dandysa a siwych dziecinnych oczach, uwijał się tedy po pokojach i werandach, wybierał słuchaczy i zapraszał ich do pokoju laskowego. Naprędce poustawiano przed fotelami i kanapami małe stoliki, na nich stały konfitury, wiele szklanek z wodą, a także nieduże omszone butelczyny z tokajem. Przed gospodarzem postawiono dużą odrutowaną butlę wody sodowej sporządzonej w domu. Słuchacze siedzieli zupełnie swobodnie, jak kto chciał.
Pokój laskowy, jak wiadomo stąd wziął swą nazwę, iż na ścianach było około trzysta lasek bądź artystycznych, bądź pamiątkowych, przeważnie huculskich. Oprócz tego pokój był nieco przepełniony książkami, obrazami a zwłaszcza tkaninami. Na każdym kroku pod stopami, na kanapach, na ścianach, na starych krzesłach były rzucone, przytwierdzone lub zawieszone grube i cienkie, ciemne, szare i jaskrawe tkaniny. Stare fotele a także ławy stare obite były takimiż tkaninami. Przeważały huculskie, chociaż nie były wyłączne. Obok nich widziało się tureckie, buczackie makaty, dywany perskie. Stąd wybiegały przez pokoje na ganek, na schody, wyścielały całą galerię i schody ku budynkowi kuchennemu. Szły przez całą ścieżkę aż do furtki zakuchennej i łączyły dom z pawilonami weselnymi. Z tego pokoju wszystkie drogi w świat były miękko uścielone. Oszczędzały stopy ludzkie, zarówno chodnik jak i sama stara dobrze wydeptana podłoga starannie utrzymana i gęsto zapuszczana, głuszyły każdy krok. Gdyby ktoś tam chciał nawet umyślnie tupać, krok jego zatonąłby jak w głębokich mchach czarnohorskich. I tak się zdawało nam, dzieciom tego domu — pokój ten więcej niż inne zwalniał od przeszkód przestrzeni i materii. Stąd wylatywały myśli bez trudu, bez tarcia, bezgłośnie a pewnie.
— Nie celuję w wyobraźni. Sam z siebie niewiele daję, dostrzegam fakty. Prawda, staram się je sobie wyjaśnić. Czy dobrze? Przyznać muszę z wdzięcznością, że przez te wszystkie opowiadania nasza uroczystość uświetniła się najwięcej. Oczyściła się z przypadku, uświadomiła wspólnotę. Więc i ja sam powinienem coś opowiedzieć. Chyba niewiele tego będzie. Powtórzę zaledwie coś jakby opis faktu. Bo chociaż jestem wierzący, mówić o tym nie potrafię, tak samo o matce mojej nie umiałbym wiele mówić. Tak to już jest. Będzie to zaledwie wzmianka: opis pewnego tutejszego wierzenia i obyczaju. I jego domniemana choć podług mnie ewidentna genealogia.
Święta tutejsze, o ile się nie mylę, z trzech źródeł płyną: jedne to starowieczne archaiczne pozostałości. Z przebłysku pamięci prastarej się rodzą, co budzi się na chwilę za przyjściem godów przyrody. Nie potrafi sama siebie wyjaśnić, gaśnie potem. Drugie — to święta kościelne wprowadzone: pomost do świata i — obliczona na dalekie wieki może — szczepionka. Lecz zbudowane i one na fundamentach dawnych, tamtych świąt. Oplecione starym i nowym marzeniem. Tutaj nawet liczne personifikacje i nieporozumienia przeinaczyły się niekiedy w ramę dla świętowania, czarem piękna. I wreszcie trzeci rodzaj: z tym właśnie związany, co mogłoby się wydać niejednemu z miłośników swojszczyzny najdroższe. Bo to własna tkanina. Z niewielu obcych, cennych, z licznych swoich często pospolitych nitek, ale z własnym osobliwym deseniem.
Mam tu na myśli w szczególności święto zwane Wielkanocą rachmańską. Gdy się nad tym zastanowić, widać, że świętującym dla święcenia wiosny wszystkiego za mało: Wielkanoc Chrystowa, największe święto w roku, jakby trochę za wysokie dla ludzi — jakby na wyrost. Jest więc jeszcze coś cichszego, choć bliskiego i rodzinnego: Wielkanoc nawijska. Stara pozostałość, święto wiosenne zmarłych dla swoich. Ofiary, modły, wyznania. I wzajemne przyrzeczenia umarłych i żywych — wszystko w ciszy. Lecz tego jeszcze za mało, mamy więc pięć tygodni po Wielkiej Nocy finale świąt wiosennych — Wielkanoc rachmańską.
Podobne to, jak artysta wciąż na nowo wielokrotnymi rzutami usiłuje sprostać pięknu, a potem w tryptykach wszystkie próby w całość wiąże. Dla święcenia wiosny wszystkiego nie dość.
Świętowanie rachmańskie, od dawna znane na całym wschodzie Rzeczypospolitej i w dorzeczu Morza Czarnego, zapewne najlepiej zachowało się w górach karpackich i może jeszcze się tam rozwinęło. Od dawna wierzy się, że za morzami, daleko na wschodzie słońca, niektórzy mówią „na najwyższych górach na ziemi“ — żyje cnotliwe, życzliwe dla wszystkiego co żyje, a pokrewne nam plemię Rachmanów. Oddzieleni są od nas przeszkodami nieprzebytymi. A jednak modlitwą, postem nieustannym, życiem pełnym cnót w miłości i w zgodzie wzajemnej tajemnie utrzymują ten nasz świat ludzki i odnawiają go. Wszystko co dobre im zawdzięczamy, dzięki nim żyjemy na tym świecie. „Rachmanowie to chrześcijanie“ — tak się powiada — ale osobliwi jacyś, mnisi widocznie i zapewne czarownicy potężni lecz łagodni. Dalecy oni a bliscy nam, chyba nie co innego jak ludzie, a jednak nadludzcy jacyś i uświęceni.
Z tymi dalekimi istotami możemy się komunikować raz do roku. A może nawet dwa razy? Naprzód my dajemy im znak: w Wielkim Tygodniu zaczynając od środy, czasem aż w piątek lub w sobotę, taki jest obyczaj, rzuca się skorupki jaj wielkanocnych lub pisanek przygotowanych zawczasu, na wodę płynącą. Za pięć i pół tygodnia skorupki przemienią się znów w jaja i dopłyną do Rachmanów, tak się wierzy. Wtedy oni Rachmanowie podzielą się jajkiem wielkanocnym. Są tak zgodliwi, że dla dwunastu starczy jednego jajka. Świętują Wielkanoc swoją — rachmańską. Z kolei sami dają nam znak: dzwonią w dzwony. W dniu tym nasi ludzie w górach przykładają ucho do ziemi. Powiadają że słyszą dzwonienie zza dalekich mórz. W tym dniu świętujemy tutaj u nas Wielkanoc nazwaną rachmańską.
Trudno w to prawie uwierzyć, ale nie ulega wątpliwości, że do wszystkiego tego dały zaczyn niegdyś wiadomości o Indiach, o Brachmanach czy też o klasztorach buddyjskich, przekazane zachodniemu światu przez ciekawych podróżników i pisarzy greckich. Według relacji znajdującej się u Strabona, uczeń szkoły tzw. cyników, imieniem Onesikritos, który jako morski oficer Aleksandra Macedońskiego przebywał u Indów, napisał pierwszą książkę o Brachmanach czyli jak ich nazywał gimnosofistach. Te wiadomości dostały się do powieści aleksandryjskich, a nowogrecka wymowa zmieniła Brachmanów na Wrachmanów i w tej formie dotarły te tradycje o Urachmanach lub Rachmanach do kronik staroruskich, jak je znajdujemy w tak zwanej „letopisi Nestora“.
Święto rachmańskie ma ton szczególny: od ludzi — do ludzi zwraca się znak-ofiara i słowo modlitewne. Od ludzi omylnych i niemądrych do mędrców, od skłóconych i zawistnych do zgodliwych, od grzesznych i gnuśnych, do miłosiernych i przyjaznych światu — Rachmanów.
Jak świętować ten dzień? Przepisów na to nie ma. Jak najgodniej! To rzecz osobista, intymna prawie każdego człowieka lub każdej rodziny.
A może jeszcze inne tchnienia się tu dołączyły? Może biblijne powiedzenie, wzruszające lecz dumne starohebrajskie: „rachmonim bne rachmonim“ — co znaczy: miłosierni synowie miłosiernych (tak Żydzi powiadają o swym rodzie) — położyło swą pieczęć. Przypuszczano także, co jednak nie tak przekonywujące, że początkowe słowa Koranu „Bismillahi rachmani“ (w imię Boga wszechmogącego, miłosiernego) weszły do tego stopu. W mowie pozostały trwałe ślady, jak słowo „rochmanić” w starej polszczyźnie, co znaczy łagodzić, ujarzmiać. A tu u nas słowo „rachmanny“ znaczy łagodny, miłosierny, i dalej dają świadectwo swe przysłowia ludowe i liczne nazwy miejscowości na całym wschodzie Rzeczypospolitej.
A wszystko to jakby pretekst tylko. By stopić różne tęsknoty: wzniesienie mistyczne Indii i jej tolerancję. Żydowski kult miłosierdzia. A gdyby tamto przypuszczenie co do Koranu było słuszne, mahometański pęd do jednoczenia ludzi. Poprzez starogrecką ciekawość i pasję do charakteryzowania, poprzez aleksandryjską skrzętną uczoność. Całość jak witraż na tle nieba gwiaździstego na mrocznym tle średniowiecza: nadawało ono wieściom tym taką cechę odległości, taką perspektywę, jakby się działy między niebem a ziemią, albo gdzieś na innej, nieosiągalnej ziemi. Wszystko zaś złączyła słowiańska dobroć, serdeczność ruska, serce miłujące, gościnne dla świata.
Uczymy się, czego nas też uczyć powinny dzieje Rzeczypospolitej, jak potrzebne, jak cudowne nawet te zaślubiny dalekich światów. Zaślubiny Rusi i Rzeczypospolitej z Indią.
Uśmiechano się z lekka we Lwowie, gdyśmy wraz z panem Władysławem przedstawili to uczonym. W Kołomyi i w Kosowie już nawet — broń Boże — nie opowiadaliśmy nikomu, bo widocznie musieliśmy kusić ludzi do niegrzeczności, do śmiechu na całe gardło.
Pomińmy to. Dla czysto ludzkiego, nie tak uczonego zrozumienia sprawy, ważny jest tu jeden moment, bądź co bądź nowy, godny zastanowienia. Wśród tak licznych świąt u nas w górach i wszędzie są różne postawy: modlitwy, kultu i ofiary. Człowiek szuka Boga albo modli się do świętych, albo wzywa duchy. Bądź też za pomocą czarodziejskiej molfy zaklina i zmusza demony. Sięga wprawdzie też do Dziadów, do dusz umarłych, prosi ich o błogosławieństwo, modli się o ich spokój. Ale sięga poprzez próg śmierci.
Święto rachmańskie ma ton szczególny: od ludzi do ludzi zwraca się znak-ofiara i słowo modlitewne. Od ludzi omylnych i niemądrych do mędrców wzniosłych, od skłóconych i zawistnych do życzliwych i uświęconych, od grzesznych ludzi i gnuśnych do miłosiernych i przyjaznych światu — Rachmanów. Czy znane jest panom takie święto obcowania z ludźmi, święto wiary w człowieczeństwo? Bo przecież powiada się, że w dniu tym winniśmy stać się podobni Rachmanom. — Gospodarz skończył.
— Jakżeż to dowcipnie pomyślane — z uznaniem podchwycił hrabia Wojciech — że to co najlepsze, o ile ludzkie — tak bardzo daleko. Podróż z biletem Cooka do ideału człowieczeństwa — nie udałaby się. Liczy się na to, że nie ma śmiałka, który by przebył te trudności i dotarł do krainy rachmańskiej.
— Może jeszcze inaczej — uzupełnił pan Władysław. — Gdybyśmy gonili przez morza i kraje, zbliżylibyśmy się do nich tylko przestrzennie. A tutaj mamy wędrówkę w przyszłość — wieki tęsknoty i wytrwania potrzebne.
— Może nam zatem powie o tym pan Władysław na pożegnanie Godów — zakończył gospodarz.

2

Już koniec pogodnej śpiewance weselnej.
Była pora obiednia, opustoszały ogrody i dziedzińce.
Pogoda górskiego październikowego południa w pożegnaniu przyjacielskim obejmowała świat.
Uroczyście odziane mieniły się drzewa parkowe i sadowe. W głębi tło wielkich dębów, o ciemnej zieleni już z lekka rdzą pokrytej. Po bokach w migotaniu srebrzystym osiki biegły alejami w dal. Bliżej domu jawory uhaftowane festonami wielkich liści na pół zwarzonych. Przemienione jesiennie modrzewie świeciły płowością, a brzozy złote już, stały nieruchomo jak zjawy. Tuż pod domem przy wszystkich dróżkach czerwieniły się berberysy i derenie. Na ścianach płonęło w słońcu dzikie wino. Pomiędzy nimi na skręcie dróżki najjaśniej z całego ogrodu błyszczał smukły orzech. Uszczęśliwiał odświętną pożegnalną strojnością — każde oko ludzkie. Pomiędzy drzewa, pomiędzy krzewy trawniki i kwietniki wiły się i kręciły usypane niedawno piaskiem suche dróżki i ścieżki ustrojone przez wiatr, usłane liściem i płatkami róż. Stąpało się po nich miękko i cicho.
Jesienny błękit głęboko oddychał — rytmem nadziei. Lecz nie starczyło śmiertelnym czasu, zbrakło im tchu, by do końca dosłuchać choćby pierwszego wahnienia. I błękit jak zegar, zanim wahadło dobiegnie do kresu, tymczasem ronił dzwoniące szelesty, niepostrzeżenie siejąc rosy ufnej tęsknoty.
Przestwór był pełen odlotu, cisza napełniona skrzydlatym ruchem.
Od kiedy ucichł wiatr otworzyły się znów szlaki powietrzne dla skrzydlatych wędrowców i gości. Wyczekawszy dzień i drugi — odważyły się w końcu.
Jesień wieloma tysiącami skrzydeł unosiła z naszej ziemi wszelakie postacie życia. A choć odlotne ptaki swobodnie a niektóre z nich wcale mądrze sterowały, im dalej leciały tym tężej zapewne napinała się ciągnąca je z powrotem cięciwa — tęsknota.
O wiele dawniej zamilkły, potem całkiem znikły z lasów śpiewające podmuchy ciepłego południa: zazule odleciały niepostrzeżenie. Jesiennym dreszczem zaszeleściła starym ludziom myśl o przyszłości: a czy nam raz jeszcze zakuka zazula.
Później odleciał najlotniejszy z rodów skrzydlatych. Lud ruchu i tańca. Bez niego nie rozpląsane powietrze i nie radują się pląsami wody. Dokładnie w ostatnim dniu sierpnia jaskółki zebrały się nad Czarnohorą do odlotu, jak zwarty taneczny rząd. Pod opustoszałymi strzechami chat młodym parom małżeńskim pozostała po nich pieśń weselna: szanuj mężu żonę w chacie jak jaskółkę w strzesze.
Potem przeleciały kto wie skąd dzikie łabędzie, nie dla każdego dosłyszalne, jak gongi z głębi niebios dzwoniące żałością tajemnicy. Następnie bociany, gazdowie młak i bagien podgórskich: każdy osiadły z rodziną, o charakterze znanym, z adresem wiadomym całej okolicy. Jednak nie tylko tu należały, każdy do swego domu. Zrzeszyły się rozważnie, wyruszyły po wielu dumach, ćwiczeniach i sejmach. Któż wie kędy podziały się najpłochliwsze śpiewaki — słowiki, dzikie gołębie?
Drugą falą odpływały teraz: w wieńcach żurawie, stąd nazwane może iż „żurba“ — co znaczy troska i skarga — dźwięczy z ich foremnych szeregów. W kluczach i klinach dzikie gęsi, może mieszkańcy niezliczonych przydniestrowych stawów — niegdyś wielkich dzieł jakichś przedhistorycznych ludzkich plemion — i złączonej z nimi sieci bagien i puszczy zarośli. Ciągnęły roje drozdów fruwających falowo w podlotach. Jedne z lasków i parków, inne z najustronniejszych puszcz. Chmurami przeleciały skowronki i już zamilkły niewidzialne sygnaturki nieba. O żadnych nie zapomniało to wezwanie, wszędzie dotarły jesienne wicie ptasie.
W ślad za nimi ku nam lecieli skrzydlaci goście jesienni i rezydenci zimowi. Wśród nich czerwonobrzuszne gile, obce jakieś skowronki z północy, kawki i wiele innych.
A inne ptaki tylko niepokój odlotu opanowywał. Wabił je i kusił rytm odpływu. Leciały zatem nie wiadomo po co, za jedno, za drugie pasmo, na Bukowinę, na Wołoszczyznę, na Węgry — wkrótce wracały stamtąd. W tych dwu dniach nawet gęsi dworskie czy arendarskie, pijane pogodą, orzeźwione rozkoszną wodą Czeremoszu, a może także porwane niezrozumiałym wołaniem, które nie do nich dzwoniło zza mórz, wzbijały się nagle do lotu. Błyszcząc w słońcu białymi stadami przelatywały nad Czeremoszem z radosnymi czy zlęknionymi okrzykami.
A tam wysoko póki dnia i słońca starczyło, cicho leciały owe wezwane skądś czy siłą jakąś pociągane zastępy. Li tylko blaski słońca i błękitu grały na wielu setkach, na wielu tysiącach rozwiniętych w locie skrzydeł.
Od kiedy ustał wiatr, uczestnicy wesela zajęci tyloma sprawami godów, uspokojeni co do pogody, nie spoglądali ku niebu. Gdy jednak wzmogły się fale odlotu ptactwa, stawały i patrzyły grupy ludzi, małe naprzód, po czym coraz większe. Do nich przyłączali się goście właśnie wychodzący tłumnie po obiedzie z pokoi i pawilonów. Później prawie wszyscy obecni wznosili głowy w górę, niewiele dbając o to, co się dzieje wokół. Patrzyli długo za lecącymi rzeszami. Nasłuchiwali może, zali nie słychać dzwonienia powietrznego, świstu lotek lub choćby piór szelestu. A jeszcze łowili uchem, szukali innych tonów, którymi z dalekiego wyraju dzwony zamorskie lub sygnaturki rześkie wzywają skrzydlate dzieci naszych ziem. Żywą falę odlotu ogarniała cisza i światło.
Tę ciszę ruchu skrzydlatego przerwały dzwony ziemskie. Rozegrały się ze wszystkich osiedli górskich na zakończenie wesela. Tak umówiły się cerkwie całego powiatu. To było ich pozdrowienie i pożegnanie dla godów i gości weselnych.
Od dołu Rzeki, od Rożna i Roztok wypłynęło dzwonienie dalekie. Cerkiew od cerkwi zapalała się graniem jak cziuhy. Rozplotło się granie warkoczami niewidzialnej krasawicy i rozsypało się od sioła do sioła. Już Czarną Rzeką porwało się w górę, już wzleciało ponad Synyci, przerzuciło się za wysoką przełęcz Bukowca ponad białe gościńce, ponad srebrnozielone płaje. Rozgałęziło się też Białą Rzeką. Drgało tak wszędzie nad jej jasnymi falami, jej słonecznymi szerokimi dolinami w zapachu otawy. Osiadało na starych mchach, na warstwach całodziennej rosy jesiennej, wśród rozległych puszcz. Tam gdzieś echami oparło się o wołoski bok. Zbliżało się ku Krzyworówni. Już tętniło od Jasienowa. Już pod samym dworem runęło z cerkwi. I zaraz wzdłuż Rzeki w górę odpowiadało Wielkie Żabie. Śpiewało dzwonnie wieloma głosy z dolnej, ze średniej, z górnej parafii. Lżejszymi dzwonami i wesołymi dzwonkami wtórowały mu wszystkie zakąty ustronnych przysiółków aż po Wierchowinę puszczową, aż po Czarnohorę, po węgierską granicę. Do najdalszej chaty-zymarki, do legowiska zwierza puszczowego: do gaury niedźwiedziej, do każdego mrocznego jaru leśnego i do wilgotnego sklepienia komory skalnej docierała pieśń dzwonowa. Podfruwała pod każde źródło szczytowe tam nawet, gdzie żaden powiew wiatru by się nie wcisnął. I tam, nad paszczą przepaści w bezsłonecznych głębokich zacieniach, cieniutkie płytki szczerego lodu odbrzęczały jej dzwonieniem drymby lodowej. Swobodnie niosła się po bezkreśnych stepach połonińskich traw: jak znalezioną muzyką dla uroczystych pląsów traw a dla wzdychania traw kołysanką — i nie wiadomo czym jeszcze dla kogo. W przestworzach doganiała ptactwo trudzące się w locie pożegnalnym głosem ziemi rodzinnej.
Ludzie przestawali patrzeć ku niebu, zamykali oczy, słuchali w zadumie.
Trwało to niedługo. Powoli wszczął się ruch wyjazdu. Zamówione na pierwszą godzinę kolasy zajeżdżały jedne za drugą. Jechały nie tylko od stajni i wozowni dworskich, także gościńcem od strony Jasienowa i Żabiego z miejsc postoju gościnnego. Z daleka błyszczały wyczyszczone starannie do blasku powozy ciemne i granatowe. Złociły się niemal bryczki i kocze. Srebrzyły się, łyskały uprzęże i liberie. Różnych pląsów i fochów wdzięcznych próbowały konie powozowe, zastałe i nad miarę owsem ugoszczone. Łagodny gwar i wesoły turkot napełniał te wszystkie zazwyczaj tak samotne kąty. Uspokajał, że sen szczęśliwy trwa, że się wesele nie skończyło jeszcze. Powozy stawały w długim rzędzie na drodze dojazdowej od rzeki aż po ganek. Z pokoi, z oficyn, z pobliskiej plebanii i karczmy przynoszono kufry, walizy i tłomoki, troczono je do kolas i pojazdów. Coraz gwarniej było na wszystkich podwórzach, a na dziedzińcu przed domem także coraz ciaśniej. Za bramą w opłotkach między wozownią a młynówką wprowadzano liczne wierzchowce huculskie, barwnie osiodłane, ustrojone wstążkami. Czekały tam, uwiązane tymczasem do płotów lub trzymane przez wyrostków i kobiety. Niecierpliwiły się i jak zwyczajne to u koni górskich, co długo samotnie przebywają po pastwiskach, podniecone widokiem tylu koni, rżały co jakiś czas i odpowiadały na rżenie.
Grupki ludzi gwarzących ustępowały z drogi pojazdom na ścieżki i trawniki. Tam wśród zieleni i kwiatów mieszały się czerwone i białe stroje huculskie z ciemnymi frakami, czasem przewinął się wśród nich biały podróżny prochownik lub błyszczący atłasowy chałat żydowski. Wszyscy czekali na uroczystość pożegnalną.
Dzwony jeszcze dzwoniły z oddali. Pan Władysław stanął pod wielkim modrzewiem a wokół stanęli lub usiedli na ławeczkach niskich przyjaciele, domownicy, liczni goście. Najbliżej stał gospodarz domu z żoną. Obok siedziały: pani Elżbieta i pani Józefina. A dalej za modrzewiem pan Tytus, pan Szczepanowski, pan Matczyński, Wasyl Dryndiuk, dalej liczni księża, między nimi ks. Buraczyński, ks. Pasjonowicz. Wśród nich hrabia Wojciech, dalej gość węgierski z Laordiny i pan Smolka. Po prawej stronie skupiła się garstka słobódzka, pan młody Euzebiusz, Torosiewicze, australijczyk Jock Eglyn i robotnicy Raróg, Pilichowski, Makoś, Czelny, a trochę dalej garstka młodzieży, wśród nich młody filozof Jezienicki i młodziutki lekarz o płomiennych oczach, brat pana Euzebiusza zwany Oluniem. Po lewej zaś stronie tłum górskich chłopów, co sięgał daleko poza otwartą bramę. Tam w tłoku można było dostrzec i Pigacza i Dmytra Szekieryka i Matijka i Wasyla zwanego Pawlijukiem. Przez ten tłum przedzierała się i utkwiła w nim panna młoda. Za nią podążał wytrwały jej tancerz, młody student, księżowski syn — Kiryło Trylowski. Na samym końcu przyszedł od strony sadów Iwan Franko wraz z redaktorem „Kuriera Lwowskiego“. Za nim dwaj biali starcy huculscy i młody rabin, syn kosowskiego rabina. W czasie przemówień wciąż przychodzili nowi słuchacze. Wychylali się zza drzew, zza konarów.
Naprzeciw pana Władysława, na środku krętej dróżki wjazdowej stanął Foka, obok niego stary skrzypek z Hołów, Suchonkij. A nieco dalej po obu bokach ustawiły się w półkolach niezliczone wprost rzesze muzykantów: skrzypkowie i cymbaliści huculscy, cała żydowska i obie cygańskie kapele.
Na dany znak Suchońkij rozpoczął przeciągłą hołowską nutę opowieściową. Powtórzył ją kilka razy wśród ciszy, a potem przeszedł do bardziej rześkiej kolędy starowiecznej. Pod tę nutę Foka wpół wygłaszał, wpół śpiewał słowa pieśni pożegnalnej. Prawnuk watażków hołowskich Suchońkij jeszcze poważniejszy niż zwykle wpatrywał się w Fokę siwymi oczyma z przejęciem, niemal surowo, a skrzypki jego szły uważnie za każdym słowem. Refrenów kolędowych nie śpiewano tym razem. Gdy Foka kończył zwrotkę, Suchońkij dogrywał takt melodii. W przerwie zaś powtarzały cały refren wszystkie kapele razem lub na przemian. Przeważały cymbały. Wyperlały refren jak natrafiwszy na wywróconą ławicę piachu, marszczy się lekko topiel Czeremoszu na żwirach czystego dna.

I oto głosił Foka poważnie, twardo nawet a dobrotliwie.

Goście godowi — pobratymowie
czyli to dawni, czyli to nowi,
zali z tej ziemi, czy sponad ziemi,
już wy tutejsi, już swoi wszyscy.
Myśmy was zwali, wyście zlecieli.
My choć tak różni, a w jednym bliscy,
w godach weselnych z tym światem całym,
z biednym, bogatym, wielkim i małym.
W godach te rody stare i godne
i ten świat młody, czerstwy, swobodny.
Tak na nas gody obręcz tę kładą:
iżeśmy dotąd doszli gromadą,
jakeśmy razem szli z pierwowieku
przez starowieki, ku wiekom nowym,
— dłoni splot dzierżył nas nie okowy —
idźmy tak nadal zgodną gromadą,
— to dziś zaklęcie gody nam kładą —
od nowowieku — w to co się bliży. —
Czyli na skrzydłach orłowych chyże,
czy drzemie jeszcze na łonie Bożym. —
Choć nie najlepsi — my wszak niezgorsi,
dar światu niesiem, darzym co możem.

I tak was żegnam, godowi goście:
niech starowinki z nieba was sławią
słowy błogimi — niechaj łaskawie
zawsze na płaj was wiodą z bezdroży!
Niech wam niebiesne sieją nauki,
a niech dziecięta, wnuki, prawnuki
wam pobłażają w czymście nie wdali. —

A wy, wy wszyscy światowi goście!
od Boga goście, myślą wspaniali —
nam pobłażajcie w czymśmy nie wdali.
Błędom wybaczcie, o dobrym głoście,
na drugi raz już nie tak to będzie.
Lepsi już idą, staną w tym rzędzie,
lepsi się zjawią, wszystko naprawią.
Żywią gdzieś lepsi i świat zadziwią,
— zadziwią pewno — da Bóg, świat zbawią. —
I z tymi słowy bywajcie zdrowi
goście godowi — pobratymowie.


W kilku refrenach wszystkie muzyki czeremoszową falą zatopiły pieśń. A po skończeniu na całym podwórzu zagrzmiały liczne starowieczne pistolety i nakryły dymami cały dziedziniec. Foka skinął ręką, strzelanie ustało. Długo jeszcze snuły się dymy. Muzyki usunęły się i tylko z daleka spoza budynku kuchennego słychać było czasem dźwięki. Czekano teraz na przemowę pana Władysława. Jak po krzepkiej starce przychodzi ochota do ucztowania, tak po tej pieśni zachciano słyszeć jeszcze więcej.
Któż by to zdołał opisać jak obecni wpatrywali się w pana Władysława, czekając na jego słowa, słuchając jego słów. Radośnie i śmiało jak dwaj wodzowie wśród boju patrzyli na się pan Władysław i Foka. Gospodarz stał się blady, jak gdyby krew zeń uszła. Usta jego zacisnęły się, a rozszerzyły się niebieskie oczy. Oparła się oń, ukryta za nim pani Otylia jak dusza ukryta za ciałem. Jak łzy same uśmiechały się wytwornie na pięknym obliczu pani Józefiny! Jak Iwan Franko, jak gdyby odlew maski, przytulony do drzewa trwał w surowej zadumie i ciszy, gdy obok to prostował się, to schylał wiertacz słobódzki Jędrek Rarog. Jak pióra sokole u kresani niemal do lotu unosiły śmiałą głowę „indianina“ Matijka, gdy obok podobne posągowi wawelskiemu rycerskie oblicze pana Matczyńskiego jaśniało spokojem! Jak promieniowały oblicza obcych, zdziwionych niespodzianką tych szczęśliwych godzin: australijskiego pioniera Dżouka, starego przyjaciela, kapitana angielskiego, zapalonego rybaka i młodego uczonego Węgra! Jak Dryndiuk zamykając zamglone bielmem oczy szeptał coś, a przy tym jakieś błogosławieństwa rękami lepił magicznie. A Suchońkij co raz popatrzył na pana Władysława, to wodził palcami po skrzypkach. Miast skrzypek jego oczy jastrzębie napełniały się łzami. Jak wstydliwie a cicho spoglądał pan Euzebiusz, jakby chciał ciałem zniknąć z widzialności. I jak najjaśniej z całego dziedzińca spośród tłumu chłopskiego płonęły dziecinne gorące oczy panny młodej! Gdy obok niej uprzejmy i cichy uśmiech wypływał z lica dziedzica chasydów, młodego jasnowłosego rabina.
Któż by to mógł opisać? Zaledwie dla tych, co znali tych wszystkich ludzi, co ich żegnali wtedy, te słowa znaczą tyle co wskazówka dla przypomnienia w żywej pamięci.
Pan Władysław patrzył długo nieruchomym wzrokiem jak miał zwyczaj. Jeszcze bardziej wydłużyła mu się twarz i jeszcze ostrzejszy stał się nos, wypogodziły się zmarszczki na czole.

Jak to się dzieje — powiadał — że witamy i żegnamy społeczeństwo?
Małe bezbronne dzieci zrastają się prawie z najbliższymi jak korale. Aliści zaledwie przybliżyły się, oddalają się już po trosze. Zbliżają się do siebie samych, zbliżają się do społeczeństwa.
Nie zawsze łatwo odnaleźć w pamięci, kiedy powitaliśmy społeczeństwo po raz pierwszy. Moje wspomnienie jest takie: wczesne dzieciństwo przeżyłem w ustroniu szczęśliwym, w dworze rolników-ziemian w Woliszkach na Żmudzi. Tam wszyscy byli rodziną, należeli do mnie, byli dla mnie. Jako dzieciak pięcioletni wyruszyłem wreszcie po raz pierwszy w świat. To jest przywieziono mnie do Wilna. Było ciepłe przedwiośnie. W Palmową Niedzielę szare jeszcze miasto zakwitło kolorowymi „palmami“. Stara to tradycja wileńska: różnorodnie barwione kwiaty, sporządzone z wiórów, kłosków, trawek, papieru, urobione w snopy, kwiaty, gałęzie jabłoni, róże i lilije. A z tym zieleń żywa lub zarodki zieleni: jałowiec poświęcany, wierzby z jagodnikiem lub same tylko „kaciuszki“ szare. Pękami ozdabiano wszystkie progi kościołów, przechodnie mieli w rękach takież pęki. Także wozy, powozy i konie były ustrojone. Liczne, jaskrawe stragany otoczone tłumami, jeszcze jaskrawsze były od tych kwiatów. Okna domów śmiały się w słońcu, w słońcu błyszczały kopuły świątyń. Z wielu kościołów dzwoniły dzwony. Wszystko witało radośnie.
Już od Łukiszek wśród tłumów niesiony przez ojca na rękach, pijany byłem od zdziwienia i szczęścia. Klaskałem w dłonie, śmiałem się głośno, aż ludziska śmiali się przyjaźnie: ludzie, ludzie! skąd nas tu tyle? skąd oni się tu wzięli? —
— Każdy przybył ze swych Woliszek, ze swego kąta — odpowiedział ojciec.
Wydawało mi się, że zrozumiałem: wszyscy przyszli tu umyślnie cieszyć się sobą, mną także się cieszyć, jak ja się nimi cieszyłem.
— Tata — wołałem coraz głośniej — ja zaraz za porządkiem obcałuję wszystkie te buzie naokoło i także i okna i domy wszystkie będę pieścił i całował.
Była to pierwsza pijaność społeczeństwem.
Podczas obecnych godów to mi się nieraz przypomina. Powiedział witając nas gospodarz, że cała Rzeczpospolita wstała tu i objawiła się w tych godach. Ci co razem świętowali te gody może więcej złączeni na całe życie niż pracą wieloletnią. Jak w małżeństwie i w miłości miesza się krew i już jej nie odmieszać. Nie spłukać deszczowi ni żadnej nawałnicy, tak w godach tych spajają się dusze i już ich nie rozerwiesz gdziekolwiek będą. Bo ponad wszystkie społeczności, społeczność w pracy, społeczność w walce, społeczność w żałobie — świętująca społeczność jest najwyższa. Jest celem wszystkich.
Jakżeż to być może? Przecież teraz wciąż nas uczą, że praca jest ważniejsza od zabawy, od wszystkiego ważniejsza.
A jednak tamtej prawdy godowej uczy nas przyroda sama, a dziś ta jesień bogata jeszcze na inną nutę jak najdobitniej. I wczoraj i dziś widzieliśmy jak fruwały i szybowały po kwietnikach roje motyli. Dość spojrzeć, a już się wie czym jest motyl i po co. Wcale nie do pracy, nie do walki o pożywienie i o byt. Motyl jest po to, by pląsać i gonić, by igrać, swawolić, błyszczeć w słońcu, by kochać i płodzić. Dlatego całe jego wonne piękno uwodzące, dlatego skrzydła i lot. Całe życie motyla to gody i sam motyl to stan godowy.
Podobnie wielki poeta starał się nam otworzyć oczy na przeznaczenie człowieka: „zrodzeni by stworzyć anielskiego motyla”. A tak na co dzień, powiada, tośmy „owady zdefektowane“, a raczej jak poczwarka „robaki niedoformowane do końca“.
Zrodzeniśmy dla godów, dla godów różnych.
O odejściu od godów mam mówić. Odejść od godów? To nie tylko smutne, to prawie nie ma sensu. Od godów nie odchodzi się już do dnia codziennego, takiego jak wczoraj.
Kto był skazańcem, kto pewny był już śmierci, komu zostało kilka dni tylko, kilka godzin życia, pojmie lepiej niż inny co to znaczy gody życia. Co to jest życie podwyższone. Tak jakby tuż przed nocą zatrzymało się słońce, zaczęło się rozpalać, a z niego jeszcze jedno słońce rozgorzało na niebie.
Przed samym odejściem wraża się nam memento ostatnie, iż istnieją powołania i powitania dalsze, że nas coś od godów do godów woła, jak te ptaki odlotne.
Rozglądnijmy się jeszcze raz naokoło. Nie ujrzymy się tak razem.
A gdy się rozjedziemy do naszych domostw, zabierzmy na przyszłość ze sobą więź, która nam się objawiła. Sprawdzimy tedy, że ta społeczność jest naprawdę nasza, z którą przebywamy z sercem w samotności. Woła nas jej obecność nieustająca.
O tym na pożegnanie chcę coś rzec. O godach wyższych, o niewidzialnej obręczy, która nas wiąże. O społeczności, co czeka i czuwa nad nami.
Zapewne niejeden już odgadł, że chcę powiedzieć o Rachmanach i krainie rachmańskiej.
Podobna godom naszym ta jesień górska najpiękniejsze w roku dni nam darzy. To szczyt roku, gody roku.
A pożegnania szept nad nimi zawisł: wkrótce zajdzie słońce, nagle spadnie noc, lada dzień może spaść śnieg.
Niechaj myśl nasza przelata sobie od godów do godów.
Ptaki odleciały, ptaki powrócą. Żegna nas jesień godowa, powita nas wiosna biedna lecz radosna. Odpływ, przypływ. Gdy lody i kry spłyną, na rozbujałej wodzie Czeremoszu spływać będą tylko białe koszyki świeżego lodu, podobne kwiatom lotosu lub większe girlandy, płynące jak koła białych łabędzi. To znak, że i na szczytach wysoko już taje. I wtedy przyjdą święta wiosenne, cała girlanda świąt.
Wtedy to, od Wielkiej Środy aż do Piątku, gdy dzwony milkną, gdy od cerkwi słychać tylko klekotanie grzechotek jak pochód piszczeli, lub w Wielką Sobotę, gdy świat ogarnie głucha cisza, chyłkiem wychodzą ludzie z chat, zazwyczaj o zmierzchu i rzucają na pobliski potok lub rzekę skorupki. Jedni milczą, inni pomilczą chwilę i szepną: „Płyńcie w rachmańskie krainy“. Jest w tym znak, ofiara, może jałmużna i zaproszenie do świętowania. Po pięciu i pół tygodniach skorupki dopłyną do krainy rachmańskiej. Przemienią się w całe jaja. Im więcej Rachmanów podzieli się jednym jajkiem, tym są szczęśliwsi. Tak są zgodliwi, tak radują się udziałem jak największym.
Skąd się to wzięło, że Rachmanie później świętują Wielkanoc niż my? Niegdyś na znak o pojmaniu Jezusa cały ród Rachmanów, który mieszka daleko na wschodzie pod słońcem wyruszył z rzeszą przez morza ku Jeruzalem. I świętowali dopiero, gdy na brzegu morza powitał ich Jezus, zwycięzca śmierci. Było to pięć i pół tygodnia po Wielkiej Nocy. Był to pierwszy lud, który poznał i uznał Jezusa. I teraz czekają na nasz znak i świętują to spotkanie. Odpowiadają nam, dają znak i oni, byśmy świętowali razem z nimi. Przyłóżcie wówczas ucho do ziemi, a usłyszycie dzwonienie dalekie. Od godów do godów płynie znak wodami, wraca znak dzwonieniem. I ten nasz świat i tamten rachmański łączą się w świętowaniach.
Co znaczą owe znaki? Trzeba zrozumieć, że życie ludzkie poza godami i poniżej godów jest nieustannie zagrożone. Gdzieś w przepaściach światowych wśród skał na toku miedzianym, mocą wyroków niebieskich przykuty łańcuchami, siedzi czort Archijuda. Wróg godów, duch dzikości, patron niewoli. Wciąż czeka, nieustannie wyczekuje aż zginie radość i słoboda! Aż zamilkną dzwony, przepadną świętowania, kolędy i pisanki!
Wiosną, w okresie świątecznym, zanim dzwony zadzwonią, najwięcej sług swoich posyła on między ludzi na przeszpiegi: czy świętują z serca? A może tylko dają się przymusem spędzać do świętowania przez księży, przez władze jak trzoda? I dla zmącenia: może dadzą się podejść? Może pokłócą się tak, że przestaną się rozumieć? Przez to zapomną o pięknie albo je nawet znienawidzą? Może naplują na samo wezwanie do świętowania, do godów? Bo wtedy — tak roi sobie czarny kneź — rozluźnią się jego okowy. Zerwie je w końcu. Jak burza runie na świat. Puści na ludzkość mgłę żółtą, opary gęste tak gryzące, że chyba nikt nie wytrzyma. Rozdzieli ich. Powykrzywia oblicza. Ha-ha! Przestaną się poznawać. Przestaną się o to starać, sądząc, że tak być musi. Wtedy to każdego z osobna osamotniałego, zdziczałego i bezsilnego na pętlę każą schwytać. Podepce ludzkie karki. Tak wszystkich znijaczy, przemieni ich w niewolnicze, kosookie zwierzaki.
Co roku przeto służki czartowskie, gońcy i pędki biesowe, a także różne podlizajki i popychadła diabelskie wślizgują się między ludzi. Czekają i czają się z wywalonymi jęzorami. Zaglądają tu, zaglądają tam. To wytrzeszczają gały, to mrużą ślepia czartowskie. A wciąż próbują swego. Wsypują się rojami do całych krajów, wciskają się do wsi, do rodzin, między przyjaciół nawet. Bodą ostrym szeptem, świstem przenikliwym szczują, nicują wszystko chichotem kłującym. I już zacierają łapska, kopytami iskry krzeszą.
Wówczas w bezsenne noce ludzie wzajemnie knują na siebie złe myśli. Zamiast litanii i różańców knują długie urazy, rozważają z przejęciem żale i wyrzuty, knują groźby, krzywdy. A tych, do których złość i zawiść nie ma przystępu, troski zewsząd obsiądą jak kawek gromady na drzewach jesiennych. Już im się zamglił cały świat.
Przychodzą jednak święta. Ludzie kraszą dniami i nocami pisanki. Pamiętają o każdym przyjacielu, o każdym znajomym, nie zapomną o mało znajomych, przygotują i dla nieznajomych. Wypisują na pisankach misterne wzory, dla każdego inne, pozdrowienia i znaki magiczne, lubują się ich pięknem. Zapominają powoli o urazach, nawet sami z siebie śmieją się. Zaniepokoją się diablęta. Przychodzi koniec Wielkiego Tygodnia, ludzie spieszą się ku wodom, by rzucać skorupki. Zerwą się diablęta, wybałuszą ślepia. I wreszcie uderzą dzwony wielkanocne. Jakby czarnohorski wicher wymiótł mgły i opary! Pryskają pokusy, trzyma się ten świat obręczą zgodną, grą dzwonową. Rodzą się wiosenne gody.
Z piskiem, łykając rozpacz klęski, dławiąc się nią, zmyka zgraja czartowska jak nietoperze wypędzone pożarem z dachu chaty. Wloką się potem w smutku ku przepaściom światowym, ku miedzianemu tokowi. Wracają do Archijudy. Przynoszą mu wieści: „Władco, nie doczekać się nam. Czekać nadaremno! Świecą się pisanki na falach! Stoją cerkwie skrzydlate! Już do lotu się rwą. Dzwonią dzwony ze wszystkich gór i przez wszystkie morza.“
W nasze czasy dzwony dzwonią częściej niż dawniej, przewiewają i łączą ten świat. Kiedyś przed wiekami puszcze tu były i pustkowia. Dzwony ziemskie nie dolatywały tu wcale. Samotni ludzie rzucali przed Wielką Nocą skorupki na wodę. Potok rwał dziko, groźnie ryczała wezbrana rzeka, pocieszała ich myśl o dzwonach dalekich. I pewnie jeszcze kraje nasze jęczały pod wrogiem-pohańcem, pod jarzmem tatarskim. Człowiek dawał znak dalekim opiekunom. Wiedział, że nie jest sam.
I na Rachmańską Wielkanoc dociera do nas odpowiedź. Słychać dzwonienie dalekie. Wtedy i u nas się obchodzi „Wełykdeń rachmański“. Nie jest to święto oficjalne, obowiązkowe, ale też nie tajemne jakieś ani czarnoksięskie, pogańskie rzekomo, z którym się trzeba kryć przed księdzem, przed władzą. I nie czarodziejskie, któremu szkodzi jasność, a które budzi podejrzenia co do intencji, co do uroszczeń ludzkiej potęgi. To święto wdzięczności słobodnej. Na pamiątkę, iż niegdyś Rachmanowie dobrą wolą wiedzeni, pospieszyli przez wielkie morza ku Jeruzalem. To także święto tęsknoty, przeczucia. Jeszcze nie nasze ono, zaledwie pierwsze echo jego świętujemy — —
Sama ziemia świętuje je ciszą, pogodą wiosenną. Cała zielona, świeża. Broń Boże naruszyć ją, i gdyby ktoś pracował na roli w dniu tym, przez siedem lat banowałaby ziemia. Wielkie jest podobieństwo, a niemało o tym przekazują, że gdyby kto kaleczył ziemię lub tylko kijem ją uderzył, świeża krew by z niej trysła. Lecz można siać bławaty i wianki wolno wić, wianki barwinkowe, godowe. W tym dniu pości się w miarę na podobieństwo Rachmanów. A przede wszystkim trzeba przyjaźnić się z ludźmi — nabyć się z ludźmi — można też pójść na jarmark rachmański do Kut. Idąc na jarmark nie godzi się ani smagnąć batem chudoby, ani krzyczeć na nią. Owieczki niech się napasą po drodze świeżą trawką, młode świnki niech poswawolą sobie. Po drogach ludzie witają się jeszcze grzeczniej niż zwykle, przyjaciele ściskają się jeszcze serdeczniej. Na jarmarku ani targować się, ani handryczyć się, broń Boże, nikomu do głowy nie przyjdzie. Nie tylko kucki Ormianin, także Żyd, choćby jaki zapalony do targu, w tym dniu cichy, zgodliwy. W tym dniu — powiadają — i jego wiara jest rachmańska, razem z naszą idzie równym krokiem. Po drodze najlepiej zajść by do przyjaciół starych, zyskać nowych przyjaciół, podczas gościny bajki opowiadać, zagadki i przy fłojerze pieśni śpiewać najstarsze.
W domu, po wsiach, po osiedlach świętuje się w uroczystej cichości. Bez ostrzejszego słowa, bez ostrzejszego ruchu, powoli snują się ludzie cały dzień, w milczeniu, w powadze, w pogodzie. Na carynce rosistej białej jak tam w cieniu pod Synyciami, albo wysoko w słońcu na Tarnoczce, na łące suchej już, może nawet zasypanej żółtą miodną arniką, siedzą sobie młodzieńcy. Co jakiś czas klękają, przykładają ucho do ziemi. Mówią chwilę szeptem, słuchają długo. Słyszą niejedno jeszcze: ptaki powróciły, kosy zalewają lasy radością, wilgi rozsypują hojnie słodycz. Wszędzie dociera gorący oddech południa, nieuchwytny głos wiosny, kukanie zazuli. A z drugiej kiczery sfrunie głos fłojery zadumą i pytaniem. I zaraz skądś odpowie mu dziewczęcy głos śpiewanką wiosenną: „Na wysokiej połonince ciepły wietrzyk wieje. Rozweseli i odmłodzi, świat zazielenieje.“ Młodzieńcy słyszą słowa. Mimo woli spoglądają ku Czarnohorze. Śniegi już schodzą, odkryte krzesło Doboszowe świeci się w słońcu i czeka. A może stamtąd lepiej słychać dzwonienie rachmańskie? Słychać je jednak zewsząd. Jak to szczęśliwie młodym ludziom na własnej ziemi, tak młodej jak ta nasza, tęsknić do krainy rachmańskiej.
I jeszcze dalej tak sobie roić więcej niż opowiadać: jak to dzisiaj, hen daleko, na wschodzie słońca, w tych samych godzinach świętują Rachmanowie. Rzeki ich wezbrały mlekiem i miodem, stoki gór pełne kwiatów, wszystkie dzwony grają i dzwonki śpiewają z kościołów, z kaplic i z chat. Dzielą się jajkiem od nas posłanym. Wspominają radość dawną, gdy Jezus uśmiechnął się do nich na brzegu morza. Uśmiechają się do siebie, uśmiechają się do świata!
Są przezroczyści, światło przez nich przechodzi, a wzrok przenika ich na wskroś. A przecie oporni i gorący jak wiatr wiosenny. Poruszają się jak postacie wiatrowe.
Szukamy ich z daleka, świętujemy wraz z nimi, łowimy ich znaki: ich szczerość, ich moc. Ich szczęście. W tym jednym dniu na małą chwilkę w malutkiej cząstce my sami stajemy się Rachmanami.
Naszą Rzeczpospolitą wskrzesiły nam nasze gody. I dalej jeszcze wiodą nas, właśnie gdy się żegnamy, do tej co najoddaleńsza i najbliższa. Co zwie się Rachmańska kraina. Żyje Rzeczpospolita duchów, czuwa nad nami.
Za to wszystko dzięki wszystkim wam. Wam goście, wam gospodarze. I tobie Wierchowino, Ojczyzno ty nasza, tobie siostro-Ukraino pod skrzydłami Archanioła, tobie moja Litwo i tobie Matko wspólna, córko Słowa!
— Pane Ładysławe — odezwał się Foka — to wasze tylko prawo tak krasno howoryti[54] — Bo co robicie, wszystko jest piękne.
— Jeszcze ktoś miałby tu prawo większe ode mnie. Kto był tam w Rachmańskiej krainie — odpowiedział tajemniczo pan Władysław. — Zaraz przemówi Maksymko.
Słuchacze przesuwali się tędy i owędy. Słońce grzało jeszcze silnie. Ci co nie zdołali ukryć się w cieniu ocierali pot z czoła, szukali cienia.
Gdy umilkły oklaski i wiwaty rzekł pan Władysław:
— A teraz posłuchajcie jeszcze i nie dziwcie się, że tak mówię. Jest tu ktoś kto powie nam wieści z samej krainy rachmańskiej. Osobliwą tu mamy sposobność i chwila stosowna.

3

Maksym od wielu lat mieszkał samotnie pod Czarnohorą w ustronnym zakątku niedaleko źródeł Marmurowego potoku. Dochodzi się tam wąskim jarem i za lasem jaworowym, gdy idąc w górę nie oczekuje się nic prócz lasu, ukazuje się mała łączka lasem otoczona. Miejsce to zowią Jaworzem. Tam stała chatynka pustelnika.
Maksym po połoninach i podczas prac przy sianie albo wśród nocy pogodnej, wśród milczenia garstki zebranych głośno modlitwy odmawiał. Czasem na uroczyste święto czytał ludziom Ewangelię. Poza tym mówił mało. Nie był żadnym powiastunem, co to lubi błysnąć opowieścią, zadziwić ludzi, oszołomić ich jakby winem i miodem napoić. Maksym przeciwnie całymi wieczorami w kolibie przesiadywał i ani słowa nie wyrzekł. Za to kiedy przemawiał słuchali wszyscy. Wiedzieli że wielka korzyść z tego będzie, także dla zdrowia, dla życia ludzi i chudoby. Bo jak mówiono, już samym spojrzeniem leczył i ratował ludzi i zwierzęta.
Zaproszony przez Fokę przybył na wesele. Po raz pierwszy od wielu lat był w tak wielkim gronie. A po raz pierwszy w życiu dostał się w towarzystwo ludzi tak różnych sfer, stanów i krajów. Unikając tłumu siedział na uboczu, oglądał przyrządy meteorologiczne, wieczorem długo patrzył przez lunetę, przesiadywał w bibliotece z Iwanem Frankiem, który mu pokazywał i objaśniał obrazy i książki.
Na wieść o tym, że Maksym przemówi, cały lud zaczął się cisnąć na dziedziniec. Wiele spośród osób, które miały już odjeżdżać, zatrzymały się umyślnie. Niektórzy czekali tak przy powozach obok koni. Umilkli wszyscy, kiedy gospodarz i pan Władysław wyprowadzili Maksyma z biblioteki na ganek.
Maksym mimo jesienną porę ubrany był w białą płócienną koszulę przepasaną zieloną krajką, a spadającą na szerokie białe płócienne spodnie, i w biały kożuch bez wyszywek. Był bez kapelusza. Długie, białe włosy zlewały się z białością stroju. Szedł chudy, wysoki a prosty, skupiony w sobie. W ruchu rozwiewały się białe, zbytnio szerokie rękawy koszuli.
Gospodarz domu przemówił do zebranych:
— Goście mili, łaskawi! Panowie, gazdowie, czeladzi i dzieci! Ojciec Maksym, który ojca mego i dziada pamięta, radość nam sprawi. Na moją i pana Władysława prośbę powie nam przypowieść o Rachmanach, piastunach naszego bytowania.
Usiedli wszyscy bądź to na ławach, to na fotelach wyniesionych przez domowników, inni znów w kolasach, inni wysoko na ganku, inni nieco niżej na schodach i na przymurkach wśród kwiatów. Wśród obcych gości górowała ciekawość co powie człowiek, o którym mówiono iż był na tamtym świecie, wśród domowników napięcie, wśród ogółu gazdów nabożne milczenie.
Była cisza. Z daleka równo szumiał Czeremosz. Na dachu nad gankiem gruchały gołębie, na dalszych poręczach ganku siedziały pawie. Obok dziedzica leżały dwa ogromne białe psy. Wszystko czekało.
Maksym usiadł na niskim zielonym fotelu. Uśmiechał się życzliwie lecz smętnie. Po chwili wstał. Spoglądał z góry z ganku na róże kwitnące na pobliskich grządkach, i na fioletowe powojniki pnące się wokół domu. Wzniósł oczy ku Synyciom, ku Cerkwom skalnym. Stamtąd — tak szeptano sobie — dostał się niegdyś na tamten świat.
Lice Maksyma śmiałe było, sokole. Słowa łagodne jak gruchanie gołębi. Oczy duże siwe to rozpalały się jak płomień, to łagodziły koiły, to pokorą dziecięcą otwierały się światu. To przenikliwie patrzyły, to rozszerzały się, rozszerzały się zanadto, jakby nigdzie nie patrzyły, jakby nic nie widziały z tego świata. „Dla tego jednego warto tu było na ten świat się narodzić, aby pod te oczy się dostać, pod ich światło“ — mawiał Foka Szumejowy. — Jak stary zaufany przyjaciel patrzył na cię Maksym, serdeczny, rachmanny. Znał boleść człowieczą i mękę stworzenia wszelkiego. Wzrokiem swym od razu odkrywał przypowieść tej boleści i lek w niej samej zawarty.
I oto ostatnia przypowieść Maksyma, ostatni akord godów Krzyworówni:
W imię mocy świętych niebiesnych! W imię Mikołaja świętego ratownika, piastuna dzieci i kwiatów, stróża cerkwi i domostw tam wysoko świecących!
Nie mam, nie mogę mieć takiego prawa, aby was wszystkich błogosławić. Nie widziałem jeszcze w życiu tylu ludzi wielkich, tak sławnych, z takich krajów różnych i dalekich. Na takich ludziach uczonych, na panach, na księżach znam się niewiele.
Gdy mnie góry porodziły i piersią wykarmiły, gdy nigdy poza góry nie ruszyłem się w całym moim życiu, a wasz uczony wielki świat znam troszeczkę tylko z opowieści, z obrazków, czyż mogę powiedzieć wam coś co by było uszom każdego miłe? Słowo moje pomóc może tylko tym, co mnie znają, co mi wierzą.
Tedy wam powiem nie co mówię ja, lecz co tu naokoło w świecie jest napisane. Wyraźnie dla każdego! Wszystko jedno jakiego rodu, jakiego stanu, jakiej wiary i z jakiego kraju pochodzi. Ten dzionek niebieski, te kwiaty, te owoce pisane na drzewach błyszczące, które tu nasz gazda wykochał, same nam błogosławią. I same mówią nam co dnia, co godzinę tę przypowieść zrozumiałą dla każdego: o całym rodzie ludzkim, o piastunach naszych Rachmanach.
Popatrzcie tylko, goście godni i gazdowie, na te kwiaty, te róże, te owoce. Jakie cuda zeń tworzy ten gazda nasz najpierwszy i jego ogrodnicy. Taki mizerny krzew, niepozorny ród jakiś hodują do tego, że na tych ścianach białych, jak krew kolorem kraśnym czerwonym albo niebieskim anielskim i fioletowym ornatnym jaśnieje. Nie tylko zapach od nich wieje jak w niebieskim dworcu, także karmią nas cieleśnie, utrzymują człowieka i inne stworzenia przy życiu te drzewa, te owoce, te jarzyny.
A tu potrzebna u nas w górach taka troskliwość, taka piecza jak z maluśkim dzieckiem choreńkim, takim co ciągle między życiem a śmiercią — na granicy. Gdy ustaniesz, zadrzemiesz na chwilę, matko, zamrze ci ten uśmiech, ten głos dzwonek, co mszę ci wydzwania najświętszą — zamilknie. Gdy przestaniesz choćby na krótko chodzić koło tych kwiatów, koło tych drzew, schwycą je mrozy w swoje szpony, obsiądą różne utrapienia, zwarzą je, spalą. Ej, zobaczysz zaraz, bratczyku, jak z drzew wybujają dzikie pędy, jak z róż wystrzelą głogi krzaczaste, jak zagłuszą wszystko! Zginie pożytek i krasa zginie, jak owo dziecię gaśnie.
Cóż tu powiedzieć? Jam nie bywały po weselach. Ale może nie powinienem krakać jakoś tak smutno?
Na weselach cieszą się, że ród nie zaginie, że jeszcze więcej ludzi będzie, że ludzie narodzą się nowi. A ta, tych kwiatów, tych drzew przypowieść nam powiastuje, że z rodem ludzkim jest podobnie jak z nimi.
Choćbyś tysiące lat chodził koło niego, choćbyś pielęgnował, kwiaty ludzkie hodował, świątynie, wieże budował, skarby Boże w nich gromadził! Ano! przestań choć na chwilę piastować, chuchać na to, przysłuchiwać się i sercem pieścić! Zaniechaj tej sztuki, tego mistrzostwa Bożego! A rozkrzewi ci się, rozburzani i zdziczeje ten ród. Nawet nie wiesz dokąd się to wszystko porozdziewało, rozwiało. W jakie szczeliny zaciekły pożytek i krasa — jakby sen jaki o skarbach.
Nie ma przypłodku na dobroć, na krasę. I dziedzictwa na świętość nie ma. Tak też trzeba je utrzymywać przy życiu, z takimże trudem jak owo dziecię choreńkie. A gdy zniszczenie przyjdzie i zmarnowanie, to nieraz pomyśli sobie taki biedaczyna, Boży sierota, który za węgły tego świata nie zaglądnie: po co było tyle trudu i co zostało z męki świętej?! Rozpacz go porywa, chybaby głowę o ścianę rozbić.
A przecież to niebo i ten dzionek inną przypowieść jeszcze głoszą, inną odzywają się mową.
Bez końca jest ono. Bez końca wieczność Boża. Po tylu burzach i tuczach śladu na nim nie masz. Ponad ziemią wysoko, nad innymi ziemiami przez wieki tak jaśnieje jak u nas jesienią. Nadzieję oznajmia dla każdego i dla wszystkiego ten dzionek jesionki Bożej, bratkowie! I tego nas poucza: dlaczego choć ciągle niszczeje, choć ciągle w ziemię zapada, znów jednak rodzi się ciągle dobro, wykwita krasa, świętość się rozświeca. Niespodzianie, nie wiadomo skąd, znów się zjawiają głęboko zakopane skarby.
Pośród tych ziem podsłonecznych, przez ludzkie oczy nie widzianych jedna jest daleka a bliska nam kraina: ojców Rachmanów dziedzina. Z daleka szlą oni do nas swe prądy, błogie słowa. Z daleka chronią nas, łagodzą, uczą. Co najlepsze na ziemi naszej rodzą, posyłają nam dusze.
Opowiadała mi kiedyś moja mateńka zagadkę dziecińską, którą i teraz zna każde dziecko: „Polata ptach popod Boży dach.“ Ten ptak — to dzwon. Nie masz dlań świątyni godniejszej, sklepienia lepszego niż niebo. Jest ptakiem zwiastunem, prowadzi nas do ziemi rachmańskiej.
Nie stąpiłem ja sam nogą i pewnie nikt z ludzi na ów rachmański brzeg. Oczyma tymi go nie oglądałem, tą piersią nie wetchnąłem jego powietrza. Ale nie wymysł to bajczarski ani niebylica dziadowska. To wieść prawdziwa, dobra. Niejeden z was przecie, bratkowie, ma druha najdroższego — na tym świecie lub na innym — tak daleko, że go i myślą nie waży się szukać. Latami jest tak albo i przez całe życie bez znaku widomego. A to tak daleko, że w głowie się kręci, gdy w dal spoglądasz jak w przepaść jaką. A przecież niejeden przyjaciel i piastun z daleka sercem waszym steruje jak darabą na wodach burzliwych. Ciągle zadumujecie się o nim, przebywa z wami. Tymczasem taki bliski człek zza potoku, zza płota, choćby dziesięć razy koło chaty przechodził, nic o was nie wie, wy o nim nic nie wiecie. A to serce, to dalekie, choć nie wiesz czy żyje pod tym słoneczkiem, czy może gdzieś na którymś innym świecie przebywa, zza każdego drzewa, spoza każdego węgła ku nam wygląda.
I kto wie? Może i teraz ot, spoza tej jabłonki kraśnej pisanej, ot tam spoza tego dębu dalekonośne oczy Rachmanów ku nam świecą.
Nie na jednej hrubie, nie pod jednym dachem przyjaźni dzieci rodzą się i chowają. Przelatuje światy przyjaźń święta, skrzydłem wędrownym szumi. Jak woda czarnohorska do morza spieszy rześko, choć niby to nie widziała go nigdy. Gdy więc ośmielisz się, bracie, rozmachnąć skrzydłem tym wichrowym, ku dalekiemu druhowi, to choćbyś nie wiedział, w jakim kraju, pod jakim słońcem przebywa, nad jakim morzem się przechadza, nie idziesz za marą, nie gonisz za niebylicą. Prawda cię wiedzie, miłość wielka.
Hen pod tym niebem, co zawsze czyste jak dziś tu, na górach najwyższych na ziemi ku morzu się stacza rzeka ogromna, sama jak morze. A góry te szerokie bardzo, więc rzeka wybiła w skałach tysiące jezior. Tak jeziorami w dół się rozlewa. Jak po olbrzymich schodach tak z nieba w dół spływa. A gdy lecą od nas tamtędy przez morze żurawie i gęsi dzikie znużone śmiertelnie, smucą się i skarżą — to się im nagle widok otwiera taki, jakby tysiące oczek szafirowych, tysiąc piór pawich błyszczało.
W każdym jeziorze jest góra, pagórek, połonina albo skała. Tam są osiedla i chaty Rachmanów. Tacy są oni jak nasi górscy ludzie. Ino że to czerńcy, ino że święci, świadomi, a chaty ich to monastyry. Lecz i chaty takie jak nasze, tylko że zawsze się złocą i nigdy nie czernieją. Z takiego już drzewa stawiane. Bywają tam osiedla z kilku chat złożone: jedna chata naprzeciw drugiej, jedna nad drugą w skale, a nawet jedna w drugą w dachu wbudowana. Dachy powyginane i złamane tak mądrze, że wszystko się zgadza, a chata w cerkiewkę albo w dzwonnicę urasta. Naokoło chat łąki, caryny, kwietniki takie jak tutaj, ino zawsze kwitnące, a kwiaty nigdy się nie wyradzają. A dalej drzewa różne bardzo stare, tysiącletnie. Każde drzewo ma swe imię i dzieje jego tam w monastyrze pobliskim są zapisane. I także namalowane jest na ścianie drewnianej kiedy było młode i całe jego dzieje. Rośnie i rozkwita wraz z wiedzą ojców rachmańskich.
Na każdym dachu, na każdej cerkiewce dzwonnica, a na niej dzwony i dzwonki. Każdy Rachmanin ma swój dzwon, który sam sobie wybrał, a ten dostrojony do dzwonu przyjaciela i sąsiada. Z każdego osiedla muzyka dzwonów, dzwonków i dzwoneczków o świcie już rozlega się, i leci. I rośnie na chwałę dnia i słońca, z góry na górę, z jeziora na jezioro kołysze się falą dzwonową. Gdybyś tak od strony morza słuchał wierchowiny rachmańskiej, całe organy słyszałbyś dzwonów i wielu tysięcy dzwonków śpiewanie. Chyba to wichry w muzykę ułożone, chyba to fale morskie przemienione? I gdy płynie ta toń potężna, porywa i unosi ze sobą — jak wielka rzeka gałązkę zieloną lub biały kwiatek unosi — dźwięki fłojery z jakiejś połoniny rachmańskiej. Pewnie to jakiś pastuszyna biały, który z krówkami tam gwarzył, do ucha im szeptał, z góry popatrzył na morza bezkreśne. Fłojerą rachmańską nas pozdrawia.
Kiedyś przed wiekami, gdy nas zaczęli uczyć i łagodzić Rachmani, z dzikusów na ludzi i na chrześcijan przerabiać, przynieśli nam dzwony. A może nie przynieśli, tylko duszę nam posłali taką, dziecię jakieś, które samo potem dzwony wymyślało i wypracowało.
Chaty ich pełne są obrazów, rzeźb, rzeźbionych lichtarzy ze światłem, jakiego u nas nie widać. Jakby gwiazda szafirowa czy krwista, różowa czy zielona zleciała na ziemię. W powyginany kwiatu kielich się ustroiła i tak świeciła własnym swym światłem. Skały przekute w posągi i świątynie. We wnętrzu świątyń powykuwane i malowane na ścianach obrazy z dawności rachmańskiej z wieków zamierzchłych, kiedy na ziemię tę przyszli. Świątynie oświetlone gwiezdnymi lichtarzami. Światło tych latarń przybliża i przyciąga rzeczy odległe, tajemnicze. Ukazuje obrazy z naszych krajów, a także z gwiazd niebieskich. I nie zwyczajne obrazy, lecz oku ludzkiemu ukryte.
Po czym poznać Rachmana? Niczego się nie obawia, dla siebie nie wymaga niczego, a ufa bez miary i wierzy stworzeniu innemu. Widzi w nim od razu to, co najlepsze. I przez to wydostaje skarb z duszy każdej. Najrzadszy, najcenniejszy. Wzrokiem swym duszę oświeca, tą latarnią gwiezdną czarodziejską. Dlatego też nawet zwierzęta u nich inne, bo odkrywają w nich to, o czym inne istoty nie wiedzą. I tak je hodują, piastują.
Nie mają śmierci za coś złego. Pewnie wędrując po światach już nieraz umierali. Myślą, że niejedna śmierć ich czeka. I dlaczegoś — któż z nas to może zgłębić — nieraz jeszcze umrzeć pragną. Bo to niestraszne, taka ich nauka, że ludzie giną. A w zabójstwach i wojnach to najgorsze, że ktoś na siebie bierze zabijanie, takiego trzeba żałować najwięcej, litować się nad nim.
Gdyby się udało do Rachmanów dostać ludziom złym, przewrotnym albo gdyby tam przyszli jacyś wojownicy zdobywcy — co świat przewracać chcieli i wszystko łykać, a nigdy się nie mogli nasycić — Rachmani przyjmowaliby takich gościnnie, serdecznie. Dawaliby im wszystko co by tamci chcieli, wcale nie gniewaliby się, gdyby się tamci zachowywali dziko i nieprzystojnie. Bo zaraz oczyma gwiezdnymi ujrzą, że zakryte są skarby w ich duszy grubszą warstwą. Zaraz magnesowym wzrokiem te skarby wyciągną i także ich ułagodzą, urachmannią. Tak ich urobią, tak wyrzeźbią jak te swoje posągi ze skał najtwardszych wykute.
A gdyby ich nawet chcieli pozabijać wszystkich ci napastnicy hulacy i furiaci, to będą się Rachmani litować nad nimi cicho i w milczeniu. Powiedzą sobie, że to chorzy albo że zatruci. Że ten ich szał przebije się, jak woda ze skał, jak ogień z ziemi. Tak przebić się musi, a potem się uzdrowi. Wygładzi jak woda, w pożytek zamieni jak ten olej czarny, co bucha ze skał. Gdyby gniewni byli Rachmani, gdyby dumę tylko czuli, że są mądrzejsi i lepsi, już by zamącili, już by skalali te pawie jeziorka błękitne. A ich nauka taka, że przyjaźń i miłosierdzie uzdrowią ten świat. Nie masz więc mocy przeciw nim, nie masz potęgi zła przeciw ich oczom.
Gdybyście, bracia, patrzyli przez lunetę na niebo, a ktoś by inny chciał was krzykiem przekrzyczeć, że lepiej widzi, że lepsze ma oczy. Nie moglibyście go przecież namawiać jeszcze głośniejszym krzykiem, albo chełpić się, że macie lepsze oko, tylko ot spokojnie, czemnie poprosilibyście go aby sam przez lunetę tę zaglądnął — jeśli ma oczy. I tak we wszystkim czynią Rachmani.
Każdy z nich wie, że świat Boży jest bez końca, że może być kraina jeszcze lepsza, jeszcze piękniejsza od tej ziemi. Że z ciemności tajemnych narodzą się nowe światła. Zatem nikt nie myśli wynosić się i hardzić.
Opowiadają jednak, że samo morze i ta rzeka ogromna bronią przystępu do krain rachmańskich. A z drugiej strony góry największe na ziemi zasłaniają ich i chronią. Tak to już ziemia sama dała im kolebkę dla tego niezamącenia, dała schronienie samotności.
Sami nie rozumieją dobrze co mówią ci, którzy powiadają, że Rachmanowie są ubodzy. Bogaty jest rachmański świat i bujny. Napracowali się przez lat tysiące i dziś nieustannie pracują. Poznali świat, zebrali skarby tajemne, podsłuchać umieli niejeden szept, którym do nich przemówiła ta ziemia święta. Ale tam zawsze tak było i jest, że nikt nie chce wszystkiego sam łykać, sam dławić się wszystkim jak młody wilk zagłodzony. Właśnie ci którzy najwięcej wyszukali skarbów, biedniej żyją niż u nas jaki najmita połoniński, choć cały świat ma dla nich wdzięczność. Nikt nikomu nie zazdrości, bo nikt dla siebie wszystkiego nie chwyta. Skały większe od Czarnohory przekuli na tumy, na cerkwy, organy skalne w nich pobudowali. Mosty ze szczytów na szczyty pozarzucali. A wszystkie te ich prace proste i mądre jak zabawki dziecinne albo tajemne, dziwne, przed tysiącami lat wymyślone. Bez hałasu, bez dumy, jak korzenie drzew głęboko poukrywane w ziemi, wpojone w skały, w jeziora, w wody wplecione. A przy tym wierni są starym przyjaciołom. Nie pozbyli się koni, ani krów, ani owieczek i każdy z nich ma w puszczy pobratymczy ród zwierząt, z którym żyje w przyjaźni.
Nieczęste są i godne, ale radosne świętowania rachmańskie. A im cichsze, tym piękniejsze, chociaż i takie są, wśród których śmiech młodzieży gra jak śmiejące się wody. A świętem jest każde spotkanie, każde towarzyszowanie, obcowanie. Dzwonami płynie wielka ich wspólnota, do innych wspólnot dalszych, najdalszych szlą pozdrowienia. I także nasze uszy, gdy się natężą, usłyszą coś, a zamroczone ludzkie oczy gdy się rozjaśnią, pobędą z nimi.
Ot, gdyby tak zaglądnąć z daleka na połoniny rachmańskie w czasie świętowań: jak gdyby ptactwo białe, jak gdyby rzesze łabędzi pokryły białością stoki. Przy biało-sinych ścianach lodowych, skąd wielkie źródła tryskają i dzwonią ze skał, odprawiają nabożeństwa. Bez zmęczenia jak lekkie ptaki, szczęśliwie weseli jak najlepsze dzieci. Poważni jak kapłani. Oddani jak zakonnicy, jak monachy, nawet we śnie ani na chwilę nie wyprzęgają się ze świętego dążenia. I jak pasterze, starowieku pasterze, jak tysiące lat temu, bez pośpiechu, bez terminu, bez czasu. I jeszcze do innego źródła potem wędrują, co w skałach głęboko zrodzone, a otulone szczelnie mchem. Poprzez las, poprzez morze mchów jaskiniami ciemnymi i ciasnymi komorami skalnymi naprzód schyleni, potem na kolanach docierają rzeszą świętującą do tajemnego łona. Tam rodzi się źródło.
Ale jest to kraj dla samotnych jak i nasza Wierchowina. Jeszcze inaczej a jeszcze bardziej. W samotności przygotowują się do dalszych godów. Jest tam taka wiedza o człowieku, że się poważa, że czci się jego samotność. Wiedzą oni bowiem, że w każdym może być tajemnica, że bardzo to myli, że zwodzi to całkiem, gdy się komuś wydaje, że od człowieka do człowieka mosty są murowane, że szyny i koleiny utorowane. A właśnie jest przeciwnie. Słyszałem na przykład, że w wielkich miastach, w waszym uczonym pańskim świecie są masy ludzi niezliczone. Wszystko razem się kłębi. A łatwo i prędko można dojechać z jednego końca miasta na drugi. A nawet takie przyrządy są w tych waszych miastach — tak opowiadają — że z daleka jeden może w każdej chwili dać znak i jeśli chce zaraz mówić do drugiego, choć go nie widzi, choćby go dotąd nie znał. Może to i prawda, ale cóż z tego? Czyż naprawdę zbliżają się ludzie do siebie? Już przez to samo, iż łatwo mogą być razem? A ukrytych skarbów nie widzą, ran głębokich ani zakopanych świętości nie znają. Naprawdę niełatwy jest dostęp od człowieka do człowieka. A w samotności dopiero rośnie wspólnota.
W samotności żyją latami w kraju rachmańskim ojcowie niektórzy i to najstarsi. Przygotowują się do godów dalszych. Jedni w szczelinach skał przekutych w posągi, inni jako stróżowie puszczy świętej z drzewami się przyjaźnią, drzewom się zwierzają. Słuchają jak stare drzewa im przypowieści prawią, a młode drzewka starców rachmańskich o pouczenie i o imię proszą. Zatem wnuki i prawnuki rachmańskie, białe chłopięta przynoszą im pożywienie. Stawiają cichutko na brzegu puszczy, na skraju skał, aby nie mącić rozmowy, nauki, spowiedzi i modlitwy.
Taka właśnie jest opowieść drzew z dawna przekazana. Była w rachmańskiej ziemi wielka stara kiedra — „Imię jej tajemne“. Imię to po drzewnej pramatce miała przekazane. Jeszcze w młodości swego wieku prosiła ojców rachmańskich, aby to imię jej nadali. Aby w monastyrach i na skałach zapisali je na pamięć.
Tak opowiadała starcom rachmańskim raz w Wielką Noc. Tak szeptała wnikając w ich myśli:

Wlały mi soki ojce moje i ta ziemia rachmańska — soki zbawienia. Soki te dają mi wiedzę o tym, co ojce drzewne wiedziały. A także co przekazane miały od rachmańskich ojców pustelniczych, czym się dusze drzewne i rachmańskie przeszumiały wzajem.
Ta wieść powierzona była tylko drzewu jednemu, przez istotę wzniosłą, przez pustelnika młodziutkiego, który z tym drzewem wiecznym ślubem się związał. Dlatego nie mogą jeszcze tej wieści drzewa szumieć razem, chórami jej nie głoszą. Tylko ja jedna chowam w krwi żywicznej, przez wieki ojcom pustelnikom ją powierzam. Coraz pełniej wrasta i gra we mnie, w mych słojach, w mym rdzeniu, rozszerza się, krzepnie, a przeze mnie w duszach Rachmanów.
Młodości Bożej dzieckiem był pustelnik. Z rodu gwiazd świetlic niebieskich. Schodami ze światów gwiezdnych zstąpił. Jak źródło szczytowe świat odmładzał. Jednał się ze światem, wtapiał się w soki drzewa, gałązkami tysiące ramion ku światu wychylał, wzrok swój posyłał przez igliwie i listowie drzew. Tysiącami oczu zielonych ku światu spoglądał. Gdzie były źródła młodości ukryte. Wzrokiem je otwierał, skinieniem je skupiał, wodospad młodości przez światy wszystkie przelewał. Witały go gwiazdy, witały jak swego. Chóry niebieskie z tumów i ołtarzy gwiezdnych mu się radowały.
Tak do największego szczęścia doszedł. I wtedy dopłynęły do oczu jego, do listków zielonych obrazy smutne. Ze światów najoddaleńszych, gdzie szkodzą sobie i rozpaczają, gdzie męczą się i błądzą w ciemnościach. Zadzwoniły mu jękami chóry płaczące.
Znów duchem z drzewa wypłynął wieszcz, kupił się w sobie i pomyślał:
Niezupełna ta świętość, niepodobna gwiazdom, jak długo w tak wielkich ciemnościach, w odmętach jęków, pogrążone pokrewne nam istoty.
Nie ma większego ziszczenia, szczęścia większego nie ma, niż płonąć i świecić w ciemnościach.
Ze wszystkich podrużonych i zbratanych ze mną drzew, drzew tajemnicy, drzew mądrości, drzew umiłowania, jednym się będę sławił najbardziej: drzewem krzyża mojego.
I zaszumiała mu koroną kędziorną, wyniosłą jak czoło Boże, pramatka kiedra — „Imię jej tajemne“:
Zgaduję twe pragnienie. Popłynę z tobą przez morze, nauczycielu. Za maszt korabiu weź mnie. Usynów mnie twoim drzewem żywota, drzewem umierania. Te same żelaza przebiją moje i twoje ciało. Krew twa z moją się zmiesza żywicą.
Prosiła tedy kiedra ojców rachmańskich najstarszych aby ją ścięto, aby rzeką wielką, jeziorami ku morzu spuszczono. Popłynął z nią młody pustelnik. Żegnały się z nim połoniny, z każdego jeziora dzwony im grały i dzwonki rachmańskie. Cudowały się błogosławiąc, otulały muzyką. Na brzegu morza stanął okręt, na nim maszt wyniosły. Jako maszt krzyżowy na falach stanęła kiedra jak niegdyś na stoku połoniny. Słuchała pożegnania dzwonów, spoglądała ku falom. I popłynęli szlakiem słońca za morza wielkie, ku Jeruzalem ku górze Syjońskiej. A gdy płynęli rzekł do niej mistrz te słowa:

Siostro Tajemne Imię! Szum chorały,
O czym te morza za mną przeszumiały,
I czym przede mną grając morza grożą
I o tym, święta! co my darzym morzu.
Wiedz, cicha w wichrach, a w ciszach wichrowa:
Nic się w tym kręgu przed tobą nie schowa. —

Tyle mówi się w tym kraju o pustelniku młodziutkim, o wieszczu jedynym.
Taka jest opowieść drzewa, które otrzymało nazwę tajemniczą. Na cześć serca gwiaździstego! Na chwałę boleści tajemnej, radosnej!

Tak to słuchają opowieści drzew pustelnicy rachmańscy. I oni słyszą jęki z przepaści dalekiej. Czekają na dusze cierpiące, zapraszają je na gody swoje, gody ofiarne. Czasem nalecą na nich te jęki, jak wichury na drzewa. Gdy tak w konarach zagnieździ się wichr, gną się i chylą ku ziemi. I wstają znów. Ale gdyby w rdzeń drzewa się wdarł, świdrował i w sercu drzewa jęczał? Od wewnątrz pękłoby drzewo. Rachmańskie serce wytrwa. A gdy już wszystko od korzeni do najwyżej w słońcu szepocących się listków poznają, gdy dawność sprzed wieków usłyszą, co idzie przez pokolenia drzew, znikają ci starcy, odchodzą. Nikt nie wie dokąd. Nikt śladu ich nie znalazł. A czy go kto szukał? Może wiedzą coś, tylko nie mówią o tym: że wysłuchawszy szumu świętej kiedry — imię jej tajemne — idą jej śladem. Że sami płyną do innych ziem, by zrzec się szczęścia, zdobyć nowe szczęście-brzemię, nie lekkie, narodzić się na nowo, spokrewnić się z wieloma rodami. Dolać do ich krwi wina rachmańskiego, zaszczepić szczepy szlachetne.
Aż drzewo wielkie obfite gwiazdy zarodzi, nad całym światem się rozszumi. Śpiewać będzie i szeptać i miłośnie się przyglądać światu na wielkich niebiosach.

Ot tak to bratkowie przekazała dawność nasza.
Tak pokaże przyszłość.
Takie to gody światowe —
takie i nasze, dzisiejsze.

Na tym koniec opowieści Maksyma, prawdzie starowieku podzwonne.

Wielkie czerwone słońce zachodziło za Tarnoczką, jaskrawiąc tęczowe połacie lasów bukowych i brzozowych i jeszcze bogatsze barwy wszystkich postaci ludzkich, co snuły się po ogrodach, podwórzach i łąkach. W skupieniu, bez hałasu, sennie i jakby niechętnie rozjeżdżali się i rozchodzili się wszyscy zebrani. Na drogach dalekich słychać było długo jeszcze turkot wozów, tętent koni, odgłosy rozmów.
Zaraz po zachodzie słońca wieczorny chłód jesienny wtargnął falą. Uderzały powiewy wiatru. Szum lasów szedł od zachodu, rósł i tętnił coraz donośniej. Porwał ze sobą wszystkie odgłosy tej ziemi, oparł się w głuchym echu wysoko o Synycie.

Zaszumiały jasne buki w Synyciach daleko
I tam się już zakończyła duma starowieku.
✽   ✽   ✽   ✽   ✽


EPILOG
KRONIKI STANNICY GÓRSKIEJ


CZĘŚĆ PIERWSZA

W dole, poniżej lasów rosnących na stokach, w kotlinie szerokiej, wyżłobionej i wybrzuszonej w ciągu wieków przez Czeremosz, na podobieństwo alpejskich dolin, stanowiącej mimo swą przestrzenność ciągle jeszcze, jak wykazują największe powodzie, zapasowe łożysko Czeremoszu, rozciągają się, szczególnie na lewym brzegu rzeki i drogi, szerokie, równe i przestronne łąki. Tam była osada dworska w Krzyworówni, stary dwór w głębi Huculszczyzny, jedyny w swoim rodzaju zbudowany na nowo z początkiem dziewiętnastego stulecia według wzorów dawnych dworków polskich.
Od tego czasu utrzymywano tam stałe gospodarstwo, jednakże wśród ciągłego pogotowia wojennego. Rodzina rzekomo pochodziła z gór, a nawet może ze szlachty czerwonoruskiej. Od dłuższego czasu żaden z właścicieli nie mieszkał tam nigdy na stałe. Tylko tu i ówdzie na czas pewien przyjeżdżali w licznym otoczeniu uzbrojonych konnych hajduków. Ci, przemykając się ze strzelbą gotową do strzału, przykrymi a czasem niebezpiecznymi stromiznami przez przełęcz Bukowca, rozglądali się ostrożnie, a może i z trwogą po górach, badając czy dymy, wydobywające się z tej lub owej szczeliny, połoniny czy przełęczy nie pochodzą przypadkiem od jakiejś watry rozłożonej przez opryszków, których czaty niewidzialne, może gdzieś w pobliżu ukryte, mogły, furkotaniem sowy lub piskiem jastrzębia, dać znak i wiadomość watasze zbójeckiej o składzie i uzbrojeniu karawany.
Karawanami tylko można było w owe czasy dostać się tutaj i tylko podróżując karawanami dobrze zaopatrzonymi dalej w góry się posuwać i utrzymać. Pojedynczy wędrowiec był niechybnie zgubiony.
Przy końcu XVIII i na początku XIX wieku już zaraz za Kosowem, powiatowym miasteczkiem górskim, ścieżka cłowa, zdążająca ku Czeremoszowi wchodziła w puszczę. A kiedyś, dążąc w górę, brzegiem bujnej rzeczki Rybnicy, przebył przełęcz Bukowca i karkołomnym spadem wjechał w dolinę Czarnego Czeremoszu, wszędy naokoło, w którą stronę byś poszedł — były lasy i puszcze niezmierzone. Najwięcej ścieżek było jeszcze na południu w obszarze osiedli nad Białym Czeremoszem. Była też dróżka, przedzierająca się przez skałę sokolską nad Czeremoszem od Kut w góry. Lecz na zachodzie, szczególnie tuż za Tarnoczką, górą — na której stokach mieści się całe osiedle huculskie w Krzyworówni — zaczynała się puszcza, bez mała sięgająca aż po pasmo czarnohorskie. Tylko czuby połonin wysokich, jak Biła Kobyła, Kostrycz i inne wyłaniały się jak wyspy z morza czarnych lasów. Ale nie tylko w stronę Czarnohory sięgały puszcze górskie. Zarówno na północ ku Kosmaczowi, jednemu z większych osiedli, jako też w kierunku północno-zachodnim, ku dolinie Prutu rozciągały się bezkreśne bory masztowe, jakich resztki można teraz oglądać w „rezerwacie“ pod Czarnohorą.
Rozmiar i nieprzystępność puszcz w tych stronach w nieco późniejszych nawet czasach i ich niedosięgłość dla reszty świata, maluje w tym wypadku od strony humorystycznej — pewien urzędowy i w intencjach poważny, tym niemniej zabawny dokument z początku XIX w. Austriaccy okupanci starali się wszystkimi sposobami o wcielenie kraju do monarchii. Szafowali także rozporządzeniami, karami i groźbami. W dokumencie, który mam przed sobą, właściciele majątku leśnego Krzyworównia wielce zakłopotani, usprawiedliwiają się przed austriackim przynależnym kreisamtem, rezydującym w Kołomyi (miasteczku odległym o osiemdziesiąt kilometrów od Krzyworówni), że nie mogli dotąd spełnić surowego nakazu biurokratycznego i przedłożyć w oznaczonym terminie pomiary „der Krijworównerwaldungen“, gdyż jak głosi i usprawiedliwia pismo: „Każde fachowe indywiduum, które dotąd się zgłaszało, dostawszy się z trudem do tych lasów, po odmierzeniu może setki morgów, wycofywało się z tej pracy lub wprost uciekało, z powodu niedostępnego i niemożliwego do przejścia przepaścistego terenu górskiego, jako też z powodu rozległości lasów, rozciągających się na wiele tysięcy morgów“.
Austriacka władza wydawała dalsze ostre zarządzenia, przedłużając termin ciągle jeszcze o rok, grożąc, że w przeciwnym razie zrobi pomiary z urzędu na koszt właściciela. Właściciele usprawiedliwiają się w dalszym ciągu. W końcu jakoś energiczny kreisamt z przyczyn w dokumentach nie ujawnionych dał za wygraną. Nie wykonał swych pogróżek. Można przypuszczać, że jeden zjazd z Karabki w Jaworowie czy może z Bukowca, ślady niedźwiedzi, całe gościńce leśne udeptane przez wilki, watry, dymiące po szczytach, a nade wszystko sam widok z Bukowca na bezkreśnie sfalowane morze wielkodrzewnej puszczy odstraszyły czy wyleczyły kreiskomisarów, gdyż dokumenty milczą o dalszych zarządzeniach.
Toteż w tych lasach, jak w fortecach niezdobytych, jeszcze i wtedy watahy opryszków słusznie mogły kpić z pogoni, chyba że same wpadały w ręce swych prześladowców, skutkiem lekkomyślnego zuchwalstwa albo też, że w późniejszych czasach terrorem zmuszały urzędy całe wsie do organizowania nagonek.
Wspomniana ścieżka, a później droga cłowa, wiodąca z Kosowa ku górom i ku granicy węgierskiej, w czasach przybycia naszego dziada i jeszcze długo później była istotnie niebezpieczna z powodu stromizn, osypisk, złych mostów i częstych ulew, nawałnic górskich, które powodując usuwanie się ziemi, zawalając drogę ogromnymi „zasowami“ i pniami, żłobiąc prawdziwe jary środkiem drogi, zmieniały ją nie do poznania i przerywały komunikację na całe tygodnie. Myślą przewodnią dawnej komunikacji huculskiej było, że człowiek rozszerzał i łączył te wyrwy i luki w puszczy, które zrobiła sama przyroda, a głównie woda. A zatem, idąc brzegiem strumienia czy rzeki, chciał wyrwać się co prędzej z ciemni leśnej ponad górną granicę lasów na grań, na połoninę. Stąd niewiarygodne prawie stromizny, stąd niezrozumiałe dzisiaj po wytrzebieniu puszcz, dlaczego i po co drogi pięły się na takie wysokości. Ale w owych czasach uciekano od puszczy, jak tylko było można. Wobec tego stanu dróg nikt nie zapuszczał się w góry bez dobrych, doświadczonych koni huculskich, znających drogi i nie potrzebujących kierownictwa, a tam gdzie były drogi, niby to wozowe, bez wozów podkutych na urząd, bez pochodni, bez zapasów żywności i przede wszystkim bez broni. A mimo to trzeba było znać na pamięć każdy wybój, każdą stromiznę, każdy skręt i most „paskudny“. Wypadki kalectwa i śmierci koni i ludzi nie były rzadkie. Huculi i wędrowne, kupieckie, ormiańskie, cygańskie lub wycieczkowe karawany jeździły przeważnie konno. Natomiast dla ziemianina polskiego, według prastarej „zasady“, rzeczą ambicji było jechać wszędzie bryczką lub powozem, dziarską czwórką koni, z całym orszakiem konnych i pieszych, z pochodniami i czekanami, choćby się łamały osie i pękały resory, choćby musiano przyprzęgać luzaki i przenosić powóz na rękach. Nawet poważny i niezależny człowiek, jak nasz dziad, nie odstąpił od tego zwyczaju. Przeciwnie, w ciągu lat nagiął komunikację do pojazdów i jako marszałek powiatu przeprowadził budowę pięknie pomyślanej drogi.
W ówczesnych warunkach podróżowania samotny dwór był dla ludzi z zewnątrz Huculszczyzny, dla wędrowców zaniesionych tu losem z obszarów bliższych cywilizacji, jedyną przystanią i schroniskiem. Stąd później liczne serdeczne znajomości i przyjaźnie, stąd miłe wspomnienia o gościnności. Była to bowiem gościnność ludzi osamotnionych. Długotrwała samotność i głód wrażeń sprawiały, że przyjazd gości był dla domu zdarzeniem. Gdy pod wieczór zjeżdżało się w głąb kotliny kamienistym stromym jarem Waratynu, obrosłym wiekowymi smerekami, szum Czeremoszu, szeroko rozlane wody i z góry widziane topiele mgieł dawały czasem złudzenie, iż wjeżdża się w jezioro. Chat huculskich które przeważnie w owe czasy wysoko ukryte były po stokach i wyżynach, nie było widać. Siwe mgły, wstające z Czeremoszu, rozsnuwały się, zlewały i stapiały z wodą.
Z tych mgieł, z szumu Czeremoszu — jakby na dnie jeziora ukryte dworzyszcze wodnic — wyłaniał się dwór, odsłaniał się oczom zdumionego przybysza. Toteż gość, który szczęśliwie uniknął połamania kości, i wyjeżdżając z puszczy i wertepów górskich zobaczył to dziwo, jakby na dnie jeziora puszczowego, a potem znalazł się w ciepłym i jasnym domu, jakby wyczarowanym tutaj korabiu, nie zapominał tego przeżycia.
Ale stan dróg i odległość od świata widocznie i przodków naszych powstrzymały od stałego przebywania tutaj. Ojciec naszego dziada urodził się wprawdzie w górach, lecz przebywał stale w Stanisławowie. Zauważmy, że jazda do Stanisławowa trwała co najmniej trzy dni. Dopiero pierwszy z rodziny nasz dziad, po nieudałym powstaniu, kiedy tak prozaicznie i nudno zrobiło się na świecie (lub przynajmniej w cesarskiej prowincji Galicji), przeniósł się na stałe do starego dworu. Rozległy i nieco ponury dom, mieszczący obecnie biskupstwo w Stanisławowie, wydał mu się więzieniem. Z dzieciństwa zaś pamiętał wędrówki i wycieczki z ojcem swym w góry, ową swobodę wierchowińską, upajające powietrze połonin, szeroki rozmach krajobrazu i pełne czaru, w oczach dziecka, życie wolnych, pięknych i gościnnych Hucułów. Nie bardzo zaś sobie uświadamiał niebezpieczeństwa i ciemne strony, gdyż inaczej może nie byłby sprowadził w to pustkowie wkrótce po ślubie młodziutkiej żony. Ten zaś ożenek z miłości z ziemianką bukowińską, przy biernej postawie rodziny, nie tylko go nie powstrzymał od osiedlenia się w górach, lecz przyspieszył i umocnił to postanowienie. Jako niedawny ochotnik powstania lekceważył niebezpieczeństwo stałego zamieszkania w górach. Może były one w oczach jego błahe w porównaniu z niebezpieczeństwami bezdomnej i straceńczej walki partyzanckiej, jaką dopiero co stoczyli on i jego towarzysze.
Miastem urodzenia dziadka był Stanisławów, wybudowany w drugiej połowie XVII wieku między dwiema Bystrzycami, na miejscu dawnej wioski Zabłocie. Ulrych Verdum w swym dzienniku podróży po Polsce w latach 1670—1672 powiada: „Miasto to dopiero przed dziesięciu laty z gruntu na nowo zbudował wojewoda kijowski Andrzej Potocki i nazwał je podług jedynego syna swego, teraz dwunastoletniego panicza, któremu na imię Stanisław“. Młody Potocki później poległ w czasie odsieczy wiedeńskiej. Stanisławów zaś stał się twierdzą przeciw napadom tatarskim i tureckim i zarazem głównym ośrodkiem walki z rozbójnictwem i opryszkami huculskimi którzy już od XVII wieku tworzyli nieraz wielkie watahy i bądź to byli używani przez szlachtę, kłócącą się między sobą, jako najemne hufce do zajazdów, bądź też stosownie do wzmożenia się ducha wojennego wśród nich samych, na własną rękę napadali na dwory i miasteczka.
Są zachowane „Xięgi Czarne“, liczne akta Sekwestru tj. karnego sądu mieszczańskiego w Stanisławowie, który urzędował na Ratuszu, z polecenia komisarza dóbr pokuckich, pod patronatem zamku, a pod przewodnictwem wójtów i rajców nacji „polsko-ruskiej i nacji ormiańskiej“. Akty, rejestrujące groźne rozprawy przeciw opryszkom, zaczynają się słowami: „Działo się na ratuszu stanisławowskim, praesentibus zacnie sławetnych wójtów i rayców“ — po czym stawieni świadkowie „in officio nostro corporalnym sposobem każde z osobna juramentum suum twierdzili“. Oczywiście tym bardziej inkarceraci, towarzysze i świadkowie czynów „zmarłego niegodziwej pamięci co do uczynków Dobosza“, obwinieni o wszystkie zbrodnie i zdrożne czyny, między innymi i o to, jak pełen oburzenia akt twierdzi, że „odwodzili ludzi od posłuszeństwa“, przesłuchiwani byli nie tylko, jak widać z aktów, sposobem dobrowolnym, ale także korporalnym, tj. naciąganiem kości i przypiekaniem kilkakrotnym świecami i żelaznymi sztabami. Tam też jest w tych aktach uwieczniona twardość górskich rozbójników. Wasyl Bajorak, członek „band opryszków, grasujących z Doboszem“, dobrowolnie zapytywany, opowiada otwarcie swoje własne dzieje, zaś korporalnie indagowany tj. ciągniony primo, secundo i tertio tractu, przypiekany trzykrotnie, pytany jeszcze dodatkowo o spólników, którzy gdzieś w górach przebywali na wolności, jak powiadają akta: „Negavit“ albo: „Na różne pytania nic nie przyznał“. Osobna milicja przeciw rozbójnikom stworzona, tzw. „smolaki“, pod dowództwem oficera twierdzy pozostający, wyruszali stąd w góry dla poskramiania i wyłapywania opryszków, jak o tym głoszą akta i niezliczone stare powieści huculskie. Dotąd w dawnych wałach miejskich Stanisławowa zachowały się długie piwnice, zimne i niesamowite lochy więzienne, w których prawdopodobnie trzymano schwytanych opryszków.
Stanisławów był także jedynym ogniskiem oświaty na Pokuciu i jedynym na wschodzie miastem, które od roku 1669 miało tak zwaną kolonię akademicką, czyli ekspozyturę Akademii Jagiellońskiej. Była to najdalsza na południowym wschodzie stannica europejskiej nauki i oświaty wśród puszcz i moczarów położona. Kolonia akademicka przekształciła się z biegiem czasu w kolegium jezuickie, które potem zniżyło się do poziomu średniej szkoły austriackiej z językiem wykładowym niemieckim.
Przed stu laty Wójcicki w opisie „Nadprucia“ żali się jednak na złą i niesłuszną opinię, wypowiadaną o Pokuciu jako o kraju barbarzyńskim. Powiada Wójcicki: „Jeden z pisarzy naszych znakomitszych wyraził się między niepodobieństwami na świecie, że wpierw słońce zgaśnie, księżyc spadnie, pierwej gwiazdy za świece na stołach zajaśnieją — niż oświata na Pokuciu błyśnie“. Pokucianie powinni się cieszyć, gdyż Wójcicki bierze ich w obronę. Powiada: „Sądząc po pozostałych żyjących pomnikach, przyznać musimy, że kłamstwo takie niegodne pióra szlachetnego autora! Pokucie to raj polskiej ziemi!“
Niesprawiedliwe osądy trzymają się jednak bardzo uparcie. Los ten spotkał szczególnie Kołomyję, jedną z najstarszych mieścin na Pokuciu. Nawet nazwę jej spospolitowano. Kołomyjanie głosili, że Kołomyja to „Kolomania“, gród założony przed wiekami przez króla węgierskiego Kolomana, a nieubłagani złośliwcy-etymologowie mówią, że to po prostu „koło — myja“, bo gdy wyjechało się z błot — Zabłotowa — myło się koła w Prucie. Jeszcze dotąd uchodzi Kołomyja w oczach obcych nieżyczliwców za centrum i twierdzę zawziętej i wprost niepokonanej głupoty. A Peczeniżyn, osiedle resztek wojowniczych i rosłych Peczenihów, za uosobienie parafialności.
Peczeniżyn nieśmiało tej opinii przeciwstawia i wędrówki Peczenihów i dawne wieści, że na Wakulcu istniał zamek, a na Monastyrzu bardzo stary klasztor, zniszczony później przez Tatarów. A już z dumą wywodzą peczeniżanie, że najsłynniejszy bohater — watażko Wierchowiny — syn biedaków Dobosz młodziutki stąd pochodził. Nie brak też i takich głosów, że tu przecież pracując i siedząc pan Stanisław Szczepanowski wybił dla całego kraju okno na świat. — Cóż z tego, że wybił okno, kiedy je zamurowano gruntownie? — Nie! — odpowiadają wierni, starzy peczeniżanie i słobodzianie. — Inni zapomnieli, ale my nie! — Istotnie dla starych ludzi, i dla polskich mieszczan-rzemieślników i dla gazdy, starego radykała ukraińskiego, dla zbiedniałych Żydów-przewoźników dotąd święte to imię.
Kołomyja choć nie dba o tak romantyczne tytuły do sławy, śmiało uważa się nadal, na przekór wszystkim, za miasto nie tylko sławne, ale pełne kultury i mądrości. Już dawno musieli być jacyś niedowiarki, co wątpili o Kołomyi, bo stara pieśń hardo powiada: „Kołomyja nie pomyja, Kołomyja misto“. Przecież już po wojnach napoleońskich, gdy pułki pokuckie zajęły Paryż, cała Kołomyja mówiła po francusku — po prostu na codzień. Ale — broń Boże — żaden żołnierz kołomyjski, opuszczając Paryż, nie dał sobie zaimponować. Każdy szczery kołomyjanin twierdził: „Wse krasnisza Kołomyja!“
Wójcicki, chwaląc Pokucie, zaświadcza wprawdzie o tej powszechności popędu do używania francuszczyzny przez Kołomyjan — ale bynajmniej nie upiera się, by mówili po parysku — owszem — po kołomyjsku. W nowszych już czasach, gdy Anglicy i Kanadyjczycy wraz z Stanisławem Szczepanowskim i Feliksem Vincenzem odkryli bogate źródła naftowe w Słobodzie Rungurskiej, ze Słobody przyjeżdżali coraz częściej do Kołomyi, uwijali się po Kołomyi, prawdziwi Anglicy w cylindrach. Kołomyja zawsze idzie za postępem. W krótkim czasie zrobiła się całkiem angielska. Anglik z Kołomyi jest po dziś dzień powszechnym w Polsce zjawiskiem, a Kołomyja niemało dumna z tego. Hołdując tak wyższej kulturze, choćby z Wiednia, choćby z Warszawy, Kołomyja naraża się jeszcze na zarzut, że jest tępa na urok własnego regionu, że nie jest dość wdzięczna wobec własnych proroków. Dlatego może wielki poeta, dziecko ziemi kołomyjskiej, i tu niedostatecznie ceniony, Franciszek Karpiński ma pomnik w miejscu, które nieżyczliwi krytycy Kołomyi uważają za niestosowne. Stoi wytrwale przy miejskim przystanku samowarowej kolejki, cierpliwie czeka na nowiny ze Słobody Rungurskiej. —
Kuty nad Czeremoszem słyną z Ormian i safianu, który Ormianie na koniach przewozili przez Czarnohorę na wielkie jarmarki do Debreczyna. Słyną i dziś z handlu skórami i z wyrobów garncarskich. Niestety także z „łupiskór i hyclów kuckich“. Kosów zaś oprócz tego, że był słynną na cały świat stolicą uzdrawiaczy i mistyków żydowskich — zwanych chassidim, a w nowszych czasach chlubił się dzielnym i śmiałym lekarzem-Polakiem, co natchnął kraj cały pokrewną chasydzkiej wiarą w uzdrowienie ciała przez ducha i wolę, Kosów, co zasłynął tylu pięknymi wyrobami i sztukami, w górach ma sławę głównie, niestety i z tej sztuki, jaką przejawiali zawodowi fałszywi świadkowie, którzy codziennie czekali przed sądem na klientów i na zamówienia.
Dziwna rzecz, te różnorodne i obfite centra kultury zupełnie nie imponowały butnym Hucułom, zarozumiałym górskim ludziom. Owszem, podziwiali barwne targi kołomyjskie, a także, oszałamiający ludzi puszczowych, bujny ruch tych miast, ale o samych mieszkańcach miast i o ich obyczajach mówili z pogardą. Słyszałem nawet zdumiewające w swej huculskiej zuchwałości pogardliwe zdanie: ot, mądrość kołomyjska! Huculi nie tylko nie dawali się oświecać, owszem zamiast tego sami napadali i rabowali miasta, czasem z zemsty podpalali. Miejscy hajduki i posiepaki, czy to łupiskóry kuckie, czy siańki kołomyjskie, jako hajduki najemne, czy żołnierze, w czasach różnych pacyfikacji, oświecali góry po swojemu, palili chaty i łupili ludzi górskich. —
Z zachowanych z pierwszej połowy XIX wieku świadectw dziada, pochodzących z wymienionej szkoły austriackiej, powstałej z dawnego kolegium jezuickiego, z długich, rozwlekłych ocen i wywodów pedagogów, wyłania się od razu jego charakterystyka: silne dążenie do kształcenia się, dodatni wpływ na innych w tym kierunku, sumienność, obowiązkowość, zmysł sprawiedliwości, a przy tym pewna hardość, niezależność. Gdy wertuję te stare pożółkłe papiery, dziwnie jakoś w chłopięciu odsłania mi się ta sama osoba, którą znałem sześćdziesiąt lat później. Podobnie w pierwszych fotografiach z młodości bądź w kurtce powstańczej, bądź później nieco w kontuszu, a także na obrazach malowanych przez Jaroszyńskiego, przedstawiających go konno albo na bryczce, zaprzężonej w jedną z ulubionych czwórek, widzę postać wprawdzie młodą i wyprostowaną, ale z cechami znanymi mi później. Widzę powagę, niezależność, nawet dumę, równocześnie skojarzoną z nią skromność. Tym większą radością napełnia mnie ta pewność, że nie łudziłem się później.
Dom był drewniany, lecz w owe czasy i jeszcze długo potem obronny. Zastawy i rogatki na mostach, wysokie palisady ze strzelnicami i budynki gospodarcze, powstawiane w te palisady podobnie jak w grażdach huculskich, z tą tylko różnicą, że stały w dużej odległości od domu mieszkalnego, zagradzały napastnikom dostęp do dworu. Nocą zaś stróże uzbrojeni na strażnicach koło domu i koło piwnic pilnowali i dawali sobie sygnały. Bowiem góry i lasy ukrywały wciąż jeszcze nie tylko zawodowych, ale i przygodnych opryszków, czasem przestępców, zbiegów z dalekich stron, a nieraz całe ich watahy, samorzutnie i niespodzianie utworzone. Lada zaniedbanie i nieostrożność w stróżowaniu mogły ich zwabić i wywołać jeśli nie napad, to przynajmniej kradzież na większą skalę. Zresztą i później zdarzały się zuchwałe napady w biały dzień. Do późnych, naszych już czasów zachował się pod przestronnym wysokim gankiem zabytek, areszt, w ogrodzie zaś do dziś dnia widnieją ruiny „furdygi“ — lochu pańszczyźnianego, przeznaczonego także dla opryszków i schwytanych napastników, zamienionego z czasem w piwnicę.
Dom był zwrócony frontem ku południowi w stronę rzeki i pasma górskiego Synyci i miał z przodu otwarty podmurowany ganek, biegnący wzdłuż całego frontu. W podmurowaniu były drzwi do piwnic suterennych, sklepionych do wysokości pół piętra. Wysoko nad tym sklepieniem znajdowały się mieszkalne pokoje. Na ganek wchodziło się z dziedzińca dość stromymi schodami. Idąc od bramy wjazdowej i chcąc stanąć przed gankiem, trzeba było obejść lub objechać wielki gazon z bzem. Od wschodniej strony przybudowana była duża weranda, podmurowana i oszklona. Tam nieraz w porze letniej jadano wieczerzę, a potem częstokroć do późna w nocy rodzina lub goście przesiadywali wśród długich gawęd. Stare jabłonie ocieniały ją. Z niedalekiego arsenału konfiturowego, co był także podręcznym składem korzeni i tortów, dolatywały różne delikatne zapachy. Cała książka niniejsza pochodzi w dużej mierze z tej zacisznej i ciepłej, wonnej werandy pełnej kanapek, ławeczek, stolików i kątów dogodnych dla gawędzenia i słuchania gawęd. Z werandy tej biegła ku tyłowi domu galeria kryta, bardzo szeroka, prowadząca aż do przestronnego budynku kuchennego, wznoszącego się nieco wyżej niż dom mieszkalny. Ganek kuchenny połączony był z galerią schodkami. Dzieci wszystkich pokoleń, które wychowało to stare gniazdo, albo które przebywały tam czasowo, miały bardzo szczęśliwe, rozkoszne wspomnienia o tej galerii. W największy deszcz bowiem i niepogodę można było po niej uganiać, harcować i bawić się do syta. Było się jak na dworze, a równocześnie pod dachem. Przy tym, o ile się obiegło galerię, wpadło przez werandę i pokoje na ganek frontowy, miało się przed oczyma piękne, a ciągle inne widoki górskie.
O jakie tysiąc kroków ku południowi, niewidoczny z domu z powodu wielkiej ilości drzew owocowych, zasłaniających bliższy widok — rozlewa się szeroko Czeremosz, całą dolinę szumem wypełniając. Bliżej tuż za sadem w dole płynęła młynówka. Wokół jak pomniki, filary, dachy i kaplice tej górskiej przestrzennej świątyni, ciągną się pasma i wierchy, każdy inny, każdy jakby z myślą jakąś wyrzeźbiony i wbudowany do tej świątyni, każdy wyśpiewany w pieśni i legendą i opowieścią opromieniony.
Także wiele starych drzew-pomników rosło w pobliżu domu lub dalej wśród ogrodów i sadów. Sady i ogrody rozciągały się kilometrami, wchodziły w las, przenikały się z lasem, a nieraz daleko od domu można było napotkać grupkę drzew parkowych, rosnących malowniczo. Najpiękniejsze były ogromne wiekowe, sadzone przez pradziadów, modrzewie, otoczone ławeczkami. Zwłaszcza jeden modrzew, blisko dworu, pod którym siadywał pradziad, a później dziad, był jakby dalszym ciągiem domu mieszkalnego, jakby salą lub kaplicą, a równocześnie żywą istotą, czcigodną i przyjazną. Oprócz ławeczek i stolika były tam nieco dalej trawniki bardzo miękkie, wysoko ponad deptak wzniesione. Dla dzieci były to jakby wygodne pluszowe kanapki. Gdy senior rodziny siedział przy stoliku, dziatwa towarzyszyła mu siedząc na tych trawnikach. Na wiosnę pierwsze zieleniły się modrzewie. Zieleń ich leciutka, jasna, puchowa. Wyglądały jak duchy wiosenne, jak strojne młodziutkie dzieweczki z pokolenia olbrzymów. Ten zaś wielki modrzew pradziadowy, gdy się nań patrzyło z dołu, był to jakby jakiś świat i labirynt zieleni, pełen dziwnych form, a także pełen szeptów i przeczuć. Pod tym też modrzewiem odbywały się — dawnymi laty — w pogodne dnie sejmowania i sądy według prawa starowieku.
Dziś, gdy wszystko umarło i znikło, ten modrzew tylko jest jedyną żyjącą istotą, która pozostała na miejscu starej osady.
Dwór od dawna był ośrodkiem cywilizacyjnym na całą okolicę. Wiele o tem opowiadali starzy ludzie. Dawniej jeszcze stąd nauczono się używać białej mąki pszenicznej, pewnych sposobów tkania płótna, ulepszeń w wyrobie koców, a także niektórych sposobów leczenia. Nasiona i gatunki różnych jarzyn, szczepy drzew owocowych, krzewy ogrodowe, jak agrest i porzeczki, później rozpowszechnione, stąd wzięły swój początek. Z małej szkółki drzewnej, na zakręcie Czeremoszu, powyżej drewnianej kapliczki, rozpowszechniano po górach modrzewie, które i dzisiaj nawet w Czarnohorze można spotkać. Sąsiad Foka był nieocenionym rozpowszechnicielem wszystkiego, co mu się wydawało dobre i pożyteczne. Tak jak ze starych twierdz, wałów i fortyfikacji powstają parki i skwery, tak tutaj w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku najciekawsza może zachodziła przemiana. Dwór nie miał już ani właściwej władzy, ani żadnej egzekutywy, a nieszkodliwy, raczej dekoracyjny autorytet, który mu pozostał, opromieniony zelżeniem stosunków społecznych i dobrą wolą nowych, młodych gospodarzy, nie znających tradycji pańszczyźnianych, przyczynił się do zaistnienia przez pewien czas stosunków tak miłych, jakich ani przedtem, ani potem nie było. W pamięci starych ludzi pozostały te wspomnienia. Utrwaliło się wrażenie atmosfery wzajemnej przyjaźni, życzliwości, przenikania. —
Może kiedyś jakiś historyk kultury ułoży encyklopedię dziwactw ziemiaństwa zwanego kresowym. Byłoby to dzieło dziwaczne, ale potężne. „Historyk kultury“ powiadam — chociaż muszę przyznać, że w przeważającej ilości te dziwactwa niewiele miały wspólnego z tym, co zazwyczaj kulturą nazywamy. Taki historyk, czy raczej psycholog historyzujący miałby właśnie wdzięczne zadanie ukazać, jakie skarby odrębności i mocy niespożytej przepadły jakby w ślepych ścieżynach gąszczy leśnych. Skarby, które oczyszczone, uspołecznione i zharmonizowane jakoś z pomocą „treningu“ czy „sublimacji“ — kto wie jakie niwy i kwiaty pracy i twórczości wydałyby, zamiast, by rody dziwaków zmarniały do korzeni.
„Historyk kultury“ miałby może takie zadanie: wyprowadzić, jak to w szczególności wszelką kulturę, nieraz nawet rolną, uważano za dziwactwo — właśnie w tych sferach dziwaków, w domenach uprzywilejowanego dziwactwa — i jak skutkiem tego potrzeby twórcze, czy też po prostu jaki taki pęd ku aktywności, wykraczającej poza aktywność tradycjonalną (— o ile nie było prądów społecznych lub politycznych, które wynosiły na wierzch ukryte siły, i jeśli nie widziały one wskazówek w sumieniu ogółu —), właśnie wyładowywały się w dziwactwach. A potem wszystko tonęło w tradycjach coraz niklej kwitnących, bezpłodnych, co gorsza już gnijących. I koniec końców pod względem cywilizacyjnym korzono się przed byle importem. „Produkujemy po barbarzyńsku, a konsumujemy po europejsku“ — jak powiedział o tym Stanisław Szczepanowski.
Postawiliśmy na wieś, czyli na człowieka — i byliśmy już bliscy przegranej, niemal biologicznej. Czyż stąd wynika, że zwyciężymy, gdy się postawi — jak teraz — wyłącznie na miasta, czyli na organizacje?

Dziedzic, którego tu opisujemy, był z pewnością wyjątkiem w swej rodzinie. Jeśli mógł uchodzić za dziwaka, to chyba dlatego, że dziwactw nie miał, nawet zwyczajnych pasyj miał mało. Może ciężka choroba, nurtująca go już od młodości, zaszczepiła w nim bliskość śmierci, pogłębiła powagę. Niektóre rzeczy jednak na pewno w oczach ówczesnych ludzi były dziwactwem: to, że osiadł na stałe w górach, że rzekomo zrozumiał, czy też po prostu uroił sobie, co to znaczyło być gazdą górskim, że był odpowiedzialny w stosunku do biedaków, że był czynnie życzliwy dla gazdów-sąsiadów. I to wszystko w o wiele większym stopniu, niż mógł o tym słyszeć z tradycji. Że śmiał się, a raczej uśmiechał się, z takiej tradycji, do której nic nie dodano.
Błędem jego strasznym, odziedziczonym błędem było, że wierzył w swój ród. Sądził widocznie, iż duchowe dziedzictwo jest możliwe tą drogą, a nie potrafił rozplenić nasienia swych intencyj, zapewnić duchowego dziedzictwa. I tak cały wysiłek przepadł, a on sam stał się prawie mitem w pamięci i w ustach starych ludzi. Bo w następnym pokoleniu ze zdwojoną, ze zdziesięćkrotnioną siłą wybuchły nie tylko dziwactwa pokraczne, lecz wprost burzące instynkty — jak nasiona burzanów dolskich, przeniesione na grunt puszczowy.
Od zachodniej strony domu potok zwany Pawim, płynąc od Ihreca ku Czeremoszowi, graniczy z ogrodami. Za potokiem, wysoko na wzgórzu, spadającym stromo ku drodze i ku Czeremoszowi, stoi cerkiew i plebania. Naokoło cerkwi rozciąga się dość szeroki majdan, na którym znajduje się stary cmentarz. Widać tam kamienne i drewniane krzyże, o starych formach — niektóre w kształcie skrzydeł wiatraka, — czasem już pochylone lub wywrócone.
Kiedy z postanowieniem osiedlenia się nowy dziedzic stanął w Krzyworówni wraz ze służącymi, chłopami z dołów, Semenem i Ilkiem, przywożąc na ciężkich wozach i brykach urządzenia domowe, różne sprzęty i książki — a za tym pochodem, z tyłu pastuchy gnali jeszcze całe stado koni i krów — poszedł odpocząć na wzgórzu koło cerkwi. Czeremosz szumi tam głęboko w dole, tworząc niewielki wodospad. Opowiadał później dziadek, iż słuchając tego szumu, który od razu szeroko dumę o górach roztacza, tak sobie pomyślał:
— Tutaj zostanę na zawsze. Choćbym miał sam pozostać, nie cofnę się z gór. —

Z osiedleniem się nowych mieszkańców stopniowo znikała dawna ekskluzywność obwarowanej stannicy. Osada dworska, sama wnosząc wiele nowin gospodarczych i cywilizacyjnych, przejmowała z otoczenia wszystko, co było można, zarówno w wyglądzie jako też w gospodarstwie. Gospodarstwo sianowe, wypasowe, podług norm huculskich dopiero teraz rozwinęło się tu w całej pełni.
Obora i gospodarstwo ogrodowe podlegały pani domu. Siłą rzeczy młodziutka, zaledwie szesnastoletnia, gospodyni, co dopiero co opuściła konwikt klasztorny, po przybyciu objęła od razu rządy. Co dnia przychodził naczelnik obory, „bouhar“ i kobiety z wiadomościami o krowach, cielątkach albo o sianokosach, to znów z wieściami z połonin lub zymarek. Gospodarzowi meldowali się co rana ogromni, opaleni słońcem i wiatrem, pobereżnicy, z ciekawymi raportami. Czasem były to wiadomości o niedźwiedziach, o wilkach, rysiach, jeleniach i głuszcach. Kiedy indziej, zwłaszcza w późniejszych czasach, sprawozdania o stanie wód, o wyrębach leśnych, o spławianiu drzewa. Między pobereżnikami bywali sławni strzelcy, jakby półleśne istoty z dawnych wieków ludzkości, także i dawni opryszkowie, czy pobratymi opryszków, pozostający na służbie więcej z zamiłowania do lasu i do strzelectwa niż dla zarobku.

W gospodarstwie pasja do koni i „ambicje końskie“ łączyły się z czułą, prawdziwie huculską miłością do koni. Każdego konia jak dziecko obserwowano od urodzenia, z przejęciem dyskutowano o skłonnościach i nawykach, po trochę „wychowywano“ bez zbytniej przesady. Hodowano dawne huculskie, jakby półdzikie konie, świetnie do gór dostosowane, z widoczną domieszką wschodniej rasy, co może weszła w góry w czasach tureckich okupacyj. W Krzyworówni z kolei krzyżowano konie te z polskimi arabami znad Dniestru.
Z biegiem lat rozszerzyło się gospodarstwo, puściło korzenie i wrosło w góry. Przez wytężoną troskliwość i staranną pracę powiększyły się jeszcze sady, ogrody warzywne i kwiatowe. Niezliczone krzewy róż, które sam gospodarz sadził i obcinał, uzupełniane nowymi gatunkami, przetrwały do czasów najnowszych. Wszędzie rosły krzewy ogrodowe. Przechadzając się rozległymi ogrodami, wszędzie można było znaleźć derenie, berberysy, bzy, jaśminy, barwne pnącze i grządki pełne kwiatów. Porzeczki, maliny, agresty biegły długimi alejami ze wszystkich stron domu.
Także kuchnia dworska z czasem przystosowała się w wielkim stopniu do kraju. Korzystając z rzeki, lasu i połoniny, zużytkowała w szerszym zakresie i o wiele wybredniej możliwości kulinarne okolicy, niż mogli to zrobić Huculi albo dzierżawcy czy leśniczowie.
Wewnątrz samego domu zaś z biegiem lat wyroby huculskie, jak: tkaniny, sprzęty, naczynia, wyroby stolarskie, tokarskie i rzeźbiarskie, wykonane nieraz z drzewa limbowego, coraz więcej zajmowały miejsca, osiągając z czasem przewagę nad staroświeckimi meblami i tureckimi makatami, przywiezionymi z Bukowiny. Także różne myśliwskie trofea jak: skóry niedźwiedzi, wilków i rysi oraz rogi jeleni, w coraz większej ilości zdobiły niektóre pokoje, wprowadzając oddech puszczy do wnętrza domu. Lecz działo to się przypadkowo i okazyjnie, gdyż pana domu mało interesowało polowanie, nie w tym stopniu, co każdego innego ziemianina, a znacznie mniej niż gazdów wierchowińskich, zapalonych i urodzonych myśliwych. Lubił on za to zwierzęta żywe. Był zdania, że każdy rodzaj da się oswoić, że każdy może zaprzyjaźnić się z człowiekiem. Roił ciągle o tym, aby oswajać różne dzikie gatunki, a niektórzy sceptycy, należący do rodziny, twierdzili, że mu się to niezupełnie udawało. Opowiadano nawet, że z pewnym niedźwiedziem, uchodzącym za oswojonego, były poważne kłopoty, które omal że nie skończyły się fatalnie dla kogoś z dalszej rodziny. Dziedzic zaś tłomaczył, że i niedźwiedź może mieć swoje antypatie, słuszne czy niesłuszne, jak człowiek. W każdym razie z biegiem lat miał cały zwierzyniec: niedźwiedzie, wilki, rysie, orły i sokoły oswojone. Jelenie i sarenki pasły się na łąkach i na pastwiskach razem z trzodami. Z dzikiego, drapieżnego ptactwa szczególniej lubił sowy, udowadniając, że nie tylko są symbolami mądrości, ale że trudno o coś piękniejszego i czulszego jak głębokie i aksamitne oczy sówki. Był zdania, że istotnie wyrażają one mądrość, rezerwę i nieprzenikliwość. Trzymał też dwa puchacze, również jakoby oswojone... W lasach też starał się przeprowadzić ścisłą i troskliwą ochronę zwierzyny. W owych czasach nie spotykało się to ze zbytnim zrozumieniem, a jeśli było respektowane — to chyba tylko jako rozkaz. Wspomnieliśmy już o miłości i czułości dla zwierząt domowych. Zeszyty czasopisma „Ochrona zwierząt“ stale leżały na dużym okrągłym stole w pokoju gospodarza. I w tym dążeniu znajdował zawsze wiele zrozumienia u Hucułów, którzy potrafią oddać serce zwierzętom domowym.
Podobnie jak gazda Foka wprowadzał nowości gospodarskie do Jasienowa, tak też dwór w Krzyworówni w swój sposób oddziaływał na wieś: na Krzyworównię, Bereżnicę, Bystrec i Wałyło. Po tuhym roku pierwszy pług stalowy zjawił się na równych polanach Krzyworówni. Zabrano się do rolnictwa. Stąd poszedł przykład i zachęta. Pokonywano stare uprzedzenia. Zaczęto karczować, orać i uprawiać coraz wyżej. Gdzie przedtem były moczary, gąszcza, krzaki albo bory, szumiały teraz łany jęczmienia, jarej pszenicy, kukurudzy. Wszędzie, nawet pod szczytami czarnohorskimi, gdzie wczoraj jeszcze były legowiska niedźwiedzi, zaraz po ścięciu i wypaleniu lasu sadzono niezawodną barabolę. Na stokach połonin, gdzie szczaw, wyrosły na przesyconej nawozem owczym ziemi, wyparł trawy, po przekopaniu ziemi sadzono nieraz kapustę, buraki, bób. Gazdowie, których ojcowie i dziadowie, nawet jeszcze przedtem, zanim rozdzielili majątek między dzieci, uważali się za biednych, teraz po wykarczowaniu lasów i uprawieniu calizny — zaczęli żyć wcale dostatnio.
Przez długie lata pamiętano o rozkwicie osady dworskiej, o jej znaczeniu dla gór. Nie miano wcale dobrych słów dla najmłodszego pokolenia, ale całe góry sławiły Pana Stanisława i Panią Otylię, jako wzorowych gazdów, którzy pomagali wszystkim radą, nauką, upomnieniem, a gdzie trzeba było, wydatną pomocą materialną. Za tuhego roku przez jakiś czas zorganizowali ją nawet systematycznie.
Według tych wieści, utrzymujących się po dalekich zakątkach górskich, dziedzica cechowała powaga, sprawiedliwość, drobiazgowa niemal troskliwość, by nikomu nie stała się krzywda, pani domu zaś odznaczała się życzliwością aktywną, pomagała wszystkim, pamiętała o wszystkich, a zawsze pogodnie, z humorem, bez rozgłosu.
Ludzie, co stworzyli i zamieszkiwali tę osadę, leżą już dawno w grobie. Kości ich spróchniały, z domu i z wszystkich zabudowań pozostały tylko zgliszcza w proch rozsypane. Zdziczałe krzewy plenią się dziko, porastają mury piwnic, które patrzą jak puste oczodoły. Wokół lasy smutniejsze niż wszystko. Zniszczone niedobitki puszcz, pogrobowce mocarnych zastępów wielkodrzewu. Czeremosz gra. Jaskrawo wstaje widzenie zasobnej niegdyś, wzrastającej osady, przystani spokoju, przyjaźni i szczęścia. —
— Siedzę tu jak w loży górskiej. Stąd wielkie widowisko widzę. Widzę świat. Nawet gazety czytam spokojnie — powiadał dziedzic.
Nie tylko z powodu odległości znikał ze świata kurz i pył. Im bardziej widoczne było, że ciężko choremu człowiekowi nie wolno umieszczać jakichś ognistych pragnień, ani nawet nadziei aktywności w świecie, tym bardziej z daleka oglądane wypadki i dzieje ukazywały się w wielkich rysach, pełne, zakończone, niemal klasyczne. Nie docierało to, co błahe, nic nie wydawało się marne, tandetne. Czasem przychodziły ważkie wieści o cudownych wynalazkach, o nowych odkryciach. Zjawiała się świadomość, w jakich dziwnych czasach żyjemy, jak wielkie perspektywy otwierają się przed człowiekiem. Jakaś dawna, dziś zapomniana, wyprawa podbiegunowa tak poruszała umysły całego domu, iż była przedmiotem całodziennych rozmów, trosk, nawet modlitw. Oczekiwano wiadomości, jakby chodziło o kogoś bliskiego. Wszystkim udzielało się napięcie i życzliwość. Są jeszcze zachowane listy jakby szkice uczone: wrażenia z lektury, wymiana zdań z dalekimi przyjaciółmi o zagadnieniach meteorologii i geologii, a nawet o polityce i filozofii. Codziennie przychodziła poczta, choć ze spóźnieniem, jednak zawsze przynosiła jakieś wiadomości jakby fale ożywcze. Listy, gazety, czasopisma nie zamącały spokoju samotni, nie straszyły, nie oblewały ukropem, nie mroziły, ani wyziewów trujących nie przynosiły. Poruszały umysły, pobudzały, odświeżały.
Stosownie do norm górskiego gospodarstwa wypasowego i sianowego, dużo było wolnego czasu. W czasie sianokosów największy był ruch, najwięcej „zdarzeń“. Najwięcej ludzi uwijało się po carynkach, dziedzińcach i po galeriach. Także chód połoniński i powrót z połoniny na dzień lub dwa naruszały ciszę. To znów na wezbranej wodzie z gór przypływały daraby. Potem znów było głucho. Wiosną i latem dziedzic całymi dniami chodził po sadach. Obcinał pędy z drzew. Godzinami obcinał róże. Stał tak nieraz długo pośród kwiatów, albo siedział wśród fali róż na ganku i czytał, a czasem pod wielkim modrzewiem wśród gęstych krzewów. Nieodłącznymi towarzyszami były gołębie, zlatujące się i gruchające. Kilka pawi jak wartownicy w szafirowych kaskach siedziało na barierze ganku lub na murawie. Wokół kręciły się lub leżały spokojnie wielkie psy gończe. Gdy wyjeżdżał konno lub wychodził na przechadzkę, psy różnego kalibru zbiegały się w pośpiechu ze wszystkich dziedzińców, by mu towarzyszyć.
I tak przez całe okresy roku nic się nie działo w Krzyworówni. Ale tak samo, jak drzewo rośnie niepostrzeżenie, puszcza korzenie, pręży się w słońcu, a choć nikt nie słyszy, jak rośnie, każdy odróżni drzewo żywe od zeschłego. Tak i tutaj każdy czuł, że osada gazdowska jak drzewo wciąż powoli rośnie, wrasta w góry.
Wśród tej ciszy i braku zdarzeń, do wielkich zdarzeń należały przyjazdy i przejazdy obcych, co skądś nagle zjawiali się w górach. Gdy ktoś zjawił się na drodze z Kosowa i już przeprawiał się przez Bukowiec, wyprzedzały go wieści „telefonem“ huculskim, jakby powiewem wiatru zaniesione. Wtedy rozstawiano nań czaty i sieci, aby się nie wymknął. Czasem wyjeżdżał na spotkanie leśniczy Aleksander, aż na Jasienowo, w późniejszych czasach któryś z paniczów. A kiedy gość, który zaryzykował taką wyprawę, uparcie i wytrwale dążył przed siebie, hen gdzieś do Burkutu, albo w Czarnohorę, albo i w Palenicę — sam dziedzic wyjeżdżał mu naprzeciw. Jadąc konno nagle wyrastał na drodze z konnym oddziałem Hucułów i strzelców. Stawał w poprzek drogi i groźnie krzyczał: — Stój! — Uzbrojeni Huculi i hajduki otaczali pojazdy. Przyjezdni zaczynali się niecierpliwić. Gdzieniektóry, mniej bywały, łyknął na chwileczkę trochę strachu, aż mu Czeremosz w uszach głośniej zaszumiał. Nie darmo przecież pisano o opryszkach. Pojazdy stawały. Była cisza.
— A cóż to za sposób omijać ten dom? — niby to groźnie wołał dziedzic. Po czym kłaniał się grzecznie, zsiadał z konia, przedstawiał się gościom. Woźnicom kazał skręcać na lewo ku bramie.
W ten sposób niejedna znajomość i przyjaźń zawiązywała się na całe życie. Przyjeżdżali różni ludzie, przeważnie nietuzinkowi, między nimi naukowcy i tacy uczeni badacze, jak słynny pionier florystyki Hugo Zapałowicz, ekstrawaganccy turyści jak ten pasjonowany rybak, kapitan angielski, który potem co roku latem się zjawiał, zadziwiając Hucułów tym, że szukał ryb, brodząc po Czeremoszu w wysokich butach gumowych. Bywali i znaczni, poważni mężowie stanu ówcześni. A raz, w późniejszych już latach, niepozornie, na małym wózeczku żydowskim zaprzężonym w jednego konika zajechał przed ganek ów mąż, który jak zdawało się wyczarowywał nowy świat — którego każde słowo wielką nadzieją napełniało Polaków: Stanisław Prus-Szczepanowski, udając się w Czarnohorę, odwiedził stannicę górską. Ze zdumieniem zobaczono, że wielki człowiek nie jeździ wcale po pańsku czwórkami jak byle szlachciura czy dzierżawca. Wycieczką zajechał tu także znany malarz Huculszczyzny Jaroszyński, co potem mieszkał w dworze latami. Byli i zwyczajni wycieczkowicze, ziemianie z Podola albo z Bukowiny, krewni lub znajomi. W późniejszych latach całe karawany gości zjeżdżały tu na imieniny lub na inne uroczystości rodzinne i na święta.
Mimo iż tak jakoby nic się „nie działo“ przez szereg lat, podobnie jak we wnętrzu drzewa rosnącego, niejeden słój krętym i fantastycznym zygzakiem wijący się, zamknął się i skończył, a nowy się zarysował. Przychodziły dzieci, jedne za drugimi. Było ich sześcioro. Drzewo puszczało nowe pąki na razie świeże i bujne. We wnętrzu było drzewo pełne soków, pełne możliwości. Prace, święta, uroczystości, chwile niepokoju i chwile radości wszystko płynęło w krzepkim soku pęczniejącego życia rodzinnego...
Zawiązywały się także na miejscu przyjaźnie i pobratymstwa niezwykłe.
Do tych przyjaciół, oprócz słynnego Foki, należał stary unicki ksiądz, dziad Buraczyński, który tak zżył się z górami, że w swych opiniach i wierzeniach, w swym całym sposobie życia niewiele różnił się od gazdów. Nie tylko nie zakazywał starych zwyczajów, starych modlitw, przemówek i poczynań. Sam chętnie z nich korzystał. Jasna rzecz, że do swej własnej chudoby wzywał przemówników, do żony swej, gdy miała rodzić — wróżki zapraszał, na to — by dzieci nie miały duszy potrójnej... Z tym się nie krył bardzo. Lecz nawet, gdy sam jegomość ksiądz niedomagał — po cichu — by nie narazić się biskupowi — kazał przyprowadzić przemównika, aby dobrym słowem i dobrym spojrzeniem, jakby promieniem świętego słoneczka — wygnał zeń nieduhę. Żył w przyjaźni ze starym Maksymem, wieszczunem. Wdzięcznie i z uznaniem wspominał dawnych wieszczunów i poczynaczy. Obowiązki kapłana chrześcijańskiego, jak sam podkreślał, spełniał wiernie, bo walczył z molfarstwem, ze złymi, pełnymi złych myśli i zamiarów, szkodzącymi ludziom i bydłu czarownikami. Dawał im ciężkie pokuty na spowiedzi, a nawet upominał z ambony — co prawda łagodnie — różnymi domyślnikami dając do poznania, który grzech piętnuje. Bo nie wypadało głośno wytykać i wywlekać sprawy niesamowite, a ludzi publicznie wstydzić. Do sumienia tylko przemawiał każdemu. Za to miał w poszanowaniu wielkich poczynaczy i dobrych wieszczunów, co to z dziada pradziada wśród twardego życia górskiego oświecali i rachmanili ludzi. Stary ksiądz był ogrodnikiem. Na stoku słonecznym, na krzepkich dziczkach pozaszczepiał szczepy szlachetne. W ten sposób w ciągu lat, wokół rezydencji księżej powstały sady. Tak też — powiadał — na starej mocnej wierze puszczowej, wierze starowieku szczepić trzeba wiarę świętą. Inaczej mdła będzie i niemrawa, nie będzie miała siły. — I jego zresztą rodzina z ojca na syna zajęta była duszpasterstwem. Sam był synem księdza. Syn jego był w Krzyworówni księdzem długie lata. A mąż jego wnuczki do niedawna był proboszczem w Krzyworówni. Ludzie mieli wielkie zaufanie do starego księdza jako do swego księdza. Gdy zmartwychwstała stara kolęda, umiał ją obronić od gniewu władyki-metropolity. Sam się nią cieszył, nie tylko nie przeszkadzał jej, lecz radośnie przyjmował kolędników w rezydencji. Łagodne słowo jego, gazdowskie słowo, więcej znaczyło niż wymyślania, groźby i gromy innych księży. O wszystkim, co wiedział, opowiadał nowemu dziedzicowi, wtajemniczał go w swoje doświadczenie, w swoją wiedzę. Wpoił weń zainteresowanie dla wiary starowieku, nauczył czci dla starej prawdy. Starzy ludzie do dziś dnia serdecznie wspominają starego księdza, który umarł blisko siedemdziesiąt lat temu.
Do przyjaciół dziedzica wypadnie zaliczyć długoletniego służącego pobereżnika Iwanka Matarżuka. Od czasu powrotu ze służby wojskowej a raczej z niewoli pruskiej, aż do końca życia trwała jego symbrilla. Wkrótce po osiedleniu się zawarli tę umowę. Iwanko chociaż młody, był to człek doświadczony. Przed służbą wojskową, mieszkając na Bystrecu był strzelcem i myśliwcem zawołanym. Wojna i pobyt w niewoli pruskiej, dokąd dostał się ranny w bitwie pod Sadową, także niejednego go nauczyły. Po powrocie ułożył pieśń o Berlinie, którą potem cały Bystrec znał i śpiewał. Oprócz podziwu dla tężyzny i mocy pruskiej, nie ukrył Iwanko, że gdy popatrzył z boku, zobaczył, jak to tym tęgim żołnierzom kręcono i wykręcano uszy, niczym białą włóczkę na nogę. Niepojęta rzecz u tak oświeconego, zdawałoby się chrześcijańskiego narodu! Pieśń zaginęła, ale tę właśnie dziwną zwrotkę o uszach pruskich żołnierzy zapamiętali starzy ludzie.
Tej wiosny po objęciu służby, dokonali objazdu lasów na Bystrecu i pod Czarnohorą. Iwanko, znający wyśmienicie puszcze czarnohorskie, pokazał po raz pierwszy dziedzicowi jego własne lasy, lasy z pierwowieku toporem nie ruszane, a wśród nich prastary kiedrowy bór na uroczysku Doboszowym. Pokazał mu także zakątki leśne i wertepy, w których może jeszcze nie było stopy człowieka. Pięli się razem za zielem na skalne ułogi czarnohorskie, wciskali się tamtędy wąskimi stromymi skalnymi rynnami, którymi spływa ze szczytowych źródełek mroźna woda, to szepcąc po wierzchu, to kryjąc się pod płytami i bulgocąc głucho. Żadne stworzenie żywe nie pcha się tamtędy w te cieniste nory, między zlodowaciałe kruche głazy piaskowca porośnięte śliskimi mchami, napęczniałymi wilgocią trawami, pokryte porostami wełnistymi jak kożuchy potworów o barwie zielonkawej, krwawo-koralowej, rdzawej. Spotykali tam tylko nieduże żabki o stonowanych, żółtawo-błotnistych wzorach na grzbiecie. Żabka taka, żyjąca w lodowatych strugach pod szczytami, gdy usłyszy głos ludzki, ucieka i skacze w niewiarygodnie wielkich susach. Tam to pokazywał Iwanko Matarżuk, wysoko na skałach, wiszących nad głową, szczeliny ciemne, rzekomo wejścia do prastarych komór, kryjących skarby.
Przybysz długo spoglądał ku czarnym czeluściom. Nie można było z dołu rozeznać, czy są płytkie czy głębokie, czy rozgałęzione wewnątrz ciemnymi krużgankami, czy też wgłębienia kończą się zaraz u wejścia.
— Jeśli tamtędy naprawdę dostawali się — jak uparcie a czasem z niemałą dokładnością utrzymują podania — jacyś ludzie do komór mieszkalnych, to pytanie, jak się dostawali? Czy na jakichś linach, a raczej hużwach smerekowych splecionych na podobieństwo lin, czy też kładkami przerzuconymi z przeciwległej skały ponad przepaścią. Cóż to za ród? Jakby inna gałąź rodu ludzkiego. Podobni drapieżcom skalnym, rysiom i sępom. Śmielsi jeszcze i bardziej drapieżni. Jakżeż nowym fundamentem, jak wielkim krokiem jest pasterstwo i gazdostwo! Gdyby zachowali się do dziś tacy myśliwcy skalni i ludzie lasowi, gdyby stamtąd, z góry, z ciemności nagle błysnęło oko człowieka-sępa, cóż by mógł w nas zobaczyć? Bylibyśmy dlań zdobyczą, łupem, mniej lub więcej cennym. I oni byliby dla nas zapewne zwierzyną nie lada jaką, godną wysiłku myśliwskiego, trofeum trudnym ale ponętnym. Granica przenikania tak obcych sobie rodzai podobnie przebiega jak w stosunku do potężnych zwierząt drapieżnych. Nie przenikamy się wzajemnie, nie przejmujemy się nimi, nie wchłaniamy w pierś ich życia, gdy walczymy z nimi — a gdy je oswajamy — także nie. Co innego może w dawne czasy. Gdyby człowiek i dziś walczył gołymi rękami z niedźwiedziem, gdyby zdarzyło się, że dziecko ssało niedźwiedzicę, to może byłoby inaczej. I stąd coś czasem wśliznęło się do bajki, do pieśni.
Może i teraz, gdyby odgadnąć, co było wymarzonym a wciąż żywym wzorem życia ludzi lasowych i skalnych: czy ryś, czy wiatr wierzchołkami drzew stąpający, czy sęp, czy górski potok, przedzierający się przez wertepy, czy cichy, upiorny puchacz, władca nocy, czy słońce potężne, wychodzące z mroku i znikające w mroku, gdyby znaleźć szczątki narzędzi, choćby jaki wrąb w skale, może zaleciałby nas oddech, tętno tego życia. — Sympatia skrzydlata, ani brzemieniem walki i strachu, ani kajdanami codziennego współżycia nie obciążona, ucieleśniłaby nam jego styl...
Wpatrując się ku górze, z zadartą głową, myśląc to i owo, dziedzic wsunięty w mokry żłób skalny, mimo woli krzyknął z dołu ku tym wysoko zawieszonym otworom, jakby chciał porozumieć się, hasło przesłać ludziom lasowym, ludziom starowieku. Skały pochłonęły głos, porwały go i połknęły tak, jak te gąbczaste mchy czarnohorskie chłoną wodę ze źródeł, jak wicher połoniński porywa krople rosy. Z komór wiało pustką i nocą. —
W kotłach i kominkach skalnych zbierali ziele wszelakie, kopali zmyjewonę, o dzierganych ząbkowatych liściach i korzeniu miotełkowatym. Jeszcze wyżej wykopywali wraz z korzeniem niesamowitą dziendziorę, o długim, nagim, sękatym korzeniu, długich liściach cętkowanych, wszystko razem długości ramienia ludzkiego. Już na połoninie czarnohorskiej zrywali mech, wyglądający jak biały płomyk, tak zwany hrań, z którego niegdyś w czasie głodu w górach przyrządzano delikatną kaszkę. Wszystko to były środki na żołądek. Dziedzicowi, który od młodych lat cierpiał na wrzody i rany w żołądku, pomagała szczególnie ta kaszka z „hrani“. Prócz tego kopali także buczinysz, wonny korzeń, dobry środek w razie wstrząśnienia ciała i bólu głowy.
Dziedzic uważał, że będzie dość. — Nie trzeba naruszać tych ziół, wyrywać z ich gazdostwa. Może każde każdemu przydatne. —
Zatem Iwanko pokazywał mu różne zioła, nie wykopując ich: skusiwnyk, leczący od skusy (nerwowych konwulsyj u dzieci), dalej odełen, wiwsyk, oliwnyk, wreszcie dziwne, niebezpieczne ziele budykrowcia, podniecające rzekomo siłę męską, najzupełniej niepotrzebne dla zdrowych młodzieńców górskich, ale nęcące takich, co nie chcą się rozstawać z tym zdrowiem. Nad ziołami, znikającymi pod zwyczajnym okiem ludzkim, Iwanko nie miał mocy. Wiedział jednak i opowiadał o nich. Całe dni tak spędzali wśród skał.
Gdy wreszcie ostrożniutko, krok za krokiem zeszli niżej, dostawali się niespodzianie do ogrodu rajskiego. Rozległe przestrzenie czarnohorskiego kotła, zamkniętego w sobie, odciętego od reszty świata były różowe, pokryte bezkreśnie pleniącymi się kwiatami omygi (różanecznika). Nad głowami mieli skały i chmury, a naokoło wszędzie różowe kwiaty.
Gdy ściemniło się, wracali do koliby. Czasem słuchali grania długiej fłojery. Lubowali się, gdy który pastuch potrafił jeszcze zagrać tę dziwną prastarą, to dudniącą, to rozpryskującą się jak woda na skałach, nutę Doboszową. Wędząc się w dymie jałowca i kosodrzewiny, po raz pierwszy wtedy dziedzic nasłuchał się starych opowieści o ludziach lasowych, opowieści, co wypłynęły z dymu i tonęły w nim. Odtąd miał dla nich coraz czujniejsze ucho.
Przez cały czas Iwanko Matarżuk usłużny, troskliwy, uprzejmy, zachowywał się jednak jak równy. Obcując z nim i obserwując go, zrozumiał, zdaje się po raz pierwszy, młody dziedzic, co to znaczy gazda górski, choć i biedak. Gdy wrócili do Krzyworówni, dziedzic, który ulegał, w miarę rozwoju swej choroby, depresjom i podrażnieniom, i wtedy bywał niecierpliwy, jak sam uważał zbyt porywczy, chcąc ostrzec Iwanka przed rozczarowaniem, powiedział mu zgodliwie i szczerze:
— Wiesz, Iwanku, choć nie jestem zawzięty, bywam jednak bardzo „incynaty“ (popędliwy)... Gdybym się kiedy zapomniał, rozzłościł, uniósł się zbytnio, nie bierz sobie tego do serca. Nie myślę tak źle, jak mówię.
— Panie didycz! — przerwał mu hardo Iwanko. — I ja jestem incynaty, strach jaki incynaty, po prostu nieszczęście. Nigdy nic nie ścierpię. Niech Was Hospod chroni!
Ten grzeczny, przyjacielski i usłużny gajowy w żadnej formie nie chciał przyznać koncesji, by kiedykolwiek nie respektowano jego dumy. — To był jeden z mych najlepszych przyjaciół — zapewniał dziedzic.
Od tego czasu jeszcze lepiej zrozumiał swych sąsiadów i także swych gajowych, swą służbę. W tym czasie zaprzyjaźnił się ze sławnym gazdą Foką.
Były jednak scysje z miejscowymi ludźmi, zatargi, rzec trzeba, całkiem swoiste. Najcięższa a chwilowo groźna była zwada z ostatnim z ludzi lasowych, opryszkiem prawdziwym i potomkiem opryszków, zuchwałym myśliwcem, świetnym strzelcem, przekornym i złośliwym Fudorem Gełetowym. Ten wypowiedział wojnę „Panu“, po prostu za to, że to „Pan“, że śmiał osiąść na stałe tu, pośród dziedziny staroopryszkowskiej.
Przykra była tak zwana wojna kiedrowa, chociaż każdy poszczególny jej epizod kończył się pogodnie, jednak dla samego lasu kiedrowego ostateczne wyniki wojny tej były wcale żałosne. Smutne są losy tego drzewa. Od dawna ceniono je. Kiedyś uważano je niemal za święte. Budowano zeń cerkwie. Najsławniejszy ród górski wywodzi się od kiedry. Lecz, gdy zjawiły się butyny, coraz gorzej było z kiedrami. Zaczęto doceniać wartość kupiecką na eksport, a nie znano i nie dbano o trudności, jakie ma szlachetne drzewo we współzawodniczeniu z innymi bardziej wulgarnymi rodami drzew, z powodu mniej bujnego wysiewania, z powodu ptaków, co zjadają nasiona, smaczne i tłuste orzeszki kiedrowe, z powodu powolnego wzrostu drzewa. W kilku miejscowościach jak w Bereżnicy i Żabiem, nazwy — a gdzieniegdzie resztki pni — świadczą, że były tam lasy kiedrowe. (Podobnie było z drzewem cisowym). Z powodu butynów i wzmocnienia się ruchu przez Czarnohorę, napływu robotników z węgierskiej strony, nawet słynna dziedzina Doboszowa, połonina Kiedrowata, w której rzekomo do dziś drzemią skarby Dobosza, nie była już tak niedostępna i pusta jak dawniej. Tam właśnie zachowany był ostatni stary las kiedrowy, należący do dworu. Choć siedemdziesiąt lat temu nie było jeszcze haseł ochrony przyrody, dziedzic szanował lasy, tym bardziej w poszanowaniu miał sędziwą kiedrynę. Innych kradzieży leśnych dziedzic co prawda nie brał sobie zbyt do serca. Opowiadają, jak nawet wcale bezceremonialnym złodziejom leśnym, co zaprzągłszy cztery pary wołów przywieźli na własne podwórze niedawno zrąbaną w dworskim lesie jodłę, tak ogromną, że nikt dotąd nie mógł jej ruszyć z miejsca, dziedzic uroczyście podarował skradzione drzewo, za to tylko, że potrafili dać mu radę, że je przywieźli całe, nierozkłute. Walczył jednak o kiedrynę. Coraz częściej dochodziły wieści o wyrębywaniu kiedryny, o dostarczaniu kufrów i skrzyń do miasteczek na doły. Ludzie ze wszystkich stron, co w czasie butynów poznali Czarnohorę, przychodzili z czekanami i siekierami kopać skarby w skałach. A że nie było skarbów, czy też jako niewtajemniczeni nie mogli do nich dotrzeć, brali się do lasu kiedrowego. Opowiadali jeden drugiemu, aż powoli dorywczy, rabunkowy przemysł z tego powstawał. Jedni niszczyli jawory i wywozili na doły koryta i drewniane naczynia jaworowe, inni zaś zużytkowywali drzewo kiedrowe. Rzucano podejrzenie i na domowników. I dzisiaj ludzie starzy obwiniają Josenka, co był arendarzem w karczmie nad ujściem Bystreca, zwanej Czerdak, że on to potajemnie organizował wyrób skrzyń, kufrów kiedrowych i sprzedaż ich na doły. Zdaje się, że dziedzic nigdy o tym się nie dowiedział.
Iwanko Matarżuk przelatywał lasy, z całą furią brał się do złodziei i niszczycieli kiedr. Przez jakiś czas było lepiej, aż znów gdzieś jakiś butyn w pobliżu się otworzył. Ilekroć lasy i płaje zaczęły roić się od ludzi, trudno było upilnować kiedry. Jednak Iwanko nie dawał za wygraną. Łapał złodziei, staczał z nimi boje, posyłał ich albo sam odprowadzał do Krzyworówni, przed oblicze dziedzica.
Nieraz Iwanko istotnie nawet narażał się w obronie kiedryny. Raz, już w późniejszych latach — tak opowiadają — dopadł w lesie kiedrowym jakiegoś młodego kłusownika. Ten, gdy usłyszał okrzyki Iwanka „haltującego“ przestępcę po żołniersku, z miejsca zmierzył z fuzji do prześladowcy. Iwanko nie miał broni w pogotowiu. Stanął naprzeciw kłusownika, powiedział mu prosto i spokojnie:
— Ej, żebyś strzelił, smarkaczu! To to będziesz bity.
Młody kłusownik rzucił broń i uciekł. Iwanko krzyknął jeszcze za nim:
— Masz szczęście durniu! Dziękuj Bogu!
Latami tak walczył Iwanko szczęśliwie. Dzięki energii Iwanka stare kiedry znów miały spokój przez jakiś czas.
Opowiadają jednak także, że wiele lat później, kiedy Matarżuk i dziedzic już byli starzy, znów doszły do Krzyworówni wieści o poważnych szkodach w lesie kiedrowym. Przyjeżdża dziedzic na Bystrec, a tu ludzie, jak zawsze, trochę plotkarze a trochę zazdrośni, relacjonują, gadają jeden przez drugiego, alarmują:
— Tam pod wierchem Kiedrowatym teraz już na urząd kradną las kiedrowy. Sklep sobie tam zrobili, gotowe deski kiedrowe sprzedają. I każdy wie, tylko Matarżuk nie wie. —
Dziedzic niby to nie słucha. I tak już wie swoje. To odbiera plotkarzom ochotę rozwodzić się nad tym zanadto szeroko: A niech tam, jeśli sam nie dba. Jednak, gdy spotkał Matarżuka pyta go:
— Cóż tam Iwanku? Czy dobrze wszystko?
— Dobrze dziedzicu. Sława Bohu, myròm.
— A co ty powiesz na to, że tam pod wierchem Kiedrowatym już deski sprzedają jak na targu — Matarżuku?! Niedobrze to, źle, Matarżuku... —
Matarżuk, choć już stary, służbisty był. Jakby go kto po głowie kołem pociągnął. Zanadto dufny był, że złodziei odstraszył, a tu nowi się rozpłodzili. Przeżegnał się z przerażenia.
— Co powiadacie, dziedzicu? Hospody! Ładnych czasów dożyłem. Nie będzie więcej tego. —
Jednak przy następnym spotkaniu nic wesołego nie mógł zameldować. Nie stanął tak dumnie, ze zwycięskim uśmiechem, jak zwykle, lecz skarżył się prawie:
— Źle, panie! Nieszczęście! I rąbią kiedry i traczkę postawili sobie złodzieje na wierchu. Co tu mówić. Rżną deski, po prostu gazdują jak u siebie. Nie tylko nie ustąpili, jeszcze się do mnie puszczali z toporami. Porąbać chcieli. Ale ja sobie jeszcze dam z nimi radę! Haj! Wytępię tę wilczą psiarnię choćbym na starość miał zgnić w kryminale. Albo ja, albo oni na tym świecie — zaciął się stary, wąsaty Iwanko.
— Zostaw to, Matarżuku. Zakazuję ci tam chodzić. Lasu jest jeszcze dość — dzięki Bogu a życie jedno. Drugiego Iwanka nie znajdę. Dowiesz się tylko, kto to kradnie, a ja go zaproszę na wizytę... —
I cóż takiego działo się na tych „wizytach“? Złodzieje, zabójcy i świętokupcy kiedr szli ze strachem na wizytę, bo dziedzic był poważny, małomówny, otoczony mirem i autorytetem. Idąc do dworu, odrzekali się kiedr głośno, przeklinali tych, co ich rzekomo namówili i uwiedli. Przysięgali, że na nich wszystko złożą. Wcale nie będą ich ukrywać, po prostu wyjawią wszystko! Niektórzy ludzie żałowali skazańców. Inni mówili: Dobrze im tak, niech cierpią! Cierpienie ograniczało się do strachu dość jednak wielkiego. Naprzód trzeba było czekać na ganku, a tu tymczasem świdrowały zabójcę kiedr i świętokradcę spojrzenia wszystkich domowników, kręcących się po dziedzińcach. Patrzono nań tak, jakby ściął matkę rodzoną, albo okradł cerkiew. Potem wpuszczano już skruszonego winowajcę przed oblicze trybunału karnego. Z miejsca leśniczy Aleksander ryknął nań takim basem, że jaki taki nieborak do ziemi przysiadał. Potem, z kolei krzyczał wójt Krzyworówni — Surbàn. Znane było jego urzędowanie. Po prostu coś strasznego. Złoczyńca zapadał w mrok piekła. Przecierał jednak oczy i sam dziwił się, że po tym krzyku jeszcze trochę żyje, że krzyki wójtowskie nie rozszarpały go, nie podarły w strzępy. Ale jakoś i to przetrwał. Dziedzic podniesieniem ręki przerywał urzędowanie wójta. Robiło się cicho. Uroczyście naznaczano karę, opłatę karną za kradzież lasu. Zapisywano powoli na karteczkach — Amen. To jeszcze można było wytrzymać. Po czym leśniczy i wójt odchodzili. Dopiero zaczynała się dla skazańca najstraszniejsza chwila — długie milczenie. Ponieważ byli to przeważnie ludzie, co kradli lekkomyślnie, nie zastanawiając się, naprawdę nie wiedząc co czynią, każdy prawie szczerze żałował, gdy zobaczył, ile z tego ma kłopotu. Dlatego to — opowiadają starzy ludzie — dziedzic każdemu od razu albo nieco później, darowywał, skreślał karę. Oddawał także zawsze skonfiskowane przez pobereżników narzędzia, siekiery lub piły. W kącie stała bardzo gruba, chociaż lekka, bambusowa laska. Laska ta znana była w górach przeważnie ze słyszenia. Przeznaczona dla niepoprawnych, a w intencji także i dla takich, co naruszali moralność, uwodzili dziewczęta, żyli z cudzymi żonami. Dwa a czasem nawet trzy, sakramentalne, bardzo powoli wymierzone a lekkie — lecz straszne, bo bardzo rzadko szafowane — uderzenia po kożuchu poskramiały, w razie nieodpartej potrzeby, najbardziej zuchwałego, zatwardziałego i niemoralnego przestępcę. Gdy winowajca zaś w ciągu wizyty okazał skruchę, lub gdy od razu zmiękł całkiem, dziedzic bardzo poważnie nakazywał, aby odtąd nigdy nie kradł kiedr, bo kiedry to w jego gazdostwie dzieci najmilsze. Niejednemu, co tłomaczył, że z biedy ukradł, że chciał sobie pomóc, bo potrzebował na to albo na owo, a kiedry to rzecz łakoma dla kupców, zaraz płacą — takiemu nieraz dziedzic jeszcze dopłacał. Nakazywał mu, aby się zgłosił u niego po pomoc, a nie niszczył drzew tak pięknych, które sam Pan Bóg chroni.
W sprawie ochrony kiedr zasięgał także dziedzic opinii najbardziej miarodajnych. Zawezwany w tej sprawie do dziedzica jako rzeczoznawca, przebywający pod Czarnohorą, Matij Zełenczuk, prawdomówny, otwarty, śmiały człowiek taką opinię wypowiedział:
— Na Czarnohorze, na Wierchowinie nie ma policji, dziedzicu, także i dla kiedr. I znów choć niejeden miałby ochotę pójść powiedzieć Panu, kto i jak kradnie albo i złapać go, musi jednak obawiać się zemsty złodziei. Podpali go który za to, że się miesza do nie swoich spraw. A tu na Wierchowinie nie ma policji — także i dla ludzi. To jest tak: który Panu popatrzy w oczy, ten może już nie będzie kradł. Ale, ilu takich jest, co nie popatrzą. Na Wierchowinie, kogo sumienie nie upilnuje, nikt go nie upilnuje. Nie ma policji — i koniec.
Taka była opinia Matijka o ochronie kiedr.
Ludzie widzieli jednak, że dziedzic to złoty panisko. Choć tak surowo milczy i groźnie patrzy, to potem, gdy odezwie się, mówi łagodnie i ciepło. Ci sami, co byli na „wizycie“, już potem nie kradli. Ale innych to nie odstraszało. Głos opinii był po stronie dziedzica. Złodzieje kradli dalej, lecz ze złym sumieniem. Zapewne niewielka to pociecha dla nas miłośników kiedr. Wolelibyśmy, by stary bór kiedrowy na uroczysku Doboszowym, jak przed wiekami, dotąd stał nienaruszony, podobny przybytkowi Bożemu! Kolumnady tęgich a strzelistych pni, skupione w sobie, zadumane, wieszcze postacie drzew — ich kędziory wiecznie zielone — ich ramiona potężne, wzniesione ku chmurom, dzierżące ponad głowy innych drzew świeczniki puszczowe. Dla usprawiedliwienia dziedzica musimy zaczerpnąć argumentów od starych ludzi. Powiadają oni, dziś jeszcze tak głoszą: Nie mógł, nie chciał skrzywdzić nikogo. Zresztą dziedzic i Iwanko jednak przecież utrzymywali las kiedrowy jako tako, choć nie był to już pralas, choć nie taki, jak w Doboszowe czasy. Bo prawdę powiedziawszy, las kiedrowy zniszczyli ostatecznie nie złodzieje ani przybłędy, lecz późniejsze zupełnie legalne wyręby, dokonane z polecenia samych dziedziców późniejszych. Lasy miały świetną cenę, właściciele mieli świetną wymówkę: I tak złodzieje rozkradną...
Iwanko Matarżuk nie doczekał końca lasów. W nagrodę za służbę długoletnią otrzymał 50 morgów dobrych sianokosów pod Czarnohorą. Na dobrym gazdostwie dokonał żywota. Nieraz opowiadał, jak to w młodości bronił lasu od najścia, jak nawet ścieżką w pobliżu kiedryny nikomu przejść nie pozwalał.


∗             ∗

Tyle było wojny i zwady co o te kiedry.
— Byłoby jednak śmiesznym nieporozumieniem mniemać, że Pan Stanisław należał do typu ziemian, znanego z pewnych utworów literackich, „pana o chorym sumieniu“. Tacy ludzie byli bezbronni gospodarczo i życiowo. Własną sytuację społeczną odczuwali jako nieznośny, nieraz bolesny ciężar, jako nieporozumienie. Przyznawali czasem w duszy rację najbardziej brutalnym i niesprawiedliwym przeciwnikom „klasowym“, ośmielali, albo popierali mimo woli elementy nie tylko dla ich własnego stanu, ale dla wszelkiej pracy wiejskiej destruktywne. Pan Stanisław przeciwnie — choć śmiesznie to znów powiedzieć w naszych czasach, gdy świat się tak rozszerzył i zmądrzał nadmiernie — miał poczucie swej misji. Cechowała go pewna powaga, nieco surowa, rozwaga, przezorna nierychliwość, właściwa ludziom bezosobistym, o ile są odpowiedzialni za jakieś gospodarstwo w większej czy mniejszej skali, i w rezultacie stosunek ojcowski do otoczenia, sumienie świeże a czujne, lecz zdrowe, niezachwiane. Nie był ani rozrzutnikiem ani skąpcem, nie miał ani w tym, ani w tamtym kierunku żadnej skłonności. Jak nieraz powtarzał: był gazdą. Majątek nie dawał mu innych perspektyw, oprócz gospodarskich: że tylu ludzi, tyle życia przeróżnego pod jego opieką trwa, rozwija się, trzyma się jakoś razem i prosperuje. Czyż nie wydaje się, że każdy człowiek, zapewniający innym bezpieczeństwo i byt musi mieć w sobie powagę, pewność decyzji, a zarazem troskliwość i pobłażliwość ojca?
O każdym człowieku, który z nim wspólnie albo u niego pracował, który z nim sąsiadował, pamiętał pan Stanisław, interesował się jego losem. Zajmowały go sprawy domowe tych ludzi, ich zdrowie, ich rodzina, dzieci, krowy, owce, pastwiska — nawet ich moralność.
Równy, pełen rezerwy, niezbyt rozmowny, ożywiał się zawsze w tych wypadkach, kiedy jakaś zamierzona opieka wymagała jego uwagi. Pani domu była żywa, impulsywna, chyża, krytyczna, a przy tym przyjacielska i szczodra. Wiedziała o wszystkim, wszędzie potrafiła wkroczyć, choć nigdy się nie śpieszyła, nie gorączkowała. Z biegiem lat dozór prac przechodził coraz bardziej w jej ręce. Kierując gospodarstwem, nieraz potrafiła krzyknąć głosem mocnym, niskim, niby to ostro, ale w tonie rozkazu czy nagany słychać było, że nigdy nie przejmowała się — w specyficznie kpiącym, umyślnym patosie otwarta była zawsze furtka humoru, pojednania, przebaczenia.
Każdy kto był kiedykolwiek we dworze, podziwiał ciepło i suchość jego wnętrza. Nawet zimą, w największe mrozy ani zawieje śnieżne, w domu mieszkalnym nie było zimno nikomu. A czasem taka luta zima bywała, że stare drzewa uginały się, a ich gałęzie pękały, młode zaś drzewka łamały się od śniegu, a nawet od szronu. Wierchami gnały i wirowały huraganowe śnieżyce, zamiecie czartowskie, piekielne tak hulały, że nocą nikt nie odważył się wyjść nieco dalej od chaty, bo śmierć pewna. Tymczasem we dworze nie odczuwano zimy. Nikt nie zamierzał, ani nie miał przyczyny oszczędzać opał, ale opału nie wychodziło zbyt dużo. Gdy kilka smolastych polanek smerekowych wrzucono do pieca, gdy zaczęło trzaskać w piecu, grać i śpiewać w kominie, piec już w krótkim czasie tryskał ciepłem hojnie, rozsiewał je uprzejmie. A gdy się tak przeszło przez wszystkie pokoje, każdy piec inaczej sobie śpiewał, gawędził i mruczał. I pachniał każdy inaczej i grzał jakoś inaczej. Kiedy już tak dobrze rozgrzały się piece, chociaż mróz chwytał szponami Wierchowinę — mróz nie byle jaki, huculski drapieżnik, niebieskooki, srebrnowłosy watażko stary, piękny, dziarski a groźny — we dnie nieraz na oścież otwierano drzwi od ganku. Błękitno-srebrny chłód nalotem opryszkowskim wdzierał się do pokoi, a z sionek jak źródło buchało ciepło niewyczerpane, serdeczne. Opierało się zwycięsko mrozowi, jak niegdyś dwór opierał się napadom. Za to pokoje wchłaniały świeże powietrze, przyjmowały światło oślepiające, kąpały się w świetle, cienie i plamy świetlne na sprzętach i kątach tańczyły i szalały z radości.
I takież ciepłe jak wnętrze domu były dusze ludzi zamieszkujących dom, serca ich podobne tym piecom. Zdawało się, że całe góry zdolne ogrzać.
Ilekroć Pan Stanisław zaopiekował się żywiej jakimś szczegółem gospodarki rolnej czy ogrodowej, oznaczało to szczególną troskliwość dla jakiejś istoty żywej z kręgu ludzi i zwierząt, należących do zasięgu jego gospodarstwa. Jeśli koński ząb na ogrodach, pod okiem żony wyrobionych i uprawionych, udał się dobrze i szumiał wielkim łanem, dziedzic wołał bouhara Marka. Wiedział, jaką mu sprawi radość. Stali tak obaj przed łanem, deliberowali, oceniali jego wydajność, rozważali, jak to krówki i woły będą smakować, jak będą się raczyć soczystą paszą, jakby ją sami smakowali. — A patrząc na owoce, na wiśnie, na jabłka, na śliwki dojrzewające, rozmawiał o dzieciach, o wnukach, o tym jak jabłka będą błyszczeć na choince na Boże Narodzenie, jak dzieci będą się delektować, gdy wrócą do domu, jak wnuki będą rade, gdy im się wyszle paczki. Gdy kukurudza bardzo bujnie zrodziła, a za przełazem od strony Pisanego Kamienia stał wysoki, suchy, ciepły gaj kukurudziany, złocący się dojrzewającymi szulkami, wspominał Ilka, Semena, Hawryła, Seńkę, Annę i innych, wszystkich tych robotników, którym w tym roku dostanie się szczególnie dobry udział i nagroda za pracę. Razem z żoną wołali kogoś z nich, planowali głośno, z zadowoleniem, ile to ziarna będzie w tym roku, ile młyn będzie miał roboty. — Kwiaty pielęgnował sam, miał o nich staranie, sprowadzał nowe odmiany, wszystko z myślą o żonie, gdyż była to największa radość, jedyne urozmaicenie w jej samotnym życiu w górach. Z kolei pani domu, skoro już nowe rośliny wprowadzono do ogrodów, umiała je kultywować, zachowywać. Na oknach, na stołach, po galeriach suszyły się niezliczone ilości rozmaitych nasion. Po komodach, szufladach i szafach leżały starannie ułożone w pudełeczkach, szkatułkach, kopertach zaopatrzone napisami przeróżne ich gatunki. Były one dumą gospodyni, wędrowały stąd, różnymi środkami komunikacyjnymi, do wszystkich krewnych, sąsiadów i znajomych — stosownie do życzeń, próśb, a także z własnego życzliwego popędu gospodyni, by darzyć tym, co sama umiłowała. Do nasion dołączała dokładne rady i pouczenia o ich wysiewie, o piastowaniu kwiatów i jarzyn. —
Nowoczesny człowiek, co wszystko chciałby praktycznie i wydajnie urządzić tak, by nie było stosunku między człowiekiem a człowiekiem, najwyżej chyba taki, jak między interesentem a urzędnikiem przy okienku, krótki rzeczowy, zestandaryzowany, albo jeszcze lepiej, dla uniknięcia widocznych niewygód obcowania indywidualnego, jak między klientem a automatem, jak między automatem a automatem — taki człowiek uśmiechnie się na chwilkę, gdy usłyszy bajania o owych czasach i stosunkach. Uśmiechnie się, tylko w tym wypadku, jeśli sam ma nieużyteczne jakieś, luksusowe zainteresowania. W chwili zrozumienia, w chwili tęsknoty na deser, oddałby to wszystko do — muzeum, to znaczy, jeśli przyjrzeć się bliżej, do tego rodzaju pomieszczenia izolacyjnego, skąd zazwyczaj mniej jeszcze prądów dochodzi do życia żywego, niż z pawilonu chorób zakaźnych. Rozumie taki człowiek bowiem, że stosunki tak różnorodne i detaliczne między ludźmi, tak trudne do usystemizowania, mogły istnieć tylko wtedy, kiedy się nic nie działo, kiedy — nie było postępu.
Rzecz bowiem w tym, że postęp, jak pastuch, bynajmniej niepowolny, nie ten łagodny i nie gazdowski, lecz jak srogi i sprawny poganin, najmita kupiecki, popędza nas biczyskiem ołowianym — naprzód. Nie szczędzi bata. W pochodzie „naprzód“ wszystko jedno obok kogo się idzie, każdy jednakowy. Jedno potrzebne: pilnować drogi, iść — jak to się mówi — naprzód, choćby ku rzeźni. Bo batog postępu czyha nad nami. Nie pozwala zatrzymywać się przy nikim, przy niczym. „Wszyscy naprzód!“ W takim wytężonym pochodzie całej wielkiej trzody zawsze co nowsze, to lepsze. Z konieczności cieszymy się każdym nowym postojem i popasem. Nie ma też co wspominać, nie ma po co.


∗             ∗

W czasach, kiedy nie było postępu, bo nie było prawie pieniędzy, każdy chciał żyć jak ojcowie. Gazdowie, którzy sami — a może z pomocą potęg niesamowitych — wywojowali połoniny, pastwiska i łąki od puszczy i od niedźwiedzi, zdobywali majątki, swobodę i piętno mocy gazdowskiej. W tej walce ustalili sposoby gospodarskie, obyczaje i wierzenia. To wszystko dziedziczyły ich rody. Do nich przychodzili skądś z dołów najmici „bojkowie“, oddawali się im w opiekę, zawierali symbrillę, umowę służbową. Poświęcali im swą pracę, przeważnie pasterską, na szereg lat, na całe życie prawie. W nagrodę za to otrzymywali później sami najmici, albo ich dzieci, gospodarstwo. W ciągu jednego pokolenia stawali się wolnymi ludźmi, gazdami, przejmowali życie i zwyczaje pasterzy. Czasami przynosili jakieś nowości rolnicze.
W ubiegłych wiekach, w oczach górskich ludzi, panowie rządzili tutaj sposobem rozbójniczym. Góry nie miały jeszcze dla nich prawie gospodarskiej wartości. Toteż nie wprowadzali stosunków gospodarskich ustalonych. Ich uroszczenia przychodziły jak naloty rozbójnicze, jak nagła fala powodzi. Nie były też nigdy uznawane, wywoływały czasem opór rozpaczliwy, wzrost rozbójnictwa wśród ludności. Ale w czasach, o których mówimy, a tym bardziej po osiedleniu się nowych gospodarzy, dwór coraz bardziej przybierał sposób życia gazdowski, nie — pański. Było to życie — bez postępu. Jak niegdyś do gazdów, przychodzili z dołów wolni najemnicy „bojkowie“. Nie było już prawie hajduków, ani „kozaków“, całej tej próżniaczej sfory pańskiej, na utrapienie ludzkie wymyślonej. Miejscowi górscy ludzie jednak prawie nie znali pracy rolnej i nie najmowali się. Dlatego to bojkowie z dołów: Ilko, Semen, Andruś, Hawryło — byli pierwszą właściwą służbą we dworze. Za tymi pierwszymi bojkami przychodzili potem inni. I ci najmowali się na szereg lat, jak niegdyś u gazdów. Po wysłużeniu wszyscy otrzymywali grunta i inwentarz od dworu, osiadali w górach, stawali się gazdami.
Miejsce dawnych hajduków, ale tylko dla pilnowania lasu, dla polowań, a w późniejszych czasach dla dozoru nad wyrębami leśnymi i nad spławianiem drzewa — zajęli pobereżnicy Huculi. Chodzili wystrojeni, wyczuczurzeni i uzbrojeni jak jakieś wojsko fantastyczne. Służba w dworskich obszarach leśnych była miejscem ochrony ich gatunku, miejscem utrzymania starej formy życia. Wszyscy bowiem byli z rodów opryszkowskich, o tradycjach opryszków, rozbijaków i kłusowników. Gdzieniektóry miał za sobą więzienie, niekoniecznie krótkotrwałe, za kłusownictwo i związane z nim przekroczenia i zbrodnie, za taką czy inną upartą niesforność wobec prawa, nazwanego przez nich pańskim. Jeden i drugi po latach i to w późnym już wieku zginął w bójce, w pojedynku na topory. Ich służba to nie tyle służba była, ile raczej z początku zawieszenie broni z dworem, a później po latach pobratymstwo. Symbrillę, jeśli mieli — powiadano — to chyba ze szczeznykiem, tajemne a mocne układy z leśnymi duchami. Stąd ten i ów miał strzelbę śpiewającą, bo miał zapewne świętokradczo w strzelbie ukrytą hostię. Dlatego szły na nich byki leśne, dlatego „dawały się“ im niedźwiedzie. Jak dawni przodkowie żyli z puszczy, zawsze mieli w chacie dziczyznę, tłustą wędzonkę jelenią i pełno skór, które mieniali za zboże. Z watażkowskiej przekory i hardości zwłaszcza w stosunku do ludzi, którym byli niechętni, z którymi mieli zwady, pobereżnicy czasem pokazywali władzę, nadużywali władzy. Dziedzic wcale ostro tępił te zamaszki watażkowskie. Nakazał, zwłaszcza później w czasie rozliczeń za wyręby, że jeśli wolno popełnić jakąś niedokładność, to zawsze na korzyść ludzi wiejskich, a nie na korzyść dworu. Ustanowił dzień w miesiącu, w którym można było przychodzić z życzeniami i prośbami w sprawie lasu, ze skargami na pobereżników.
Z bojków żaden nie pchał się do lasu, między niedźwiedzie, wilki, rysie, dziki i między szczeznyków — w cały ten ciemny, groźny świat. Ich świat był jasny, równy, pola zielone, żyto, pszenica, kukurudza. Oczyszczali ogrody z kamieni, z resztek pni i korzeni. Podobnie jak w Jasienowie gazda Foka, tutaj dziedzic pierwszy wprowadził pługi stalowe. Jak u siebie w domu na dołach, orali i siali bojkowie. W porównaniu z dawnymi przybyszami dolskimi los ich był lekki i wesoły. Nie brali się za bary z lasem, nie mocowali po szczytach z wichrami i burzami, nie musieli paść krów z fuzją gotową do strzału, ani nastawiać niemal co dnia drewnianej, zaostrzonej rohatyny napastującemu niedźwiedziowi, czy też wykurzać go głownią płonącą. Nie chodzili też wcale uzbrojeni jak Huculi. Ale chociaż przyjechali i pracowali w ubiorach szarych, ubogich, stopniowo, gdy szli między ludzi albo od święta, przebierali się w stroje jaskrawe, czerwone, huculskie, nawet obwieszali się bronią, tak dla parady. Tak powoli zbliżali się do swobodnego życia górskich ludzi, przyjmowali ich zwyczaje i poglądy. I tak samo nawet oficjaliści z drobnej szlachty i z mieszczan powoli przyjmowali huculskie zwyczaje, osiadali, przebierali się, stawali się gazdami.
Ostatni tuhy rok szczególnie dotkliwie zaskoczył społeczność huculską, zastał ją nie przygotowaną. Na dołach, na Pokuciu i Podolu był nieurodzaj i głód. Ludzie uciekali, dokąd oczy poniosą, wędrowali i wałęsali się, szukając chleba. Wielu zdążało poprzez góry na Węgry. W górach wprawdzie był nadmiar paszy i nabiału, ale zbyt mało ziemi uprawnej. W dodatku od pewnego czasu, z powodu wymierzenia własności ziemskiej przez kameralne i dworskie obszary, osłabł pęd do karczowania. W czasie tuhego roku także wiele gruntów sprzedano spekulantom lub pośrednikom zbożowym. I w dworskim gospodarstwie nie myślano zrazu o rolnictwie na większą skalę. Przywożono ziarno a nawet jarzyny z folwarku dolskiego. W czasie tuhego roku rozdzielano bezpłatnie ziarno tym, co go potrzebowali. Jednak tuhy rok wykazał, że bezpieczniej i wygodniej mieć wszystko pod ręką, na miejscu. Zajęto się na urząd gospodarką rolną. Bojki byli górą. Na gruntach dworskich pod kierownictwem gospodarzy byli głównymi pionierami rolnictwa i ogrodnictwa. Od nich i od dworu uczyli się tubylcy. Niezbędna potrzeba rolnictwa zastała ich bez przygotowania, a niestety także z okrojonym i zmniejszonym posiadaniem ziemi.
Jak powiedzieliśmy, przez długi czas jeszcze Huculi na najmitów do dworu się nie zgłaszali. Tym bardziej do robót dniówkowych nawet biedni nie mieli ochoty. Uważano je jakby za pozostałość tego wielkiego bezprawia, pańszczyzny, albowiem robota, gdy ktoś stoi nad karkiem, nie jest robotą ludzi wolnych. To znów powiadano, że dniówki to kradzież, jeśli się robi niedbale, nie tak, jak chce gazda. Dniówki zresztą nie mogły ubezpieczyć, ani zadowolić nikogo przy niezmiernie niskich cenach robocizny, jakie podówczas panowały na dołach, do których z pewną nadwyżką, musiano by stosować i robociznę w górach. Co innego tołoka. Na tołokę, pracę, połączoną z zabawą, schodzi się wielu ludzi, na tołokę iść można nawet w czasie niektórych świąt, kiedy pewne roboty dla siebie samego, na mocy jakiejś prastarej tradycji, były zakazane. Bo tołoka to przecież przysługa i grzeczność sąsiedzka, to zabawa i „nabywanie się“ z pobratymami.
Kobiety huculskie przed tuhym rokiem jeszcze nie pracowały na roli. Prawdę powiedziawszy, w dawnych czasach oprócz przędzenia, tkania i gotowania niezbyt wiele pracowały. Nawet dojenie i doglądanie krów, wobec odległości pastwisk i połonin, była to przeważnie praca mężczyzn. Po tuhym roku, gdy zaczęły się prace w butynach, gdy mężczyźni zaczęli zarabiać, coraz więcej zajęć spadało na kobiety. Zaczęły się wtedy brać do grządek. W Krzyworówni niejednego nauczyły się od bojków dworskich, ale wszędzie pomagały sobie jeszcze, jak mogły: obchodziły o wiele dłużej niż mężczyźni nadmierną ilość dawnych świąt. Treść tych świąt polegała na tym, że jakieś szczególne roboty, czy to tkanie, czy przędzenie, czy praca w polu, były zakazane, bo inaczej z przekroczenia tradycyjnego zakazu może wyniknąć jakieś nieszczęście, jakaś szkoda dla bydła, kalectwo albo niebezpieczeństwo ze strony gromu lub burzy. Człowiekowi, patrzącemu z boku, wydawało się, że święta takie polegały po prostu tylko na nieróbstwie, a samym świętującym dawały jeszcze także nastrój świąteczny, pogodny, beztroski. Znamienne było, że większość tych zakazów dotyczyła robót kobiecych. Istnieją różne ironiczne przypowiastki o tych świętowaniach. Między innymi taka: Pewien gazda niezamożny miał żonę, która prawie każdego tygodnia przez wszystkie dnie z jakiejś racji świętowała. Poniedziałek to święty poniedziałek, boży ratownik, nie godzi się tygodnia źle zaczynać: nic nie robiła. Wtorek to drugi dzień w tygodniu, także go trzeba szanować, nie natężała się. Środa zaś to „boża środa“, bożka czyli post, i pościć trzeba i nie godzi się robić. Na czwartek jak czasem, także coś sobie znajdowała, ale to była jej tajemnica, w piątek zaś i palcem nic ruszyć nie można, bo to przecież jeszcze większa bożka niż środa. I w sobotę zazwyczaj nie robiła, bo to dzień dziadowy, zaduszny, mogliby się pogniewać dziadowie na tamtym świecie. O niedzieli i wspominać szkoda. I koło pieca nie wolno się zakrzątnąć. Tak przez cały tydzień. Gdy już nie mogła nic wyszukać, powiadała, że to Sawy albo Warwary, albo tym podobne święto. I tak przez całe życie. „Serbowała, serbowała“, nigdy, broń Boże, święta nie naruszyła. I z ludźmi żyła dobrze, bogobojnie. Zabaw i tołok w sąsiedztwie ściśle pilnowała. W ten sposób zbiedniało, zniszczało całe gospodarstwo. Gdy umarła świętobliwa żona, mąż włożył ją nagą do trumny. Przyszedł ksiądz odkrył trumnę, patrzy, oczom nie wierzy. Pełen oburzenia zwraca się o wyjaśnienie do męża. Zbiedzony i wynędzniały mąż opowiedział otwarcie o swojej biedzie, o wszystkich świętowaniach żony, które doprowadziły do takiej nędzy, że w końcu nawet koszuli nie miała. Stosownie do tego ksiądz, zamiast sławić pamięć umarłej, zaczął przyśpiewywać:

Hóspody pomyłuj, Hóspody pomyłuj,
a od takiej żonki ochroń i zbaw.
Od świątek takich, Warwar i Saw.
Nie „sawić“ ci było i nie „warwarzyć“,
lecz prząść, koszule szyć, mężowi warzyć.
Hóspody pomyłuj! Hóspody pomyłuj!
Od takich żonek ochroń i zbaw. —

Od tego czasu, gdy się o tym wieść rozeszła, kobiety zaczęły się wystrzegać zbyt licznych świętowań. —
Tym dziwniejsze, że właśnie we dworze ilość kobiet pracujących zwiększyła się stopniowo do liczby czternastu. Jednak byłoby to mylną konstrukcją myśleć, że odbywał się tu jakiś jednolity „proces“. Stosownie do obyczajów, pełnych fantazji, żadna, zdaje się, z tych kobiet nie przyszła do służby z zamiarem służenia. Taka służba byłaby, przynajmniej w owe czasy, poniżeniem, natomiast w każdym wypadku geneza służby i ustosunkowanie się do służby u każdej kobiety inne, odrębne, u każdej było połączone z jakąś przygodą. Jedno było tylko wspólne, że dwór był miejscem bezpiecznym.
Jest taka zabawa, znana dobrze dzieciom i wyrostkom huculskim, zwana biłyczka, tzn. wiewiórka. Jeden chłopak, odgrywający wiewiórkę, skacze a raczej zlatuje z drzewa na drzewo z niezwykłą śmiałością, naginając wierzchołki młodych buków lub olch, a drugi chwytający, zwany kotem, może biegać po ziemi i po drzewach, jak zechce. Gonionemu nie wolno, w myśl zasad zabawy, zeskakiwać na ziemię. Jest tylko jedno, specjalnie zakreślone miejsce, zwane „pańskim“, na które może się schronić. Jeśli skacząc z drzewa na drzewo dobiegnie w końcu na „pańskie“, jest bezpieczny od pościgu, wygrał.
Podobnie chroniły się na „pańskie“ do dworu w ciągu lat różne kobiety, przez różnych prześladowców ścigane.
Pałahnę mąż przywiązywał do swołoka za nogę i tak wiszącą bił rzemieniem z nieuzasadnionej zazdrości albo po prostu z fantazji.
— Doskonały na opryszka — zapewniała, jakby z uznaniem, Pałahna. Uciekła na „pańskie“ do dworu, z dzieckiem przy piersi. Więcej do męża nie wróciła. Opiekowała się pozostawionymi dziećmi, ale z daleka. Zwłaszcza że, jak zapewniała, syn poszedł w ojca: opryszek — doskonały! — We dworze Pałahna stała się później po prostu członkiem rodziny. Ale chociaż, jak powiadano, żyła w „pańskim stanie“ — nie chciała mówić pańską mową i za nic w świecie nie włożyłaby na siebie żadnej części stroju „pańskiego“, uważałaby to za obrazę swego stanu, niemal za hańbę. — Nie jestem przebranka jakaś, jestem gazdynia. — Nawet dzieci „pańskiego“ rodu systematycznie rutenizowała, kazała im mówić mową „ludzką“, byle nie pańską. Oddana, wierna, bezwzględnie uczciwa, uczciwa aż do jakiejś zazdrosnej gorliwości — sucha, drobna i delikatna Pałahna była przewrażliwiona, a nawet obraźliwa. Jeszcze po latach czterdziestu zdarzało się, że trzeba było dyplomatycznie i przemyślnie przepraszać Pałahnę.
Z Jełeniochą, która była później stałą zastępczynią Pana Kucharza, był nieco inny wypadek schronienia się na „pańskie“. Jełeniocha już w młodości odznaczała się popędliwością nieokiełznaną. W młodych latach jakiś chłopak obiecał jej ożenek. Nie dotrzymał słowa, ożenił się z drugą. Oburzona tym Jełeniocha tak go zbiła, że chłopak rozchorował się. Sama co prędzej musiała zmykać przed zemstą rodu poszkodowanego parobka — na „pańskie“. Oparłszy się we dworze, została tam do końca życia. Była niepospolicie pojętna, a jak niejeden talent szukała coraz częściej podniety w alkoholu. Żyjąc bowiem w pańskim stanie, tak czy inaczej, łatwiej mogła osiągnąć ten środek ożywczy, niż gdyby była pozostała na wierchu, w swej chacie. „Pański“ stan a kucharski zawód coraz bardziej z roku na rok potęgował jej tuszę i jej zawadiackość. Coraz tłustsza, coraz kolosalniejsza była, coraz ognistsza w słowie, a jak trzeba i w czynie. W samej osadzie dworskiej oprócz kucharza i pani domu nikt się jej chyba nie oparł, miastowych przybyszy pośród służby (jak lokajów i pokojowe) przerażała tak, że w ogóle nie wiedzieli, kto tu panuje. Na szczęście przebywała w przyzwoitej odległości od domu mieszkalnego. Poza tym właściwe ludziom artystycznie usposobionym humor i dobroć równoważyły jej wybryki. Za swoje wybuchy i swoje pyskowania Jełeniocha na nikogo nie gniewała się długo. Jednała się serdecznie, po gazdowsku, przeważnie w karczmie. We wsi unikano z nią zwad jako że to gazdynia, że w pańskim stanie, a najbardziej że — Jełeniocha. Lubiła fundować i rozdawała hojnie prezenty.
Wszystkich w awanturniczej fantazji przeszła Jula, córka zamożnego gazdy. Uciekła przed groźnym gniewem ojca do dworu, gdy miała mieć dziecko. W dworze urodziła dziecko, a potem karmiła piersią jedno z dzieci pańskich, ale w najkrytyczniejszej chwili porzuciła dziecko, gdy stęskniony ojciec uwiadomił ją, że przebacza. Chwila była dramatyczna, gdyż „pańskie“ niemowlę, dotąd karmione przez nią, dostało konwulsyj. Nieustannie mknęli posłańcy i gońcy z dworu na górę do Juli. Nie pomogły jednak żadne zaklęcia, ani groźby. Jula nie chciała wrócić, dla odmiany nie mogła się rozstać z ojcem. Powiadała: cóż, jeśli chcą, niech przyniosą dziecko tu na górę do chaty. — Tymczasem opuszczony dzieciak, jak się wydawało, był bliski śmierci. Wtedy jeden ze sług dworskich wpadł na pomysł oryginalny. Pożyczył od księdza z cerkwi Ewangelię, mszał, i poszedł z tym na górę do Juli. Nie namawiał jej, nic nie mówiąc, otworzył mszał i mrucząc jakieś zaklęcia, czy modlitwy, przyłożył otwartą księgę do piersi Juli. Po czym uroczyście zawezwał ją do powrotu. Jula natychmiast wróciła do dziecka, które po nakarmieniu przyszło do siebie. I później w życiu Juli bywały różne przygody i nawroty i ucieczki. Do dworu zawsze miała wstęp otwarty.
Inna znów była Warwaruca. Pochodziła z rodziny, która lekkomyślnie utraciła majątek. Warwarucy została tylko mała chatka przy drodze, długi i prześladowcy-wierzyciele. Tych wstąpienie jej do służby w dworze od razu uśmierzyło i uspokoiło. Ale Warwaruca uważała się nadal za gazdynię. Zamiast pójść na stałe do dworu — chciała utrzymać gazdostwo, natężała się w pracy, pracowała podwójnie. Nie umiejąc innych robót, za młodu przychodziła do dworu myć podłogi, sprzątać i „pomagać“. Robiła to wszystko z wielkim ferworem. W późniejszym wieku kierowała zawsze robieniem porządków równie energicznie. Zawsze wieczorem spieszyła do domu. Nie tylko nie sprowadziła się do dworu — za nic nie chciała tam nocować. — Idę do swojej chaty. —
Podobnie inne kobiety, Anna i Senka, choć mieszkały wcale daleko i choć nawet nie musiały wracać do chaty, wolały nocować w domu, czuły się gazdyniami. W niedzielę lub święta wszystkie ubierały się, jak mogły najświetniej, przemieniały się w uprzejme i pełne rezerwy huculskie gazdynie. Tak wystrojone szły do cerkwi. Pokazywały innym gazdyniom, że w „pańskim stanie“ nie stały się połatankami, przebrankami, ani bojczychami.
Działo się bowiem odwrotnie, że bojki i bojczychy, a także miastowa służba, a nawet oficjaliści starali się wyglądać jak Huculi, zachowywać się i mówić jak Huculi. Niemało było śmiechu, gdy wcale niezgrabny „bojkowski“ woźnica Hawryło w niedzielę zrzucał splamione zawsze liberie i kaszkiety i przebierał się świątecznie po huculsku. — U wa! Hawryłke honorny! Jak sam Foka jasienowski — żartował z niego karczmarz Ajzyk.
Służbie tej nikt nie mógł odmówić gorliwej uczciwości w pracy, nieraz przywiązania i wprost fanatycznej wierności. Przeto ogrody i sady stały otworem dla jej użytkowania. Nikt nie liczył, ani kontrolował, ile każdy z nich, jeśli tylko zechciał, wziął sobie: kapusty, ogórków, bobu czy ziemniaków, jabłek, gruszek, śliwek czy suszenic. Trzeba przyznać, że podobne dary Boże nie tylko szły, w odpowiednich ilościach, dla rodzin służby, ale czasem dla jakichś pobratymów, tak sobie, jako podarki, jako że to — „w pańskim stanie“. Tylko niektóre drzewa i krzewy zarezerwowane były dla dziedzica, i tych nikt nie tknął. Nic dziwnego, że czasem ktoś z gości, zwłaszcza ktoś należący do rodziny, nie dość uświadomiony, zwracał uwagę, że to niesłychane, że dzieją się tu widocznie złodziejstwa na wielką skalę. Taka krytyka, choćby najżyczliwsza w intencjach, była niechętnie widziana, wprost obrażała gospodarzy. Odczuwano to, jakby ktoś niepowołany a niedelikatny usiłował podważyć podstawy dobrobytu, zwyczaju i zaufania.


∗             ∗

Powoli, w miarę sił i zdrowia, rozszerzała się opieka dziedzica na cały powiat. Były to czasy klasycznych rządów ziemiańskich dawnej Galicji. W czasach naszej młodości namiętnie atakowaliśmy je, i kto wie, czy to jeszcze trochę nie zasłania nam sprawiedliwej oceny. W każdym razie dziś jesteśmy wobec rządów tych pobłażliwi i mimo liczne od tego czasu przeżyte fazy radykalizmu, nikt dzisiaj tych rządów nie przeklina. W dawnej Galicji było kilkudziesięciu marszałków powiatu: każdy sprawował swe funkcje jako urząd honorowy, a niejeden miał w swoim powiecie taki autorytet i zaufanie, jakby w udzielnym państewku. Liczyły się z nim władze administracyjne, państwowe, ludność szanowała go i ze wszystkim się doń zwracała. Marszałek powiatu tym większe miał znaczenie, im bardziej odległy komunikacyjnie był jego powiat. Ze względu na istotną decentralizację, jaką przyniosły te rządy, a także na to, że wśród marszałków bywali nieraz ludzie światli i pełni dobrej woli, nazwano te czasy żartobliwie epoką oświeconego feudalizmu.
Po latach sześćdziesiątych nasz dziedzic, podobnie jak i wielu jego rówieśników, był wcale wrogo usposobiony wobec państwa austriackiego. Urzędnik, choćby wysoki dygnitarz, gdyby tu przybył i chciał się narzucać swą ważnością w imieniu państwa, spotkałby się z hardością albo z bardzo zjadliwą ironią. Resztki odczuwania feudalnego i gazdowskiego sprawiły, że i stosunek do monarchy mógł być tylko akcesem dobrowolnym, a brak postępu sprawiał, że własne gospodarstwo było własnym. Zatem pan Stanisław także wobec monarchy, wobec cesarza Austrii, przez dłuższy czas zachowywał się w swych uczuciach z niechęcią lub może nawet ze wzgardliwą rezerwą. Aż raz, po latach, przybył w gościnę stary pan, gdzieś aż znad Dniestru, ziemianin ze znanej rodziny, który słynął jako świetny gospodarz, jako człowiek światły i bardzo wykształcony. Słychać było o nim, że jest szambelanem cesarskim, a podobno i przyjacielem cesarza. Nikt nie śmiałby wątpić o jego patriotyzmie polskim. Gdy miły gość przyjechał, zmienił się nastrój domu. Ten niezależny, godny zaufania człowiek, daleko patrzący polityk, a zwolennik austro-polskiego rozwiązania, zapewniał i pouczał młodego pana Stanisława, że cesarz przede wszystkim kocha Polaków, powierza wszystko Polakom, a przyszłość państwa i monarchii opiera na Polakach. Odtąd inaczej już mówiono o cesarzu w dworze górskim. Jak gdyby o patronie, jak o możnym, starszym krewniaku, godnym zaufania. I dzieci i wnuki nabierały przekonania, że to „nasz cesarz“ — polski. Podobnie jak wiejskie dzieci od maleńkości uczono, że to „nasz pan cesarz“ — chrześcijański, a po miasteczkach żydowskie dzieci zapewne były zdania, że to „nasz cesarz“ — żydowski. Polakom ukazywała się jakaś zorza wcale nie krwawa, połączenie wszystkich ziem polskich pod berłem „naszego cesarza“, wśród pokoju bez końca. Długotrwały pokój europejski szczególnie dziwny refleks rzucał na tutejszy zakątek. Wydawał się tak głęboki i nieskończony, jak jasny okres pogody jesiennej, co ogarnia cały kraj górski i pokucki, gdy jadąc przed siebie ani chmurki nigdzie nie dojrzysz i nie możesz sobie wyobrazić burzy czy słoty. W górach dziwnie stapiał się on z huculskim czasem — czasem bez zdarzeń, bez postępu.
Z początku, w okresie tym, także wszystko co złe, było jakieś jaskrawsze, a zatem przejrzystsze. Jeszcze nie nauczono się, jak później, fałszować statystykę, „organizować“ wybory, czy też może nie uświadomiono sobie jeszcze tak wysokich celów, które by z miejsca, już od dołu, kazały wszystko zabarwiać i kłamać. A mimo to, czy też może właśnie dlatego, coraz bardziej „odaustryjaczała się“ Galicja, a raczej każdy powiat dla siebie. Z początku bowiem rządów ziemiańskich wypłynęli na wierzch ludzie bardziej wartościowi, jakby resztki szczerej oliwy o ciężarze właściwym, pozostałym z dawnych czasów.
Urząd honorowy marszałka powiatu, piastowany przez dziedzica, związany był z siedzibą powiatu — miasteczkiem Kosowem. Tę stałą drogę odbywał przez szereg lat, kilka razy w miesiącu, a na początku urzędowania bardzo karkołomnymi drogami. Do ciężkiej kolasy przytraczano wielkie walizy jakby w daleką podróż. Jeszcze bowiem nieprędko zbudowano nową drogę, przeto jazda do Kosowa stanowiła wyprawę w swoim rodzaju. Dlatego to można, a nawet trzeba było wstępować wszędzie po drodze, popasać, stawać, rozmawiać z ludźmi spotkanymi. Główny popas odbywał się w karczmie z drugiej strony Bukowca, gdzie także niejednokrotnie z konieczności zatrzymywano się na nocleg. Bo Bukowiec i potok Waratyn nieraz pokazywały swoje sztuki, a nocny przejazd, choćby z pochodniami, nie był bezpieczny.
W Kosowie, gdy Żydzi zobaczyli ekwipaż marszałka, zaprzężony w białe ciężkie konie, wychodzili z domów i uliczek, kłaniali się z daleka i witali grzecznie. Znów powóz stawał, znów z tym i owym wszczynała się rozmowa. Dziedzic zajeżdżał zawsze do tej samej starej gospody, o architekturze dawnych zajazdów kosowskich, z bramą, sięgającą aż pod dach, dzielącą dom na dwie połowy. Chłodne, czyste, przestronne izby z olbrzymimi łóżkami o nadmiernej ilości poduszek, z „wiedeńskimi“, czerwonymi, pluszowymi meblami, pełne gracików i szafek szklanych z porcelaną i szkłem od parady, izby o swoistym luksusie stanowym małomiasteczkowych Żydów, używane przez właściciela jedynie chyba do wielkich uroczystości rodzinnych lub religijnych, stały zawsze do dyspozycji marszałka. W żydowskie zaś święta nigdy nie jechało się do Kosowa, podobnie jak w uroczyste święta chrześcijańskie, łacińskie czy unickie. Gdy marszałek rozlokował się w przestronnych gościnnych ubikacjach gospody, przyjmowały one inny wygląd, wszędzie były portrety i fotografie jego rodziny, serwisy do kawy, książki, akty, tabakierki, fajki. Skoro tylko zjawił się marszałek, dziesiątki interesantów z różnych stanów się zgłaszało, przychodzili miejscy i wiejscy ludzie w sprawach mniej lub więcej ważnych, nieraz dla porady i po prostu dla pogawędki, chociaż nie brakło zawziętych nudziarzy — marszałek przyjmował wszystkich bez wyjątku. Właściciel gospody, stary Żyd, pełen dostojnej uprzejmości, zazwyczaj dokładnie poinformowany o pobycie i zamiarach marszałka powiatu, udzielał informacji tylko powołanym. Urzędowanie trwało kilka dni, połączone było z długimi wizytami, rozmowami, dyskusjami i przyjmowaniem gości u siebie w gospodzie.
Nie wyjeżdżając tak latami dalej niż do Kosowa, pan Stanisław żartował nieraz, że jedzie „do Paryża po zakupy“. Chodził po Kosowie i kupował w sklepach i kramach różne drobiazgi — pamiętał o każdym domowniku. Po przyjeździe rozdzielał „paryskie prezenty“.
Marszałek nie lubił wyjeżdżać poza granice powiatu i tym bardziej nie myślał o tym, by swą działalność rozszerzyć. Toteż mimo pewne pokusy i namowy nie wyszła ona nigdy poza powiat. Potrzeba przebywania zawsze w atmosferze ufności, wzmagającej odpowiedzialność, niechęć do targów, wstręt choćby do cienia intryg i zawikłań, sprawiała, że odrzucał te pokusy. O kandydaturze do sejmu powiadał: — Tam, gdzie nie można być uczniem albo gospodarzem, nie ma po co chodzić. Chyba, by być figurantem. Zapewne, są ludzie powołani do gazdowania całym krajem. Iluż takich? Inni to figuranci, udawacze, fanfarony i jakieś tam niedowarzone, a może i podejrzane kłopotniki. —
Marzycielsko-aktywną polskość stannicy pobudzał i utrzymywał pobyt dziwnego człowieka, emigranta z Litwy, pana Władysława, którego najbliższych krewnych dosięgły okrutne wyroki Murawiewa-Wieszatiela, a który sam uciekłszy z katorgi, naprzód ukrywał się na Bukowinie u krewnych pani domu, a potem przyjechał w góry wraz z panem Stanisławem. Pracując jako leśnik w czasach, kiedy Austria jeszcze wydawała zbiegów, ukrywał się pod nazwiskiem przybranym, które potem — nie wiadomo — ulegalizował, czy po prostu zasiedział. Jeden tylko dziedzic znał prawdziwe nazwisko pana Władysława. Koperty jego pieczętowane były herbem jednej z najznaczniejszych rodzin magnackich na Litwie. Wiedziano o nim tyle, że miał na Litwie, gdzie zostawił żonę i dzieci, wielkie majątki. Z powodu obawy konfiskaty kontakt z rodziną utrzymywał w sposób niezmiernie ostrożny. Jak długo trzeba było się ukrywać, pan Władysław pracował jako gajowy. Z biegiem lat został zarządcą dóbr w pobliskiej fundacji.
Pan Władysław był poetą, poetą, co nieraz w wierszach i zarysach dawał wyraz swym marzeniom pełnym rezygnacji, a równocześnie delikatnym, zwiewnym, nieziemskim jak roztapiające się w głębinach nieba wiosenne obłoki. Był także poetą w życiu, poetą na codzień i w każdym calu, w stosunku do każdego niemal człowieka. Rozbitek wielkiej sprawy był pełen cichej rezygnacji co do osobistego losu. Lecz żywość i inicjatywa serca sprawiała, że darzył każdego człowieka życzliwością niespotykaną, do której zdolny tylko pustelnik, co rozstał się z tym światem. Gdyby dziś jeszcze zebrać w górach głosy o panu Władysławie, powstańcu polskim, byłaby to jedna fala błogosławieństwa dla tej jasnej postaci. Zaprzyjaźnił się z całym krajem, z przyrodą i z ludem. W dworze był codziennym gościem. Wszystkie dzieci, a w późniejszych czasach wnuki, witały go entuzjastycznie. Miał zdolność wywoływania nastroju radosnego. Gdziekolwiek się zjawił — robiło się świątecznie. Powoli, ale stale podsycał marzenia o Polsce wielkiej, duchowo przodującej. Rysował boje, jakby z bajki i męczeństwa, jakby z żywotów świętych. Szeptem opowiadał o Łukiszkach, gdzie męczennicy Polski żegnali się ze światem. I jako to pono słyszeli — mówił — gdy ich tętna miały zgasnąć, bijące tętna serc z całej Polski. Takie rozmowy toczyły się wieczorem na werandzie albo na ganku, gdy z Czeremoszu wstawały chóry falowe, pełne mocy, nadziei i dumy niezwalczonej. Westchnienia, idące z odległej północy, odżywały tutaj w wolnym junackim kraju wśród puszcz.
Pan Władysław nauczył się mowy Hucułów i mimo, że był z Litwy, a u nas w owe czasy język ukraiński nie był jeszcze ustalony (nazywano go prawie wyłącznie ruskim), uczył się języka ukraińskiego. Czytał i deklamował Szewczenkę i Dumy. Przy końcu życia cieszył się nowym wielkim zjawiskiem, czynem pisarskim Iwana Franki. W małoduszność ówczesnego prowincjonalizmu ideowego wnosił żarzącą się na Łukiszkach i tlejącą na Sybirze myśl o wielkiej misji dziejowej, o odpowiedzialności Polaków za los Ukrainy i Litwy. Wyśmiewał małoduszność galicyjską, co pchała resztkę Rusi w objęcia Rosji. Przerażony był tymi moskalofilami, co z rozpaczy zwracali się ku bogatej krewniaczce-Moskwie. Panu Stanisławowi nie na jedno otworzył oczy, nie w jednym ośmielił i umocnił go — pustelnik.


∗             ∗

Czasem jednak wyjeżdżał dziedzic z całą rodziną i z całym sztabem służby, trzema albo więcej pojazdami, na wizyty do krewnych i przyjaciół na Pokucie, na Podole lub na Bukowinę. Wizyty takie, podobnie jak rewizyty, trwały tygodniami. Czasami jechano jeszcze dalej, koleją do Krakowa i w krakowskie, do Częstochowy na Jasną Górę albo do Wiednia. Dalsze podróże, odbywane w celach kuracyjnych albo dla zwiedzenia obcych krajów, trwały jeszcze dłużej. Jeździł tak pan Stanisław do Karlsbadu, do Drezna, do Włoch i do Paryża. Wracał i znów latami nie ruszał się z domu, nie wyjeżdżał poza Kosów. Znów zanurzał się w gospodarstwie i w pracy powiatowej, żył i przejmował się życiem wsi, gromady i powiatu. Opowiadał panu Władysławowi sperspektywizowane przez odległość wspomnienia i wrażenia z podróży.
Czasami jeszcze bardziej oddalał się od świata. Co kilka lat bowiem przychodziła ciężka chroniczna choroba i kładła go na łożu cierpień. Kilkakrotnie pacjent naprawdę był bliski śmierci. Bardzo powoli przychodził do zdrowia, znów wchodził w życie, patrząc na nie z coraz większego oddalenia, wchodził z cieniem śmierci.
Przez cały czas choroby opieka żony była szczególnie czuła i drobiazgowa. Podziwiała ona męża, świata za nim nie widziała, była w nim zakochana do końca życia. Podczas choroby i rekonwalescencji świat zwężał się, ale i pogłębiał, znów byli tylko oni oboje, Stanisław i Otylia, sami, na całym świecie, jak za dawnych, młodych lat.
Jednak w czasie tych faz choroby ciężkich, groźnych a długotrwałych, jedna ważka dla całej stannicy zachodziła przemiana. Pan Stanisław wycofywał się na wielu odcinkach z życia, a młode pokolenie, synowie wchodzili na arenę nalotami nagłymi, podobnymi burzy. Stwarzali wiele faktów nieodwołalnych, gdy równocześnie pan Stanisław był w odwrocie życiowym. Co prawda trzeba przyznać, że dzieci czciły ojca, widziały w nim spełniony ideał, choć nie można twierdzić, by ktoś z nich natężał się i usiłował iść w jego ślady. Nasz tatko, nasz tatko — mówiono o nim niemal z patosem, jakby o świętym. Tym bardziej synowie już spokojnie mogli iść wprost w przeciwnym kierunku, uważając, że ojciec zadośćuczynił wszystkim wymaganiom ideału. Czcili ojca podobnie, jak niektórzy raubritterzy czcili świętych za to, że już za nich wszystkiego dokonali i przeto niejako pozwolili im żyć życiem, jakie im się spodobało. Synowie pana Stanisława nosili zawsze przy sobie, jakby świętość, fotografię ojca, podobnie jak raubritterzy mieli przy sobie relikwie świętych. I podobnie jak ci wzywali świętych o pomoc w swych niewybrednych wyprawach, tak i młodzi pankowie zwracali nieraz nabożne myśli ku ojcu w chwilach niekoniecznie stosownych. A dziwna rzecz, pani domu tak rozkochała się w temperamentach swych synów, jeszcze w czasie ich młodości — jakby podziwiała w młodych konikach szumne humory i fochy — że nie uważała nawet, by nadawali się, choćby w drobniutkiej cząsteczce do naśladowania ojca. Byli tacy, co usprawiedliwiali młodych panów, że to przecież sama przyroda górska, co od dawna wyhodowywała górskich junaków i opryszków, wabi i wzywa do tak szumnego życia. Inni mniej pobłażliwi, czy też mniej życzliwi, przeciwstawiali temu, że przyroda twarda, naprawdę wychowywała górskich wojowników i rozbijaków, a więc szlifowała ich także, jak woda burzliwa szlifuje kamienie, które niesie ze szczytów. Dawała im styl swoisty. A tu tymczasem odskocznia pańskiego uprzywilejowanego dworu uprzywilejowała paniczów także — moralnie. Sposób życia, za który każdy junak górski musiałby być odpowiedzialny bardzo a bardzo nieubłaganie, im uchodził bezkarnie, przez jakiś czas, pod nietykalną ochroną dworu i autorytetu ojca — na „pańskim“. Tak powiadali nieżyczliwcy. Nie do nas należy ocena. Musimy tylko przyznać, że jeśli chodzi o niesamowitą „malowniczość“, pokolenie młodych panów wykazało ją w takiej intensywności, jaką trudno znaleźć w dziejach ziemiańskich dziwaków, a nawet w dziejach zawadiaków huculskich.
Coraz groźniejsza chmura ich stepowych temperamentów zbliżała się ku stannicy: Tak, jak w upalne lato, od pól stepowych ze wschodu ołowiane chmury płyną ku Czarnohorze i nad szczytami obrywają się nagle gradem i ulewą, niosąc powódź i zniszczenie.



CZĘŚĆ DRUGA

Dla zobaczenia Stannicy Górskiej oczyma późniejszych pokoleń zaczerpniemy nieco ze wspomnień osoby, która nas w pewnym stopniu wtajemniczyła. Tą osobą był najstarszy wnuk, co w wieku ośmiu do dwunastu lat przyjeżdżał do starego dworu przy końcu ubiegłego stulecia. Zwano go we wczesnym dzieciństwie do ckliwości zdrobniale — Siuna. Siuny już dawno nie ma na tym świecie. Można opowiadać wszystko bez obawy, że mu to zaszkodzi.
Siuna był to chłopak jasnowłosy, niebieskooki, różowy, rzekomo słabowity i skłonny do chorób, w rzeczywistości zupełnie zdrów. Ruchliwy, przymilny, zapalny, prędko zapominający o zbyt licznych „zapałach“, ale wierny starej przyjaźni. Z nadmiernej wyobraźni strachliwy, a z lekkomyślności i dziarskiej śmiechliwości przepędzający prędko swe strachy. Pełen niepokoju szukania czy dążenia, ale pogodny. Przyzwyczajony do ciągłego nasłonecznienia uczuć, do atmosfery przyjaźni. Jako potomek rodu górskiego nade wszystko kochał swobodę.
Siuna — takie przypuszczenie wyraził dziadek — miał zupełnie dobre zadatki. Bardzo licznie reprezentowany świat kobiecy, babki i ciotki stanowczo twierdziły: „Zapowiada się doskonale, cudowne dziecko!“ Niańki i Huculi orzekli, że jest rabin i basta.
W owe czasy nie wierzono w wychowanie. Wierzono jedynie w dobre zadatki. Już konie raczej wychowywano, ale i w tym nie było przesady. I u koni wierzono w dobrą lub złą „naturę“. I tak wierzchowce były to przeważnie konie bardzo stare, doświadczone, pobłażliwe, albo istoty z natury tak łagodne, że nie potrzebowały ujarzmiania. Gdy czasem ktoś z gości kręcił nosem na takie wierzchowce, gdy domagał się konia bardziej ostrego, przyprowadzano do wyboru konie, które w fantastycznej dzikości przewyższały wszystko, co wiedziano o ostrych i dzikich koniach. Gość miał tej ostrości za wiele, krytykował zazwyczaj, że te konie już zbyt mało wychowane. Wtedy na czole dziadka, który nie lubił takiej krytyki, zjawiały się zmarszczki. Tłumaczył dobitnie, że wychowanie to zachowanie, po prostu ochrona, by istota żywa była zdrowa, nieskażona na ciele i duszy i w swej naturze. Męczeniem zwierząt — powiadał — czy męczeniem człowieka można tylko skazić, wykoszlawić dobre zadatki.
Nie „męczono“ zatem nikogo, nie męczono i dzieci. Nie chciano zadawać gwałtu żadnej miłej istocie. Przeto kończyło się na „zapowiadaniu“, na dobrych zadatkach.
Szczyptę pobłażliwości winniśmy może nie tym przebrzmiałym poglądom, ale tym odległym czasom, sądzonym in absentia: zapowiedź, obietnica jest przecież także faktem. Faktem bardzo miłym, budzącym nadzieje. A nuż zaczęto by wychowywać jakoś nieudolnie? Gdyby tak poważny eksperyment, na przykład, się nie udał? Przez to zepsułoby się te dobre zapowiedzi. Tymczasem Siuna miał, jak każdy, jedno tylko dzieciństwo. Nikt mu go nie zabierał, nikt nie sięgał po laury eksperymentu wychowawczego. Dlatego może dzieciństwo Siuny było szczęśliwe.
Szczęśliwość ta jednak dziwnym zbiegiem okoliczności i w tym jeszcze miała swą przyczynę, że Siuny wprawdzie — broń Boże — nie „wychowywano“, ale że ciągle mu jakoś czegoś zakazywano. Zakazywano w sposób życzliwy i perswazyjny, to serdeczny i zajmujący, to nudny i niezrozumiały, zawsze usilny i zawsze — odwołalny. Siuna „zapowiadał“ się dobrze. Czasem nawet lubił te zakazy, jako coś nowego, jako okazję do jakiejś aktywności myśli. Z początku ulegał sugestii, przejmował się zakazami. Niejednemu zakazowi, zbudowany jakimś przykładem, wprost ślubował wierność. Myślał, że naprawdę nie wolno wychodzić rano na rosę, ani kąpać się w Czeremoszu, ani iść między krowy, ani załazić do psiej budy w nowym ubraniu, ani przesiadywać całymi dniami w budynku kuchennym, ani wyjadać czekoladek z przygotowanych dla gości tortów. Był przekonany o słuszności tych zakazów. Nie pomyślał, by je obchodzić, nie kręcił. Tylko po prostu — bez nieposłuszeństwa — kiedy minął zapał, kiedy przejął się może całkiem innym zakazem, przekraczał za porządkiem dawniejsze zakazy. Nie był niepoprawny. Bo gdy jeden zakaz przekroczył, to już przez pewien czas nie zdarzyło się, by go znów przekroczył. Na drugi dzień miał sposobność do przekroczenia zupełnie innego zakazu. I nikt się nie gniewał na Siunę. Za co? Wytłumaczył przecież, patrząc prosto w oczy, szczerze, z uśmiechem, a bez kpin, że całkiem nie chciał nieposłuszeństwa. Tylko przede wszystkim wprost zapamiętać trudno było wszystkie zakazy. A choćby i zapamiętał, to co? Pociągnęło go tak na chwileczkę skoczyć na stromy stok po deszczu. Stoczył się na dół i już całe ubranie oblepione było żółtą, lepką gliną. Skorciło go razem z małymi świnkami pocwałować ku Czeremoszowi: kto prędzej? I tam skoczył, nie wiadomo jak, na przejeżdżającą tratwę. Na kolanach jakiegoś Hucuła, który go trzymał troskliwie i głaskał po głowie, zajechał aż na Jasienowo.
Wytłumaczył zawsze wszystko szczerze, dokładnie, zgodnie z prawdą.
„Siuna bardzo posłuszny!“ — orzekano w rezultacie.
Z zakazów tych miał Siuna podwójną korzyść. Wskazywały mu świat tajemniczy, pełen ukrytych czarów, skarbów trudnych do osiągnięcia, choć nie strasznych. Odsłaniał mu się powoli ten świat, w miarę przekraczania zakazów, tak jak ten widok na Czarnohorę odsłania się nagle ze stromego gliniastego stoku pod Ihrecem. I drugą korzyść miał jeszcze Siuna, że w końcu za to wszystko pieszczono go i chwalono.
„Posłuszny chłopczyna! Zapowiada się doskonale!“
A jednak dzięki zbytniej wierze w jakąś łaskawą i dobrotliwą tajemniczość świata, odsłaniającego się za kulisami niezliczonych zakazów, Siuna musiał skosztować niejednej goryczy dziecięcej. Zakaz brzmiał: „Tego ostrego noża myśliwskiego, co tam wisi w przedpokoju u dziadka, koło głowy lisa, nie wolno ruszać, nie wolno się nim bawić.“ Siunę skorciło raz, pchnęło coś tak, by pobawić się nożem. Skaleczył się głęboko w rękę. Lamentował później przerażony ostrym bólem i widokiem płynącej krwi. „Tej długiej szczotki do zamiatania, stojącej za wielkim tapczanem w przedsionku kredensu nie wolno nogą naciskać, nie wolno sobie robić z niej wahadła.“ Siuna spróbował. Drzewce szczotki spadając rozbiło zaświeconą lampkę naftową, podłoga w sieni zapaliła się. Po raz pierwszy w życiu niesamowite przerażenie ogarnęło chłopca. Na szczęście skończyło się dobrze. Jeden z dalszych zakazów brzmiał: „Nie wolno od razu łykać tych ogromnych, twardych, czerwonych cukierków. Trzeba je ssać długo, rozgryzać i łykać ostrożnie.“ W rezultacie Siuna tak długo łykał cukierki, aż się udławił cukierkiem. Dławił się nim przez dobre kilka minut. I trzęśli nim potężnie i bili w kark, by cukierek wyskoczył, bili tak mocno, jakby mimo woli teraz karali za te wszystkie przekroczenia licznych zakazów. I chcąc mu wyciągnąć cukierek z gardła, podrapali mu podniebienie (tak, że potem przez kilka dni nic nie mógł przełknąć prócz mleka). Nic nie pomagało. I kto wie, co by było, gdyby nie przyszła z bardzo wielkim glinianym, polewanym saganem pełnym wody sama niania Pałahna. Powiedziała: „Pyj, synoczku, zaraz bude dobre!“ I zaraz cukierek dał się przełknąć.
Naprawdę coś ciemnego powiało od tej przygody z cukierkiem: żeby tak wszyscy dorośli stali bezradni, zdrętwieli ze strachu! A tu nie daje oddychać. Ten dobry łaskawy świat nie dla ciebie.
Dziwna niesamowita sprawa.
Nie wszędzie kryje się widocznie nadzieja łaskawa, nie za każdym zakazem rozwiera się perspektywa szeroka, radosna, jak ten widok na Czarnohorę. Świat nie wszędzie jest tajemniczo piękny, swobodny, gdzie można tak albo tak. Bywa nieprzenikniony i ciemny, jednorazowo surowy, bezapelacyjny, jakby kamienny, pełen przypadków wcale niemądrych, tnących jak ten nóż myśliwski, dławiących jak ten wielki, twardy cukierek.
Podobnych wypadków było więcej. Jednak Siuna choć czasami doświadczał dreszczów niesamowitych, wciąż był pełen optymizmu, tętnił nadzieją. Poszukiwanie tych perspektyw, wielkich jak sama Czarnohora było w nim potężniejsze niż instynkt samozachowawczy. Za mało było tych ostrzeżeń, nie było nieprzyjaciół, nie widział nieprzyjaźni w świecie. To go zgubiło w późniejszym życiu, gdy wrogość zjawiła się nagle, jak flota nieprzyjacielska na morzu w pełnym rynsztunku bojowym.
Atmosfera stannicy, trwałe, ważkie wspomnienia z niej wyniesione spotęgowały w chłopcu brak obronności.
Główne cechy dworu i osiedla były: przestrzeń, swoboda bez czasu i cisza. Zauważył to niejeden gość, wiedziało i pamiętało o tym każde dziecko, co przyjeżdżało z gwarnego miasta czy z dolskich i podgórskich folwarków, pełnych ruchliwej skrzętności, do tego wymarzonego gniazda. Przyjazd taki był nagrodą dla dzieci, uchodził za nagrodę: za grzeczność, za różne przezwyciężenia dziecięce. Nagroda za to a za to, bo inaczej byś nie pojechał!
A gdyś tu przyjechał, gdyś wyszedł do dolnego sadu w kąt nad murem, gdzie między starymi modrzewiami były ławeczki, gdyś wyglądał poprzez rzekę ku Synyciom, dwa głosy słychać było tylko: szum Czeremoszu, a na tle szumu niewidzialną fłojerę w głębi lasu. Fłojera zaczynała bardzo szeroko i bujnie, rozszerzała pieśń jak zapytanie, zatrzymywała się. Znów nagle zrywała się w podlocie tęsknym. Opadała w smutku łagodnym bez żalu, nie kończąc melodii.
Swoboda tych szumów i pieśni, wyrywającej się z lasu, była wyrazem jakiejś wiary zewsząd wstającej, że trzeba iść tylko za głosem własnym, głosem swojej istoty, przekonania o zbędności, o brzydocie wszelkiego przymusu. Wielka ufność, jak to łagodne zapytanie fłojery, trzepotała się ku niebiosom.
Ta sama atmosfera szła od ludzi swobodnych, grzecznych, życzliwych, serdecznych, pełnych pobłażliwości i łagodnego humoru, ludzi budzących zaufanie bez zastrzeżeń.


∗             ∗

Babcia brała Siunę, tuż po przyjeździe, na długie pogawędki do garderoby. Wieczorami opowiadała na werandzie awanturnicze, zawiesiste i soczyste opowieści o przodkach bukowińskich i kozackich, rumuńskich i tureckich. A później, już przy łóżku, bajki nieraz straszne, ale pełne tajemnic, które wplatały się od razu w sny chłopca. Młody Hucuł, zwany Kuzykiem, opowiadał o zmroku na ganku frontowym opowieści huculskie o każdym szczycie, o każdym lesie. Jakie to tam się działy czyny bohaterskie, jakie walki, czary, zaklęcia tam się odbywały. Jakie to wszędzie ślady dawności, znaki, jakie wskazówki wielce wiarogodne o skarbach i komorach skalnych. Dziadzio rzadko rozmawiał dłużej. Każde jego słowo było niezapomnianym kanonem dla Siuny.
Każdy człowiek w owe czasy pozdrawiał spotkanego. Tej zasady ściśle przestrzegał dziadek. Czasami obcy wędrowcy czy wycieczkowcy, nieraz młodzi ludzie, niemało bywali zdziwieni, a nawet zawstydzeni, gdy starszy, siwy pan o dostojnym wyglądzie witał ich pięknym ukłonem. Siuna naśladował dziadka i z przejęciem kultywował ten zwyczaj. Witał ukłonem wszystkich, kogo spotkał — znajomych i nieznajomych. Przy czym, dzięki swej skłonności do komunikowania się, zawierał wciąż nowe znajomości z Hucułami. Po każdym przyjeździe nastawało dla Siuny istne długotrwałe święto, święto witania się ze znajomymi. Z Hucułów każdy witał się z nim długo, wypytywał długo i opowiadał nowiny górskie.
Wtedy też otrzymywał Siuna takie podarki, o których gdzie indziej marzyć by nie można. Pan Władysław podarował mu raz nietoperza, a żartował, że to taki gołąbek. Ihnat podarował mu kły z niedźwiedzia, a Petro Kuzyk świstawkę z kości do wabienia jarząbków, a także zrobił dla Siuny prawdziwą małą tratewkę, którą można było jeździć po młynówce. Iwandiuk podarował mu małą bardkę, zupełnie podobną, jakie nosili dorośli. Kto by mógł zliczyć te cudowne podarki, które Siuna — „rozdajko“, jak go nazywano — z kolei w niedługim czasie rozdarowywał. Rozdarowywał zresztą i wszystko niemal, co przywiózł z domu. Bo najważniejsza dlań była serdeczna przyjaźń z ludźmi, z której płynęły, wciąż płynęły nowe, różne podarki. Kto takich ludzi miał wokół siebie, jacy tu byli, temu trudno nauczyć się pogardy dla ludzi, trudno nawet stać się nieufnym, choćby zamieszkał w jaskini zbójców czy pośród karłów, zawistnie spoglądających na każdy kęs, albo wśród niewolników wdeptanych w błoto, ten zawsze wierzyć będzie, że jest gdzieś czarowne słowo serdeczności, szczepionka swobody, co zdoła ich przemienić w ludzi tak życzliwych i bez żółci jak stary „bojko“ Ilko, tak niezależnych, jak Marko Bouhar, naczelnik obory dworskiej, tak serdecznych i szlachetnych jak Pan Władysław, tak sprawiedliwych i czcigodnych jak sam dziadzio — w ludzi swobodnych.
To wszystko utrwaliło w chłopcu element swobody, oddzieliło na długie lata od wpływów świata nowego i dziejów nowych. Należałoby się spodziewać, że wyrośnie z niego poeta. Ale sam kraj górski uwodził do wiary w ziszczanie poezji i do zamiarów ziszczenia takiego. Siuna wierzył przeto w kształtowanie poezji z kruszcu żywego, w przemianę ludzi i stosunków w jakieś wymarzone, jakie „znał“ z dzieciństwa. I to zrobiło zeń fantastę zamiast poety.
Zaraz po przyjeździe, od tego kąta w murze, skąd słychać było Czeremosz i fłojerę, Siuna leciał w górę obok domu w kierunku Ihreca. Tam wysoko ponad owczarnią, w górnym kącie ogrodu, na stromym stoku nad potokiem Pawim rosło kilka tęgich brzóz. Między nimi były ławeczki. W dole szumiał potok Pawi, zakryty lasem smerekowym. Było tam bardzo ustronnie i urocznie. O zmroku stawało się niesamowicie, nawet strasznie. Siuna spróbował raz pofrunąć tamtędy o zmroku. Ale nie powtarzał tych odwiedzin, chociaż nikt mu ich nie zakazywał, nikt nawet o tym nie wiedział. O zmroku bowiem, gdy wiatr powiał od zachodu, ogarniał powoli szumem i gwarem naprzód smereki w dole, potem brzozy, potem rozszerzał się, a było w nim tyle szeptów, tyle oddechów, westchnień, pomruków, kroków i stąpań, że już, już gdzieś z szumów miała się wynurzyć ogromna, biała postać kudłatego ślepca gromowego, o którym tyle nasłuchał się Siuna. Zaraz się zjawi — dreszczem przeszywało malca — wiatr go już niesie od góry Hromowej. Siuna wiedział coś o tym — nie wiadomo skąd mu się to wzięło — że gdyby zobaczył dziada lub gdyby, chroń Matko Święta, przemówił doń dziad, straciłby zaraz, w jednej chwili wszystko, co ma najdroższego na świecie. Za to uzyskałby jakąś siłę straszliwą, zawrotne dary i skarby. Siuna drżał, jakby poddając się już, ale nagle wyrwał się, uciekł, dzwoniąc zębami i zatykając uszy. Nie odważył się więcej pójść wieczorem za owczarnię. W myślach natomiast powracał jakby chętnie do tej możliwości przywidzenia. Później w czasie ciężkiej choroby, w czasie silnej gorączki, w półśnie koszmarnym ziszczała mu się ta samotność szumu: utrata i zagłada wszystkiego, co bliskie, a po przebyciu przepaści — wiedza, potęga nadludzka. We dnie pogodne, zwłaszcza po przyjeździe, gdy postać olbrzyma-dziada jeszcze nie usadowiła mu się w lasku za owczarnią, ustronne miejsce nęciło Siunę. Odwiedzał je chętnie, lecz na krótko.
Gdy już dobrze zanurzył się w ciszy i swobodzie raju górskiego, Siuna gruntowniej odnawiał stare znajomości, a zawierał nowe. Znajomości, z tych najważniejszych, w świecie pozaludzkim a pobratymczym:
Stare psy były grzeczne, serdeczne, kręciły się gromadkami wokół chłopca, w zgodzie z nim i wszystkie ze sobą. A młode, to rozmaicie. Powoli przywykały do tych manier i obyczajów swobodnych a wytwornych, jakie tu panowały. Bywały z nimi wszakże głośne incydenty, przypominające Siunie o istnieniu innego, pozarajskiego świata, podobnie jak przypominały o tym ostre noże, rozbite lampy naftowe, raniące i dławiące cukierki. Powoli nabierały manier i kundysy niesforne, uczyły się obyczaju słobodnego. W chłopcu rosło przekonanie, że ze wszystkimi, nawet najgorszymi wrogami na świecie, o ile są, można koniec końców, tak się dobrze spobratymować, jak z najgłupszym i najzaciętszym z młodych kundysów.
Ważne było sprawdzenie stanu licznych gołębi. Siuna nie tylko znał każdego gołębia, każdą małżeńską parę gołębi. Znał dzieje ich rodów, ich pochodzenie. Każdemu gołębiowi nadawał imię stosownie do jego właściwości. Przypatrywał się im długo z przejęciem, naśladował ruchy i głos każdego. Aż wniknął w „naturę“ gołębia, aż znalazł, „co w nim jest“. Wtedy już mógł mu nadać imię. Co roku, w kilka dni po przyjeździe Siuny przywykały doń gołębie. Gdy zobaczyły go, latały za nim po dziedzińcu, tłoczyły się wkoło jego głowy tak, że chłopiec musiał zakrywać oczy, by go który gołąb nie dziobnął lub skrzydłem nie uderzył.
Najgłębsza przyjaźń łączyła Siunę z końmi. Sam później wyznawał, że w owych latach marzył po prostu, by stać się koniem. Przejmował się istnością końską, żywotem konia. Do pewnego stopnia udawała mu się taka metamorfoza końska. Biegał wyrzucając nogi po końsku, rżał z uciechy, parskał i pryskał, gdy był niezadowolony. Matce swej odpowiadał krótkim rżeniem zamiast przeczenia lub potakiwania. To przejęcie się końskością wzmagało się, sięgało z czasem dalej niż były jego zamiary. Coraz bardziej ponosiło go, hasał do upadłego coraz dalej po sadach, ogrodach, lasach jak młody konik.
We wspomnieniach dawnych mieszkańców i gości dworu żyją jeszcze postacie różnych koni, nie dlatego, że były jakieś nadzwyczajne w znaczeniu hodowlanym, lecz że wiele się nimi zajmowano. Były po huculsku „wykochane“ i po prostu kochane. Była tam Kapka, prababka rodu końskiego w Krzyworówni, cała biała, nakrapiana żółtymi kropeczkami, stareńka, poważna. Dziadek dosiadał jej w owe czasy raz lub dwa razy do roku, w czasie większych uroczystości rodzinnych. Siuna zawsze miał ochotę ukłonić się Kapce. Któż by zliczył te wszystkie osobistości końskie. Czy ruchliwa i niesforna szpakowata Kocioróbka, czy łagodna, siwa Lubka, świetnym ambulansem płynąca jak wody Czeremoszu. Czy ciężkie siwosze powozowe, Bajtały, albo znów inne ostre, bujne gniadosze, Hajdamaki, czy potulny a gorliwy wierzchowiec huculski, Szpindżak, albo inny zwany Pićkiem, to poczciwy, to nieobliczalny, bo z całą zawziętością lubił kłaść się do błota, czy też słynny niesamowity kary ogier, którego czartowskie wyczyny i szaleństwa wzbudzały przerażenie. Albo wreszcie własna kara huculska klaczka Siuny, mało ujeżdżona, płochliwa i niesforna, której Siuna okazywał pełen trwogi szacunek w prostym stosunku do swej małej umiejętności jeżdżenia. Rozumiejąc, że ogier to dziki, groźny koń i wyolbrzymiając te zalety klaczki, utytułował ją Ogierzycą. Trudno wspomnieć wszystkie te konie i nie ma po co wyliczać. Wszystkie te konie namalował w swoim czasie znany malarz Huculszczyzny, jeden z pierwszych jej odtwórców na płótnie, pan Jaroszyński. Wykazał na płótnach takąż czułość wobec koni, jaką żywił cały dom na codzień. Ale obrazy zostały wyrabowane lub spalone w czasie wojny. A że biografie koni także nie zostały napisane na czas, więc dla świadomej pamięci ludzkości i dla potomności raz na zawsze przepadły wszelkie wieści o cudownym współżyciu i serdecznym pobratymstwie ludzi, w tej liczbie i małego Siuny z tymi istotami. U tych ludzi, co jeszcze żyją, pamięć o koniach jest poukrywana zapewne gdzieś tylko w obłokach jakiejś niejasnej tęsknoty.
Po wyjeździe z Krzyworówni, nie tylko do rodziny tęsknił Siuna, ale także do wszystkich koni. A gdy znów wracał, gdy zjeżdżał z Bukowca, gdy już szum Czeremoszu zagrał, myśl niecierpliwie skakała to na ganek i do biblioteki, gdzie zapewne siedział dziadek; to znów zaraz do stajni, gdzie Lubka spogląda okiem czułym i rży łagodnie, albo psotna, niepoczciwa „Ogierzyca“ grozi gniewnym spojrzeniem; to znów na galerię, gdzie babcia kieruje robotą przęśniczek, i zaraz pośpiesznie do spiżarni, gdzie niezliczone baterie soków, konfitur, między nimi różnorakie tureckie sorbety, smażone róże, derenie, gruszki w miodzie, stare porzeczniaki, miody, tokaje nie tylko dla dzieci były pamiętne. I znów nad młynówkę, gdzie pojono konie, a na czele całego rodu końskiego majestatycznie kroczyła po wodzie biała staruszka Kapka.
Jeśli tęsknota jest skrzydłem, co po śmierci niesie człowieka i wyczarowuje mu, czego zapragnie, Siuna dostał się zapewne w towarzystwo tych wszystkich koni.
Podziw nie zawsze rodzi przyjaźń. Tym mniej podziw dla bogactwa, jeśli jest dumne, nieczułe. Tak było z pawiami. Ich mieniące się pióropusze i wachlarze, czuby i kaski, cały skarbiec klejnotów, barw i odcieni szafiru i złota, to wszystko nie zjednało im przyjaźni chłopca. Przeciwnie, bogactwo wywołuje nieraz pragnienie brzydkie. I Siuna przywoził ze sobą jedno nie bardzo szlachetne pragnienie: posiadania pawich piór. Miał wprawdzie zamiar zbierać bukiety piór pawich dla mamy i babci, ale wiadomo, że nawet piękne cele nie uświetniają pragnienia, które tyle zamętu wnosi w życie ludzkie, tyle więzów nakłada na swobodę. Z pragnień takich wylęgają się, jak śliskie jaszczury pełzające po deszczu, zamiary brzydkie i chytre plany. Siuna powziął myśl zdobycia naraz pęku piór w ten sposób, że chciał wyrwać go z wachlarza ogona pawiego. Zasiadał tam, gdzie zazwyczaj przewijały się pawie w swych wędrówkach, w gąszczach, wśród krzewów, pokrzyw i burzanów o jakiejś niemiłej duszącej woni, czyhał jak kot, zamiast hasać sobie gdzieś końskim obyczajem. Cierpliwie czatował godzinami. Czegóż nie zdziała pragnienie posiadania? Pawie miały swój rozum, przesuwały się wszędzie, tylko nie tam, gdzie była zasadzka. I jak to się dzieje zwykle, gdy jaki taki nieborak mierzy się z bogaczami, Siuna został zawstydzony. Nie doczekałby ani jednego pióra, gdyby nie obojętna łaskawość pawi, co z nadmiaru bogactw roniły tu i tam po jednym piórze. Musiał je zbierać mozolnie. A pyszne wachlarze, szafirowo-złote pióropusze dalej snuły się po łąkach, po zaroślach, nie zwracając uwagi na chłopca.
Aby nie oczerniać niepotrzebnie pokolenia dzieci z owej epoki, pokolenia, które nie było zmuszone do materializmu, trzeba powiedzieć, że oprócz chciwości bogactw jeszcze był inny powód napiętych stosunków z pawiami. Dziadkowi był przez lekarza przepisany i zalecany usilnie sen i odpoczynek w porze poobiedniej. Tymczasem pawie, ci arystokraci między drobiem, krążące sobie swobodnie po ogrodach, faworytowane i nieraz karmione przez dziadka, gdy im się znudziły wędrówki, przychodziły gromadką w odwiedziny na półpiąterko, gdzie była sypialnia dziadzia. Przychodziły i w porze popołudniowej. Wskakiwały na poręcze ganku, zaglądały do pokoju, kręciły się tędy i owędy. A gdy nie mogły otworzyć zamkniętych okiennic, otwierały dzioby, wrzeszczały głosami niemuzykalnymi, zdradzającymi brzydotę duchową bogaczy. Wtedy sen dziadka kończył się, a cały dom wpadał w rozpacz. Mimo to dziadek nie pozwalał zamykać i więzić pawi, jak jakiś pospolity drób. W celu przeszkodzenia temu wszystkiemu wnuki zgłaszały się na wartę i strzegły snu dziadka. Odpierały najścia pawi, wdzierających się to od strony werandy, to od budynku kuchennego. Ale i najlepsze zamiary i czyny muszą mieć umiar. Dzieci tak gorliwie strzegły snu dziadka, że dochodziło między nimi do kłótni wcale hałaśliwych. Jedno awanturowało się, że drugie nie dość uważa, a drugie płakało w poczuciu krzywdy. Tak się w końcu pokłóciły i poczubiły, że niebezpieczeństwo hałasu ze strony wartowników nie mniejsze było niż ze strony napastników. I to także przypisywały dzieci pawiom.
Choć Siuna uchodził z powodzeniem za „rabina“ i miał nawet dość dużo książkowych wiadomości, jednak w czasie pobytu w Krzyworówni nie natężał się zbytnio w nauce, nie otwierał w ogóle książki. Toteż w tym czasie nauczył się więcej niż kiedykolwiek. Niemało doświadczenia nabył przez różne wędrówki. A wędrować nie było tak łatwo, jakby się nam wydawało. Co innego przelecieć tędy i owędy, a co innego wałęsać się gdzieś aż poza przełazy i ogrodzenia. Z zakazami dawał sobie jakoś radę, ale trzeba było także utorować drogę, usunąć przeszkody, oczyścić przeprawy. Podobnie jak bohater z bajki staroruskiej, i nasz młody bohater spotykał w swych wyprawach wszędzie liczne przeszkody w ptakach kłujących i dziobiących. I nie były to jakieś małe ptaszki, lecz właśnie tęgie, dobrze utuczone indyki. Oprócz innych, co włóczyły się wszędzie, pewien bardzo zacięty i odważny indyk czyhał już od razu za węgłem małego aresztu pod gankiem, a potem wszędzie wprost polował na Siunę. Nie dawał mu przejść. Doganiał go nawet i ścigał tak, że naprawdę, nieraz napędził chłopcu strachu. Ścigany, dobrze zmykający Siuna nieraz już chciał wołać o pomoc i zaledwie zdążył uciec na ganek. Potężny indor nadymał się z pychą, rechotał zwycięsko. Mały niepozorny piesek kuchenny był nauczycielem chłopca w walce z indykiem. Wytrwale atakował ptaka, i gdy indyk najsrożej się rozsierdził, chwytał go zębami za pióra. Indyk cofał się w popłochu. Chłopak, nie mogąc chwytać indyka zębami za pióra, spróbował broni innej. Zrywał krzaki pokrzywy i trzymając przez chusteczkę spory pęk, zasiadał na indyka. Równocześnie wpadali na siebie indor i chłopiec. Chodziło o tę malutką chwilkę pokonania strachu. Indor dudniał groźnie, koralowa pierś błyszczała krwawo. Siunie już już chciało się zawrzasnąć wielkim głosem o pomoc i zemknąć bez sławy. Wspomniał piękny przykład pieska. Po desperacku, z całej siły smagał indyka miotełką z pokrzywy. Indyk, spuszczając skrzydła, pulkał, bulgotał jakby woda wypływająca z karafki — i uciekał. Siunie zdawało się, że w tym pulkaniu wypływa z ptaka rozindyczona wściekłość, odwaga i groza. Nabrał otuchy, wypędził indyka z dziedzińca. Odtąd smakował w gromieniu indyków. A wszystkie drogi i wszystkie przeprawy stały dlań otworem.
W niedalekim starym sadzie przedmiotem tych pielgrzymek, odbywanych oczywiście w tajemnicy, była niewielka sadzawka, stanowiąca niejako podręczny basen dla kucharza. Było tam zawsze trochę ryb i ciągle wpuszczano schwytane w Czeremoszu ryby, zanim znów je złowiono dla kuchni. Sadzawka otoczona starymi drzewami, miała kolor ciemnozielony. Wydawała się chłopcu bardzo głęboka, a w miarę zakazów, niebezpieczna. Pociągała go ku sobie. Miała dopływ ze studni, skąd niedużą strugą sączyła się czysta źródlana woda. Z drugiej strony sadzawki był odpływ wody. Było tam niemało sposobności do chlapania się, budowania mostów, wodosporów i tratew. Malec szczególnie lubił długo zaglądać do wody, wypatrywać ryb. I wyobrażać sobie, jak tam żyją ryby, jak by to można zmienić się w rybę. Wynurza się nagle, szybuje prędko, śmiga rezolutnie i śmiało przez tonie, znika jak duch. Raz, kiedy Siuna pogłębiał dopływowy strumyczek, grzebiąc w nim rękami i usuwając kamienie, zabłąkana z sadzawki malutka srebrzysta rybka, zmykając chyżo, dotknęła jego ręki. Siuna przerwał robotę, był olśniony tajemniczą cudownością życia rybki, marzył o niej i śnił nieraz. Sam potem nie wiedział na pewno, choć wciąż usiłował sobie przypomnieć, czy dotknął ręką tej przedziwnej, prawdziwej, srebrnej rybki, czy tylko mu się to przyśniło. Było to takie szczęście, jakby zjawienie się anioła z gwiazd na Boże Narodzenie. Była to jedna z najszczęśliwszych tajemnic Siuny.
Ogrody były pooddzielane płotkami. Z jednego do drugiego wchodziło się przez furtki, częściej przez przełazy. Daleki ogród jarzynowy wraz z lodownią tam się znajdującą, był przedmiotem zainteresowań wędrowca, a ogromna czereśnia, stojąca samotnie w polu, praktycznym celem tych pierwszych wędrówek. Gdy ktoś ma lat osiem i tak się oddala od domu w „okolicę“, gdzie — jak straszono — dziady, gady i wściekłe psy czyhają, pełzają i roją się, wtedy pielgrzymka, choćby tak ponętna jak do starej czereśni, daje niezwykłe napięcia i pamiętne wzruszenia. Zaczynało się to już od przełazu za starym sadem. Naprzód trzeba się było przewalić z trudem na drugą stronę przełazu. I już zaraz strach ogarniał małego człowieka, czy uda się z powrotem taka sztuka. Ale tuż za przełazem, na straży ogrodu jarzynowego, stał cudowny lasek kukurudziany. Ścieżka przez lasek wymoszczona była deskami. Nęciła małego włóczęgę. Tak się dobrze po niej dreptało. Jakaż to rozkosz dla ośmioletniego człowieka skryć się w takim złocistym, suchym i jakby pogodnym lasku kukurudzianym! Nikt nie wyśledzi, a przy tym tak ciepło, zacisznie, bezpiecznie. Z daleka przez wylot ścieżki widać było szeroką czereśnię. Świeciła rzęśnie i nęciła bladoróżowymi owocami. Drzewo było dostępne i gościnne. Jak po schodach wchodziło się po gałęziach w gościnę do starej czereśni. Częstowała gościa bez miary, po gazdowsku. Dziesięciu takich ugościłaby bez uszczerbku dla siebie. Nasycony i odświeżony sokiem czereśniowym, siadał wędrowiec pod drzewem wielce uszczęśliwiony. Siuna nie wiedział jeszcze o piekle Danta i o trzecim kole potępieńców, którzy za obżarstwo dostali się pod wieczny deszcz, czarny, ciężki, brudny, „nigdy nie nowy“, na gnijącą ziemię, do bagnisk cuchnących. Przeciwnie, nasz wędrowiec, upojony sokiem czereśni, oczarowany błękitem, kukurudzą, zielenią, swobodą widoków ciągle nowych, byłby skłonny sądzić, że podobnie jak jemu tutaj w tej chwili jest może nie w najwyższych kręgach raju, ale w tych, które wystarczą dla niego i jemu podobnych stworzeń. Oglądał Pisany Kamień, wiecznie zielony pomnik Wierchowiny, słuchał szumu Czeremoszu tak dziwnie tam rozsianego jakby bujne kędziory się rozsypały. Dumał sobie szczęśliwie — jak mu się zdawało — dumał coś mądrego. Nagle ogarniał go strach samotności. Może nie gady, nie dziady i nie wściekłe psy, ale takie „coś“ mogło się tu zjawić! Spoglądał na czereśnię. W każdej chwili i jednym susem można się było schronić na drzewo. Dla wypoczynku po mądrych dumaniach, dla odpędzenia strachów znów dawał się ugaszczać bogatej gazdyni-czereśni. Wracał prędko, galopem dreptał po ścieżce kukurudzianej, z rozmachem przewalał się przez przełaz. O pobratymstwie ze starą czereśnią nie rozgłaszał.
Od północnej strony ogrody wchodziły w las, mieszały się z lasem. A raczej las odwojowywał wciąż swe dziedziny, zagarniał je z powrotem. Jak gdyby czyhał, by znów pochłonąć wszystko, gdy na chwilę zaśnie czujność ludzka. W lesie można było czasem spotkać stare drzewa czereśniowe, albo zdziczałe krzewy agrestu, na których rosły, małe, włochate, słodkie owoce.
Siuna coraz odważniej zanurzał się w las. Bardzo powoli w miarę zakazów, zachodził coraz głębiej, z początku w te niewielkie parcele leśne na bliższych stokach Ihreca niedaleko potoku, co, jak to można poznać po starych ogromnych zmurszałych pniach-odziomkach i po mchach niezmiernie bujnych, wyrosły na miejscu starego boru, nie tak dawno zrąbanego. Później zapuszczał się w lasy na wyższych stokach Ihreca, lasy sędziwe i ciche, a później już nawet wyrywał się jakoś przez rzekę do lasu pod Synyciami. Jedynym towarzyszem jego był piesek kuchenny, który mu służył za wzór odwagi i przedsiębiorczości.
W Krzyworówni ani w górach żaden heroizm nie rodzi się z kultu heroizmu, tylko po prostu z miłości do słobody. Nasz chłopiec wcale nie miał ochoty szukać niebezpieczeństw, wcale o nich nie myślał. Nie miał zamiaru zapuszczać się zbyt daleko, bo przecież i za bramę nie wolno było wychodzić, ale powoli las go wciągał, wchłaniał; chował się czasem przed pieskiem w jakimś głębokim wykrocie, niby to w komorze opryszkowskiej, gwizdał stamtąd. Nie dochodził wysoko aż do tajemniczych Cerkwów Doboszowych. Spoglądał ku nim tęsknie z brzegu lasu, wspominał opowiadania o ludziach lasowych, zdawało mu się, że teraz lepiej w nie wnikał. Ale zimno zrobiło mu się gdy raz usłyszał od bab zbierających maliny, że niedawno poszłapał tędy ot, maliniakiem, młody niedźwiedź-burzannik. Na jakiś czas przerwał penetracje leśne. Piesek znów go zachęcał. Zasmakował bowiem w tych myśliwskich gonitwach i włóczęgach po lasach, gdzie tyle było ponętnych dla jego węchu śladów, gdzie nieraz wypłoszył sarnę, głuszca albo wiewiórkę. Znów szli obaj na leśne wędrówki. Niedźwiedź wydawał się nieprawdopodobny, w każdym razie mniej straszny niż do niedawna stary indor.
Podczas jednych wakacji przybył do Krzyworówni o wiele starszy od Siuny kuzyn Niunio. Przyjechał z wielkiego świata, z samego Lwowa, gdzie stale mieszkał i chodził do czwartej czy nawet do piątej klasy gimnazjalnej. Posiadał wszystko, co chłopiec prawdziwy mieć może: dwie strzelby, noże myśliwskie, przybory stolarskie, nóż uniwersalny (w którym była nawet mała piłka), własne siodło, nowe tręzelki dla koni i moc różnych zabawek, o jakich nawet Siuna dotąd nie słyszał. Dla Siuny żywił lekceważenie, nawet lekką pogardę, jak dla takiego ot malca z prowincji, ale okazywał mu czasem łaskawą życzliwość. Chociaż niektórzy członkowie rodziny szeptali sobie krytyczne uwagi o postępach Niunia w nauce, Siuna podziwiał go, bez zastrzeżeń przyznawał mu prawo wyższości i pogardy. Gdzież mnie — tak odczuwał — maminemu synkowi mierzyć się z takim prawdziwym chłopcem z wielkiego świata, z takim, który wszystko umie i wszystko ma! Niunio coraz bardziej zapędzał Siunę w kozi róg różnymi kpinami, wykazywaniem mu nieznajomości świata, braku zuchowatości i dziarskości chłopięcej. Nie było to zbyt przykre dla Siuny, bo potem następowały w pełnej harmonii różne zabawy. Gdy Niunio już dał dostatecznie poznać Siunie jego nicość, olśniewał go potem, zadziwiał, wymyślał wciąż coś nowego, pozwalał Siunie strzelać do celu ze swego flobertu, pozwalał puszczać po galerii miniaturowy parowóz i w ostateczności, po ustaleniu należnego autorytetu, był bardzo dobry i serdeczny dla Siuny.
Chodząc po ogrodach i lasach, bawiąc się w gazdów i królów, chłopcy wymyślili sobie taką zabawę, że podzielą „świat“ na dwa gazdostwa: ogrodowe i lasowe. Starszy chłopak, co przybył z cywilizowanej stolicy, zaanektował sobie dziedzinę bardziej wydajną i cywilizowaną. A małemu dostało się leśne państwo. Ten zwał się królem na ogrodach, tamtem gazdą leśnym. Obchodzili rozległe ogrody, wyznaczali granice swych państw. Trudno to było, bo mimo karczunek, wciąż pokonywany a ciągle zdobywczy las wdzierał się ze wszystkich stron. Siuna przeczuwał jakoś niejasno, że jako głupszy będzie może pokrzywdzony, gdyż w układzie był pewien ważny punkt, że gdy jeden drugiemu nie pozwoli jeść czegoś ze swego królestwa, tamten musi go usłuchać. A gdy tak obchodzili granice lasu, Siuna wcale nie myślał o kalafiorach, o ogórkach, o rzodkiewkach, truskawkach, gruszkach i śliwkach. Przeciwnie, gdy spojrzał ku lasom, coś jakby duma w nim się zjawiła, jakie to potężne i nieogarnione jego gazdostwo.
Później pokazało się, co to znaczy zawierać układy gospodarcze. Czasami bowiem przy stole, gdy podawano świetne ogórki, młode kartofelki albo krem z truskawek, Niunio z przemądrą, tajemniczo uśmiechniętą miną, podnosił palec i szeptał do Siuny: „nie pozwalam“. Z początku Siuna, chcąc udowodnić, że jest chłopcem prawdziwym, słuchał króla na ogrodach i połykając ślinkę, z kwaśną miną zrzekał się używania darów ogrodowego królestwa. Potem jednak niejednokrotnie przekraczał układ. Czyhał wprawdzie na stosowną chwilę, by zabronić Niuniowi malin, konfitur z jagód i grzybów, ale Niunio był mądrzejszy, przeciwstawiał mu wszystkie przekroczenia układu do rozrachunku, przekroczenia, które jak twierdził, ma dokładnie zapisane w notesie. Brał sobie obfitą rekompensatę, objadał się darami lasu.
Siuna nigdy nie mógł się dokładnie dowiedzieć, czy król na ogrodach wykreślił mu coś z rachunku, dał w siebie wmówić, że wciąż jeszcze jest dłużnikiem. Te wszystkie targi dostarczały Niuniowi dużo satysfakcji i śmiechu. Niektórzy domownicy, zwłaszcza liczne ciotki, zaczęły stawać w obronie małego Siuny, a Niunio jakby z wdzięczności, że Siuna taki zabawny i głupiutki, pokazywał mu coraz więcej swoich zabawek, nawet niektóre mu podarował. Między królem na ogrodach a gazdą leśnym była zgoda. Nagle wszystko popsuło się.
Do górnego sadu, gdzie wokół suszarni na pagórkach rosło wiele śliw i drzew wiśniowych, przychodziły czarne, górskie wiewiórki. Jedna z nich szczególnie zaprzyjaźniła się z Siuną. Oswoił ją, karmił ją czasem, czasem z nią coś rozmawiał. Wiewiórka przybiegała jeszcze bliżej aż pod ogrody warzywne, czekała tam na Siunę. Stała się bardzo zuchwała, przestała się bać ludzi. Pewnego dnia Niunio, który chodząc po ogrodach wypłaszał flobertem wrony, zastrzelił wiewiórkę. Siuna w pierwszej chwili chciał sądzić, że właściwie Niuniowi należy się udział w leśnej zwierzynie, ale gdy zobaczył swoją wiewiórkę skrwawioną, leżącą bez ruchu, nie wytrzymał, stanął w obronie gazdostwa. Szlochając, wyjąc prawie, wołał i wrzeszczał: „Ja nie pozwalam, to nie jest do jedzenia!“ Ponieważ Niunio lubił bardzo koty, z którymi zresztą i Siuna się przyjaźnił, Siuna zaczął się odgrażać przeciw kotom. Tonąc w łzach i łkając, dawał dowód, że wcale nie jest chłopcem, tylko niuńką i mazgajem. Czując, że spada na dno przepaści i błaźni się na całe życie, rycząc i zawodząc, popędził w objęcia ciotek, pogrążając zupełnie swą sławę chłopięcą.
— Ty jesteś nie tylko mazgaj, ale i fagas — powiedział mu wyniośle Niunio, gdy się znów zobaczyli. W rezultacie sprawa przedstawiała się nawet gorzej niż myśleli obaj chłopcy. Ciotki postanowiły oddać ją przed sąd samego dziadzia.
I zasiadł sąd pod modrzewiem, jak za dawnych czasów. Właściwie siedział tylko sam dziadek i pił kawę. Resztę składu sądu stanowiły przybory, należące do podwieczorku. Na każdy z nich spływała część autorytetu dziadzia. Śnieżny, niepokalany obrus pokrywał stolik ogrodowy. Wokół zaś na stoliczkach stały z błyszczącymi łysinami metalowe imbryki, jakieś chłodne kryształy i nadęte porcelany, podstawki, talerze i filiżanki. Psy, pawie i gołębie kręciły się wokół stolików i ławeczek. Sąd czekał. Nim przyszli chłopcy przed sąd, zrzedły im miny. Niunio stracił pewność siebie, z Siuny spadły gorycz i rozżalenie. Popatrzyli na siebie. Podali sobie ręce. Obiecali nigdy nie wspominać o wiewiórce. Gdy przyszli pod modrzew, dziadzio czytał książkę.
— No cóż chłopcy? — zmarszczył się lekko. Chłopcy milczeli.
— Kłócicie się, co?
— My wcale się nie kłócimy — wypalił pierwszy Siuna — my już mamy przymierze.
Dziadek zaglądał dalej do książki. Chłopcy czekali.
— Nie kłócicie się? No to się nie kłóćcie!
Wyrok był ogłoszony. Łyse, błyszczące imbryki dymiły i sapały z zadowoleniem. Kryształy i porcelany uśmiechały się lekkim blaskiem. Sąd się skończył. Chłopcy odeszli. Niunio nie usiłował być przemądry, był serdeczny dla Siuny. — Ogród z lasem wieczne przymierze! — powiedział. Gazda leśny stąpał dumnie. Na pojednanie poszli razem do kuchni dowiedzieć się, co tam słychać „o lodach, szodach i z sokiem wodach“.
W stosunku do kuchni, trzeba to przyznać, największa harmonia ideałów panowała. Bo z kuchni płynęły, jak strumienie ze źródła, nie tylko lody, leguminy i torty, ale płynęły stamtąd także nowiny, bajki i niezliczone rozmaitości. Było to miejsce ciekawe i barwne. Psy i koty w kalibrach, jakie tylko można było wymarzyć, kręciły się nieustannie po galerii kuchennej. W głównej, dużej izbie kuchennej zawsze były pod wielkim piecem małe żółciutkie kurczątka. Z tyłu zabudowań kuchennych wiele przeróżnego ptactwa domowego. Istne sejmy tam się odbywały — bełkotanie indyków, okrzyki pantarek, pianie kogutów, gdakanie kur. Nie tylko służba ze stajni, z obory, ale także pastuchy z połoniny, gajowi leśni, liczni interesanci przewijali się tam przez cały dzień. Czasem, bardzo rzadko, zjawił się wędrowny kupiec Słowak, niosąc na głowie ogromny kosz, pełen rozmaitych nowiutkich przedmiotów, zabawek, nożyków, harmonijek, grzebyków, lusterek. To było nawet ciekawsze niż goście dworscy. Chrupiąc sobie biszkopty albo rozkoszując się lodami, można było słyszeć w wielkiej izbie kuchennej bajki leśne, gawędy przecudne, nie kończące się nigdy, nie gorsze niż na werandzie. Nad kuchnią władał dobrotliwie, lecz autorytatywnie sam pan kucharz. Władał to widzialnie, to niewidzialnie. Pan kucharz to jak urząd prezydenta republiki. Obojętnie, jak się zwał. Rządził republiką kuchenną. Czy ten stary, to suchy, ostry i rzeczowy, to wpadający w głęboką zadumę z powodu nadmiernego łyczku, czy inny, młodszy, uprzejmy, pobłażliwy, dworny. Do kuchni była wcale daleka droga, krytą galerią. Zatem z musu, aby nie tracić niepotrzebnie czasu, dzieciaki przebywały ją w kłusie lub galopie. Tylko po obiedzie nie było wskazane hasać po galeriach aż pod budynek kuchenny i wiercić się koło pokoju pana kucharza. Pan kucharz bowiem sypiał po obiedzie. Snu jego strzegły liczne świetliste postacie: torty, kremy, konfitury, jakieś rybki smaczne i kartofle pieczone. Nie tylko świetliste, ale jakżeż wonne, jakżeż delikatne i misterne były dzieła sztuki kucharskiej, związane z osobą kucharza. Ostatecznie jednak nie w tym rzecz była. W najgorszym razie przecież wszystkiego można było skosztować w kredensie, no i w końcu przy stole. Ale chodziło przecież o harmonię ideałów. A ta byłaby naruszona, gdyby pan kucharz zaczął się marszczyć albo nawet mruczeć na wałęsanie się dzieci po kuchni, na gapienie się, przesiadywanie i słuchanie bajek.
Stopniowo do tych doświadczeń, do różnych nauk lasu i ogrodu, domu i kuchni, dołączały się i inne zamiłowania i wiadomości. Siuna postanowił zrobić prawdziwą mapę gór, zaczynając oczywiście od Krzyworówni. Mapę nie taką ogólną, suchą, gdzie nic nie można poznać, ale soczystą, pełną, taką, po której można by prawie spacerować jak po ścieżkach. Zaczął od potoków, wdzierał się w każdy potok, łaził brzegami, jarami z wielkim blokiem rysunkowym. Nie mając żadnych wskazówek jak rysować mapę, a chcąc wiernie oddać wszystko, rysował każdy zakręt potoku, zaznaczał i cieniował każdy „huk“ czyli wodospad, każdy huczek nawet, każdy „kowbur“ czyli zagłębienie. Roił sobie, sadził się w cichości sam przed sobą, że to dopiero będzie kiedyś mapa prawdziwa. Na każdy potok zmarnował kilka ogromnych arkuszy świetnego rysunkowego papieru. Podczas jednego lata zepsuł kilka bloków rysunkowych. Nikt nie domyślał się, na co zużywa tyle papieru. Materiały do pomnikowego dzieła chował w tajemnicy.
I do innych wędrówek dołączały się dopływy z książek, pragnienia i rojenia dotychczasowe, żeniły się, spajały się z nowymi. Ale dalsze wędrówki Siuny niezupełnie już należą do naszego terenu. Odbywały się bowiem w świecie imaginacyjnym. Bądź co bądź jednak ciało jego leżało na łóżku we dworze, a także myśl powracała ciągle w góry, krążyła po górach. Wędrówki takie odbywały się, gdy po prostu nie można było chodzić, to jest nocą, niekiedy także podczas nocy letnich, ale przeważnie podczas pobytu wiosennego lub zimowego, kiedy z powodu błota, śniegu i tęgich mrozów żadne inne wędrówki nie były możliwe. Nocne wędrówki zaczynały się blisko, a kończyły się gdzieś daleko od ziemi.
W tych nocnych wędrówkach główną rolę odgrywała pewna dziewczynka, po prostu wybrana Siuny. Marzenia takie nie wkraczały nigdy, jak to się mówi, w jakieś niedozwolone dla młodzieży regiony. Nie przeczuwały ich może. Przeciwnie, Siuna marzył o dziewczynce po dziecinnemu, ale wyobrażał ją sobie jako towarzyszkę życia i myślał o niej z dziwną dla niego samego czułością. W największej tajemnicy roił sobie, jak się doń uśmiechnie, jak go wyróżni i jak on jej pokaże wszystkie swoje zakątki, odkryje wszystkie tajemnice, nawet mapę potoków pokaże. Nie wiedział tylko, czy opowie jej o pewnym śnie, w którym widział jak oboje w białych guglach weselnych, na świetnych koniach jechali do ślubu. Sam stary pan cesarz był na ślubie. A potem Siuna zaprowadził oblubienicę do nowego pałacu, który ojciec dlań wybudował, pałacu o potężnych schodach, wielkich oknach i ogromnych podwojach. Na progu pałacu pocałował ją. Aby nikt nie mógł znać jego tajemnicy, jak gdyby na to, aby i w myślach zaszyfrować wszystko, nazwał tę dziewczynkę, w rzeczywistości małą wnuczkę księżowską z sąsiedztwa, dziwacznie i zabawnie: Pimpulinka. W rzeczywistości był wobec niej bardzo nieśmiały. Czasem przynosił jej pawie pióra i kwiaty, czasem orzechy. Potem prędko ulatniał się. Jedno widzenie wystarczyło mu na długo. Oczy jej ogromne, ciche, jasne, łagodne oczy, obiecywały mu wszystko, co najlepsze na świecie. Gładkie, piękne kolanka, widoczne spod dziecinnej spódniczki, przejmowały go słodkim dreszczem i lękiem. Miał ochotę wtedy iść do cerkwi, by o coś prosić, czemuś się poddać, coś ofiarować z wdzięczności i dla ochrony Pimpulinki. Dziewczynka miała tę dobrą stronę, że nie mówiła dużo, co pozwalało mu przypuszczać, że wszystko zrozumie i przypisywać jej, co mu się spodobało i uroiło.
Z nią też odbywał wędrówki, podróże i wyprawy nocne. Dziwna muzyka ich prowadziła. Siuna sypiał w niedużym pokoiku od strony galerii, zwanym garderobą. Stał tam piec z kuchenką. Tęgi, barczysty, brzuchaty, gazdowski piec. Dawniej jeszcze, we wczesnym dzieciństwie, Siuna nazywał go, widocznie z uszanowania i podziwu: Pan Piec. A później Pan Piec był świadkiem nocnych dumań chłopca. Sekundował mu swoją muzyką. To dudnił uroczyście, grał potężnie, to śpiewał przeróżnie. Czasem węgle jarzące się lub dogasające, jakby oczy czy myśli Pana Pieca, w ciemności świergotały lub bezgłośnie świeciły. Sygnalizowały wyraźnie coś takiego, że Siuna zaraz wiedział i rozumiał wszystko.
Zaczynał Pan Piec skocznie od ucha, tanecznie jak skrzypek huculski. Siuna szedł sobie w świat z Pimpulinką. Naprzód nad niedalekim potoczkiem, wśród leszczyn i olszyn sami zbudowali sobie maleńką chatynkę. W dobytku mieli kozła i mały wózeczek. Sami zaprzęgli koziołka, sami jeździli wcale prędko, dokąd chcieli. Potem zbudowali sami małą kolejkę z prawdziwymi wagonikami. Jeździli sobie nią po lasach. Wszędzie, gdzie przedtem wałęsał się Siuna, świstała teraz ich kolejka. Dojechali tak do ojca Siuny, który wybudował dla nich umyślnie nowy, wspaniały pałac, taki, jaki śnił się kiedyś Siunie. Tam urządzali przyjęcia dla wszystkich. Towarzystwo było liczne i rojne, ale mieszane, gdyż Siuna nie uznawał różnic stanowych. Samotne życie skończyło się, zaczęło się życie z ludźmi, obcowanie ze światem. Piec grał równo, dziarsko i pewnie, jakby czwórka pysznych koni płynęła.
W pałacu podczas przyjęć Pimpulinka grała wszystkim przepięknie na fortepianie i na czym kto chciał. Całe rzesze słuchały. Umiała tez malować prawie tak jak pan Jaroszyński. Potrafiła namalować wszystko, co Siuna jej wskazał, co miał ochotę namalować, a czego sam namalować nie potrafił.
Potem Siuna znikł gdzieś. Pimpulinka czekała tęsknie, coraz bardziej niespokojna. Musiała coś wiedzieć, ale nikomu nie mówiła. Wreszcie pewnego dnia rozeszła się wieść radosna, triumfalna, dzwonowa wieść: Ojczyzna wskrzeszona. Jeszcze jedna wieść ciekawa: Siuna został królem.
Pan Piec zahuczał, zatriumfował, a potem obwieścił coś basem.
Do pałacu schodziły się tłumy ludzi, panowie, panie, huculskie rzesze, miasteczkowi Żydzi, robotnicy z kopalń. Wszyscy rozprawiali o wielkich, dobrych, radosnych sprawach, o nowym, wskrzeszonym królestwie. Potem wojska huculsko-polskie i francuskie maszerowały, defilowały przed Pimpulinką. Tak sam król sobie życzył. W końcu pokonali najtwardszych nieprzyjaciół. Wkroczyli do Berlina. Pimpulinka tak sobie umiała ująć zwyciężonych, że klaskali radośnie w dłonie, witając ją wjeżdżającą na huculskim koniu. Król i królowa mieli bowiem przy sobie wszystkich górskich pobratymów, a przede wszystkim tych, co byli odważni, co wcale nie bali się strzelby i strzelania: starego Ihnata, starego Łukiena z jego zbójeckimi wychowankami, Petra Kuzyka i cały rój bystreckich i bereżnickich strzelców, śmiałków, myśliwców i kłusowników czarnohorskich. Wzięli też ze sobą na zwycięską wyprawę wszystkie niemal konie z Krzyworówni. Po ulicach Berlina, bardziej rojnych niż rynek kołomyjski i może nawet wspanialszych niż ulice Lwowa, w wysokich pasach, w rogatych czapach, z błyszczącymi bardkami snuły się śmiałe postacie ludzi lasowych na koniach górskich.
Doradcami i protektorami nowego królestwa był dziadzio, ojciec Siuny i stary pan cesarz. Ojciec Siuny odkrył tyle nowych, bogatych kopalń w górach, że cały kraj się wzbogacił. Z wypraw wracali królestwo w góry, jeździli po górach, chodzili po chatach, od chaty do chaty. Nie było odtąd biedaków ani chorych. Pimpulinka wyraziła życzenie, by wszędzie były sady, by całe góry były jednym sadem. Wszędzie słychać było głosy fujarek i skrzypek, muzykę i śpiewy. Ludzie błogosławili Pimpulinkę. Siuna zaprowadził wszędzie swobodę, tak jak mu opowiadał Kuzyk, prawo wierchowińskie, starą prawdę. Wcale nie w Warszawie ani nawet w Krakowie, lecz tutaj w górach, może nad jeziorem Szybenym, mieli stolicę. Stąd rządzili królestwem huculsko-polskim od morza do morza... Pan Piec śpiewał szeroko, gorąco, a dumnie.
W końcu szeleścił Pan Piec tajemniczo. Po długim życiu trzeba było umierać... Trudno. Pimpulinka jak piórko uleciała prosto do nieba. Uleciała taką śliczną, anielską dziewczynką, jaką była teraz i zawsze. A Siuna? Ha, nie wiadomo. Pan Piec zaciągnął zapytaniem cichym, lecz niesamowicie jękliwym: hej, junaczku, junaczku?
Bo przecież grzeszył, złościł się i ciskał, nieraz i przeklinał. I tak prawdę mówiąc, choć go chwalili, że niby to posłuszny, nie posłuchał mamy ani nikogo, po prostu ani razu. Nawet nie żałował szczerze ani nie myślał się poprawić. A zatem... Pimpulinka modliła się szczerze, przechadzała się po niebie, przyjaźniła się ze świętymi, jak tu na ziemi z ludźmi. Siuna czekał. Chyba do czyśćca? Może jest nadzieja? Pan Piec milczał. Pimpulinka żałośnie spoglądała z nieba, Siunie już teraz na łóżku na płacz się zbierało.
Tymczasem w huculsko-polskim królestwie synowie Siuny królowali szczęśliwie i mądrze. Ciekawe były ich imiona: Selim Mędrzec, Orion Wspaniały, Aldebaran Dobry. Stolica górska i góry były jednym rajem, królestwo jednym rajem, narody były szczęśliwe od morza do morza... Brzuchaty Pan Piec, nasycony złotym, jarzącym się żarem, dyszał bez natężenia, pełnie, dostatnio. W swej potędze szeptał coraz ciszej. Ukołysywał Siunę. Chłopiec zasypiał.
Mimo dostatek tajemnic, Siuna przechadzając się po ogrodach zwykł głośno rozmawiać sam ze sobą. Rozprawiał tak, planował, czasem ganił sam siebie, czasem znów pochwalił siebie za coś. Możliwe, że dziadek usłyszał kiedyś jedną z tych głośnych tajemnic, bo raz powiedział mu: „Aby dojść do wielkich rzeczy, trzeba się uczyć, uczyć usilnie“.
Te słowa zelektryzowały Siunę. Uczyć się? Ale jak? Z książek, to dobrze, ale nie wszystkie książki zrozumie. Te „wielkie“ rzeczy zdaje się jakoś pochowane po książkach, w jakichś kątach i zakamarkach. Uczyć się... W szkole? To nie to... A może od tego, który te słowa powiedział?
Coraz bardziej obserwowanie dziadka, a nawet w ramach własnej niedoskonałości, naśladowanie dziadka zajmowało Siunę. Od dawna już zresztą, od wczesnego dzieciństwa nawet, niemal z naukowym nastawieniem, oglądał i notował sobie w myślach życie dziadka. Kiedy jeszcze był bardzo mały, jednym z najmilszych zajęć jego było oglądać, jakby obrzęd jaki, golenie się dziadka. Leciał wtedy w pośpiechu, brał stolik, ogłaszał: „Będę oglądać dziadzia“.
Powoli chłopak splótł się ze wszystkim, co go otaczało. Ogarnęło go poczucie cudowności tej zielonej Wierchowiny, kraju jego dzieciństwa. A na tle wszystkich doświadczeń przychodził do przekonania, że najciekawszy jest sam dziadek. Wierchowina była mu najwyższym z kręgów rajskich, a w myślach jego dziadek królował nad całą Wierchowiną.
Obserwacja nawet życia codziennego dziadzia była przez długi czas ulubionym zajęciem wnuka. Do końca życia wspominał wszystko. Jak to wesoło, ciekawie, a równocześnie bezpiecznie robiło się rano, gdy otwierano okiennice w pokoju dziadzia. Nagle ciemny frontowy przedpokój zalewało światło. W przedpokoju tym była kiedrowa szafka, w której stały stare miody, tokaje, porzeczniaki. Ilekroć pozwolono Siunie ich skosztować — a było to wszystkiego kilka razy — rajska nieruchomość go ogarniała. Za to co dnia można było zaglądać przez szkło do szafki. W przedpokoju tym była głowa lisa w drewnianej ramie, na niej zawieszona okazowa szulka pięknej kukurudzy. W tym przedpokoju wyczekiwał wnuk, zanim dziadzio się ubierze.
Jakżeż uroczyście odbywały się obiady przy długim stole w jadalnym pokoju! Do stołu zasiadało może trzydzieści osób, dorośli i dzieci. Nikt nie siadł przed dziadkiem, nikt nie zaczynał rozmowy, zanim dziadek się nie pomodlił. Była cisza głęboka. Tylko obrusy, szczególnie pięknie haftowane, bieliły się niepokalanie, tylko nakrycia się świeciły, a waza na kredensie dymiła obiecująco. Po modlitwie było już swobodnie, ale nikt, a tym bardziej dzieci, nie mówił zbyt głośno. Czasem któraś z dziewczynek, ku szczególnemu zmartwieniu Siuny, najczęściej jego własna mała siostrzyczka, zaczynała się zachowywać w sposób buntowniczy. Wtedy dziadek dzwonił w szklankę, prosząc o spokój grzecznie i poważnie, po czym następowała zupełna cisza. Ku zdziwieniu Siuny dziadek nierzadko raczył rozmawiać przy stole z tymi właśnie najbardziej niesfornymi dziećmi. Nic innego — pocieszał się potem Siuna — jak to, że dziadziowi bardzo śmiesznie z ich głupoty. Nieraz przy stole padały jakieś zdania mądre, ciekawe, zagadkowe. Często pouczał dziadek dzieci, w jaki to sposób uprzejmie i grzecznie należy zwracać się i przemawiać do służby.
Najbardziej pamiętne były dla wnuka letnie wieczory, szare godziny w towarzystwie dziadzia. Dziadzio czekał na pocztę, siedząc przy swoim biurku, wtedy można było zajść do pokoju. Naokoło biurka wisiały dziesiątki fotografii, niektóre bardzo stare przedstawiały pradziadów, prababki, a inne rodzeństwo, dzieci, wnuki i przyjaciół dziadzia. Nad biurkiem zawieszone były kalendarze. W jednym podkreślone imieniny i urodziny wszystkich członków bliższej i dalszej rodziny, na to, aby nie zapomnieć o życzeniach, o prezentach i paczkach. W innym znów kalendarzu notatki jakieś w sprawie potrzeb służby. Gdy słońce zachodzące tworzyło monstrancje świetlne w oknach, dziadzio składał papiery i palił fajkę. Wkrótce miały wrócić konie z poczty z Jasienowa. Tymczasem rozmawiał z wnukiem.
Pamiętne były dla Siuny te rozmowy. Obok rozmów z ojcem, w czasie pobytu w domu, należały rozmowy z dziadziem do podstaw jego światopoglądu i zainteresowań. Ale z ojcem rozmawiało się o dziejach ludzkich, o Polsce, o polityce, o krajach i ludach dalekich, a także o zwierzętach, o ich obyczajach. Z dziadkiem zaś toczyły się rozmowy, jak to nazywał chłopiec, o mądrości wszelakiej. Do „mądrości“ należały rozmowy o zachowaniu się, o wartości ludzi, o książkach, o sztuce, o samej Wierchowinie, a szczególnie o Czeremoszu.
Przede wszystkim dziadek starał się nauczyć Siunę rozmawiać. Mimo bowiem prawdziwy szacunek i podziw dla dziadzia, niecierpliwy Siuna, wtrącając wciąż swoje trzy grosze, nie dał dziadkowi dokończyć ani jednego zdania. Tłumaczył dziadek wnukowi i pouczał go, że nigdy nie należy nikomu przerywać rozmowy, że zawsze trzeba dosłuchać uważnie do końca, a dopiero potem swobodnie powiedzieć swoje. Rozmowa bowiem — tak mówił dziadek — to jakby obrzęd najważniejszy, rozmowa szczera albo żadna. Nawet gdy widzisz, że ktoś się myli, nie wolno mu przerywać, niech mówi, skoro mówi szczerze i prawdę. Chyba że kłamie. Jeżeli przerywasz komuś rozmowę, dajesz mu do poznania, że kłamie.
Czasem rozmawiali o książkach.
W szkole chwalili się chłopcy, że czytają książki na wyścigi. Ten czytał dwadzieścia książek, a tamten aż pięćdziesiąt trzy. Siuna tak nie potrafił i był w rozterce. I podziwiał chłopców i równocześnie jakby odczuwał jakieś rozczarowanie, że ktoś tak szasta książkami, że nie przywiązuje się do nich. Od najmłodszych lat ojciec czytał Siunie na głos wiele ładnych rzeczy: „Farysa“, „Pana Tadeusza“, „Giaura“, Wincentego Pola „Pieśń o ziemi“ i „Obrazy z życia i przyrody“. Później Siuna ułożył sobie antologię, do której wpisywał wszystkie wiersze, jakie mu się podobały. Nazwał tę antologię „Farys“ i planował sobie, jak ją wydrukuje. Przez kilka lat przeczytał tylko cztery książki: „Pana Tadeusza“, całego „Don Kichota“, „Młodego wygnańca“ i „Podróż bez pieniędzy“. Ciągle do tych książek powracał, przejmował się nimi, rzec można, zaprzyjaźnił się z nimi. Tymczasem cóż dla uczonych kolegów znaczyły takie książki? Klepali je niemal po ramieniu. Gdy przyjechał do dziadzia, zaczął opowiadać, jacy to mądrzy jego koledzy w klasie, ile książek czytali: ten czytał Wiktorhugona dziesięć tomów, a tamten Dumasa wszystkie tomy, a inny czyta na dzień całą książkę itp. Dziadzio zganił takie czytanie, powiadał, że ludzie czytający prędko dużo książek to barbarzyńcy. Bo książka dobra, to jak człowiek dobry, mądry i poważny. Trudno ją poznać i zrozumieć. Każdą stronicę należy dobrze czytać wiele razy. Czytać piękne dzieła prędko, to tak jakby czcigodnemu człowiekowi pod nosem bąknąć dzień dobry albo na przywitanie trącić go łokciem i lecieć dalej. To tak jakby pójść do kościoła, tylko na to, by kichnąć. Złe książki — prawda — można czytać prędko, ale lepiej wcale ich nie czytać. Zła książka gorsza od najgorszego człowieka. Bo człowiek może się poprawić. A książka się nie poprawi.
— A któreż to są te złe książki? — zapytał wnuk.
— Te, które nie są dobre, nieprawdziwe, bo nie mają duszy — powiedział dziadzio zagadkowo.
Czasem dziadek opowiadał wnukowi o różnych obrazach pięknych, które widział w czasie podróży. Siuna zapamiętał sobie opowiadanie o Madonnie drezdeńskiej Rafaela.
— Choć to przecież nie kaplica i nie kościół — mówił dziadzio — a taka prawda idzie od tego obrazu, że człowiek mimo woli zgina kolana i modli się. Czuje bliskość czegoś świętego.
Nieraz w późniejszych latach w rozmowach z wnukiem dziadek powstawał przeciw nowej poezji i sztuce, powykręcanej, pełnej dziwaczności, jak mniemał. Ten mistrz — powiadał — co stworzy coś niewidzianego, a co jednak tak chodzi, tak rusza się i żyje jak przyroda, a w przyrodzie jeśli coś pokręcone, dziwaczne, to chyba coś chorego. Przecież ów mistrz włoski nie widział Matki Boskiej, a jednak idzie Ona ku nam z chmur jakby żywa — nadludzka, lecz bliska.

Dziadek, mimo wzrastającą chorobę, zajmował się wnukiem coraz więcej. Tymczasem Siuna stał się uczniem szkolnym, gimnazjalistą prawdziwym, nie takim prywatystą jak dotąd. Wyjazdom jego do prawdziwej szkoły towarzyszyły upomnienia, precepcje i nieraz bardzo mądre rady dziadzia. Ale Siuna mało co z nich zapamiętał. Gdy wszedł w wir nowych wrażeń, nawet krótkich, skąpych, ważkich i jędrnych napomnień ojca nie pamiętał. Pamiętał natomiast dokładnie przykazania niani Pałahny, obwieszczone mu przed wyjazdem.
Nie wiadomo jakie poglądy miała niania Pałahna na klasyfikację i system nauk. Nie ujawniała ich dotąd. Jednak przed samym wyjazdem Siuny do szkoły odprowadzając go już do pojazdu, wzruszona może, że „dziecko“ jedzie, kto wie między jakich zbójów, chcąc pokryć to wzruszenie, a może jeszcze na chwilkę zatrzymać chłopca nakazywała mu wcale długo, wstrzymując płacz:
— Ucz się, syneczku, oj ucz się! Po Bożemu się ucz i po ludzku. A niechby i po pańsku! Ucz się po chrześcijańsku, ucz się po żydowsku! A po katolicku i po turecku czemuż by nie? I po lutersku także. Ucz się po polsku dobrze i po „taliańsku“ jak trzeba i po „chrańcusku“, jak głowy starczy. Ucz się po rusku szczerze, a po rachmańsku najlepiej. I po huculsku i po bojkowsku... — Nie kończyła już tych precepcji, zamiast tego płakała.
Siunie wcale nie było śmiesznie. Pocałował Nianię w rękę i jadąc rozważał te słowa, jakby coś bardzo mądrego.
Niesłusznie zatem posądzano Siunę od młodych szkolnych lat o zapędy ekstrawaganckie, o egzotyczne zamiłowania i zainteresowania dla obcych, odległych języków i odległych wiar. Niektórym zdawało się, że te zainteresowania już nadmiernie rozszerzały tradycjonalne horyzonty, że wprost jakby coś przekraczały... Nie brakło z tego powodu scysyj z kolegami, a nawet z nauczycielami, wreszcie z członkami rodziny. Także nadmierny popęd do tolerancji miał swój refleks, znacznie później, w brzydkim podejrzewaniu Siuny o — masonerię i Pan Bóg wie o co. A on tymczasem zawsze pozostał wierny tylko przykazaniom Pałahny.
Podobnie niesprawiedliwie byłoby oskarżać niektórych znajomych Siuny, w szczególności spośród Żydów, o chęć zmasonizowania katolickiego dziecka. Dziecko bowiem samo wszędzie nos wtykało. A tak to się zaczęło:
Od dawna wizyty gości dziadzia interesowały bardzo Siunę.
Raz gdy Foka Szumejowy zstępował po schodach od dziadzia, chłopiec przypatrzył mu się. Obserwował go z podziwem. Jakby rycerza z prastarej dawności, jakby istotę bajeczną. Foka nie zauważył chłopca, patrzył przed siebie śmiało, ale nieruchomo, jakby nie patrzył nigdzie. Łaskawie uśmiechał się do jakiejś dali. Pewnie do dawności świetnej — marzył sobie Siuna.
Właśnie z późniejszych wizyt utkwiła w pamięci Siuny postać starego Żyda, Drimera. Siuna raz nieostrożnie wleciał jak kula do pokoju dziadzia i zobaczył, że na jednym z foteli siedzi stary Żyd z siwą brodą, o niebieskich oczach i rumianych czerstwych policzkach, w długim czarnym surducie. Gość rozmawiał przyjaźnie i pogodnie z dziadziem. Siuna niby to chciał się prędko wycofać, ale z ciekawości zwlekał. Wtedy dziadek zawołał go i przedstawił gościowi.
— Oto mój wnuk najstarszy. Przeszedł do trzeciej klasy gimnazjalnej. Niezła głowa.
Pan Żyd Drimer dobrotliwie a poważnie skinął głową i ujął Siunę za rękę.
— No cóż ty umiesz najlepiej, synku? — pytał niskim głosem.
— Ja umiem najlepiej łacinę.
— O, to szkoda — rzekł Drimer — bo ja nie umiem łaciny.
— A co pan umie? — zapytał Siuna.
Trzymając rękę na plecach Siuny, uśmiechając się i pykając fajkę — powiedział powoli Drimer:
— No, cóż ja umiem? Chyba hebrajski...
— To bardzo mądre, to jest potrzebne, ja także nauczę się po hebrajsku. To książki czarodziejskie.
Obaj starzy ludzie uśmiechnęli się. Siuna paplał dalej:
— Nawet ksiądz katecheta mówił, że to księgi święte, bo Żydzi połączą się z nami, z Kościołem. A kiedyż to będzie, panie Drimer?
— Na masz... Jest religijna dysputacja — śmiał się dziadzio. — Oj Siuno, Siuno, nie zagląda się Panu Bogu w karty. Gra, jak sam zechce.
Siuna spoglądał to w stronę dziadzia, to w stronę brodatego, mocnego gościa.
Stary Drimer przyjrzał się nieco uważniej chłopcu, objął go z lekka wpół, naprzód wzniósł oczy, potem zamknął je, nadął policzki, potem obwieścił poważnie, ale tak powoli, że Siuna nie mógł się doczekać końca.
— Skoro tak pytasz, to ci powiem, dziecko. Na tym świecie każda rzecz ma swoją ulicę, swoją własną drogę. Wszystko jest obmyślane mądrze, ustanowione mocno, ułożone dokładnie, skombinowane, urządzone... A czy wiesz przez Kogo?... To dobrze. Żydzi są potrzebni. I będą potrzebni. A kiedy się połączymy wszyscy? To długo czekać. To będzie, gdy znajdą się ludzie sprawiedliwi, ludzie mądrzy, ludzi miłosierni, dobrzy, ale tak naprawdę, choć dziesięciu, przynajmniej kilku... I wtedy świat będzie mądry, szczęśliwy. I właśnie...
— Już wiem — Siuna, jak zwykle, mimo pouczenia dziadzia, nie dał dokończyć zdania — to właśnie wszystko jest w tych książkach czarodziejskich, hebrajskich. Trzeba się uczyć, uczyć i wtedy...
— Niech będzie i tak — zrezygnował dobrotliwie Drimer.
Zaciekawiony tym Siuna, nieraz jeszcze później dopytywał się w rozmowach i nudził o mądrość czarodziejską i o te hebrajskie książki — bezskutecznie. Nie wiadomo, czy się kiedy dowiedział. A po latach, podczas ciężkiego okresu wojny i wrogości, wspominał dwóch starych ludzi, jak siedzieli w domu nad Czeremoszem; zrozumiał, że już wtedy świat, tam nad Czeremoszem, był mądry, dobry i szczęśliwy.


SŁOWNICZEK[55]



afmy — czarne jagody
am horec — chłop, nieuk
Archijuda — Lucyfer
arkan — powolny, uroczysty taniec

bajstruk — bękart
„banaus“ — rzemieślnik (z gr. bánausos)
banno — tęskno
banować — tęsknić
barabola — ziemniaki
bardka — topór
baszta — stary, potężny świerk
berdo — przepaść stroma
berfeła — drąg, na którym zawiesza się kocioł nad watrą
besahy — worki juczne podwójne
bezwirok — niedowiarek
bidá — bies
biłania — kłoda okorowana
bizować — móc, potrafić
bodiak — dziewięćsił (carlina acaulis)
borba — walka
bortawy — dziurawy, spróchniały, robaczywy
bouhar — pasterz wołów
Boże pomahaj — szczęść Boże
brechać — kłamać
brechływyj — kłamliwy
brechun — kłamca
bryndusze — krokusy wiosenne
bułatny — stalowy
burzannik — młody roczny niedźwiedź
butyn — wyrąb lasu

carynka — łąka kośna
Chanuka — żydowskie święto świateł
charcz — posiłek
charczować — jeść
chełm — pagórek
chram — odpust
chudoba — bydło
chudobić się — zbydlęcić
chusyd — pokorny, łagodny (wymowa ludowa)
ciurkało — źródełko
cot, do cotu — do cna
cykoty — piargi, drobne kamienie
czeladyna — kobieta
czemny — miły, grzeczny
cziuhy — wici, znak graniczny zapalany z różnych okazji
czujesz? — słyszysz?

dacz — tak nazywają Żydów zeuropeizowanych (przypisek Autora)
daraba — tratwa
debry — bezdroża, droga nad przepaścią
detyna — dziecko
dido — dziad
didycz — dziedzic
ditczyj — diabelski
ditko, didko — diabeł
diedia, diedyk — ojczulek
doina — pieśń rumuńska
doneczku — synku (od donyk, donyku)
doubnia, dowbnia — młot leśny drewniany
drymba — drumla
duka — bogaty gazda ze starego rodu
duma — myśl
dużyj — mocny
dziawkać — ujadać

Edelkastanien — kasztany jadalne
epikojrem — heretyk

fłojera — rodzaj długiego drewnianego fletu

gaura — legowisko niedźwiedzie
giłguł — wędrówka dusz u kabalistów (przypisek Autora)
gon — około pół kilometra
gotur — głuszec
grające słońce — rozognione
grażda — obronna zagroda gospodarska
gromownik — zaklinacz piorunów
gruń — grzbiet górski, pagórek

hádyna — żmija, gad
hadoczka, hadka — myśl
halmować — hamować
hodowaniec — adoptowany syn
hodyna — burza, niepogoda
hołowycia — źródło
Hospody — Panie Boże!
howoryty — rozmawiać
hraj abo hroszi widdaj — graj albo oddaj pieniądze
hrom — grzmot, piorun
hruba — piec
huk — wodospad
huzycia — tyłek
huzyczny — tylny, tyłkowy

jałownia — jałowe bydło
jarmurka — jarmułka
jingełe — chłopiec, młodzieniec (żyd.)
Jurij św. — święty Jerzy

kaluch — brzuch
karbować — notować dla pamięci
karby — znaki dla obliczeń
kaszyca — drewniana tama broniąca brzegu od powodzi
katrafoja — krzew
kiczera — lesisty grzbiet
kiedra — limba
kierma — ster tratwy
kiermanycz — sternik tratwy
kiepełe — główka (po żydowsku)
kieptar — rodzaj serdaka z rękawami
kleć — komora
kłopotnik — ktoś, kto ciągle martwi się i kłopoce
knur — wieprz
koliba — szałas pasterski na połoninie
kopylęta — dzieci nieślubne
kostrubaty — kosmaty, kostropaty
kosziera — zagroda dla owiec
krajsamt — urząd powiatowy
kresania — kapelusz męski z rondem
kris — strzelba krzesana
kryha — kra
kryminar — kryminał

lecka, lacka strona — polska, północna strona Czarnohory
lęcznie — strasznie
leża — choroba obłożna
liżnyk — gruby koc wełniany
lubaska — kochanka
lubietka — kochaniątka

łaja — stado wilków
łegiń — młodzieniec, junak, zuch
łusznica — łuczywo

madrigan — korzeń wilczej jagody
mandator — urzędnik austriacki
manta — okrycie, płaszcz
marżyna — bydło (krowy i owce)
mencz — człowiek (żyd.)
molfa — czary
molfar — czarownik
monach — mnich
most — pomost, podłoga
motuzek — sznurek
mownia — grzmot
mraka — mgła
mudrahełyk — mądrala
myrno — spokojnie
myròm — pokój z wami (pozdrowienie huculskie)

nabuwać się — bawić się, cieszyć
nabuwanie — nabawienie się
nabutok — zabawa
naj — niech tak będzie
nasłania — czary („nasyłane“ przez czarownika)
nebylica — bajka, opowiadanie nieprawdziwe
nechar — brud
neneczka, nenia — mateńka
niawka — rodzaj niesamowitej rusałki
nie do nawuki — nie do nauki (wymowa lokalna)
nieduha — słabość, choroba
nieuroku — żeby nie urzec
nygura — mgła
nypać — zaglądać wszędzie

obertyn — odesłanie czarów magicznych temu, co je nasłał
obuzdać — okiełznać, zakładać uzdę (przypis Autora)
omkno — mdlejąco

pan-otczyk — ksiądz
panouje — panowie (wymowa lokalna)
pantrować — pilnować
Parma — nazwa pułku austriackiego Parmaregiment, w którym służyli Huculi
pełkocący głos — ledwo dosłyszalny
peredewoża — przywódca
perekinczyk — renegat
pętak — rodzaj serdaka
Petro (przed Petrem) — przed dniem św. Piotra
pępkowy gazda — gazda z dziada pradziada
piastun — młody niedźwiedź roczny
pisany — kolorowy
płaj — wysokogórska ścieżka pasterska
pohany — paskudny, zły
pokojnik — nieboszczyk
Pokrowa — święto Matki Boskiej 16 października
poleński — polny
politok — letni czynsz za pastwisko
prądy — rodzaj czarów (dobrych lub złych) posyłanych na odległość
priwil — gra przy umarłym
propowidnyk — kaznodzieja
prostibih — zrobić coś lub dać coś za „Bóg zapłać“
pryłuczka — polanka w lesie
przemówki — zaklęcia, formuły czarów
puryc — pan (żyd.)
pustyj — leniwy, do niczego
putnia — wiadro drewniane
pysznosraka — zarozumiały, wulgarnie: tyłek, który się pyszni

rachmański, rachmanny — zacny, miłosierny, łagodny, zgodliwy
rakwa — drewniane pudełko okrągłe na masło lub bryndzę
rapawy — krostowaty
rewasz — deseczka z karbami używana do rozliczeń pasterskich
rochkać — chrząkać jak świnia
rodija — ród
rowta — oddział straży bezpieczeństwa
rozihry — wiosenne święto płodności
rożenki — śliwki z kminkiem suszone na patykach
Rusałym — Jerozolima
rzęśny — gęsty
ryza — 1. rynna z kloców do spuszczania drzewa ściętego w butynie
ryza — 2. księże ubranie; ubranie świętych na bizantyjskich obrazach

sczeznyk, szczeznyk — czarcik, duch leśny
serbować — świętować uroczyście (z rumuńskiego)
siandar, szandar — żandarm
Sława Isu — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus
słoboda — swoboda
służbę służyć — mszę św. odprawiać
smoła — żywica
sołodeńka — słodziutka
sopiłka — fujarka
soroczka — koszula
spohanić — zepsuć, spaskudzić
spoprzeczyć — sprzeciwić się
staja — chata pasterska na połoninie
steinbocki — koziorożce (z niem. der Steinbock)
stołpy — słupy skalne
sumny — smutny
swiaszczennyk — duchowny grekokatolicki
swołok — sosrąb, belka pod sufitem
szepotać się — szeptać
szendziwy — siwy
szkidź, szkid’ — suche drzewo wyrosłe wśród skał
szkoła — żydowski dom modlitwy
sztuderować — majstrować, wymyślać coś
szturmczako — czako szturmowe
szurować — zmykać
szuruj! — zabieraj się!
szwary — wysoka trawa
szympfować — wymyślać komuś

świechciwie — świstająco
Święty Wieczór — wigilia Bożego Narodzenia

tachles — do rzeczy (żyd.)
tajna — tajemnica
„taki“ — przecież
tobiwka — torebka skórzana
tołoka — 1. pastwisko 2. praca zbiorowa połączona z zabawą wieczorną
tradować — wyjaśniać, tłumaczyć, wykładać (?)
trembita — długi drewniany róg pasterski
tropasz — ścieżka udeptana przez owce
tryndać się — włóczyć się
tucza — chmura
tuha — tęsknota
tuhy rok — głodny rok, głód
tużej — ściślej
tużno — tęskno
tużyć — tęsknić

udzierżek, bez udzierżku — bez zatrzymania
ułohy — zbocza
uplotki — wstążki wplecione we włosy

wajkać — jęczeć
watażko — przywódca opryszków
waternik — część chaty lub stai, w której się pali ogień
watra — ognisko
wereta — płachta konopiana
widkaz — testament
wielikan — wielkolud
wielity — mityczni olbrzymi
Wielkanoc nawijska — święto zmarłych obchodzone w Wielki Czwartek
wieszczun — przepowiadacz
wiwkać — rodzaj nawoływania odpowiadający jodłowaniu w Alpach
worinie — huculski drewniany płot
wymarszkać — wypędzić
wypulić — wytrzeszczyć
wysztafirkować — wystroić się

zamówiony — zaczarowany
zasowa — lawina śniegu lub błota
zastawa — rodzaj bariery przeciw czarom
zawedija — zawadiaka
zawołoka — przybłęda
zażmurzyć — zmrużyć
zażmurenyj, zażmurzony — przymrużony
zażurenyj — zasmucony, zatroskany
zdoroweńki — zdrowy
zhary, palenieki — pole powstałe z wypalenia lasu
zornica — gwiazda
zwor — jar, wąwóz
zymarka — chata sianowa dla bydła na zimę

żerep — kosodrzewina
żurba — troska, zmartwienie
żywocina — wszystko, co żyje


POSŁOWIE

Barwinkowy wianek jest ostatnią częścią czy też, jak go nazwał sam autor, ostatnim „pasmem“ Na wysokiej połoninie. Książka, główne dzieło Jego życia, pisana była przez blisko czterdzieści lat. Ojciec mój rozpoczął pracę nad nią w roku 1930. Tom I ukazał się w Warszawie w roku 1936, zaś w Jego ówczesnym zamierzeniu, dalszym ciągiem, tomem drugim czyli ostatnim miało być wesele — stąd też symboliczna nazwa Barwinkowy wianek — zapowiedziane w tomie pierwszym wraz z towarzyszącym mu turniejem opowiadań. Niektóre z tych opowiadań napisane zostały jeszcze przed rokiem 1939, dwa z nich Syrojidy oraz pierwsza część Opowieści o Żydowskim Kamieniu zostały nawet wówczas ogłoszone drukiem.
Podczas wojny i w pierwszych latach powojennych powstały dalsze teksty Barwinkowego wianka, ale przede wszystkim powstał pomysł nowego tomu, nazwanego Nowe czasy. Oddajemy tu głos samemu autorowi.

„Pytasz co z «Barwinkowym wiankiem». Otóż trzeba by na to odpowiedzieć pytaniem, co jest z dalszymi tomami «Połoniny»? Więc odpowiadam: między tom pierwszy, który jest Ci tak dobrze znany, a Barwinkowy Wianek, wsunął się tom drugi, tom nazwany Nowe Czasy. «Wsunął się» prawdę mówiąc jak lawina wsuwa się między skały na wiosnę, bo jest spory, bo ogromny i może obszerniejszy niż pierwszy i ciągle jeszcze nie ukończony, ale bądź co bądź co najmniej trzy czwarte tego drugiego tomu ukończone i zapewne precyzyjniej niż pierwszy tom. Tom pierwszy był tłem, a drugi to zderzenie się tego odrębnego świata z nowym światem. Więc [jak] zawsze tam gdzie cienie i ciemne tło, wyrazistość większa i postawa swobody bardziej podkreślona, ale wcale nie zaniedbałem pracy nad «Barwinkowym wiankiem», który w rezultacie stał się tomem trzecim. I tak być musiało.
Może pamiętasz, że w tym (obecnie trzecim) tomie ramą książki jest wesele (temat wzięty z wesela mojej Matki), na którym spotykają się wszystkie stany, a nawet cudzoziemcy przybywają. Cóż to znaczy? To zagadnienie już nie regionalne, tylko pytanie, co nasz kraj, względnie jego postacie duchowe, mogą dać światu. Pamiętasz może takie mity jak «Syrojidy», «Rachmanna Kraina»? Otóż o to chodzi. Idąc śladami Platona, ale nie naśladując go, chciałem postawę i światopogląd wyrazić za pomocą tych naszych rodzimych mitów. Do tych znanych Ci mitów przybyła napisana kompletna fantazja czy «apokalipsa» pt. «Samael w niebie». To według wierzeń i tradycji chasydzkich, że szatan będzie po końcu świata odkupiony i zbawiony przez człowieka. Temat drażliwy, nie tylko dogmatycznie i konfesjonalnie, lecz osobiście. Bo znaczy to, że my mamy zrozumieć to wszystko straszne, męczące i rozdzierające, co przebyliśmy, tak aby przyjąć możliwość, że ten właśnie szatan, który był odrębany od Boga i samotny i przeklęty, wróci. Na to też, aby ludzie nie wymawiali się na szatana.
Komentarzem trochę popularnym, ale dobrym do tej całej fantazyjnej i nieco trudnej koncepcji jest — jak mi opowiadała moja siostra — że stary Berko Lantner, gdy go odprowadzali gestapowcy, a zebrani chłopi, którzy go lubili i cenili, byli przerażeni, uspokajał ich tak: — Dzieci, nic nie narzekajcie, bo to wszystko od Boga.
Widzisz więc, że staram się częściowo zaspokoić Twoje zainteresowanie ukazując przynajmniej nerw (a «nerw» jest zawsze czuły lub bolesny) tego nad czym pracuję“ (list do Mariana Haleniaka, Grenoble, 14 marca 1954).

Z biegiem czasu ów środkowy tom rozrósł się z kolei do dwóch ksiąg, i tu znowu między Prawdę starowieku a Listy z nieba „wsunął“ się nowy tom Zwada. Jak intensywna była podczas pisania ta wizja walki drwali z pierwotnym lasem, zakończona jego zagładą, świadczy, że kiedy ojciec przerywając pracę wychodził w dzień lub wieczorem na ulicę w Grenoble, dziwił się przez chwilę, że nie widzi wokół siebie powalonych lub jeszcze stojących olbrzymów leśnych, lecz zgiełk ruchliwej ulicy.
Zwada ogłoszona została w wydawnictwie „Oficyna Poetów i Malarzy“ w Londynie dopiero w r. 1970, dwa miesiące przed śmiercią autora. Listy z nieba ukazały się tamże w r. 1974, a Barwinkowy wianek w roku 1979. Wszystkie te tomy przedrukowano obecnie z wydania londyńskiego, przy czym poprawione zostały różne błędy druku. Barwinkowy wianek różni się jednak o tyle od poprzedzających go tomów, że nie został przygotowany do druku przez autora. Wydanie londyńskie z roku 1979 dokonane zostało zasadniczo na podstawie pozostawionych przez mojego ojca maszynopisów. Są to z pewnymi wyjątkami teksty ukończone, nieraz na wiele lat przed wydaniem, niektóre ogłoszone już drukiem (Rarytas, Leśny Żyd i inne) lub też krążące od dawna w formie definitywnej wśród przyjaciół autora. Kilka rozdziałów (w tym „Dzieje Derejuka“) ogłosiliśmy z trudno czytelnego rękopisu autora. Do obecnego wydania dało się odczytać jeszcze dalsze teksty. Najważniejszy z nich to druga część opowieści o Jekelym. Mimo że nie wycyzelowany do końca, wydał mi się on na tyle kompletny i na tyle ważny, że uznałem za możliwe, mimo pewnych luk, ogłosić go w całości (w kwadratowych nawiasach umieszczone zostały słowa, których odczytania nie jestem całkiem pewien). Pozostałe teksty były zbyt niekompletne i niewykończone, sądziłem więc, że lepiej będzie podać ich treść w skrócie (co zaznaczam kwadratowymi nawiasami i kursywą): nie wydaje mi się, aby przynosiło to szkodę czytelności całej książki, jako że chodzi przeważnie o fragmenty stanowiące przejście od jednego opowiadania do drugiego.
Pewne drobne niekonsekwencje w układzie książki czytelnik zechce wybaczyć pamiętając, że autor pracował nad nią niemal do końca życia, lecz że rażony chorobą, nie zdołał już książki wykończyć.
A wreszcie kilka słów o Epilogu, który przeznaczony był początkowo dla pierwszego tomu i ogłoszony jako jego zakończenie w roku 1936. Drukujemy go tutaj w formie lekko skróconej przez samego autora i z drobnymi Jego poprawkami.


∗             ∗

Stanisław Vincenz urodził się 30 listopada 1888 roku w Słobodzie Rungurskiej koło Kołomyi, w rodzinie wywodzącej się z Prowansji, a osiadłej w ówczesnej Galicji Wschodniej w końcu XVIII wieku. Matka jego Zofia z Przybyłowskich pochodziła z rodziny ziemiańskiej, z dworku w Krzyworówni nad Czeremoszem, w którym mój ojciec spędził znaczną część dzieciństwa, mając za piastunkę Hucułkę Pałahnę, której poświęcił szczególnie ciepłe słowa w Epilogu.
Zastanawiając się nad genezą pisarstwa mego ojca można by obok tej piastunki i obok genialnego „brechuna“ Petra Kuzyka, którego opowiadań słuchał ojciec mój w dzieciństwie, przypomnieć jeszcze, choć w całkiem innej dziedzinie, dziadka i babkę Przybyłowskich, a po nich dopiero dom rodzinny. Ojciec Feliks Vincenz był pionierem przemysłu naftowego i towarzyszem pierwszych bojów Stanisława Szczepanowskiego o uprzemysłowienie Galicji. Feliks Vincenz odnosił się z pietyzmem do postaci Szczepanowskiego i do jego wersji pracy organicznej w wydaniu galicyjskim. W pierwszym, niezrealizowanym zamyśle Barwinkowego wianka Stanisław Szczepanowski i lwowski poeta Iwan Franko mieli figurować wśród gości weselnych i wśród uczestników rozmów w gospodzie. Niektóre myśli Szczepanowskiego można też odnaleźć w ustach pana Kołaszki w opowiadaniu Nasz rarytas.
Następnymi etapami rozwoju było gimnazjum w Kołomyi i uniwersytet w Wiedniu. Z dzisiejszej perspektywy te dwie wielkości wydawać się mogą nieco niewspółmierne: po pierwszym z tych miast zachowało się w dzisiejszej polszczyźnie jedynie wyrażenie „Anglik z Kołomyi“, niewiele już mające wspólnego z owymi wiertaczami kanadyjskimi, których sprowadził Stanisław Szczepanowski i od których mój ojciec uczył się, jako chłopiec, angielskiego. Miasto, kraj i okres ów stały się według wyrażenia mego ojca zatopioną Atlantydą i trzeba pewnego wysiłku myślowego, by zdać sobie sprawę, że Kołomyja należała do tego samego państwa co Wiedeń, Salzburg i Triest, że podróż z niej nie tylko do Wiednia lecz również i do południowej Francji (dokąd zabrał mego ojca po maturze wuj Torosiewicz), jak i wypady do Wenecji podczas studiów, nie wymagały ani wizy, ani nawet paszportu.
Gimnazjum kołomyjskie miało poziom europejski, co w latach 1898—1906 coś znaczyło. Wśród jego profesorów znajdowali się członkowie krakowskiej Akademii Umiejętności oraz towarzystw naukowych austriackich i zagranicznych. O poziomie nauki języka greckiego, którego wykładowcą był Zachariasz Dembitzer, świadczy chociażby, że ojciec mój do końca życia czytał swobodnie w oryginale nie tylko Odyseję lecz i inne dzieła aż po Pauzaniasza i Apoloniusza z Rodos. Nauka języka niemieckiego musiała również stać dość wysoko, skoro siedemnastoletni uczeń czytał już współczesne dzieła filozoficzne w tym języku. Wypożyczał je z jednej z miejscowych bibliotek, specjalizującej się w publikacjach obcojęzycznych, a założonej przez kołomyjskiego księgarza i wydawcę Jakuba Orensteina. Stamtąd wypożyczał mój Ojciec również dzieła Jamesa, Bergsona, Poincaré’go i wiele innych. Również w gimnazjum zapoznał się po raz pierwszy z poezją francuskich symbolistów i pod ich wpływem napisał kilka młodzieńczych wierszy.
Kołomyja była miastem trzech tradycji: polskiej, ukraińskiej i żydowskiej. Żydzi, wymordowani przez hitlerowców w latach 1941—1944, byli nieodłączną częścią miasta. Toteż poświęcił im mój Ojciec wkrótce po wojnie wzruszające wspomnienie, ogłoszone po francusku w roku 1954, zaś po polsku w książce Tematy żydowskie, wydanej w Londynie w roku 1977, a przedrukowane w tomie Z perspektywy podróży (Kraków 1980).
O Kołomyi wspomina poza tym kilkakrotnie w swych szkicach, zresztą bez większego zapału, gdyż w późniejszej świadomej refleksji opowiedział się — jak to sam wyznaje — po stronie tradycji pasterskiej, dla której Kołomyja utożsamiała się z sądami pańskimi, mandatoriami Józefa II, strasznymi murami kryminałów i całą cywilizacją miejską, a więc trochę tak, jak ten czy inny z nas widzi Nowy Jork czy Chicago.
Mimo to przeskok z metropolii Pokucia do Wiednia, jednej z najważniejszych wówczas intelektualnie stolic Europy musiał być spory. Tam studiował mój ojciec w latach 1906—1914 najpierw biologię, potem slawistykę i sanskryt, by zwrócić się wreszcie definitywnie ku filozofii. Tak długie studia były w owych czasach niezwykłe, skoro normalnie trwały najwyżej trzy do czterech lat. W Wiedniu został więc filozofem z powołania i z wykształcenia, choć nabył tam też solidnej wiedzy w kilku innych dziedzinach, jak na przykład w psychologii, słuchając między innymi wykładów Freuda, co z kolei (jak i dobra znajomość pism Adlera i Junga) pozwoliło mu na krytyczny dystans wobec psychoanalizy, przyjmowanej w Polsce od końca lat 1920-tych dość bezkrytycznie.
Jako filozof zajmował się z początku przede wszystkim filozofią niemiecką; poświęcone jej były zarówno rozprawa doktorska o wpływie Hegla na filozofię religii Feuerbacha, jak i praca habilitacyjna o Heglu w Polsce i w Rosji. Ale z wyboru był platonikiem, pisma Platona były jego stałą lekturą aż do końca życia. W Wiedniu interesował się również filozofią i religią indyjską, a w latach dwudziestych ogłosił nawet jeden czy dwa artykuły na ten temat. Przypominam też sobie z lat 1960-tych namiętne dyskusje filozoficzne z Jeanne Hersch, o której mówił, że ma „głowę filozoficzną“, spory między innymi o Jaspersa, dyskusje o jej książce L’illusion philosophique, a także późniejsze lektury od św. Tomasza z Akwinu po Ojca Teilharda de Chardin.
Wiedeń był ponadto jeszcze dlatego ważny, że ojciec mój zetknął się tam ze studentami z Kongresówki (był to rok 1906) i ze studentami rosyjskimi, że nauczył się dobrze po rosyjsku, rzecz w Galicji całkiem wyjątkowa, i zapoznał się z literaturą rosyjską w oryginale i to bardzo gruntownie. Do jego pierwszych drukowanych prac należy też w roku 1920 przekład z Dostojewskiego.
Wojnę 1914—1918 spędził mój ojciec naprzód jako podchorąży, a następnie jako oficer w armii austro-węgierskiej, między innymi na szczególnie ciężkim froncie włoskim w Dolomitach, gdzie stracił najbliższego przyjaciela Maksa Grubera (jest on prototypem Piotrusia Sawickiego ze Zwady). Znamienne jest, że o ile ojciec chętnie opowiadał swe wspomnienia, to o tym okresie nigdy nie wspominał. Wojnę roku 1919—1920 przebył jako kapitan w sztabie VI Armii.
Czy już wówczas był tak znakomitym opowiadaczem? Pierwsze świadectwo mamy co prawda o roku 1919—1920, być może jednak wyolbrzymione ex post, jako że pochodzi ono dopiero z roku 1971. W nekrologu-wspomnieniu zamieszczonym w lutym owego roku w „Życiu Warszawy“, Jarosław Iwaszkiewicz wspomina częste spotkania w Warszawie z mym ojcem w roku 1919 lub 1920. I pisze, że Na wysokiej połoninie dać może tylko słabe pojęcie o Jego darze narracyjnym (dodałbym może: o ile czyta się tę książkę po cichu zamiast na głos), a także, że tak jak opowiadał Stanisław Vincenz nikt już nie opowiada. Talent opowiadania oraz zdolność podbijania słuchaczy bezpośredniością opowieści, i to nie tylko w języku polskim, a także całą swą osobowością, miał niewątpliwie. Był zresztą w ogóle człowiekiem kontaktu osobistego przede wszystkim. Toteż całe Na wysokiej połoninie jest tekstem mówionym, jednym wielkim opowiadaniem, rozmową z czytelnikiem. O tym należy stale pamiętać. Gdyż także pisane było w ten sposób: najpierw notowane całkiem nieczytelnym pismem, czymś w rodzaju prywatnej stenografii, jako pierwszy brulion, z którego dyktował potem mojej Matce na maszynę tekst mniej więcej definitywny. Niektóre teksty były tak dyktowane dwa albo i trzy razy, a wszystkie powstawały jako teksty ustne, mówione. Łatwo się o tym przekonać czytając je na głos. I to także odpowiadało wewnętrznemu charakterowi dzieła, którego autor uważał się za ostatniego opowiadacza huculskiego. Wszystkie teksty też lub niemal wszystkie były następnie wielokrotnie odczytywane głośno przyjaciołom albo członkom najbliższej rodziny, a stąd znów dalsze poprawki i uzupełnienia. Ojciec lubił też wyciągać z szafy niby już gotowe rękopisy i wprowadzać w nich dalsze poprawki, których oczywiście nie przenosił do kopii. Można więc sobie wyobrazić kłopoty przyszłych historyków literatury, gdy będą kiedyś porównywali te maszynopisy, niby jednakowe, a jednak różniące się między sobą setkami szczegółów (kłopoty albo też i zachwyt, jak powiedziała raz Jeanne Hersch, myśląc o przyszłych doktorantach czy innych szperaczach z dziedziny literaturoznawstwa).
W niniejszym wydaniu zachowane zostały partykularyzmy językowe autora wraz z ortografią odpowiadającą wymowie lokalnej, a także gdzie tylko było możliwe interpunkcja, odpowiadająca mówionemu charakterowi tekstu. Za niezmiernie staranną pieczę nad tekstem winniśmy szczególną wdzięczność panu Andrzejowi Więckowskiemu.
Lata 1920—1930 można by nazwać poszukiwaniem własnej drogi w polityce, w przemyśle naftowym (za przykładem ojca Feliksa), w publicystyce. W roku 1924 podczas pobytu w Szwajcarii poznał się i zaprzyjaźnił z filozofem Rudolfem Marią Holzapflem, starszym od niego o jakich lat piętnaście. Z Holzapflem łączyła go nieufność do płytkiego racjonalizmu i naiwnej wiary owych lat w postęp, jakże prędko zachwianej przez nadchodzący hitleryzm. Łączyła go też niechęć do „sztuki dla sztuki“ i przekonanie o wadze słowa pisanego i o odpowiedzialności pisarza za słowo. Od niego też pochodzi późniejsza rada, gdzieś w roku 1928—1929, aby opisał kraj dzieciństwa (opowiadał mu widać o nim z równym talentem jak Iwaszkiewiczowi). Holzapfel miał zrozumienie dla mitu, jego antypozytywistyczna filozofia kładła nacisk na uczucia religijne, na „głębsze złoża duszy“, toteż można przypuszczać, że ojciec mój opowiadał mu nie tylko o „opryszkach“, o Doboszu czy Wasyluku, lecz także o tematach bardziej mitycznych, zawartych właśnie w dzisiejszym Barwinkowym wianku. Do tych tematów mogły należeć „Opowieść o Żydowskim Kamieniu“, mit o Rachmanach lub „Opowiadanie starego Maksyma“.
Te elementy dzieciństwa i młodości wspominam tu nie dlatego, bym koniecznie wierzył bardziej we wpływy otoczenia niż na przykład w dziedziczność, lecz raczej w tym sensie, że gdy po różnych poszukiwaniach i wędrówkach w innych dziedzinach, od przemysłu po politykę, ojciec mój wybrał wreszcie literaturę, to za radą starszego przyjaciela i poniekąd mistrza powrócił też do kraju lat dziecinnych, widzianego jednak przez pryzmat podwójnego oddalenia, nie tylko czasowego lecz i intelektualnego.


∗             ∗

Lata wojny spędził ojciec od maja 1940 na Węgrzech, dokąd udało mu się przedostać wraz z rodziną dzięki pomocy zaprzyjaźnionych kłusowników huculskich. Węgry były krajem usposobionym dla Polaków niezmiernie życzliwie, panował tam też do marca 1944 roku właściwie pokój. Te cztery lata spędził ojciec mój na intensywnym zapoznawaniu się z Węgrami — taki już był, że nie mógł zamieszkać gdziekolwiek by nie zacząć natychmiast zapoznawać się z krajem, przede wszystkim za pomocą wędrówek pieszych krótszych, dłuższych czy nawet bardzo długich, potem zaś (lub równocześnie) za pomocą lektur. Plonem tego pobytu był szereg esejów, w tym dwa o krajobrazie węgierskim, ogłoszone w tomie Po stronie pamięci (Paryż 1965) i przedrukowane w Z perspektywy podróży.
To zamiłowanie do wędrówek zwłaszcza górskich było obok kontaktowania się z ludźmi cechą zewnętrzną najbardziej rzucającą się w oczy. Każdy, choćby najdalszy znajomy mógł przyjść o każdej porze dnia i nocy i być pewny, że zostanie przyjęty z życzliwością, ba, z prawdziwym zainteresowaniem, i to nawet wtedy (ku zdenerwowaniu mej Matki a zwłaszcza mojemu), gdy ojciec pisał właśnie jakiś nie cierpiący zwłoki list czy artykuł. Wydawać się mogło, że człowiek ten spędza cały dzień na spacerach i pogawędkach. Że nie była to jednak tylko daremna gadanina świadczy nie tylko blisko 4000 pozostawionych stron druku, lecz ponadto dalszych kilka tysięcy stron korespondencji: uporządkowane listy zajmują już ponad trzydzieści pięć klaserów; samej korespondencji z Hansem Zbindenem jest ponad tysiąc stron. Nie liczę nie odczytanych dotąd zeszytów, zapisanych trudno czytelnymi notatkami, i nie liczę przeczytanych książek, po których ślad tylko częściowo się zachował w esejach czy w owych notatkach.
Korespondencja świadczy też o wpływie na rozmaitych ludzi, od wybitnych i ważnych do nieznanych i nie wybitnych. Wpływ ten był także funkcją wędrówek, gdyż ojciec wędrował chętnie sam tylko wtedy, gdy miał do rozwiązania jakiś trudny problem pisarstwa lub kompozycji. A przeważnie były to spacery i wycieczki w towarzystwie. Jak pisał przed laty pewien gość i przyjaciel, ukrywający się pod pseudonimem Włodzimierza Dołęgi:

„Jeśli jesteś podatny na zawroty głowy, patrząc choćby z bezpiecznego miejsca w próżnię, nie jedź do Stanisława Vincenza. Nie mogąc bowiem dalej tkwić w swych ulubionych wschodnich Karpatach, zamieszkał on wśród Alp francuskich, w tej starożytnej delfinackiej ziemi, gdzie i dzieje i geologia są wielce romantyczne a poszarpane. Zaraz cię zabierze na jakąś pobliską połoninę choćby autokarem, a potem złaź jeśli możesz. Złaź godzinami, trzymając się lada trawki czy krzewiku, złaź czekając na miłosierną rękę jakiegoś przechodnia, co cię wesprze, bo twój gospodarz chyżo zbiega po serpentynach i zboczach nie obejrzawszy się nawet na ciebie. Och, te spacery i wycieczki z Vincenzem, niech go kule biją, niech go kaczki depcą za taką gościnność! Ale wiadomo, oryginał to jest i tyran taki! A i leniuch tęgi! Oczywiście zawsze zajęty, tylko nie tym co trzeba. Bo powinien pisać, pisać i jeszcze raz pisać. I drukować wszystko, wszystko co się da ze swoich szpargałów, a na resztę parlofon postawić na te niepisane, a wciąż bieżące słowa, zdania, myśli. Bo też byłoby co: i te studia Dantejskie rozstawione po kątach pamięci i notatek, i filozoficzne dociekania, krytyka literacka zarywająca w metafizykę, i roje wspomnień, nie ot tak gadatliwych, ale myślowych, i korespondencja, która jest tutaj orężem i orędziem. Jeśli odpoczniesz od zawrotów głowy będzie ci czytał nie wydane epizody i rozdziały — ma w sobie coś z Homera i coś z Biblii. Vincenz wie wiele, bardzo wiele, myśli więcej. Informacja powszechna, zaciekawienie wiecznie świeże, a najbardziej uderzające u niego to te dwa bieguny właściwego mędrca: ucieczka w samotność, zawarcie się w niej i zupełne, natychmiastowe zainteresowanie się osobnikiem ludzkim. Tak jakby nic innego nie miał do roboty i na nic właściwie innego w życiu nie czekał. Jest w tym coś sokratesowego. Ale jest w tym przede wszystkim coś na wskroś chrześcijańskiego.“


∗             ∗

Na Węgrzech powstała też część Barwinkowego wianka, zwłaszcza „Wiatr nad Bukowiną“. Natomiast zarówno pomysł jak i wykonanie pasma środkowego, to jest Zwady i Listów z nieba powstały dopiero we Francji, gdzie rodzice moi osiedlili się w roku 1946 najpierw w Uriage-les-Bains, a potem w Grenoble.


∗             ∗

Jeśli ostatni tom Na wysokiej połoninie nie został już wcześniej ukończony, to zawinił tu też chyba w pewnej mierze brak echa u czytelników i wydawców. Polskie wydawnictwa londyńskie i paryskie miały dość skromne możliwości i perspektywa wydania jednego sześćsetstronicowego tomu, a cóż dopiero trzech, bez wielkich szans na rozprzedanie, mogła je słusznie przerażać. Nie lepiej było pod tym względem w kraju. Wprawdzie w roku 1957 PIW zaproponował memu ojcu wydanie całości Na wysokiej połoninie, i trzy tomy złożone zostały w tym wydawnictwie, ale 3 marca 1961 roku napisał do ojca nowy dyrektor PIW-u, że przeszkodą w wydaniu jest „specjalny charakter książki oraz zmniejszenie przydziału papieru“.
Trzeba przyznać, że również większość czytelników niezbyt interesowała się wówczas dziełem uważanym przez nich za tylko regionalne, za coś w rodzaju huculskiego Na skalnym Podhalu. Z natury rzeczy gusta szerszej publiczności były raczej tradycyjne, statyczne, trudno więc było od niej wymagać, by pojęła pisarza, który jako jeden z wówczas nielicznych proponował dynamiczny, twórczy, skierowany w przyszłość użytek tradycji, „ochronę środowiska“ duchowego, nie bierną lecz czynną, opartą na motywach nie utylitarnych lecz transcendentalnych, na łączności umarłych z żywymi, a żywych z wszystkim co żyje i co zostało stworzone.
Nic też dziwnego z drugiej strony, że czytelnicy o zainteresowaniach mniej tradycyjnych, ci, których pociągała najnowsza giełda literacka Paryża czy Nowego Jorku, nie mieli zrozumienia dla autora, który w centrum swego pisarstwa postawił tradycję, który opowiedział się „po stronie pamięci“ (tytuł tomu esejów wydanego przez „Kulturę“ w roku 1965), przeciw zapomnieniu, będącemu często udziałem tych, co zbyt pilnie śledzą za najnowszą modą.
Potrzeba było czasu, by znaczenie dzieła dostrzegł ten sam czytelnik, który rozumiał przecież doskonale, że Pan Tadeusz nie jest regionalnym utworem przemawiającym jedynie do mieszkańców dawnego powiatu nowogródzkiego, a Soplicowo symbolem parafiańszczyzny czy „zaścianka“, lecz że jest ono ogólnopolską „Itaką“ (jak to zwykł nazywać mój ojciec), tak jak wyspa ta stała się dla całej chyba ludzkości symbolem „najbliższej ojczyzny“, do której się zawsze powraca. W tym też sensie odpisał ojciec ówczesnemu dyrektorowi PIW-u.
Z drugiej jednak strony o swoim „pisaniu do szuflady“ mówił ojciec przeważnie z humorem, niekiedy może tylko nieco melancholijnym. Świadectwem tego jest wypowiedź w ankiecie polskiego wydawnictwa katolickiego „Veritas“ w Londynie z jesieni roku 1952.

„Jak wiadomo Panu pisarze na obczyźnie żalą się niekiedy, że piszą dla szuflady. Żałują ich za to zapewne dobrze myślący pisarze w kraju, mający rzekomo zapewnione wydanie swych prac. Z solidarności narodowej czy zawodowej litują się może nad takimi nieszczęśnikami, dopóki sami nie zaczną pisać dla szuflady. Za to autorowie nie tak dobrze myślący, podobno czasem urągają kolegom z emigracji. A przecie nietrudno dostrzec do czego może doprowadzić przesadny lęk przed szufladą, nie tylko w kraju lecz także na emigracji. Bowiem szufladowi autorowie, godni tej nazwy, nie zadowolą się tym, że wyzwolili się spod fetyszyzmu druku, ani tym, że «wolność dla nich nie jest brzemieniem», nie poprzestaną też wcale na kółkach zwolenników lecz w oscylacji między niepokojem a rzekomym sukcesem i w szukaniu wyrazu, będą przewietrzać swoje szuflady. Do tego potrzebne liczne obcowania imaginacyjne, tym cenniejsze, im bardziej rozprasza się poczucie izolacji. «C’est parce que je pars en guerre contre l’oubli».
Mam w mym pokoju bardzo dużą szafę w ścianie, a jako że nigdy nie śpieszyłem się do wydawania, wypełnianie i przewietrzanie tej szafy nie przyprawia mnie o żaden smętek. W zgodzie ze sobą mógłbym umieścić nad nią słowa Montaigne’a «Je n’ay pas plus faict mon livre que mon livre m’a faict.» Bo te pisaniny przeważnie długo modelowane, obejmujące w miarę możności całość myśli i życia, nawet domenę snów, usiłują być rachunkiem sumienia wobec życia i śmierci. Wydaje mi się dodatkowo, że przeżywanie, uświadamianie i formowanie za pośrednictwem pisania do szafy, wymyka się próżności i błahym względom, którymi obciążeni bywają pisarze zależni od wydawców. Ponadto przeskakuje sytuacje zmienne i zmieniające się w świecie obecnym tak sfalowanym, szukając platformy trwałej. Jeśli komu potrzebna pociecha, że wydawcy nie czekają z sieciami, mógłby uprzytomnić sobie dwa obrazy i ich różnice: ryby w wodzie żywe chyże i ryby na straganie z charakterystycznym zapachem. Już samo złożenie czegoś gotowego do szuflady może dać zadowolenie i uczucie euforii, jak gdyby skok dla pływania w wolnym żywiole. Lecz wiadomo, że ani szuflada, ani nawet klosz szklanny nie jest medium stosownym dla żywych ryb. Należy je przeto przenosić wciąż do właściwego środowiska, w inną przestrzeń i w «nadprzestrzeń». Stąd walka między samouznaniem a niezadowoleniem, nieustanny prawie niepokój, ciągłe odkrywanie luk, skreślanie stronic, przeróbka całych rozdziałów, czasem pokusa, aby wszystko zacząć od początku na nowo jest udziałem szufladowych autorów. I w końcu niekiedy chce się zgasić lampę, obrócić się do ściany: daj Boże, aby cała ta dusza o ile jest pamięcią, nie była nieśmiertelna. Lecz jedno jest pewne: dopóki szuflada jest pod ręką uchwytna i obecna, dostawca jest stale zajęty, nie ma potrzeby ani czasu narzekać. Gorzej jest gdy jakieś siły dynamiczne, choćby występowały jako wyzwoliciele, w czystej nieświadomości spalą zawartość szuflady. To przydarzyło się na Węgrzech podczas okupacji mojej szufladzie, w której między innymi był daleko posunięty przekład Timaiosa platońskiego, dokonany z pomocą pomnikowego komentarza A. E. Taylora. Opowiadają, że w Warszawie sporo szuflad takich zniszczono w okresie zburzenia miasta. Kto według platońskiego wyrażenia jest «przyjacielem słowa», niechaj westchnie nabożnie o dobrą dolę dla szuflady. I daj Boże tym, którzy w izolacji pragną przemówić do odległych a bliskich, jaką taką szufladę.
Przeważna ilość mych rękopisów, w tym połowa co najmniej przepisana na maszynie, jest gotowa do druku, ale nie ostatecznie przygotowana, bo ciągle nad nimi laboruję, wykańczam je, czasem zmieniam. Przerobiłem nawet wydany przed laty pierwszy tom Na wysokiej połoninie. Czy całe tomy choć długo filtrowane lecz tak obszerne, że nazwałem je pasmami, kiedyś przemówią? Thoreau mówi ze swego ustronia w Concord: «Wherever men have lived there is story to be told.» Gdybyż mi się udało dać świadectwo o kraju ojczystym przynajmniej tak, by choć częściowo wyrazić pamięć i wdzięczność! Równałoby się to zamiarowi wyrażonemu przez Thoreau: «To make the history of his parish more interesting than another’s history of the world.»“


∗             ∗

Skoro mówiliśmy o łączności z wszystkim co żyje i co zostało stworzone, to może nie będzie od rzeczy przypomnieć, że nie ma w takim stosunku do świata oczywiście żadnego „panteizmu“ (jak nazywała to przedwojenna warszawska kawiarnia i jej tygodnik „Wiadomości Literackie“). Była w tym natomiast niezaprzeczalna tradycja franciszkańska, ta sama, którą ojciec mój, zresztą nie jedyny i nie pierwszy, odnajdywał również na przykład w pobożności chasydzkiej. Zbyt mało wiem zarówno o chasydach jak i w ogóle o religii mojżeszowej, aby móc ocenić czy człowiek, który — jak mój ojciec — znał tę religię jedynie z zewnątrz, był w stanie zrozumieć ją i oddać ją wiernie i czy nie zdarzyło mu się coś podobnego, mutatis mutandis, jak to, co zarzucano nawet Żydowi autentycznemu, choć wyrosłemu już w zlaicyzowanym środowisku wiedeńskim, Martinowi Buberowi, że przypisał zarówno Baal Szem Towowi, jak i jego następcom cechy franciszkańskie, znane mu z lektury.
Ojciec mój skłonny był raczej widzieć jakąś „osmozę“ między chrześcijańską ludnością dawnej Rzeczypospolitej a tymi Żydami, mieszkającymi wśród niej od tylu stuleci, i kształtującymi swe pojęcia z natury rzeczy w jakimś, trudnym zresztą bliżej do określenia, kontakcie z nią (podobny wniosek narzuca się również polskiemu czytelnikowi dzieł Izaaka Baszewisa Singera, mimo że chodzi tu o inne z kolei zbieżności).
Niektórym czytelnikom te teksy „chasydzkie“ ojca wydawały się podobno strasznie obce (co oczywiście jednych odpycha, a innych znowu przyciąga).
Pewien wybitny polski teolog zaświadczył wprawdzie w swoim czasie, że nawet najbardziej jakby się zdawało „chasydzki“ tekst Na wysokiej połoninie, a mianowicie ogłoszony w niniejszym tomie „apokryf“ o Samaelu, jest nieposzlakowany z punktu widzenia prawowierności katolickiej. Nie przeszkodziło to zasłużonej skądinąd recenzentce londyńskiej w napisaniu, że opowiadanie porusza tematy dla polskiego czytelnika katolickiego całkowicie obce i niezrozumiałe. A przecież tekst zmaga się z odwiecznym i centralnym problemem chrześcijaństwa, którym jest pochodzenie i funkcja Zła w Boskim planie zbawienia. Skłonny więc byłbym podejrzewać, że w tej egzotycznej szacie ukryte są sprawy o wiele nam bliższe, niż się to na pierwszy rzut oka może wydawać. Mamy na ten temat ciekawe świadectwo samego autora w postaci listu do siostry z lutego 1966 roku.

„Przeznaczony dla tej części (Barwinkowego wianka) rozdział «Samael w niebie», co miałoby oznaczać nową koncepcję zła i szatana. Raz jeden młody rabin przeczytał mi podobną historię, pochodzącą zresztą z owego okresu, kiedy niejako równolegle w żydostwie i chrześcijaństwie formowały się koncepcje zła, piekła i szatana. Przedostatni papież bardzo sobie życzył, aby puścić w obieg koncepcję nową. Możliwe, że ta moja, to znaczy przeze mnie odszukana, odpowiadałaby mu. W zasadzie jest ona bardziej optymistyczna. Zresztą podobno, jeśli można się dowiedzieć o tym z dziejów Ojców Kościoła, koncepcja Orygenesa także nie jest taka pesymistyczna, jak ta, którą dzisiaj wyznajemy. Nowością jest to, że piekło podobno nie jest wieczne i że także szatan może być zbawiony i to dzięki interwencji ostatniego człowieka. Sądzę, że i Ciebie to zainteresuje, tym bardziej iż myślę sobie, że w sferach kościelnych znajdzie to zainteresowanie i uznanie.“


∗             ∗

Niewątpliwie (niewątpliwie, gdyż wiadomo o tym zarówno z esejów i szkiców, jak i z korespondencji) przyświecała Ojcu memu idea, że Polska — choć w porównaniu z Rzecząpospolitą przedrozbiorową zmniejszona do granic tak zwanych etnograficznych — ma prawo i obowiązek podjąć całą spuściznę tej ostatniej. Jego „bliższa ojczyzna“, w której dożyły do jego czasów trzy główne tradycje: szlachecka, pasterska wolnych chłopów i żydowska wydaje się tutaj całkiem niezłym wzorem, „mikrokosmosem“, wskazówką na przyszłość. W tym przekonaniu należy podjąć wszystkie dobre tradycje. Jeśli więc pisze o Jekelym (a gdzie indziej znów o Baal Szem Towie), że nie chcieli oni zrzekać się niczego z dotychczasowej nauki, lecz przeciwnie, pragnęli ją jeszcze rozszerzyć, uzupełnić, to można w tym chyba widzieć też własne przeświadczenie autora (a nawiasem mówiąc także echo słów z Ewangelii św. Mateusza: „Nie mniemajcie, żem przyszedł, aby znieść Zakon lub Proroków. Nie przyszedłem znosić lecz wypełniać“), że nie powinniśmy się zrzekać żadnej z naszych dobrych tradycji, uważając za nasze wszystkie te tradycje, którymi była bogata dawna Rzeczpospolita, podobnie jak i nie wolno nam się zrzekać głównego nurtu, tego, który przez Rzym św. Piotra wywodzi się z Grecji i z Judei (że bez Kościoła Rzymskiego nie ma Polski powtarzał ojciec mój nieraz, co nie oznaczało oczywiście, że nie złościł się przy okazji na rodzimych „katabasów“ i na rzymskich „urzędników od religii“). I skoro do myśli polskiej XV, XVI czy XVII wieku zaliczamy również łacińskie pisma różnych, prawowiernych czy heretyckich Prusaków lub też polskich Niemców, Węgrów czy Włochów, którzy w Rzeczypospolitej znaleźli schronienie, to dlaczego mielibyśmy z niej wyłączyć Żydów polskich piszących po hebrajsku albo opiewających w języku jidysz piękno Warszawy, Wilna lub Radzymina, a cóż dopiero piszących po polsku prawosławnych obywateli wspólnej Rzeczypospolitej? We właściwy sobie sposób ojciec wyraził to w jednym ze szkiców, wspominając pewnego młodego chasyda rodem z Węgier, spotkanego po wojnie, który opowiadając o swych lekturach mówił, że najbardziej pociąga go obok literatury rosyjskiej, Tołstoja i Dostojewskiego, literatura polska: Wielki Magid, słowa samego Baal Szema, Mendel z Witebska i Nachman z Bracławia. I ojciec dodaje: wiedziałem znacznie mniej niż on o tej gałęzi literatury „polskiej“, ale czułem, że to prawda.
Nie są to wbrew pozorom myśli całkiem nowe. Bo co do Żydów podobne wskazówki pozostawił nam już Mickiewicz. I to on napisał do dziś aktualne, a może nawet (skoro rozszerzanie granic nie jest już ani możliwe, ani sensowne) jeszcze aktualniejsze dziś słowa o rozszerzaniu dusz naszych. Streszczone tu myśli spotykamy w wielu listach Stanisława Vincenza. Wystarczy zacytować jeden, z grudnia 1954 roku do Aleksandra Bobkowskiego w Genewie:

„Książka moja nie tylko nie jest historyczna, ale prawie z pewną przesadą rzec można antyhistoryczna. I to podwójnie: po pierwsze, że zajmuje się przeważnie legendami, podaniami i mitami, i w dodatku przeciwstawiając właśnie te niby fantazje aktom grodzkim, miejskim czy pańskim, to jest relacjom tak zwanych obszarów dworskich i zamków pańskich, staje po stronie mitów. Nie jest to decyzja byle jaka, bo niektóre z tych aktów, zwłaszcza tzw. pańskie zaczerpnąłem z archiwów lub wspomnień naszej rodziny i zadeklarowałem się «przeciw» moim przodkom. Mam nadzieję że mi wybaczą. Po drugie także teoretycznie, jeśli nie anty — to niehistoryczna, co rozumieć nietrudno, gdy się przypomni, że Słowacki w Królu Duchu już na samym początku kazał Królowi Duchowi dojrzeć ideę Polski zawieszoną ponad dziejami jako dolę i jako misję.
Ale przecież w pewnym sensie, bardzo dobrze przemilczanym, a jednak widocznym, ta książka jest «historyczna». Oto nie mogłem się rozstać i nigdy się nie rozstanę z tradycją tak zwaną jagiellońską. A mianowicie od Karaimów na północy aż do Hucułów czy chasydów (jako produkt regionalny) a historycznie na przykład od Jezuitów w Smoleńsku, siewców oświaty na Moskwę, aż do Arian polskich, których autentyczne resztki spotkałem na Węgrzech, to wszystko dla mnie całkiem widocznie — Polska. Więc chociaż nie ma ani śladu aktualnej polityki, to przecież konsekwencja jasna. Niedawno czytałem umyślnie bardzo uważnie czwarty tom Tołstoja «Wojna i mir», umyślnie teraz w okresie największego «zalewu», dla porównania sobie jakie my możemy mieć zaplecze.
Poza tym książka namiętnie jeśli nie z furią opowiada się przeciw tyranii, a także w przeszłości przeciw bezmyślnej pańszczyźnie, której tyle przykładów smutnych słyszałem i czytałem, a przecież na pociechę nasz tylko teren huculski (i może Kurpie) był jedynym, gdzie pańszczyzny nie przeprowadzono.“


∗             ∗

Na wysokiej połoninie jest jednak przede wszystkim epopeją pasterską. Po raz pierwszy wprowadza ona do literatury polskiej odwieczne natury wywodzące się częściowo ze starej Rusi, częściowo poprzez Rumunię i Bałkany z Bizancjum, z Grecji, od dawniejszych jeszcze cywilizacji jakichś Daków czy Traków. Wszystko jednak stopione w ramach kultury pasterskiej i pasterskiego sposobu życia w jedną żyjącą całość przeżywanego chrześcijańskiego obrzędu, choćby nawet ten czy inny jego składnik wywodził się z jeszcze dawniejszej przeszłości. W Na wysokiej połoninie chłop-pasterz równy jest panom i od nich niezależny, zaś pańszczyzna zobaczona jako tyrania pozwala też zobaczyć nowoczesną tyranię jako nową pańszczyznę.
Ojciec mój swoje pisarstwo uważał zawsze za powołanie, może więcej nawet, za misję, a Na wysokiej połoninie nie za powieść jedną z wielu, lecz za „odę do młodości rodu ludzkiego“, jak to napisał w posłowiu do wydania w roku 1936. Epopeja, wierszem czy prozą, jest zawsze „mikrokosmosem“, zawiera w sobie cały świat. W Itace homeryckiej przeglądamy się w jakiś sposób do dzisiaj wszyscy; w zamierzeniu mego ojca Huculszczyzna była taką Itaką, a Na wysokiej połoninie Odyseją tej Itaki.

Andrzej Vincenz
Getynga — La Combe
15 sierpnia 1981








  1. Szczęśliwy, kto wciąż na nowo zaczyna
    Szczęśliwy, kogo życie oszczędza
    Szczęśliwy, kto radośnie kosi
    Szczęśliwy, kto jest chłopem.
    Przekład Andrzeja Vincenza. Przypisy, w których nie zaznaczono, że pochodzą od autora, dodane są przez wydawcę.
  2. Oj, gdybym ja nie śpiewała i nie pohukiwała,
    Dawno by mi już kukułka na grobie kukała.
    * (Piosenki huculskie przetłumaczyła Irena Vincenz — przyp. red.).
  3. Potomek zwycięzcy hetmana spod Obertyna (przypisek Autora).
  4. Oj, Czeremosz bystra woda
    A Prut zawadiaka
    Oj, poszła, bracie, w taniec
    Sama Huculija.
  5. A czyjże to chłopiec
    Czapka na bakier,
    Kij w rękach, fajka w zębach,
    A na brodzie ślina.
  6. Zagrzmiało w Ilińcach,
    W Tuczapach błysnęło,
    A bodaj cię, mój miły,
    Pod sercem ścisnęło.
  7. Przepiłem owce na połoninie,
    Tyśmienicę do połowy
    Jeszcze mam w Bogu nadzieję,
    Że przepiję miasto Otynię.
  8. Kołomyja nie pomyja
    Kołomyjka w domu
    I w Kołomyi zrobiła się
    Wielka Sodoma.
  9. Nasz muzykant
    Ma złote palce,
    Palcami przebiera
    Po jedwabnych strunach.
    Zagrajże mi skrzypku
    Od sioła do sioła,
    Ażeby moja dróżka
    Była wciąż wesoła.
  10. Nie martw się, przyjacielu.
  11. Co ma ten pan? Wielkie wąsy i parę psów.
  12. Znacząco.
  13. „Mądry zdrowy“ albo „mędrzec zdrowy“.
  14. Stąd stworzyliśmy miłą przyjaźń z Żydami.
  15. Najdokładniej.
  16. Do znoszenia cierpień przez pociechę wezwany.
  17. Do znoszenia cierpień.
  18. Wstydziliśmy się ich okrucieństwa czyli szalonej głupoty.
  19. Tak jak sercem przebitym współczujemy zawsze krwi waszej. Niegdyś i obecnie.
  20. Barbarzyńcom brodatym i zębatym.
  21. Pewni zwycięstwa, chociaż pamiętając o błędach naszych, to jednak mając nadzieję na zapomnienie o łzach.
  22. Na zawsze, bez żadnych pretensji.
  23. Poza tym nie sądzę, aby jakakolwiek nienawiść mogła stać się kiedykolwiek podstawą jakiejkolwiek wspólnoty czy przewodnikiem zdrowej inteligencji dla uratowania społeczeństwa — chyba tylko dowodem próżności chlubiącej się własnym zdaniem.
  24. Mądry nakazem Opatrzności.
  25. Dla odnowienia przyjaźni Sarmatów z Żydami.
  26. Przeto.
  27. Przekazuję wieniec mego wieczornego doświadczenia, cieszę się widząc was jako jego dziedziców i odejdę z długiego życia w radości jak z gościny Weisera-mędrca.
  28. Gdy przypominam sobie noc, w którą zostawiłem to, co mi tak drogie.
  29. Podbrzusze.
  30. Wstydliwe.
  31. Oj, w polu mogiła
    Z wiatrem rozmawiała:
    Powiej, wietrze bujny,
    Abym nie czerniała.
    Abym nie czerniała,
    Abym nie marniała,
    Aby na mnie trawa rosła
    I jeszcze się zieleniła.
  32. I słońce nie grzeje i wiatr nie wieje,
    A wciąż w polu przy drodze trawa się zieleni.
  33. A pan niech się nie martwi!
  34. Młodzieńcze, ojczulku duchowny.
  35. Tytus wrócić na ul? A co przynieść? Miodu dużo?
  36. Patrz, czy moi gospodarze przywyknąć do tego.
  37. Chodź, Tytus do domu.
  38. Nie bój nic, pszczoła nie żona (nie kobieta).
  39. Uciekać z Bukowiny, uciekać z Ameryki, a dokąd teraz uciekać?
  40. Mnie tata mówił, ot jakby wczoraj: Abram hajda, Abram to zrobić tak a tak. I ja robić — akuratnie. — Abram, tamto nie wolno! Nie, nie zrobić nigdy. Potem, potem, hej, raz tata powiedział, Abram, teraz żenić (się). I ja żenić.
  41. Patrz, Tytus, patrz.
  42. Naprawdę.
  43. Rozdział napisany przed rokiem 1950 i zagubiony przez jednego z przyjaciół autora.
  44. Oj, gdybym ja nie śpiewała i nie pokrzykiwała,
    Dawno by mi już kukułka na grobie kukała.
  45. Legenda ta opowiadana przez górskich chasydów jest pochodzenia dawniejszego niż chasydyzm. W swoim czasie prof. Sznejerson [sic] zwrócił mi uwagę, że należy ona do kręgu opowiadań zgrupowanych wokół wielkiego Rabina z Ostrej z XVII wieku i że znalazła swój wyraz w ówczesnym żydowskim piśmiennictwie. Czerpiąc z tych ksiąg prof. Sznejerson podał mi wiele szczegółów nie znanych naszym opowiadaczom.
  46. Upał, zapał, zapalczywość (stąd „smażyć“).
  47. Młodziutki Hamerłeńko w nic nie dufa,
    Tylko w te Hucułeczki, które kocha.
  48. Oj, śpiewaku nieboraku, na co masz nadzieję?
    Czy na te śpiewaneczki, których wiele umiesz?
  49. Śpiewak nie ma ani serdaka ani koszuli,
    Od niedzieli do niedzieli układa piosenki.
    Oj, piosenki moje miłe, jak dużo was umiem,
    Posieję was piosenki na połoninach, w trawach wysokich.
    Będą tamtędy chodzić pastuszkowie z owcami
    I będą znajdować moje piosenki,
    Tam będą pastuszkowie paść białe owce
    I będą moje piosenki zakładać za kapelusze.
  50. Izrael ben Eliazer, zwany Baal Szem Tow (Mistrz Dobrego Imienia), w skrócie Beszt, to założyciel chasydyzmu.
  51. Sztefanko Wasylukowy to ojciec sławnego przywódcy opryszków Dmytra Wasyluka (zob. Prawda starowieku, Księga III Dzieje słobody).
  52. Na wysokiej połoninie ciepły wiatr wieje.
    Jaka wiosna wesolutka, wszystko się odmłodzi.
  53. Pięknej wody — o wodzie nie wolno mówić, że dobra, ona tylko dla brzegów, nie dla nas, dobra; należy mówić „krasna“ czyli piękna (przypisek Autora).
  54. To pana tylko prawo tak pięknie mówić.
  55. Słowniczek opracował Andrzej Vincenz (przyp. red.).






Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.