<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA TRZECIA
WCZORAJ, DZIŚ I ZAWSZE


I. SYROJIDY

Fłojera grała pierwsza.
Nie było takiej muzyki na świecie: z zasmolonego patyka — świat leśny wstawał. Głos lasu głosił dzieje lasu. Godzinkę, pół godzinki świergotała i tętniła, a brnęła głęboko, przechadzała się po wiekach leśnych.
Grając — nikła z oczu — przemieniała się: zrazu w dźwięczną gałązkę-duszyczkę drzewną. Potem rosła już z niej gałąź tonów wiechata. Sięgała ziemi. Dudniła głucho — korzeniła się w ziemi. Sięgała nieba. Lekko trzepotała się tysiącami listków, tysiącami oczu zielonych listkowych mrugała, otwierała je przed światłem.
Rozdźwięczało się drzewo gałęziste, obfitolistne, bukwodzwonne. Wyzywało wichry. Grało z nimi w borbie, zawodziło. Wyrywało się wichrom okrzykiem junackim bez lęku. Zwyciężało. Odpoczywało w złotej pogodzie.
I dalej siały się z fłojery drzewa. Jedno za drugim, jedno obok drugiego. Dudniły, mozoliły się w mrokach ziemi korzeniami prężnymi. Strzeliście płynęły ku niebu drzewa-dźwięki. Już sprzeciwiał się wichrom cały zastęp lasowy. Cierpiał a trwał. I dalej, coraz dalej siały się lasy. Dziecięta lasowe wiały świechciwie witkami-miotełkami, soczysto-miękkie gąszcze krzewiaste. Młododrzewiem krzepły, w szeregach gęstym pokoleniem jędrnym, postawnym. Potem olbrzymy tęgie, kędzierzawe, pieśnią bujnogłośną kroczyły przez wieki. I leśnych starców sędziwych rzesze groźne, w szumie zastygły głuchym, grzmiącym bezkreśnie.
Jeden las dawał hasło drugiemu, odpowiadał.
Organową wieść niosły — świąteczną. Modliły się w końcu wszystkie rody leśne pokornie a gorąco. Umilkły. Czekały.
Na wysokim łęku połoniny, na tle nieba ukazały się postacie prześwietlone. Ze schodów niebieskich wśród obłoczków zstępowały. Dobrotliwe matki-starowinki i słodkie oblubienice niebieskie — anioły. Ciche granie siało się z góry rosą złotych kropelek. Zbliżały się ku lasom, ku siołom, ku chatom. Błogosławieństwo niosły, niebieskie pozdrowienie, pokój sercom — szczęście. — — —

1
O KRAJU NIEWOLI

Do opowiadania zgłosił się starzec osiemdziesięciopięcioletni, niewielki człeczyna, prawie niewidomy, ze stwardniałym bielmem na oczach. Mętnymi, wypłukanymi, siwymi oczyma wodził za słońcem, kierował się podług słońca. Nos miał szeroki, wąsy obfite a nie w porządku, ciemne włosy przyprószone szarością, rzadkie lecz rozkudłane.
Gdy zaczął opowiadać wznosił oczy. Podnosił też ręce do słońca. Potem dłonie zbliżał jakby lepił coś i rzeźbił palcami. A gdy o fłojerze mówił, składał ręce ostrożnie i czule, jakby tulił ptaka.
Usiadł pod modrzewiem wśród kwiatów.
Zwano tego starca Wasyl Drondiek. Po matce pochodził z rodu Kudilowego. Drondiek mówił z początku cicho, powoli, jakby dla siebie, brząkał słowami. Potem coraz wyraźniej, coraz goręcej głosił.
— Dla nas fłojera to — „Boża muzyka“. Któż o tym nie wie? A są gdzieś tacy na świecie, są, co przypowiadają, że ani w czasie postów ani procesji, ani pielgrzymek nie godzi się grać. Że muzyka ludzka wszelka to prawie grzech albo nieprzystojność. Tymczasem u nas i umarłemu w chacie prywil grają na fłojerze. Grają i jeszcze dużej płaczą...
Czym jest fłojera widno będzie z tej starej przykazki.
Z was młodych nikt głodu nie zaznał. Dzięki Hospodu! Bo gdy głód w kraju — to nie sama głodność po prostu. To zaraza! — dobrze mówili starzy ludzie. Poniża on człowieka do ziemi samej. A choćby jadł wciąż, będzie głodny. Strachajła brzuchowego zeń robi. Pokłońcę przed brzuchem! Dziś lepiej nie mówić o tym.
Tak było dwadzieścia cztery lat temu. Akuratnie kiedy urodziła się tu u gazdy-dziedzica dziewczyna. Ta — panna młoda. A było to właśnie tuhego roku.
Gdy głód zaczął przemijać, strach rzucił się na ludzi, bardziej lęczny od głodu. Jak tylko mieli wszystko, zaczęli się bać na dobre. Wieszczowali, ba nawet na pewniaka już obiecywali sobie nie takie jeszcze lata tuhe. Ot — tak powiadali — będziem jak Syrojidy rzucać się na wszelką surowiznę, za ścierwem się rozbijać, w końcu kolana i pośladki ludziom spotkanym znienacka obgryzać — a może nawet w jakąś niewolę sprzedawać się z głodu.
Sypał się zewsząd lęk, lepił się jak śnieg rzęśny i mroził świat.
Pojechałem do Syhotu i jeszcze nawiozłem zboża sobie i ludziom. Pojechałem na Dniestr potem. Zaopatrzyłem siebie i sąsiadów. Wody pilnowałem, co dnia do źródeł dwa razy szedłem na służbę wodzie, na nabożeństwo tajemne. „Zamówionej“ wody miałem w komorze cały rząd garnuszków: każdy coraz mocniejszą, tajną przemówką uświęcony.
A tu wciąż słychać było, że głód toczy się chmurą. Że znaki znamionują się różne na ziemi i na niebie. Powiadali starzy mędrcy, że nawet Słoneczko, nie to, by rozgniewało się i nie, żeby zapomniało nas — Ono święte, prawe! — ale ot — znudziło się całą tą nędzą — głupotą ludzką. Odwróci się i będzie koniec. Zatem wszystkiego mało! Pielgrzymować potrzeba, pątnikować do Ziemi Świętej. Ku Słoneczku, do Rusałyma! A kto się tam ukorzy, napokutuje, smutku i łez się nałyka — odkupi tym przewiny swoje i ludzkie — oddali biedy. A tam nie tylko wielmożyć się zasię! Zżebraczyć się przystojniej!
Coraz bardziej namawiali mnie. Nie tylko rodzina, nie tylko sąsiedzi, gromada cała i sąsiednie osiedla i gromady. Sprzedaliśmy las. Zapisali mnie do tej pielgrzymki. I zabrali wraz z innymi, hen światami, przez morze ku wschodowi słońca.
Wziąłem fłojerę. Dotykałem jej co dnia po modlitwie. Czasem grałem sobie w kącie. Czy to był grzech, czy nieprzystojność? Kto dosłucha do końca — nie tak pomyśli.
Ziemia święta — Rusałym — to na skruszenie i umartwienie człowieka. Aby mu było trudno w skórze ludzkiej wytrzymać! Aby tak go dławiło i pędziło po świecie, aby nigdy nigdzie spokoju nie znalazł! Bo tam umęczyli haniebnie i zakopali Chrysta. Wciąż przypomina, że świat ten nie dla nas.
Ale nie o Ziemi świętej będę opowiadać. I nie ja godzien tego. Nie tacy jak ja pozapisywali to wszystko w grubych księgach. Zresztą mierzę w coś innego...
Bo i cóż taki jak ja mógłby naprawdę tam zobaczyć, choć oczy moje własne były wtenczas zdrowe?! Ot, chyba tak jak ów, co pismo i karby niby to widzi, palcem dotyka, a nic wyczytać nie umie. Widziałem słońce grające, palmy widziałem, drzewa pomarańcz. Także ślady stóp Chrystowych. Boże kamienie i znaki. Tak jak u nas pokazują ślady Dobosza albo Rabina. Wino piłem, haj! słodkie, szumne. Ale widziałem też grunta jałowe — skamieniałe. I pustynie i wichry gorące i burzę piaskową. Tam to dalej gdzieś mają być one bramy piekielne...
Szukałem właśnie jeszcze innych śladów: chciałem popatrzeć innymi oczyma. Oczyma takiego, co był tam przede mną. Bo to nie moja ta wieść, nie z mojej głowy, ani z oczu moich odbita. Z głęboka, z dawności idzie, z wieków starych od przodków.
Był tutaj taki człowiek przed wielu laty, rodu szlachetnego, słobodnego i sam szlachetny — choć powiadają, że watażko opryszków — Kudil.
To jego fłojera teraz wam grała. Całe życie — powiadają — mało mówił. Nie lubił opowiadać ani nawet odzywać się nie lubił. Tylko grał na fłojerze. Wszystko wygrał, co mu potrzeba było. Ciągle wędrował, wszystkie nasze puszcze — a na dodatek — pół świata przemierzył nogami. Wciąż tęsknił do swojej ziemi. I wciąż wracał, choć wtenczas wcale nie było tu dlań bezpiecznie. Nie lękał się nigdy. Tu w naszym kraju, w rzędzie śmiałych — on był najśmielszy. W głowie taką jasność miał, jakby wieczną pogodę. Nigdy nie nawiało mu lęku.
Ale raz przecie zaznał strachu i Kudil. I to opowiedział swoim.
On także w owe czasy, przed wielu laty — bo i wtedy był właśnie tuhy rok — powędrował do Ziemi Świętej. Ślubował ratować ludzi pokutą.
A inne to czasy były. Droga nie taka jak moja. Ani łatwa, ani bezpieczna, ani taka szczęśliwa! I długo, latami, nie było go widać z powrotem. A chociaż pomogła ludziom jego ofiara, gdy wrócił sam był już stary. Ten jeden, jedyny raz opowiedział ludziom długą opowieść o powrocie z Ziemi Świętej — i o kraju niewoli. I zakarbować zalecił tę wieść — po wieczne czasy.
A sam Kudil był w starości jak świątek z obrazu: wysoki, chudy, blady — smutny. Twarz gładką miał, foremną, oczy wielkie, siwe i nosił brodę jasną.
Skąpą mowę miał a mocną. Rąbał nią jak na rewaszu.
I tutaj zaczyna się — widkaz — testament Kudilowy.
Słuchajcie, goście! Kudil mówi:

Samego Kudila opowiadanie

Na skale pośród morza — tak przekazał Kudil — obok monastyru żyliśmy z Wasylukiem. I tam rozstaliśmy się. A on, chociaż chory, wciąż nam odczytywał z księgi świętej. Zawsze słobodny, pogodny zawsze — jakby miał żyć. I te słowa główne odczytał nam niedługo przed śmiercią.
Większej nad tę miłość nie ma żaden człowiek — jak ta, by położył duszę za pobratymy swoje.
Wspominałem zawsze te słowa na pamiątkę śpiewaka Wasyluka. Wracałem potajemnie do kraju, to znów wymykałem się mandatorom. I tak samo, gdy za niewolą przyszedł nowy tuhy rok. Wtedy, gdy już innej pomocy nie widać było, wydarłem się na pielgrzymkę do Rusałyma, do ziemi Chrystowej. Tam byłem tak długo, aż wróżbę miałem, że idzie pomoc: bylebym zawsze gotów położyć duszę za swoich.
Tymczasem wojna czy zwada jakaś rozgorzała na morzach. Nikogo stamtąd nie wypuszczali. Już tęsknie mi się tam działo. Ściskała motuzkiem szyję — tęsknota. Puściłem się obchodzić ten świat: naokoło, pustyniami, słonostepem — rabskim krajem i tatarskim, Rosjami — ku chacie. Naprzód kapinką wzdłuż morza, potem ku wschodowi słońca przez trzy niedzielki, potem wschodzące słońce po prawej stronie mając. To miał być mój szlak. Ale żeby wciąż krajuszkiem pustynie obchodzić. Tak zaklinali mnie starzy pielgrzymi.
Dwadzieścia dni szedłem ku wschodowi słońca, dość szczęśliwie. Choć nie ukorzony pielgrzymką, zuchwały człek górski — przekląłby to na wieki. A dnia dwudziestego pierwszego morze ujrzałem po lewej ręce. I między mną a morzem pustynia. Ale tylko wąska jej krajka. Tu gdzieś trzeba było półobrotem skręcić i iść ku morzu. Grzecznie jak na dłoni widniały ludzkie osady nadmorskie.
Odważyłem się spoprzeczyć ten rąbek pustyni. Poszedłem przez pustynię: oj, nie szedłem, od razu brnąłem, harowałem ciężko, ołowiane nogi, nie moje, wyciągałem z piasku. A to morze czemuś nie zbliżyło się. Przyszło południe. Morze było tak daleko jak przedtem. I ku wieczorowi niewiele uszedłem. A tu noc spadła na pustynię. Przenocowałem po raz pierwszy w pustyni: zimna noc, nad ranem uleżeć ani ustać nie można, przyszło się mi ruszać i biegać.
Już o świcie powiało tęgo. Wielkie litery, znaki czarne, cicho a groźnie pisały się na dalekim niebie. Morze znikło mi z oczu. Namyśliłem się od razu, by uciec z powrotem ku stepom. Ale już nie wybrnąłem z pustyni.
Coraz większe, coraz czarniejsze znaki stąpały za mną, mrucząc, dudniąc. Puchły w chmurę brzuchatą, huczały. Dogoniła mnie wichura jeszcze przed południem.
Zakotłowała pustynia. Aż lunął z nieba wał piasku. Zwyobracały mnie wichry od razu, zmiętosiły jak liść. Wkręciły w wir piaskowy. Zdusiły ku ziemi, zapodziały gdzieś w pustyni. Raz za razem waliły się na mnie góry piasku. Całe powietrze ciemno-żółte, zamazany świat.
Pagórki małe dymiły z wszystkich stron jak watry. Już i same chwiały się, ruszały się z miejsca. Pomaszerowały pagórki, już cały świat kolebał się, ruszał i walił.
Hospody! Koniec światu niedługo, a mnie chudzinie to już od razu. Ostry deszcz piaskowy sprał mnie po chwili, lice i ręce nieznośnie piekły, spuchły jak poparzone. Oczy oślepiło, dech zapierało.
Mocowałem się póki mogłem. Półżywy położyłem się pod serdak, nakryłem się mantą szczelnie. Leżałem tak spokojnie, a wciąż hulała burza nade mną, zakopywała mnie wałami piasku. Modliłem się, cichutko śpiewałem do wtóru muzyk wichrowych. — Co będzie — to będzie! — Czasem strzepywałem piasek, by mnie nie całkiem nakryło.
Dzień i noc tak przebyłem, nie śpiąc ani nie jedząc. A gdy znów ranek nadszedł uciszyło się całkiem, wyjaśniło się powietrze. Podjadłem i od razu wina łyknąłem. Orzeźwiło mnie.
Zmiarkowałem, że burza zarzuciła mnie w straszny świat: żółto bez końca, piaszczyście, głucho. Wody na pewno nie liznęła jeszcze ta ziemia. Nie tylko trawki tam nie było, ani nawet bodiaka najnędzniejszego, nie tylko ptaszka nie było słychać, ani najmniejsza muszynka nie zabrzęczała. Potężnie grało słońce nad pustynią, a życia nie było.
Tymczasem dławiła mnie duszność, parność coraz większa, tak jak bym się położył do rozognionego pieca. Ale było jeszcze nade mną zmiłowanie. Lunęła ulewa i przemieniła świat. Nie deszcz to spływał, lecz potop wód grzmiał. Jak przed pierwowiekiem, rzekami chuchał duch Boży na ziemię trupio-gołą. Łaska Jego Święta! I cud-cudenny się stał. Piaskowe morze zakwitło czerwono i szkarłatnie kwiatami naokoło, bezkreśnie. Zieleń paskami pokryła ziemię. Wszędzie stała woda. Burza wygrzebała jakieś ocembrowania kamienne, kto wie przez kogo zrobione, woda je wypełniła.
Według przepisu obmyłem ciało wyjęte z grobu piaskowego, a upieczone w piecu piekielnym. Służby i modlitwy wszystkie odsłużyłem przed wodą. Potem wciąż piłem wodę.
A to wszystko razem obróciło mi i wykręciło świat. Zaciągnęło jeszcze dalej w pustynię.
Szedłem dwa dni i jeszcze trzeci, wschód słońca mając na prawo. Znów rozodniało się słońce. Coraz tużej ściskało ziemię, wyżymało z niej wilgoć. Bez śladu znikły kwiaty i zielone ramy i wszelki ślad wody. Wina już nie miałem, a chleba nie za dużo.
Czwartego dnia — dwudziestego szóstego dnia od wyjścia z Rusałyma — wiatr powiał od wschodu, duszący, ciężki, śmierdzący — trzeba rzec straszną wonią.
Gdy ustawał wiatr widziałem daleko dymy wstające z ziemi. Daleko się snuły? Może z domów, może z kuźni czy z kominów miastowych? — myślałem — bo woń dusząca wciąż dolatywała.
Coraz duszniejsze było powietrze, bardziej żółte niebo, coraz więcej dymów. Wznosiły się cienkimi krajkami do góry, rozsnuwały się osnową, kółeczkami, pełzały po ziemi, tkały się w gęstą, żółtą mrakę. Żadnego domu, żadnego osiedla wypatrzyć nie mogłem za tymi mrakami lepkimi, za nygurami klajstrowatymi.
A może tam jakie namioty, szałasy i duże stada chudoby? — I pewnie watry dymią, nawozem suszonym podłożone, jak to tam robią w tych stepach?
Ostro szedłem ku dymom. A gdy doszedłem jakie dwa gony od pierwszego dymu — powiedzieć to trzeba, dość głodny, a najbardziej spragniony, z wichrem w głowie — ujrzałem jeszcze bliżej jeziorka zielone, jedno przy drugim.
Zacząłem biegnąć ku nim. Wtem usłyszałem pod ziemią naokoło naprzód chlupanie, bulgotanie, purkanie. Poczułem zapach siarki. I potem, jak na komendę, jeden po drugim zaczęły wybuchać ognie. I z tykiem grube wały wrzątku wynurzały się z ziemi, jeden po drugim.
Stanąłem, czekałem czy w mig się nie zapadnę. A tu zagrzmiało naokoło spod ziemi. Wysokie chlustawki wrzątku wyżej, coraz wyżej i jeszcze wyżej wystrzelały. Zasłoniły świat. Aż piana gorących białych plwocin i gnoju kipiącego z wysoka spadając oblała mnie i oparzyła.
Wtedy krzyknąłem, wtedy zbezosobiło mnie ten raz jeden. Zatrzęsło mną od strachu i męki, każdy członek dygotał i wykręcał się w inną stronę — gorzej niż u człowieka padaczką nawiedzonego. Padłem na gorący piach.
Domyśliłem się od razu — dlatego to krzyknąłem aż strzałą mnie przeszyło — żem zaszedł od huzycznej strony ziemi, gdzie wejście do piekieł. Wciąż naokoło chlustały, grzmiały, dusiły smrodem kuchnie piekielne.
To piekielna okolica!

Leżałem długo na piachu gorącym. Już mi nie łkały członki ciała, nie wykręcały się. Szukałem oczyma słońca na niebie, nie było go. Niebo całkiem żółte, zatkane wyziewami. Dźwignąłem się by uciec w kierunku przeciwnym od dymów. Bezkreśny step słony z maluśkimi kosmykami trawy rudej, skręconej, zakędzierzawionej — przede mną. Ciężko się wlokłem zatruty dymami. A tu już i z przeciwnej strony dymiło. Coraz częściej nogi me zapadały w gorące kałuże. Zmiarkowałem, żem wpadł w pułapkę piekielną.
Nie widziałem już życia przed sobą. Zgotowany w parach, zatruty wyziewami położyłem się na ziemi. Ani nie spałem, ani nie czuwałem. Różne rzeczy — straszne, to znów miłe — widziałem. Nawet Kremenysty widziałem. I Skupową i Synyci! Tak wyraźnie, że chciałem wstać i lecieć tamtędy. Ocknąłem się, a to ten żółty, kleisty świat. Potem spałem, nie wiem jak długo.
W końcu tętent kopyt słychać było. I wkrótce obok mnie wichrem przecwałował oślak. Zacząłem go wołać jak się woła konia. Myślałem, że doprowadzi mnie do ludzi. Raz tylko przybliżył się, przystanął, załypał oczyma, spojrzał na mnie tak uważnie, że jeszcze goręcej mi się zrobiło. Potem wciąż cwałował, krążył wokół mnie. Wciąż rżał przeciągle, wołał kogoś.
I wtedy to — na zew oślaka czortowskiego — od zachodu słońca, od stepów słonych wstała burza nowa. Wicher miótł żółto-gniłą kurzawę. Wał żółtych liści toczył się ku mnie. A ileż głosów wyjących, ileż wichrów biesowych zawodziło w tej wichurze!
Przykucnąłem do ziemi. Skądże tu lasy? Skąd liście?
Usłyszałem groźne kłapanie setek czy tysięcy kłód, jakby sam Archijuda zębami kłapał. I w końcu duszącym, gorącym obłokiem smrodu na mnie wionęło. Zerwałem się całkiem już nie wiedząc co robić. Zacząłem uciekać w stronę wielkich chlapawek i dymów. Oślak wyprzedzał mnie, krzyżując drogę, wciąż okrążając mnie.
Jak burza dopędziły mnie rzesze żółto-gniłych listoludów. Karłotwory jednookie, jeden jak drugi, jednakowusieńkie — Syrojidy. Powalili mnie na gorącą ziemię, tam koło grzmiących chlapawek piekielnych. Przydławili śmierdzącymi, chropawymi ciałami. Założyli prędko na nogi ciężkie kłody.
Czarno i pusto w głowie mi się stało. Huczały wszystkie gromy podziemne. Czułem, że umieram.


∗             ∗

Nie wiem i nigdy już nie dowiem się po jakim czasie się ocknąłem. Teraz powiadam: ocknąłem się. Bo pamiętam wszystko. Ale przecież w zatrutym tym świecie nigdy na dobre się nie ocknąłem.
Leżałem tedy na mierzwie z drobniutkich trawek, w żółtomrocznej kuczy. Zmiarkowałem od razu, że nie sam leżę, lecz pośród jakiejś chudoby. Tak, to były bezrogi tuczone. I znów zmąciło mi się w głowie. Potem lęk mi ściął wszelką myśl mrozem. Bo w chrukanie świń wplątywały się, tkały wyraźnie, głośne ludzkie słowa. „Chru — chru — chru — dob — rze — tu“ — trwożliwie, cienko i żałośnie brzmiało. Trochę jak nudna pieśń, trochę jak marsz — a ze wszystkim jak świńskie chrukanie. Znów inny głos odpowiadał po świnoludzku. Sennie, grubo a smutnie: „Chru — chru — chru — do — brze — tu“. Tak co chwila odbijało się to z gęb tych ludotworów, skąd mi wiedzieć jakich.
Przez chwilę nadsłuchiwały. Potem wstawało szeptanie. Krążyło. Rozkołysywało się, rosło, grało. Zawisało falą nad mą głową. Wiało mi do uszu, natrętnie wciskało się do ust. Szeptano wciąż o mnie. Nie miałem gdzie uciec przed tym.
Coraz bardziej żółkniała ciemność. Mogłem już rozróżniać postacie. Były to naprawdę postacie ludzkie, lecz w świńskiej postawie. Leżały albo chodziły na czworakach. Słaniały się, przelewały z nogi na nogę. Opasłe niezgrabne, z trudem ale umyślnie przybierały ruchy i postawy świńskie. Jednak żadne oblicze nie było po świńsku zadowolone, ani nawet spokojne. Z przerażenia półotwarte usta zastygły. Wytrzeszczone oczy trwały nieruchomo. Czasem łyskały i toczyły się na wszystkie strony, jak dotąd nigdy nie widziałem u człowieka. Czasem niektóry z tych stworów najechał na drugiego. Wtedy długo stały wyszczerzając zęby. Warczały, wściekle łypały wypulonymi oczyma. Po długich groźbach powoli, leniwie a zawzięcie wyszarpywały sobie zębami kąski lic i uszu. Ale rąk nie podnosiły.
Gdy zakrążył szept o mnie — powoli dźwigając się i kiwając, wszystkie stworzenia zaczęły się gromadzić wokół mnie — z jakich dwadzieścia cielsk. Były tam prawie same niby-kobiety, a tylko kilku niby-mężczyzn. Wszystko półnagie a wysmarowane. Kobiety z poodkrywanymi tyłami, ze zwisającymi zatłuszczonymi wymionami. Mężczyźni z odkrytymi członkami tłustymi jak u knurów.
Czterdzieści nieruchomych oczu wlepiało się we mnie strasznie. Dwadzieścia gęb półotwartych sterczało nade mną. Z oczu tych nie świtała nawet ciekawość, tylko tępota durna. Tępa uciecha ich utkwiła we mnie jak kołek tępy a przegniły. Zażmurzyłem oczy, bo bardzo grzesznie mnie pchało coś, by powybijać to wszystko.
Postarzałem się od razu tego dnia od kiedym się przebudził. Bo od kiedy wyszedłem z Ziemi Świętej w coraz to gorsze mnie rzucała dola. Jakbym ze skały w berdo spadał, bez udzierżku po schodach skalnych. A potem już po błotno-śliskich, stromych ułohach.
Ale to, to już najgorsza męka! Lepiej mi było do końca życia nie widzieć ludzi, nie słyszeć głosu człowieczego. Hospody! Jakież to miłe i niewinne przecie — bezrogi prawdziwe. Nawet zapach ich miły. Zatęskniłem by zobaczyć trzodę świnek swawolnych na połonince wysokiej.
Wtem zarżał oślak niedaleko. Wszystko wróciło na swoje barłogi. Potem ktoś odwalił płytę od kuczy. Żółtość wpłynęła ze dworu. Cisza zaległa kuczę.
Oślak wypędził wszystkich nas na paszę. I zewsząd przychodziły podobne gromadki, nieco mniej utuczone, a pędzone przez oślaki. Były tam i takie żywotwory ludzkie, co do innej chudoby się upodobniły. Jak gdyby kozy, capy, jak gdyby owce, barany. Świnoludy jak widać byli w największym poszanowaniu. Inni ustępowali im z drogi.
Gdy szedłem zwyczajnie po ludzku, oślak doganiał mnie, rżał ze złością, skakał na mnie i uderzał kopytami. Chciał mnie zwalić, bym chodził na czworakach. Z dziesięć razy wstawałem tak i padałem, znów bity kopytami przez oślaka, aż doszliśmy do pastwiska. Nie miałem lęku, ale i siły wtedy nie miałem, by się z nim mocować.
Zamieszałem się w trzodę, położyłem się na trawie. Trawa była drobniutka, ruda, zakędzierzawiona. Taka jaką zobaczyłem, gdy po raz pierwszy wyszedłem od chlapawek na słony step. Stada pasły się spokojnie. Niby to — pasły się. A ciągle spoglądały na oślaka. Wciąż chrukały, mniej szeptały niż w kuczy. Oślak pilnował. Położył się na trawce. Mrużył oczy lecz wciąż zaglądał. Szpiegował przez szpary oczu. Potem jednak drzemał. Zasypiał powoli. Wtedy stada przestawały się paść. I wtedy szept wstawał z gromad. Rósł, falował nad pastwiskami jak tęgi wiatr. Słyszałem w nim różne westchnienia, liczne wieści.
Po jakimś czasie doleciał z daleka świst przeraźliwy. Potem hałasy i piski nieznośne, dziurawiące uszy, a potem głośne kłapanie. Przywiało zgniłą woń siarkową. Oślak zerwał się, rżąc zaczął okrążać trzodę. Podobnie inne oślaki.
Jeszcze jeden ciężki, gęsty szept wionął porywem przez pole: Idą Mocarze — Karmiciele — oglądać trzody.
Ustały szepty. Znów wyglądało, że pasie się trzoda chętnie, gorliwie.
A gdy zbliżyły się potwory gniłolistne, kłapiąc nogami obutymi w ciężkie kamienne kłody, na ich powitanie jak na komendę ożywiła się trzoda w przerażeniu. Równo stąpały pasące się rzesze, co jakiś czas równym odmierzonym głosem chrukały: chru — chru — chru — do — brze — tu!
Na czele najładniej utuczone, zgrabnie już uczworaczone i jakby nieco śmielsze — świnoludy. Za nimi już trochę pośledniejsze sztuki. A chudzięta i niedokarmki, marnie się prawiące, albo takie, co nie umiały się ruszać czworonożnie, gdzieś daleko na samym koniuszku. Wszystkich oczy były jednakowo bez ruchu wypulone, gęby nieruchome, otwarte w przerażeniu.
Po raz pierwszy ujrzałem bliżej Syrojidów. Z daleka każdy błyskał gałą oczną w trójkątnej ramie. Nie szli słobodnie, tylko jeden z nich napuchnięty jak potworny liść zgniły — watażko ich widocznie — wciąż łypiąc galiskiem trzymał szponami bułatnymi na smyczach całą sforę Syrojidów, może z dwadzieścia sztuk. Tak jak na dworach pańskich psiarczyk sfory psów trzyma. Watażko jednak nie trzymał ich na pętlach ani na lejcach rzemiennych, lecz za długie warkocze, jakieś plecionki w głowie, w rzemieniasto twarde włosy powplatane. Mocno ich dzierżył, ściągał czasami do kupy, jakby miał trzody od nich ochraniać, aby — co tam można wiedzieć — nie spałaszowali od razu, czy nie pokaleczyli tej chudoby własnej strasznymi, zakręconymi zębami, nie zatruli stalowymi szponami. Tymczasem Syrojidy prowadzeni na smyczach twardowłosiennych byli spokojni. Cieszyli się trzodami. Z radości wydawali świdrujące piski. Z radości ciągle obwąchiwali się wzajemnie.
Nie miałem jeszcze czasu obejrzeć dokładnie Syrojidów, bo tu nagle tocząc i łypiąc okiem łyskawicznie, chrapliwie wrzasnął watażko tak, jak by buk wielki nagle się rozłupał. A większa jeszcze trwoga padła, jak mraka żółta na trzody, na rzesze ludzkie. Trzęsły się ciała, dygotały odnóża, kłapały zęby. Syrojidy posłusznie usuwali się na bok. Wśród ciszy stukały ich kłody.
Ujrzałem wtedy jeszcze ohydniejszy pokaz niż rano w kuczy. Zhańbienie piekielne.
Oto świnoludki, niby-kobiety, a tak samo niektóre inne bydło — podobne samice — zaczęły wypinać zasmarowane tyły, pchać je pod nos samcom, niby-mężczyznom. Wielu z nich, w których była jeszcze słoboda i człowieczeństwo, nie dbając o Syrojidów, z wrzaskiem, szlochając — uciekali. Ale inni, chociaż nieliczni, przybliżali się, oblizywali tyły zabrudzone, po zwierzęcemu parowali się na oczach Syrojidów. Byli nawet tacy, co szarpali się i wykąsywali sobie ciała bijąc się o samice.
Następnie oślaki rozłączały obie gromady. Tę garstkę co posłuchała rozkazu watażka — od rzesz, co uciekły z obrzydzenia.
Garstkę zbydlęconą zostawili w spokoju. Zabrali się do ludzkiej rzeszy. Oślaki krążyły pośród tłumu. Na znak watażka karbowały wskazanych przezeń ludzi. Uderzały kopytami tak, że zostawały krwawe i sine karby na ciele. W śmiertelnej ciszy czekał każdy losu. Potem oślaki oddzieliły część z tych pokarbowanych i popędziły przed sobą ku zagrodom syrojidzkim.
A za nimi na smyczy u watażka, kłapiąc kłodami, piszcząc, podwrzaskując a wciąż obwąchując się wzajemnie w radości, pognali Syrojidy.
Cieszyli się na uczty świąteczne. Cieszyli się, że mają chudobę prawdziwą. Cieszyli się, że będzie przypłodek w chudobie.
A gdy się oddalili Syrojidy, rozszeptały się pastwiska i stepy. Powoli tężały szepty. Szły szeroko. I już jęk cichy niósł się, jęk całych rzesz. Dawał hasło do czegoś. Wzywał kogoś. Docierał wszędzie, przenikał. I ja jęczałem razem z innymi, wbrew woli.
Sam zrozumiałem, że pognali tych nieszczęsnych na zabicie, a z szeptów usłyszałem i domyśleć się mogłem, że naprzód dadzą ich do karmników, by ich podtuczyć mlekiem oślic czy mlekiem syrojidzkim, bo tak przygotowują się do uczt świątecznych.
Ale nie było czasu na zawodzenie. Rżeniem znów dały hasło oślaki do jadła. Bo, że tu niby to pasły się rzesze, to tylko udawały tak ze strachu, że są już chudobą syrojidzką a nie ludźmi. Inaczej by im potem jeść nie dali. A naprawdę to żaden chyba nie uszczknął tej skąpej strawy. I z tego by żaden nie mógł żyć, a co dopiero utuczyć się, jak chcieli Syrojidy.
Dawali im tedy jeść przy kuczach w wielkich korytach kamiennych strawę obrzydliwą ponad wszelkie obrzydliwości: jakby same jaja zgniłe. Wygłodnieli ludzie pchali się do koryt.
Taki był trzeci pokaz piekielny tego dnia, to karmienie trzód. Ale już byłem nieczuły z obrzydzenia, z męki. Dotknąłem fłojery przed nocą na lek, na ukojenie. Jednak nie ochoczo mi było do gry — pod bramą piekieł, w Rabskim kraju niewoli.
Dowiedziałem się później, że pokarm ten brali Syrojidy z gorącego błota, które wyrzucały podziemne ognie z huzyci piekielnej. Ludzie sami tam nie mogliby zbliżyć się ani nawet podejść do tych płomieni piekielnych. A Syrojidom to nic. Dlatego bez Syrojidów — tak szeptano — ludzie w pustyniach i stepach słonych, blisko piekieł, poginęliby śmiercią głodową. Tego się bali. Stąd o ucieczce bali się myśleć. Tu był rdzeń niewoli. Dlatego zwali Syrojidów Karmicielami, Mocarzami.
Także tamtejsze źródła mętne i pohane, a wodopoje śmierdzące. Szeptano jednak, i to właśnie ze strachem największym, że jedno tylko było źródło, hen daleko, gdzieś na krańcach podpiekielnej krainy, słodkie i czyste ale czarodziejskie, groźne. I jego mocy używali Syrojidy dla niewoli najgorszej. Mocą jego czarów spowiadali ludzi. Wymiatali dusze z myśli, dowiadywali się wszystkiego. Jakby miotłami drucianymi i grabiami grabili wszelką myśl. Zostawiali jamę czarną, pustkę. Zaś za myśli niewierne, od razu karali, porywali na rzeź — chcieli je wytępić. Toteż znijaczeni ludzie nie tylko nie chcieli poznać tego źródła. Nie tylko bali się pić z niego, bali się nawet o nim myśleć. Woleli inne źródła, ukochali je prawie, byle być z dala od tamtego. A właśnie wszystkie te inne źródła to taka była nechar, że zwyczajna i to najmarniejsza chudoba wolałaby zginąć niż pić z tego, niż dać się znijaczyć. Ale wtedy dobrze poznałem jak ludzie trzymają się życia.
Poznałem wszystko, gdyż zamykali mnie wciąż do innych kucz, wciąż przyłączali do innych trzodek. Nie wiem ilu oślaków pokarbowało mnie na sino kopytami, poraniło mnie i obsikało, starając się znijaczyć mnie, nastraszyć. Potem dawałem sobie z nimi radę. I chociaż byłem i wśród takich ludzi, co nie schudobieni byli jeszcze albo mniej schudobieni, albo trochę na jakąś inną modłę się chudobili, nie na świńską, wszędzie znalazłem tę samą obawę. Ba, nawet jak gdyby obawę o Karmicieli, aby im się coś nie stało, bo z czego będziemy żyć!
Czasem znów szeptano, sypały się strachy, że nas wyrzucą Syrojidy het, na stepy, w pustynie i wygłodzą. A wydawało mi się tam przecie z początku, że człowieka wyziewy huzyczne ziemi i niewola ciężka tak zatruwają, że nic mu się nie chce. Ani uciekać ani mocować się z oślakami. A żyć to najmniej ze wszystkiego!
Tymczasem ludzie, którzy pobyli u Syrojidów drżą o życie. Słuchają każdego kwiknięcia oślaka, każdego skrzypu, pisku Syrojida. Szeptano także, że nawet gdy ich Syrojidy biorą na upieczenie, ci skazańcy nieraz świnowiernie okazują radość z tego, że mogą teraz nakarmić swych Karmicieli. A i to nawet szeptano, jak gdyby sławiąc wdzięcznie wielkoduszność Karmicieli, choć któż to mógł wiedzieć — że gdy widzieli taką wierność, to już zdarzało się, że samym sobie — czy swemu Nibybogu-Bożuchowi — pożałowali pieczeni. Podarowali życie, woleli mieć tak wierną chudobę niż najeść się. Jednak także słychać było — i to z wielkim strachem wyszeptane — że był raz jeden taki — nikt nie wiedział który — co prowadzony do pieca nad watrą buchającą z ziemi, także cieszył się tym wielce. Ale prosił Syrojida, by mu pokazał dokładnie jak ma położyć się na ruszcie, aby była dobrze przyprawiona pieczeń. A gdy ten położył się, zatrzasnął kamienne drzwi od pieca. Upiekł się Syrojid, a ten człek zuchwały wymknął się z chaty, zamieszał w trzody i uciekł stąd. Kto wie co się z nim stało...
Zewsząd płynęły szeptania. Falowały tędy i owędy. To skargą trwożnie dławioną jak źródło zapadłe, to wyrzeczeniem nieludzkim, odrzeczeniem się bezbożnym, bełkotem studni zamurowanej. Lecz już stąd i zowąd sierocym szeptem sączyła się tęsknota, jak strumyk pustynny. Tuliły się do siebie nikłe strugi. Łączyły się. Szumiały jak wiatr, wzmagały się. Nad całym krajem rzeką grała tęsknota. A ten był tam jedyny głos nie piekielny. —
Tak przekazywał Kudil o kraju niewoli.

2
POGWARKI O SYROJIDACH

Drondiek zmęczył się, przerwał opowiadanie. Mierzył słońce oczyma. Zamknął oczy. Perswadująco wyciągnął ręce, pochylił głowę. Milcząco prosił o odpoczynek. —
— Zmęczyłeś się, dziadeczku — powiedział cicho pan Władysław.
— A kto by się tam nie zmęczył — wtrącił ktoś ze słuchaczy.
— Odprowadźmy go do pawilonu, niech się posili. Albo przynieście mu napić się czegoś.
Drondiek chciał tylko się umyć. — Coś tam w głowie zanadto... Dźwigał się naprawdę zmęczony. Była cisza. Któryś z młodych odezwał się wreszcie:
— Ej, dziadu miły, mudrahełyku czemny. Cóż to? niewolą nas straszysz? Za kilka lat śladu z niej nie będzie. Ku słobodzie cały świat idzie... —
Dziad wstając, skurczył się pokornie, złożył ręce pod brodą. Mrugał powiekami i skrzypiał:
— Naj! naj! synku — tym lepiej dla was młodych. Ale nam starym wciąż jeszcze lęcznie.
Pośpiesznie odszedł. Słońce już prawie zachodziło za Tarnoczką. Chłód padał i mrok rozszerzał się powoli.
Gdy odszedł dziad, pękła cisza. Rozmowy zgiełkliwe, jedna przez drugą, starały się przerwać zakłopotanie.
— Oto ci dla wesela stosowna bajka. Ditko nadał tego dziada. Wieczór się bliży a tu człowiekowi strasznie będzie chodzić po sadach.
Dworski panicz Ladzio wydymał wargi. Z miną znawcy cedził:
— E, to naprawdę za wiele, niestosowne... trzeba go będzie jakoś usunąć.
— Ależ dajcie spokój, to mądry dziad, niezwykły — powiedział poważnie pan Szczepanowski.
— Hou! — dziadu — gdzież ta fłojera? — Zaprowadził nas pod piekło a sam uciekł — wołali za nim żartem młodziaki huculscy.
— Wy myślicie, że on poszedł pić wodę albo myć się. On odprawia nabożeństwa nad wodą o zachodzie słońca, oczyszcza duszę przed nocą.
— Bieda go bierz syrojidzka! Chodźmy tańczyć!
Ocierali czoła, strząsali dziwaczne zjawy. Zewsząd odzywały się wiwkania i śmiechy. Znów grzmiały muzyki.
Panowie gwarzyli dalej.
— Dlaczego pan powiedział, że mądry? Opowiada może dobrze, a ta legenda sama już...
— I opowiada dobrze i rozumie, jeszcze jak. To pewne, kto drży o życie, nie zazna swobody. A my byśmy może dodali, że bez wiedzy nie ma swobody. Ale to za wiele dla starej legendy...
— Zobaczymy co powie dalej — bronił pan Władysław.
Tymczasem i na huculskim weselu nie zapomniano o dziadu. Chłopcy ze śmiechem zamykali jedno oko i wywalali brzydko wargi. Przedstawiali Syrojidów. Dziewczęta niby to nastraszone piszczały. Ołeksa w tańcu tak przytupywał, że podłoga się trzęsła. On jeden tak potrafił. Jakby to były syrojidzkie kłody. Lecz w ciągu pół godziny pokazało się, że człowiek jest tylko człowiekiem. Postół z prawej nogi trzasł i rozleciał się w szmaty. Ołeksa przerwał tańcowanie. Poszedł szukać nowego postoła.
Już i pieśń zrodziła się na poczekaniu:

Syrojide, Syrojide, ty pohana wiro
Twoja mama ludzkie mjeso na sznidanie jiła. —

Gdzieniegdzie rozeszła się wieść, którą panicz Ladzio poddał umiejętnie: To dziad durnowaty, niespełna rozumu, nie dać mu więcej gadać, wstydu narobi!
Nie w tym rzecz — i co tam rozumie ten panicz. — Ale to za dużo trochę straszyć ludzi swobodnych w ten sposób. Prawda, za stareńki dziad ten, aby go parę razy podrzucić do nieba na płótnie. I poczciwina serdeczny! Za to można by się zeń setnie pośmiać. A tu rozsypał swoje straszydła i sczezł.
Rzeczywiście nie można było odnaleźć Drondieka. Schował się gdzieś, nawet pan Władysław nie mógł go odszukać.
Wesele wrzało dalej.
Dopiero po północy, gdy Kosarze wypłynęli wysoko na niebo, zjawił się Drondiek w waterniku suszarni, w górnym sadzie śliwowym. Opodal pawilon taneczny huczał. Noc była chłodna, ale w waterniku było bardzo ciepło. Drondiek grzał się nad watrą.
Od dawna chodziły o samym Drondieku wieści, że i on był także kiedyś w kraju Syrojidów, ale że to zataja. Dawniej jeszcze kiedyś za młodu, gdy wracał z wojny jakiejś — tak mówiono — skorciło go i zabrnął w biedę. Nie mając innych mocy szczególnych w sobie, zwyczajną huculską chytrością wymknął się stamtąd. Po prostu upiekł tego Syrojida, który miał go ugotować i uciekł...
Chociaż nie bardzo prawdopodobne, by taka wieść wyszła od samego Drondieka, ludzie zwracali się doń tak jakby tam był, a on odpowiadał jak człowiek dokładnie obyty i obznajomiony.
Drondiek siedział w waterniku nad watrą na słupie berfeły i grzał się. Machał rzęsami, otwierał oczy i znów zamykał jak sowa. Z watry szedł kłębami biały dym, zaciągał i chłonął dymy fajek, kręcił się, rozsnuwał po waterniku i leniwie wychodził przez podniesienie dachu. Na dworze chłodniało, jeden za drugim wślizgiwali się ludzie do waternika. Co chwila otwierano drzwi, a dym nagle zawracał od poddasza i wypływał przez drzwi. Ciągle upominano kogoś by zamykał drzwi, to znów by otworzył, bo zbyt dymno. Nowi przychodnie wchodzili na palcach, po cichu, aby nie przeszkadzać. Ten i ów podsycał watrę. Waternik wypełnił się szczelnie. Wciąż dochodziła odległa wrzawa wesela.
Dobrze było w tym dymie. Watra usypiała niejednego, a wszystkich ogrzewała, tuliła. To, co złe, gdzieś tam dawno było albo bardzo daleko. Można było słuchać strasznych gadek aż do rana. Każdy czuł się bezpieczny, nie zagrożony, w swoim kraju, wśród pobratymów. I urodzaj był piękny i wesele świetne, a watra pachnąca lasem grała, ukołysywała wszystkich.
Wszyscy spoglądali na pana Władysława. Zagaił tedy ostrożnie:
— Drondieku, każdego korci dowiedzieć się jeszcze trochę o tych Syrojidach. Wspomniałeś, że Kudil nie przyglądnął się im od razu dokładnie. Ale skoro był długo w niewoli, musiał przecież ich poznać. Cóż to za stwory? Ludzie czy czorty, bestie czy wyrodki?
Drondiek ociągał się trochę. Odpowiadał na pytania, potem się rozgadał.
— Ha, gdyby kto to od razu wiedział, toby i sposób znalazł na nich. To była tajemnica. Tajemnica grzechu...
A to każdy człowiek powinien by rozkąsić. Ale gdzie tam! Każdego trzymał w szponach grzech główny: strach. Każdy trząsł się o swoją skórę, by jeszcze przeżyć dzień i jeszcze noc. I jeszcze pochłeptać trochę tej zgnilizny. I tak każdy się chudobił. A już najśmielszy o jednym tylko myślał, by uciec. Byli tacy... Bo aby tajny wydzierać z zębów potworom, potrzebna naprzód śmiałość. Ale potem jeszcze więcej, grubo więcej. A gdzie tam komu do tego — Jeden Kudil... I on dokonał swego.
Jak wyglądali? Ha, to przecież dokładnie wiadomo. Namalować to można, wyrzeźbić te maszkary, namalować cały ich kraj cacany, gdybyś umiał synku, tak jak kiedyś Derewiuk.
Żółto nad całym krajem tamtejszym. Wszystko zasłaniają i przesiąkają wszystko żółtawe opary i wyziewy z huzyci ziemi. Z tego wszystko żółknie, każdy tam żółty. Tak też i te Syrojidy wszystkie. Na oko bardzo do siebie podobne. Żółte to i zawiędłe, zeschłe z rodu. Bo od dawna wygłodzone, od wieków pewnie wystraszone głodem. Z daleka wyglądają jak olbrzymie liście z drzewa piekielnego, ugniecone na mary piekielne. Gęba to niby ludzka maszkara, jakby z drzewa z grubsza ociosana. A z bliska naprzód na maszkarze widne dziupło trójkątne. W dziuple tym jedna gała oczna. Okiem tym łypią chyżo i toczą na wszystkie strony, tak że więcej widzą, niż my, chrześcijanie, dwojgiem oczu. Szeroko rozdętym nosem wciąż węszą i wietrzą. Uszy mają malutkie, zmarniałe, zwinięte jak pierożki. Od ucha do ucha prawie sięga gęba syrojidzka, mięsisto-czerniawa, zawsze otwarta. Wielkie sine kły podwójne wystają z gęby, z każdego korzenia po dwa, sierpowato jeden od drugiego wykręcone. Brody szczeciniaste jak zaschłe gałęziwo. Ciało popękane jak kora. Łapy i nogi rapawe, ścięgniasto pozakręcane jak korzenie bukowe wystające spod ziemi. Na rękach i na nogach pozakręcane jak u sępów szpony bułatne. Odziani wszyscy jednakowo w żółto ziemiste chałaty, obuci w kłody bezforemne. I jednakowo wszystkie one stwory zeschłolistne — bez soków, bez barw.
Gdyby który z nich zaczął się różnić czymś od innych, gdyby mu nie daj Boże — zwęziła się gęba czy nos, a nawet gdyby się kiedyś tak stało, że kaftan wyjaśniał zbytnio czy nie był dość żółty przez to, że któryś kiedyś wydostał się troszeczkę dalej poza ich kraj aż na słońce — takiego oplują same Syrojidy. Wyrzutek taki musi potem mieszkać gdzieś poza wsią sam, bez jamy, na wolnym miejscu. Nazywają go z pogardą: „samotnikiem“. Samotnik banuje a wciąż jęczy jak wiatr w gałęziach, a wysycha jak liść, co ma się rozpaść za chwilę.
Syrojidy zresztą zawsze są w kupie, zawsze idą kupą, śpią w kupie, nawet rozmnażają się w kupie. Dlatego tam czasem taki hałas od ich pisków i kłapania nóg, że głuchnie człowiek. A im to nie szkodzi i muszą krzyczeć tak, gdyż uszy mają pozawierane.
Bo nie dla szeptów, nie dla pieśni te uszy stworzone lecz dla kraju przypiekielnego, gdzie ciągłe gromy podziemne i wybuchy.
A smród od kup Syrojidów wionie nieustanny. Nie wytrzymać! A im to nic, wciąż węszą się i radzi obwąchują w kupie.
Samotności nienawidzą, boją się jej pewnie, nie znoszą jej widoku. I spośród swych trzód nie pozwalają żadnej sztuce ani na chwilę pozostać samotnie.
Każde osiedle ma watażka. I właśnie wszyscy wszędzie i ciągle starają się wyglądać jak watażko, robić to samo co watażko. Watażko zaś naśladuje to, co robi w samym Syrogrodzie ich Peredowoża, główny Syrojid, najtęższy z nich, spuchnięty, cały wilgotnym rudym mchem pokryty. Syrojidy trzęsą się przed nim ze strachu, nie przestają się trząść, już gdy go wspomną.
Watażka wynajdują za młodu. Najbardziej lutego, kąśliwego, a równocześnie najbardziej żarłocznego. Może sobie on robić z kobietami i mężczyznami syrojidzkimi co mu się spodoba. Ma pod kaftanem jakiś ogon, a Syrojidy węszą to z daleka, koziołkują przed nim na powitanie. Gdy ktoś z nich mu poda wody albo dogodzi w czymś, watażko uderza go w zęby obutą w kłodę nogą.
To tak, jak u chrześcijan mówi się: „dziękuję“ albo „Bóg zapłać“. Ludziom, którzy tam dostali się w niewolę, wara mu się pokazywać na oczy, bo go trudno poznać od razu, zanadto taki jak inni. A gdyby który nie poznał go i od razu nie oddał czci po niewolniczemu, Syrojidy, widząc w tym bluźnierstwo, mogliby go rozdrapać, zatruć szponami. Umarłby w męczarniach. Matki syrojidzkie wcale nie karmią same swych poczęci, tylko dojnik watażka obchodzi codziennie wszystkie zagrody, doi matki do wielkich kamiennych putni. Potem sam watażko wraz z pomocnikami karmi te małe Syrojidzięta. Czy to obawia się, że mogłyby pokochać swe matki, a przez to zachwiałaby się ich lutość? Czy może na to, aby nabrały od urodzenia strachu przed nim, jednakowego węchu do wszystkich? Niektóre odsyła do samego Peredowoży.
Chaty Syrojidów ulepione i ubite z błota żółtego, jak półkule nad ziemią. Każda w pobliżu podziemnych ogni, chlustawek wrzących i dymów. Nad takimi watrami grzeją lub wędzą potrawy. Drzwi ani okien nie mają. Od kiedy pobudowali te chaty, rozlubowali się w życiu norowym, wychodzą z chat na pole długimi chodnikami wyrytymi pod ziemią. Chata watażka z najgrubszych wałów błota pobudowana. Najwięcej tam ognisk, dymów i źródeł wrzących, najwięcej chodników na wszystkie strony.
— Co tu dużo gadać! — przerwał Dmytro Szekieryk — to pewno sczeznyki. I wcale nie trzeba tak daleko wędrować, można by i u nas w chacie takiego wysiedzieć sobie lub wywołać.
— Ależ, jakież sczeznyki — opamiętywał go starzec — kiedy żaden nie sczeźnie, widzisz go na codzień tak jak człowieka albo chudobę.
— A, nie sczeźnie, bo tam jest w swoim kraju koło piekła, a tu u nas w gościnie jak złodziej w cudzej komorze.
— Ależ oni z dawien dawna nalatywali gromadami na nasze kraje, a czasem nawet daleko się zapędzili. Wiadomo to przecież. Niszczyli plony, zjadali na polach na surowo całe łany zboża jak szarańcza. Czasami rzucali się nawet kupami ogromnymi na dobytek, na trzody pasące się na pastwiskach i chrupali to wszystko do kości. A gdy ich odpędzano, wysypywali się rojami koło huzyci ziemi i tam chłeptali co ziemia z siebie wyrzuca. W końcu musieli skubać rudą trawkę na słonych stepach.
Dmytro słuchał cierpliwie, ale chciał utrzymać się przy swoim.
— To już Drondieku, na pewno teraz miarkuję, że to muszą być z jakichś bajstruków czartoludzkich kopylęta zgniłe — wyrodki. Rozmnożyło się to zanadto i osiedliło gdzieś tam na granicy świata, blisko wrót piekielnych.
— Kiedy widzisz, o rodach ich i o ich dawności nikt nic nie wie, ani nie przekazuje. I nikt nic nie wiedział aż do Kudila. Oni sami nic nie wiedzieli. Skąd im do tego! I właśnie, przeciwnie niż mówisz. Nie ludzkie to wyrodki tylko jakieś stwory, tym bardziej pohane, im więcej chcieli się uczłowieczyć. Bo im więcej małpowali ludzi, im więcej tym się pysznili, ba, już przecież gardzili człowieczeństwem, chełpili się, że lepsi od ludzi — tym bardziej stawali się podobni do czortów.
— Jakżesz to? uczłowieczyli się? Wasylu?! — krzyczał przerażony Dmytro.
— A tak, bo dawniej i to nawet nie tak dawno, po prostu sobie byli Syrojidami. I tak długo, przez wieki. Nachapali co mogli, potem znów przeważnie głodowali i znów myszkowali za czymś. I do głowy im nie przyszło uczyć się gospodarki czy zaprowadzać niewolę. Zdarzało się, że czasem porwali czy schwytali człowieka, rzucali się nań rojem, rozdrapali, zjedli sobie na surowo i koniec. Nawet potem spokojni byli całkiem, gdy się najedli.
Ale z czasem coraz więcej ludzi łapali. Zasmakowali w tym. Przemieniali się powoli. Nabrali lepszych soków, wyglądali coraz tężej. Potem zaś jeszcze zjawili się tam wśród nich ludzie inni: grzesznicy zawzięci, zakamieniali, tacy co żyli z niewoli i ucisku. Czy to pojmani przez czortów i porzuceni Syrojidom na politok, blisko piekieł, na to, by czort ich miał pod łapą, czy też tacy, co oddzielili się samochcąc od człowieczeństwa. Słychać, że oni to nauczyli Syrojidów wszystkich praktyk niewoli. Takich uczniów im było potrzeba! I tak długo uczyli ich, uczyli, niby to nawet władali Syrojidami, jechali na oklep na niewoli, aż dojechali. Aż sami poszli na pieczeń.
Powoli zaczęły świtać w głowach Syrojidom piekielne świty. Nauczyli się ludzi zbydlęcać, a samych siebie trzymać w karbach. Nauczyli się gospodarstwa wszelakiego. Zaczęli nawet warzyć i gotować potrawy. Ludzie pobudowali im piece i wędzarnie. Kazali też sobie robić z gliny naczynia, garnki, putnie i rondle. Odtąd wszystkie te naczynia w chatach stoją na honorowym miejscu, tak jak u nas obrazy świętych.
Z czasem zagospodarowali się: rozprowadzili z ludzi, z ich potomstwa chudobę. I na tym pokładli cały swój dobrobyt, całą uczoność. Najwięcej napili się ludzkiej krwi w samym Syrogrodzie. I tamtędy odsyłano dla Peredowoży i jego duków najlepsze kąski. Toteż tam najdorodniejsi stali się Syrojidy. A jak sami wierzą — najmędrsi.
Stamtąd to wychodziły wciąż rozkazy srogie o niewoli, o tym by sami niby to upodobnili się do ludzi, a ludzi pojmanych do cna ugnietli, całkiem zmiętosili w chudobę, niby podobną tej, którą ludzie sobie trzymają na swych gazdostwach. Odtąd starają się sami już nigdy nie biegać na czworakach, włożyli kaftany na zaschłe ciała, a kłody na nogi. Od tej pory mają jakąś wiarę, a nawet święta i nabożeństwa.
Tutaj kilka głosów przerwało Drondiekowi.
— Ot już teraz to nieprawda, jakież to święta i nabożeństwa mogą odprawiać takie bestie?? Przecież nie znają Boga ani świętych.
Dmytro Szekieryk wracał do swego.
— Ależ nie rozumiecie, że to właśnie sczeznyki mają nabożeństwa i święta u Archijudy.
— Nie inaczej, bo zwierzęta nie mają nabożeństw.
Drondiek spokojnie poprawiał:
— Po pierwsze gdzie to napisane, że zwierzęta nabożeństwa nie mają! Z dawien dawna modli się wszystko co żyje, bo żyje. I trawy i krzewy i muchy o wschodzie słońca i ptaki i ryby. Modli się, raduje cały las, cała połonina pokornie i przyjaźnie — na święto Rozihry! To zdrowie wszystkiego co żyje.
Ale z Syrojidami to inne dzieje. Od kiedy nauczyli się mieć ludzi za bydło, wielkość uderzyła im do głowy. Zawistnie i zawzięcie mieli się za najpierwsze twory na świecie. I Boga zachcieli mieć na swój obraz. A raczej na obraz tego, co dla nich najpierwsze. By siebie uczcić, swoją naturę czy obyczaj swój! Na kształt wielkiego obwisłego brzucha ulepili dla nich ludzie z żółtego iłu — co gdy skrzepnie twardnieje w skałę — Bożucha-nibyboga, tak jak go chcieli mieć Syrojidy. Nazwali go Kaluchem świętym. I odtąd to nie wolno było zwać ich Syrojidami — największe to bluźnierstwo! I najwięcej strzegli odtąd jeden drugiego, nawet śledzili się wzajemnie, by który nie zjadł czegoś surowego. Przezwali się tedy: Kaluchowiery albo Wierni. A swój gród nazwali Kaluchogrodem. Jak u chrześcijan niedziela, tak u nich święto, raz w tygodniu ustanowione na środę — a to na cześć środka — brzucha. W ten dzień zabroniono parować się, aby obrazy nie było Hospodu Kaluchowi, że coś innego nadeń się przenosi.
Lecz nabożeństwo ich jednakowo ohydne jak wszystko. Chcieli uczcić siebie samych tą wiarą. Tymczasem jeden rozdrapywał drugiego na cześć Bożucha, aż żółta krew sikała przed bałwanem. Potem już trochę zmienili obrzędy: klepali się i chlastali po pyskach jakby u nas na weselu kto strzelał na wiwat. Bo u nich im kto bardziej kogo zhańbi i splugawi, tym większa radość dla Bożucha.
Zapewne! trudno, ciężko nawet mozolnie było dla nich nauczyć się czegoś ludzkiego. Cóż dopiero czegoś ponad moc i rozum człowieka. Toteż uczyli się zawsze w jarzmie, na smyczach, zawsze pod ciężką niewolą i przemocą.
— I dziwne to i niepojęte — wzdychał Dmytro — i niby to uczłowieczyć się chcieli i mieli się za coś więcej od ludzi, a byli coraz ohydniejsi.
— A tak — tłumaczył Drondiek — budowali wszystko na durnej pysze, na strachu, na niewoli...
— Ale czy są jeszcze Syrojidy, Drondieku — przerwano im z tłumu — co się z nimi stało, czy uczłowieczyli się, czy sczarcieli do reszty? Co przekazał Kudil?
Drondiek nie upierał się.
— No to opowiem do końca, ale chyba w krótkości, bo świt niedaleko.
Było dobrze po północy, ale jeszcze daleko do świtu. Szron kładł się na pola, od tego jaśniało trochę. Wzmagał się przewiew i dym z waternika raźniej uchodził przez podniesienie dachu. Jak huki i potoki szumiały z dala zabawy weselne. Drondiek kończył opowieść o Kudilu.


3
MOC FŁOJERY

Siedzi latami Kudil tam w kraju niewoli. Sam samiutki. Niewolę przejrzał wszerz i wzdłuż. Napatrzył się prosto w oczy strachowi, na wszystko gotów. Ale nie ma za kogo duszę położyć.
Bo któreż to jego pobratymy?
Te świnoludy schudobione, czy ci półludzie wciąż dygocący ze strachu?
I jeszcze ileż razy dziennie, na godzinę ile razy uderzało mu do głowy, jak chlustawką ognistą, by powybijać to wszystko, poskładać jak snopy na stertę i samemu puścić się w stepy za słońcem.
Nawet o tym nie ma z kim zagadać.
Bo pamiętajcie, że tam nikt nigdy do nikogo nie odzywał się wprost. Przez żółte mgły, od wszystkich do wszystkich wiały wieści i słowa, co z ust człowieczych szeptem się wydarły. Kudil z początku starał rozmówić się z sąsiadami na paszy, a każdy odwracał się odeń, każdy uciekał pośpiesznie. Niejeden chrukał nań świnozłośnie, inny wywalał jeszcze bardziej oczy przerażone. Trzymali się wszyscy odeń z daleka i on trzymał się na uboczu. I oślaki nie miały doń śmiałości. Bo od razu, gdy tylko wzmocnił się trochę, temu i owemu dobrze uszu naciągnął, tego i owego za ogon trzepnął do ziemi: Strach nie miał doń przystępu. Z najtęższym przecież zwierzem niegdyś potykał się tu u nas, setki razy w czystym polu. O tym chyba pamiętać będą zawsze ludzie górscy. I katowni różnych mandatorskich nakosztował się dość. Zatem o Syrojidów nie dbał. Oni zaś omijali go, choć siadywał samotnie. Nie wiedzieli jeszcze co z nim zrobić.
Grał sobie czasem na fłojerze, ale cichutko, dla siebie. Wtedy to milkły szepty na pastwiskach. I rzesze ludzkie, podobnie jak pół oswojonych owiec stada, chociaż trzymały się odeń z daleka, powoli szły za nim kupami. Wlokły się bezmyślnie, nie wiedząc czemu, jak stado za pastuchem. Czasami prowadził gromady daleko ku zachodowi słońca. A choć oślaki zawracały trzody, nic to nie pomagało, dopóki sam Kudil nie zawrócił. Obchodził tak stepy, miarkował, wypatrywał czy nie widać krańca żółtomglistego kraju. Raz się zbliżył aż do pięknego źródła tajemnego, gdzie jaśniejsze powietrze. Rzesze pozostały w tyle. Bały się bliżej przystąpić. Czekały nań aż wróci. Kudil napił się pięknej wody[1], poznał ją.
Gdy tak wciąż chodziły za nim rzesze, gdy czekały na niego, zawołał raz do nich głośno Kudil na wspólnym pastwisku.
— Ludzie Boży! Który z was tu z Podola, z Ukrainy, z Naddniestrza, krain chrześcijańskich?
Pierwszy raz głos ludzki tam odezwał się swobodnie. A i mnie samego — powiadał Kudil — drżenie rozskorupiło radosne, czy też od głosu tego od razu nie zawali się kraj niewoli.
Ale nic się nie stało. Oślak ruszył się, wypulił oczy durne i znów zadrzemał. Cisza zaległa pola rude. Powoli, z rzadka cichutkie szeptania wstawały z ziemi: ja z Łuhu Białego, — ja z Zielonych Wrót — ja ze Złotego Potoka, ja z Łuki Jasnej. Zgłaszali się trwożliwie jeden przez drugiego, coraz bardziej wzmagały się szepty.
Zatem przystępując bliżej, Kudil pytał jednego za drugim:
— Jak zwą się ojcowie twoi? Jak ciebie zwali? Jak dzieci twe na chrzcie nazwano?
Jeden z tłuściochów wykręcił się i szepnął przez plecy:
— Ależ my tutejsi, na służbie i karmie u Wiernych Karmicieli. Wszyscyśmy tu szczęśliwi. O sobie już nie pamiętamy!
Wywinął się prędzej niż się można było spodziewać po opasłej chudobie. Pokłusował daleko.
Drugi zapytany chrukał wściekły a przerażony. Wielu odskakiwało prędko, wszyscy oddalili się tak samo jak zawsze. I jak zazwyczaj wywalali oczy przerażone, tępi, osłupiali. Przecież jakiś bladożółty chudawy człeczyna, nie oddalając się, zamruczał:
— Nauczże się: tu ci zapomnieć o ojcach! O dzieci masz starać się tylko. A dzieci nasze też o ojcach zapomną. I ty ich sam nie poznasz nigdy. Bo tu nie imionami żadnymi chrzczą nas, lecz swoimi karbami numerują karmiciele. Karmiciele to tęgi lud. Dla nich potrzeba dużo, dużo naszych dzieci. Inaczej sami zmarnieją.
Po czym i ten gdzieś znikł. Koło Kudila jeden tylko został umrzyk zasuszony, co ledwie się ruszał. Czaszka goła śmiała się przez ściągniętą na obliczu skórę. Chlustał, wypluwał słowa:
— O słobodzie zaczynasz czortowskiej? Chcesz nią wszystkich ich tu zamorzyć, tak jak ona mnie zamorzyła. Ani mnie tu zeżreć nie chcą potwory, kościeja takiego, ani ja żreć nie mogę ich gnoju piekielnego. Wszystko od tych dum czarnych! Słoboda — to tutaj czarna śmierć głodowa.
Położył się, wyszczerzył zęby, próbował gryźć trawę. Znów chlustał, pluł jakieś klątwy.
W końcu jeszcze jakiś pokręcony, znijaczony ludzki szaraczek przybiegł, jakby coś sobie przypomniał. Ręce wyciągnął jak łopaty. Machał nimi rozpaczliwie, jakby do głowy komu trudną mądrość chciał wsadzić.
— Człowiecze śmieszny a grzeszny — wołał — boś człowiek jeszcze. Czyż nie widzisz, że to Boża kara. A ty chcesz nas słobodą dręczyć. Od razu daj się rozszarpać, a nie męcz ludzi umęczonych.
Znów uciekł z powrotem do trzody.
To jeszcze jeden służka niewoli: na Boży rachunek. Inni już daleko odeszli, oglądając się czasem nieznacznie, trwożliwie węsząc lub chrukając.
Taki był pierwszy odzew na głos ludzki, na hasło słobody.
Opowiadał Kudil:
— Bez przerwy i bez pamięci spałem wiele dni. Potem już wciąż leżałem, chodziłem nawet z zamkniętymi oczyma. Tam i tak każdy człowiek rad oślepnąć, z tego tylko, że nie chce patrzeć, bo gorszy go oko. A ja i własne członki z ochotą bym poodrębywał, wrzuciłbym do którejś z jam ognistych. Bo brzyd mną trząsł, że to taka sama świnoludzka skóra jak u tamtych. Boże — Słoneczko święte! Wypluć, wycharkać człowieczeństwo! A jeśli żyć, to przynajmniej wołem być, bo przed kijem ustępuje, ale nie znijaczy swej duszy wołowej!
Tymczasem i Syrojidy poznali powoli, że Kudil to człek niezwyczajny, bywały a bez lęku. Może spostrzegli, że stroni od ludzi, ale przez fłojerę włada nimi, że jakieś czary ma czy moce. I o tym wszystkim poszła wieść do Syrogrodu, do Peredowoży. Odtąd karmili go mlekiem oślic. Wreszcie czy to chcieli i Kudilowi trochę strachu nasypać i spróbować go, czy naprzód pokazać mu swoją wielkość, a potem korzyść z niego mieć na swój sposób — zawlekli go do samego Syrogrodu.
Kudil myślał, że już go wiodą na rzeź. Postanowił — gdy już nic innego mu nie pozostanie — przed śmiercią walnie rozprawi się z ludomorami, aby sława o tym pozostała na zawsze w kraju niewoli. Miał się ciągle na baczności. Lecz oni wodzili go tylko i ciągali po norach podziemnych, po zakręconych jak kiszki zakamarkach. Pokazywali mu różne ognie, różne piece. Dopuścili go wreszcie do Peredowoży.
Tylko głowę wychylił z głębi nory Peredowoża. Na pierwsze wejrzenie taki sam jak inni. Ale wkrótce zmiarkował Kudil, że oprócz oka głównego z przodu głowy, ma jeszcze dwoje oczu ukrytych w potylicy. Głowa Peredowoży niby zardzewiała z wierzchu. Pokrywał ją rudy wilgotny mech potworkowaty. Każdy pręcik mchu wychylał pałę niby rudy karlik brodaty. I brodę miał sam Peredowoża strzepichatą jak gęstwina zeschłej olszyny. Każdy patyk brody ruszał się jak rozmarzły gad. Gdy wychylił się, powiało z nory duszącym wichrem. A z wichrem tym lęk sypnął się na watażków, którzy doprowadzili Kudila. Zginali się w pół, trzęśli się jak drzewa w wichurze. Kudil trzymał się, był taki jak zawsze. Sam nic nie mówił, zdziwienia nie okazywał, na pytania zaledwie odpowiadał. Trzymał w ręku fłojerę. Peredowoża zostawił go sam na sam z sobą. Watażkowie znikli jakby ich wywiało.
Peredowoża ziewnął. Skrzypnął przeraźliwie jak drzewo łamane wichrami. Ognie czerwone, żółte i rdzawe dudniły, świstały i syczały wokół. Oświecały nory i chodniki.
To podrywały się, to gasły. Potem tym ciemniej było. Przez cały czas Peredowoża tylko głowę wychylał z jamy. Zachrypiał.
— W błoto cały świat przed Bożuchem! Jeśli nie chcesz stać się zwyczajną zjadalną chudobą, daleko zanieść masz wiarę Bożucha. Soki dla Bożucha! Otrzymasz za to moc od Bożucha. Na czworaki, na brzuchy, w pętle i w uzdy wszystko co żyje! Uczworaczymy, spłaszczymy, obuzdamy całą ziemię. I utuczymy. I sami połkniemy. Soków dla nas, posoki. Chrupać, ssać, łykać.
Peredowoża oczekiwał, dyszał tchnieniem duszącym. Kudil nie odpowiadał. Peredowoża chrypiał dalej:
— Chcesz wiedzieć jak obuzdamy świat? Zaraz ci pokażę. Potem odkryję ci czym będziesz ty dla Bożucha, dla nas.
Wówczas skądeś, z sąsiednich nór wypełzły na czworakach omszone do siwizny Syrojidy, całkiem pokryte mchem, jak kłody srebrnomszyste. Otoczyły Kudila, uprowadziły za sobą. Znów pełzali razem norami i powikłanymi chodnikami. Schodzili coraz niżej w głąb bardzo duszną. Stamtąd różnobarwne płomienie, gorące ponad wszelką miarę, to pełkotały wąskimi paskami, to ryczały szerokimi strugami ognia. Gdy zeszli do szerokiej lecz niskiej jaskini, zobaczył Kudil tuż pod płomieniami nieduże lecz także podrosłe już Syrojidzięta, czy to ogniem przetopione, czy jakby w garncarskich formach urobione, wszystkie dziwaczne a groźne. Nie tylko trójokie, także uskrzydlone, co furkotały skrzydłami nietoperzy. Inne znów, wodne Syrojidy, jak raki unosiły się w kipiących jeziorkach na wodzie. Wszystkie wytrzymywały te wary i żary. Tam żyły, tam hodowały się. To była ich kolebka. A taki żar walił od płomieni, że nie tylko Kudil, nawet stare czworonożne Syrojidy nie mogły się przybliżyć. Jeden i drugi potworek od razu chciał ugryźć Kudila, lecz kudłate sługi Peredowoży pośpiesznie zastąpiły im drogę. Wtedy ten i ów wygryzł żółty kąsek z łapy starego Syrojida. Ale staruchy starannie wyrywali im te kąski z gęby, jakby to była szkodliwa czy niestosowna strawa dla potworków.
Kudil nigdy w życiu nawet nie śnił o takich dziwotworach. Nie mógł się napatrzeć na nie, nie mógł się nadziwować. Prawie zapomniał o wszystkim.
Jednak powietrze było duszne, parno-ogniste jak w piecu żelaznym. Musieli wracać. Wrócili do Peredowoży.
Peredowoża ciskał iskry do uszu i wędki do myśli Kudilowych. Kusił go, prawił mu kazania syrojidzkie.
— Pyszniłeś się za prędko, że u nas wszystko jednakowe, wszystko durne, wszystko na smyczach u watażków. Patrz jaki potężny, żarłoczny lud tam się wylęga. Władcy obuzdacze ziemi. Tu w tajemnicy pod ziemią poczęty i wyhodowany. Ród ten żywiony najlepszymi z naszych, a ci najlepsi od lat żywieni najlepszym. Tacy spośród Wiernych co zjedli przynajmniej setkę chudoby ludzkiej, najlepiej mlekiem naszych matek utuczonej, idą sami na pokarm dla tych nowych pokoleń. Największa to cześć! Nie dbamy o dawność, o jakieś rody dawne, o to co było, jak w ludzkich krajach, wyhodujemy to co będzie. Nie będziemy gnić na gazdostwach jak wy tam u siebie. Z piaskiem pustyni, z burzą spadniemy.
Chcesz z własnej woli, z mocnej woli iść razem z nami? Jam jest przełykiem Bożucha, a ty bądź bułatną dłonią Peredowoży, pomocnikiem moim, świata obuzdaczem. Chcesz?
Pierwszy raz z żarów wyrwały się słowa: „własna wola — chcesz?“ Pierwszy raz odpowiedział Kudil:
— Jeśli mam iść z wami, poznać chcę wasze tajemnice, waszą siłę, waszą słabość.
Peredowoża sięgnął wtedy jeszcze głębiej. Z pychą, z powagą ponurą odkrył mu taką rzecz, że Kudil, wciąż dzierżąc fłojerę w rękach, z wszystkich sił musiał trzymać się na wodzy, aby mu nie zawirowało w głowie. Oto kazał mu Peredowoża patrzeć w jamę ciemną obok swej nory.
Patrzyli obaj bardzo długo. Kudil zmęczył się, tracił siły, już prawie zasypiał. Aż nagle wstrząsnęły się podziemia, zadudniły z łoskotem zawory skalne. I otworzyła się przed nimi sztolnia ukośna, bez końca, o ścianach lśniących i śliskich. Stamtąd zakotłowało gromami, po czym sztolnia rozżarzyła się do czerwoności jak ulica ognista. I wypluła z wnętrzności kłębowisko dymów uśmiercających smrodem. To była brama piekielna, huzycia świata.
Peredowoża chłonął dymy łakomie, łykał je. Dudnił z nabożeństwem:
— Widzisz, stamtąd, z bezdni moi opiekuni ogniści dosyłają mi mocy i juchy. Siła moja nie z powierzchni. Czcić głębie tylko ja umiem.
Kłaniał się bez przerwy kiwając głową ku jamie.
Z trudem opamiętał się Kudil, taki nim wstrząsnął wstręt od tych pokłonów przed jamą huzyczną i od tego chełpiarstwa.
Tak poznawał różne ich tajemnice, ciekawił się nimi. Nie dawał się lękowi. Zdawało mu się, że odkrywał dla siebie co najważniejsze. A im się zdawało, że mogą go uwikłać i że będą mieli dla siebie tego junaka, jak niegdyś mieli nauczycieli ludzkich.
Jednak choć Kudil wszędzie miał dostęp i choć sam Peredowoża co jakiś czas wychylał się doń z jamy, nie dopuszczali go do pieców, gdzie pieczono ludzi, ani do jatek ludzkich.
Przyszedł dzień, że znów osaczono i zamknięto Kudila. Zamknięto też wszystkie trzody ludzkie. Już przedtem słyszał Kudil, że zbliża się największe święto Syrojidów. Dosłyszał też, że niektórzy nazywali je po cichu — świętem słobody. Ale nie chcieli mu tego odsłonić. Świętowali je potajemnie.
Kudil jednak znalazł sposób by podglądnąć to świętowanie. I cóż zobaczył?
Peredowoża wypuścił cały ród Syrojidów na paszę: i starych omszonych jak kłody praleśne i watażków i młodszych, znijaczonych jednakowusieńko wojaków i małe Syrojidzięta żółwiom podobne, a nawet one przetopione w ogniach podziemnych groźne młodotwory. Bez żółtych kaftanów, bez kłód na nogach wszystko to podskakiwało na czworakach, koziołkowało, brykało słobodnie. Wciąż skubali trawę. A wciąż z radości kichali, piszczeli, szczekali. Przez jeden ten dzień w roku byli słobodni! W tym jednym dniu wolni od gróźb ciągłych, od złości. Wciąż obwąchiwali się radośnie, wciąż tulili się, garnęli się do kupy. Było im dobrze. I nawet nie strasznie wyglądali, ani nie tak obrzydliwie, tylko mizernie, zabawnie, ot jak jakaś czereda zawiędłej, wielkiej szarańczy. Takie to w tym słobodnym dniu pstrykało na czworakach, czy drgało leżąc na rudej trawce, potworkowate, znijaczone, zeschłolistne.
Hospody! jak zbrzydził się tym Kudil! Takie to tajemnice ma badać? Takim wojskom ma przewodzić? A chociażby walczyć przeciw takim? Gdyby nań cała puszcza ruszyła, to co innego! Zawsze im sroższy zwierz był, im groźniej do jego łba się brał, tym bardziej go ciekawił. Bo każdy był inny i jeszcze jaki! Czy ryś skoczek i pląsarz krwawy, czy łamignat niedźwiedź, peredowoża puszczowy. Czy tur zawalidroga, ciężki, jak kłoda żywa, a choćby tylko jeleń. A na tę liściastą hałastrę nijaką i palec podnieść wstyd! To nie dla strzelca, dla zamiatacza chyba.
Dopiero wtedy ukazała mu się cała ich biedota. Dokąd by zajechali te niedorodki na samej ich słobodzie? A nawet gdyby tak na zawsze się uśmierzyli — a nie zagłodzili się przy tym całkiem, — to zostaliby na zawsze liście zaschłe wędrujące. A któż by im dodał soków?
Nie chciał odtąd, nie potrzebował już dobijać się do żadnych tajemnic syrojidzkich. Trzymał się ludzkich rzesz. Wmieszał się znów pomiędzy nie.
A gdy go dostrzeżono na pastwiskach, wieść poszła, że znów się zjawił. Zewsząd szły szepty i głosy, nie tak już trwożne, coraz bardziej tęskne, a coraz tęższe: o ojcach starych, o ojcowiźnie lubej, o polach zielonych, o chatach białych i złotych, o lasach szumiących, o śpiewaniu. Zasiała się na dobre tęsknota. Teraz wschodziła. I jak żywy las liściasty, każdy liść odmiennie — szumiała, pląsała w wietrze. Już prawie zaśpiew rósł, w śpiew układało się tęsknienie rzesz.
O tak! Zaślepnąć, nie patrzeć, nie gadać, tylko słuchać. Zapadała się niewola. Wstawała ukryta, ale żywa jeszcze dusza.
Pomyślał Kudil:
— A gdyby im tak samo odpowiedzieć? Ale głośno, szeroko na cały kraj!
Dotknął fłojery za pazuchą. Znów zaczął jej próbować. Zardzewiała jakoś, zaprzała. Sprzeciwiała się chrapliwie. Mocował się z nią, wyczyścił ją, namodlił się nad nią. I zagrał tak jak chciał. Lepiej niż kiedykolwiek, lepiej niż w bitwach, lepiej niż w katowni. Tak samo, jak na prywil samemu Wasylukowi.
Podniosły się biedne rude trawki na stepach słonych. Dymy żółte opadały, nie snuły się. Nie bulgotały chlustawki ani jeden grom podziemny nie zahuczał. Przejaśniła się żółtość. Zatumaniały całkiem oślaki. Z wszystkich pól i pastwisk zebrali się ludzie. Stali albo poklękali. Potem wyciągali ręce do modlitwy. Wyciągali przed siebie ramiona, jakby mieli obejmować. Przemieniły się lica, oczy przestały łypać i łyskać po syrojidzku. Umęczone przerażeniem uciszały się, gasły w wyrzeczeniu jakby oczy umarłych. Usta przymknięte drżały jak liście osikowe.
A kiedy Kudil zagrał Wasylukową nutę słobody — czy to szepty zaszumiały, czy wiatr oddychał? Jeden i ten sam motyl pędzony wiatrem przeleciał z zeschłego bodiaka na bodiak, pił sączę z każdego bodiaka. Oto łzy tryskały z każdych oczu i ta sama boleść lecąc od oczu do oczu, słodko syciła się, brała siłę z łez.
Kudil grał dalej, witał łzy:
Haj! Niewolo, cóżeś ty za pani?! Pajęczynowe podwaliny twych festunków! Łza je podmyje. Ściany twych zamków lodowych za cienkie! Śpiewanka duchnie i stopi. Mocniejszy od mocy twych ten patyk zaschły — fłojera.
Noc nadeszła, a wszystko pozostało na pastwisku. Nikt nie zwracał uwagi na oślaki. A one nic nie rozumiały, nie miały już siły. Kręciły się bezradnie. Omdlewał prawie z grania Kudil. W głowie mu kipiało i grało. A wciąż grał bez ustanku. Dopiero gdy ranek przyszedł — osłabł. I ustała pieśń.
A wtedy głośne rżenia oślaków poniosły się przez stepy. Nawoływały się trwożliwie, wysilały głosy. Lecz już tymczasem rozbiegła się połowa ludzi. Pognali do innych, dalszych osiedli, gdzie właśnie wypędzano ludzkie trzody na pasze. Dawali znaki, rozpowszechniali wieści. Wszędzie zatliła się swoboda. Zewsząd grał szum coraz głośniejszy, zewsząd zbiegali się ludzie do Kudila.
Na wizgi oślaków wstawali z norowych legowisk Syrojidy. Z kłapaniem, piskiem i smrodem przycwałowali hurmą na pastwisko. Pozawieranymi uszami nie słyszeli fłojery, nie rozumieli co się stało. Gdy zobaczyli wielkie masy ludzi wyprostowanych, wzburzonych, to jedno zmiarkowali, że zachwiała się niewola.
W żółtych mgłach dygotały z bortawych kłód ciosane jednakowo żółte maszkary Psiogłowców. Gały ich toczyły się, bałuszyły się, szukały ucieczki z ram trójkątnych. Wietrząc gorączkowo świstały nozdrza. Od ucha do ucha rozdziawione mięsistoczarne wargi kłapały jak u ryb wyrzuconych na brzeg. Wykręcone jeden od drugiego sierpowate kły wykręciły się aż pod uszy. Rapawe i ścięgniaste jak korzenie buków łapy o bułatnych szponach trzęsły się nieustannie. Przeraźliwie piszczeli sobie wzajemnie do zawartych, pierożkowatych uszu.
Puszczołomny wiatr trząsł tą zeschłolistną gęstwiną. Straszydła odkryły swój strach, przeraziły się i rozbiegły się każde w inną stronę. Po całym kraju zawodziły oślaki, rozdzierały się groźbą przeraźliwą i kłapały Syrojidy. Coraz większe rzesze ludzi przypływały, skupiały się koło Kudila. A Kudil spał w polu, odpoczywał.
Potem znów roje Syrojidów przywiało. Kłodnicy otaczali ludzi, ale coraz mniej ich starczyło. Już nie stali hurmą przed garstką znijaczoną, stali przed rzeszami. Ogłuszali ludzi, charkali i kłapali kłodami, szczerzyli zęby, wysuwali pazury, miotali chmury duszącego smrodu.
I choć może na rzesze jeszcze padał strach, ale już, jak ów deszcz jadowitych błotnistych kropelek, co spadając z ogniotrysków na rozżarzone skały, syczą wściekle i zmieniają się w parę duszną. Tak ze strachu zwierzęcego wściekłość zwierzęca wstawała. Syczały dusze ludzi, otumanione oparami i dymiskami gniewu.
W Syrojidach zaś wyczerpywała się jucha. Na dnie przerażenie błyskało.
Dotąd niewiele różnic widzieli między ludźmi, co zazwyczaj skuleni albo na czworakach chodzili, albo też kryli się wśród rzeszy jeden za drugim. Rozróżniali tylko tłustość i płeć, rozpoznawali po karbach naznaczonych przez oślaki. Teraz odkryli różnice. Nie poznawali, czy to ta sama ich trzoda. Dziwić się nie umieli, wciąż dygotali od tej trzęsawicy między wściekłością a strachem. Watażkowie mocno dzierżyli spore kupy Kłodników na warkoczowych smyczach. Już zaczynali charkać jedni na drugich, już buntowali się przeciw watażkom.
W tym hałasie piekielnym spał Kudil bez przerwy.
Wtem nagła cisza przecięła hałas. Jak mgła zaległa pola wśród żółtych mgieł. Oto zjawił się w końcu sam Peredowoża, korzeń syrojidzki. Jechał na plecach kilku starych omszonych Syrojidów. Ciężko się poruszał. Miał kilka brzuchów co zwisały jak tęgie wałki obrośnięte miotełkami włosów-korzonków. Dotąd nikt go tak z bliska i dokładnie nie widział.
Temu to strach padł i na watażków i na Syrojidów, a w końcu na ludzi. Spośród wszystkich Syrojidów najciemniejszy, on jeden między nimi był smutny. I złość tylko nalepioną miał na smutek, jak rogożę popękaną. Poprzez żółto-gliniaste strzępy złości, sinawy smutek tlił i łyskał. Bezdenna czeluść czarno-zielonej gały w trójkątnej ramie mętnie świeciła, jak wygasłe po wybuchach jeziorko, tam na stepach przypiekielnych. A potyliczne oczy mroźnie, nieruchomo badały, śledziły zawzięcie.
Peredowoża ziewnął. Aż przysiedli ze strachu Syrojidy. Jakby spróchniałe buczysko rozdarło główny pień, wypluło zwiotczały miąższ, sypnęło i zaświeciło próchnem — a potem znów zawarło się z trzaskiem.
Syrojidy cofali się w popłochu, tłoczyli się na wszystkie strony, tratowali jedni drugich. Zatrzymali się wreszcie opodal, poza ludźmi, po obu bokach Peredowoży. Peredowoża sam pozostał naprzeciw rzesz ludzkich. Gdy już i ludzie zaczęli się mieszać i cofać, zbudził się Kudil.
Słyszał jak Peredowoża wzywał rzesze wiernych.
Nikt z Syrojidów doń się nie przybliżył. Patrzyli nań urzeczeni, zapomnieli o ludziach.
Peredowoża odbywał tedy z nimi ćwiczenia i sztuki syrojidzkie. Naprzód nakazywał im kochać trzody, dbać o nie po gazdowsku. I natychmiast tłumy ludomorów zatrzęsły się, cmokając i oblizując się, zawyły miłośnie. Potem zaraz nakazał groźnie ćwiczyć i trzebić trzody, jeśli do wierności nie wrócą. I w mig płomień groźby wybuchnął i przeszumiał przez ciżby ludomorów.
Potem Peredowoża zwrócił się do trzód ludzkich:
— Głodni jesteście! Schudniecie nam! Marnujecie naukę. Szczęście swe marnujecie. Po dzikoludzku szalejecie! Do kucz! Jeść wiernie!
Siedząc na swych wierzchowcach kłodziastych zaczął się przybliżać do ludzi, jakby chciał sam jeden naprawić, co się nie udało wszystkim Syrojidom.
Jednak ludzkie gromady rozjuszyły się, stały się same kupą Syrojidów. Zagłuszyły Peredowożę. Zahuczały gniewem ognistym. Krzyczano z tłumu: Pęknijcie z głodu! Na trawę Syrojidy! Wrzątki z huzyci łykać!
Z wrzaskiem ruszyli ku Peredowoży. Wśród Syrojidów zabłysnęły setki gał ocznych, mraki żółte wstrząsnęły się od wycia i wrzenia. Lecz nie zbliżyli się do swego wodza, nie odważyli się doń zbliżyć, nawet by go osłaniać.
Peredowoża nie cofnął się przed naporem ludzi. A gdy go otaczali, mroźnie ich przenikał oczyma potylicznymi, palił roznieconą gałą. Zatrzymali się, nie zdzierżyli mu, zaczęli się cofać.
I wtedy z rykiem pognali za nimi Syrojidy, okrążając i omijając Peredowożę. Tego i owego człowieka zatłukli kłodami i zawarli w szpony bułatne. Widać już było, jak zadrapani i zatruci tym ludzie wili się w męczarniach, jakby od ukąszenia jadowitego gadu. Lecz inni bosymi nogami zadeptywali Syrojidów, aż żółta, gęsta ciecz wszędzie się kleiła. Z kolei sami padali zatruci. Z tyłu za Syrojidami wolno posuwał się Peredowoża.
Wtedy z ciżby ludzkiej wyszedł Kudil. Wzniósł rękę. Zatrzymały się rzesze. Gdy Peredowoża ujrzał Kudila, zatrzymał się także.
Stali tak wszyscy w milczeniu. W końcu Kudil sam podszedł ku Peredowoży. Powiedział:
— Poznałem waszą tajemnicę. Widziałem wasze święto słobody.
Peredowoża zaskrzypiał:
— Za małyś do naszej tajemnicy. Nie możesz iść naszą ulicą, tak jak nie możesz zapuścić się w nasze gorące podziemia.
Kudil odpowiedział:
— Wy nie swoją ulicą idziecie. Na wywrót idziecie, całkiem na wywrót. Z grzechu całe wasze życie, nawet wasza postać z grzechu.
— A wasza z czego?
Kudil odwrócił się, odparł głośno, by słyszał kto żyw:
— Pękł wrzód, główny grzech — strach! Myśmy już chrześcijanie.
Gała Peredowoży pozieleniała jeszcze bardziej.
— Chrześcijanie? To znaczy, macie u siebie innych słabszych jak my was, aby straszyć. Na chudobę, na pokarm.
— W naszych krajach słobodnych — my wszyscy słobodni. Nie Bożucha czcimy, lecz Boga żywego.
Znów milczeli. Cisza ogarnęła żółte pola.
Potem Peredowoża znów kusił Kudila. Warczał do watażków: wyprowadźcie go na słońce, daleko. Niech sobie idzie, nie dla nas on, a my nie dla niego. Choćby jaki twardy był, zawszeć krew jego nie to co nasza, nie żółto-oliwna, lecz ruda jakaś, wodnista...
— Idź sobie — mruczał do Kudila — ku wielkiej zimnej wodzie, zostaw nas. A trzody nasze zostaw w spokoju na służbie wiernej.
— Oni pójdą za mną.
— Czy wszyscy pójdą? A czy ty nie wiesz, że nawet gdy pójdą przez pustynie nie opuścimy ich. Dniem i nocą snuć się będziemy za ich śladem. Osłabną w końcu i zginą w szponach Wiernych, choć jest ich wielu.
— Nie osłabną gdy wezmą ode mnie to, co ja mam.
— Cóż to? Czyż naprawdę spodziewasz się zostać Peredowożą mocnym? I moc mieć nad tymi, i moc z tych, co wczoraj jeszcze byli chudobą i jutro będą chudobą?
— Nie! Nie chcę być Peredowożą! Chcę z niewoli wybawić pobratymy moje! Albo duszę za nie położyć!
Peredowoża miarkował coś. Milczał długo. Zaskrzypiał bardzo cicho, jakby westchnął:
— Niech nas rozsądzi źródło.
Na to wrzasnęli z uciechy Syrojidy, zaraz zaczęli się obwąchiwać radośnie, lecz ludzkie rzesze zawrzały gniewem i trwogą. Odbijała się im w grdykach niewola, ziała wonią zgniłych jaj.
Kudil powiedział:
— Niech nas rozsądzi źródło.
Syrojidy uspokoili się, jakby pocieszyli się zupełnie. U Peredowoży rozbłysła zielonym płomieniem gała. Siny smutek znów chował się za grozę.
Lecz z ludzkich piersi szły pomruki gniewu. Kłótnie rozpalały się, zrywały się groźby. Niektórzy podchodzili do Kudila i szeptali, przypominali groźne wieści o źródle, tłumaczyli, przekonywali.
Od dawna bowiem ludzie tamtejsi drżeli już na samą myśl o czystym źródle i o spowiedzi. Znijaczali się już przecie zanim ich tamtędy wypędzono. Każdy ćwiczył się usilnie, by myśleć tylko tak i wyznać tak, jak potrzeba przy źródle:
„Jestem szczęśliwy, jestem tutejszy.“
Albo też:
„Nie myślę o sobie, jestem chudobą Karmicieli.“
A czasem jeszcze i to:
„Chcę stać się karmą dla mych umiłowanych Karmicieli.“
Przemocą sami wbijali sobie do łbów te myśli, wkarbowali je głęboko. Gotowi do spowiedzi przy źródle byli, a przez to znijaczeni więcej niż przez wszystkie inne praktyki syrojidzkie.
Toteż wówczas kiedy chciał iść do źródła Kudil, jedni głośno wołali, szczerze prosili go, by lepiej od razu iść na bezwodzie i bezkarmie i błądzić i cierpieć tam miesiącami, byleby ominąć straszne źródło — inni zaś z oddali warczeli i chrukali z daleka, wywalali oczy z wściekłości i strachu.
Gdy Kudil wysłuchał już wszystkich pogwarek, namów i pomruków, powiedział w końcu:
— Pójdziemy do źródła. Niech niewola zje samą siebie. Bo któż ją strawi. Prawda nie karmi się niewolą. Prawda was wyswobodzi.
Ale wtedy poznał Kudil słobodę niewolnych. Ci co dotąd z daleka szemrali i warczeli — niedawne jeszcze świnoludy — przybiegali doń, odgrażali się kułakami, rozmachiwali nogami, by go kopnąć. Ale zaraz prędziutko odskakiwali przed jego wzrokiem.
Wywrzaskiwali z daleka:
— Całyś czas kłapał nam o słobodzie, a teraz chcesz karmić prawdą! Żryj sobie sam prawdę swoją i żłop chlustawki przeklęte! My tu zostaniem, tu będziem gazdować i panować!
Uciekli przed Kudilem, ale dzielnie rzucali się na oślaki. Opadłszy w kilku jednego, jak wilki konia, wykąsywali mu kawałki mięsa, zajadając je od razu na surowo. Gdy ośmielili się, łamali kości oślakom. Wyrywali im piszczele, mieli już broń przeciw Syrojidom. Pokazywali, że są słobodni. Zaczynali gazdować.
Rozdzierająco rżały napadnięte oślaki. Zakotłowało w żółtych mgłach.
Dużo by czasu trzeba, by opowiedzieć, jakie tam zamieszanie i kłębowisko się rozkiełbasiło. Rozjuszone świnoludy, oślaki i Syrojidy przewracały się, kłębiły wśród żółtych mgieł, miazgą rozdeptanego gadowiska i tłokiem rozżartej w czasie rui psiarni.
W końcu zbuntowane świnoludy poturbowane i odpędzone przez Syrojidów, ale pijane słobodą, rozbiegły się po całym kraju, szukając oślaków i zapasów żywności syrojidzkiej.
Z daleka słychać było ich śpiewy zwycięskie: „Chru — chru — chru — do — brze — tu!“ Syrojidy wcale ich nie doganiali. Rozumieli, że zbiegi wrócą do nich sami.
Tymczasem Kudil wyruszył ku źródłu. Za nim część ludzi, przeważnie ci, co słyszeli jego pieśń, a także Syrojidy i ocalałe od bójki oślaki — wszyscy podążyli ku źródłu. Z tyłu pochodu, za Syrojidami, powoli, sennie, okazały i znaczny swymi brzuchami wlókł się Peredowoża.
Ciemny był dzień jak nigdy dotąd — tak przekazał Kudil. Gdy szli rzeszami ku źródłu, w mgłach zatonęły przednie szeregi ludzi. Syrojidy ławą szli lewą stroną, niedaleko, ale zaledwie widzieli jedni drugich. Zewsząd grzmiały, bulgotały i dymiły chlustawki. Zasłaniały wszystko. Ponurzył się kraj podpiekielny w mrokach i groził. A Syrojidy znów nabrali otuchy, że same moce ich ziemi przygrywają im i wieszczą pomoc.
Lecz nie tylko podziemia grzmiały. Tu i tam wśród ludzkiej rzeszy rodził się głos jak w głębi studni pustynnej. Dudnił, piłował jak tłok ciągnący wodę z głębi. Zbliżał się ku powierzchni, jaśniał i śpiewał. Wiązały się głosy jeden z drugim. Układały się w litanie pokutnicze. Grzmiały śmiało, odpowiadały gromom podziemnym.
Pieśń wygarnęła z człowieczeństwa siłę, ścisnęła ją. Stawała do oczu harmatom piekielnym. Prowadziła przez mroki.
Rozjaśniło się dopiero, gdy zbliżyli się do źródła. Inny tam świat, kres piekielnej okolicy. Za nimi sterczała ściana żółtej mraki, przed nimi czyste powietrze stepowe wiało słobodą. Także dlatego bali się dawniej schudobieńcy ludzcy iść do źródła. Bo od razu z powietrzem wnikała w nich tęsknota za słobodą, a o tym zaraz ze spowiedzi nad źródłem dowiadywali się ludomory.
Źródło rozdarło opokę głębokim jarem. Odgrodziło świat od kraju niewoli. Z łona ziemi wylewają się jego wody ogromne i spływają po skałach hukami.
Na stromym brzegu jaru od wschodniej strony rozsiedli się Syrojidy wraz z oślakami. Szeregami błędnych ogników łyskały na brzegu gały oczne.
Z drugiej, zachodniej części jaru uklękli ludzie na brzegu. Huczało źródło, dzwoniły huki. Pieśni dzwoniły, modlitwy szeleściły.
A gdy równocześnie zeszli w dół ku wodom, potężny grom wód i huków, pieniących się na skałach, pochłonął wszystkie głosy, onieśmielił wszystkich. I obie strony po obu brzegach w milczeniu napiły się z tego samego źródła.
Źródło wymiata, ługuje i wymywa duszę. Szczątki pyłu z niej porywa, zagarnia na przeciwległy brzeg i niesie dalej — któż wie dokąd? Zbawienne ono — święte — ale groźne dla śmiertelnych. Tak wymieść i wyzwolić duszę można tylko w obliczu Boga, a nie w obliczu ludzi. Tym bardziej nie dla uszu wrogów-wyrodków. Tak pusto i czysto na duszy jak u małego dziecka. Ale słabo, omkno, jak gdyby z serca, jak ze spękanego czerepu wysączyła się krew. Coraz bardziej cienieje struga życia, zanika, kończy się. Toteż każdy głos, który płynie z przeciwnego brzegu, napełniając duszę, sadowi się i gnieździ jak u siebie. Jak gdyby własną krwią napełnia się nim opustoszałe serce.
Dlatego dawniej właśnie w takiej chwili ludomory znijaczali do cna ludzi zniewolonych. Bo gdy strachu tama tęga lepiła się jak wał i zatykała szczelnie od środka duszę, narzucały się na nią głosy. I co wykrzykiwał z drugiego brzegu ludomor, to biedny, wyssany z myśli człek, miał za swą myśl:
„Jestem bydlęciem Watażka i Karmicieli. Jestem szczęśliwy, nie myślę o sobie. O Karmicielach myślę i o wodzach mych — oślakach.“
Tak utwierdzała się niewola.
Także onego razu pustka czarna ogarnęła dusze ludzi. Jak ostateczny sąd. Najcięższa to chwila była z całej wędrówki Kudilowej, najbardziej ważka. Potężny szum źródła głuszył każdy głos osobno, jednak ponadeń wydarł się okrzyk z piersi człowieczych.
— Zabrało nam duszę! Zaraz twarde rozkazy przyjdą od Karmicieli.
Z drugiego brzegu coś przebijało się poprzez szum wód. Pomiędzy grające fale i szepcące krople przemykały się bzykania tłustych, opiłych krwią bąków bydlęcych. To dusze ludomorów. Rzucały iskry ku duszom ludzkim. Jedna przeciwna drugiej:
„Zagłodzim was!“
„Woda ich matka!“
„Oni nas zagłodzą!“
„Hajże trzody, należny nam śpiew wierny!“
Rwały się iskry, syczały znów:
„Nie posłuchają!“
„Znów być nam Syrojidami!“
Iskry wyły jak kamienie z procy:
„Ratujmy się rodzie Bożucha!“
Potem wycie szło z tamtego brzegu, jakby w wichurze gięły się drzewa. I im zabrało duszę źródło.
Rozpacz i złość Syrojidów uciekły w szumach na nasz brzeg. Przetratowały sobie przez ludzkie dusze jak stado rozjuszonych oślaków. Ludzie widzieli rozpacz wrogów, ale nie mogli się opamiętać. Bo sami nic nie mieli w duszy. Jeszcze większa czarność ich ogarnęła. Wszędzie była nicość, żadnej siły nie widzieli na ziemi. Już usta otwierały się. Już się zaczęły wypulać oczy.
Krzepił się w sobie i modlił Kudil. Stawka ostatnia była w fłojerze. By zwyciężyło człowieczeństwo. Tu ukazał mu się wierch dopustu, próba: czy godzien jest położyć duszę za pobratymy?
Dlatego to w pieśń trzeba było duszę położyć, dech cały tchnąć. I bez tchu paść w głębie wód, gdyby świat nie dał się pieśni.
Wtedy niespodzianie uderzyła na nich nowa fala z drugiego brzegu. Źródło nie tylko unicestwiło ludomorów. Wypłukało też ich grzech. Z tamtego brzegu buchnęła woń leśnej zgniłej ziemi. Pogrzebane warstwami stare rody drzew i liści a zachowane w nasionach. Prastare coś, zmurszałe tchnęło stamtąd. Żałośnie wyspowiadali Syrojidy swą tajemnicę.
Tajemnicę korzenia odkryło źródło: z warstw ziemi leśnej coś błagało Kogoś — kogo, nie mogło zrozumieć — by odrodziły się i trwały jego rody. Był czas dla fłojery.
Kudil podniósł ją do ust. Bzykała jak bąki, skwierczała i kipiała jak płótno gotujące się w ługu — aż się oczyściła. Potem kwiliła jeszcze jak białe pisklę sokole, opuszczone, samiutkie w gnieździe samotnym: prosiła, groziła bezsilnie, by ją zostawić w spokoju. Kudil trzymał ją uparcie. Wzmocniła się, urosła, rozmachnęła się skrzydłami. Wydzierała mu się z rąk. Już porywała go lotem, by cisnąć nim z góry ku ziemi, by odeń się odczepić. Dzierżył ją ze wszystkich sił. I wszystek dech w nią wetchnął.
Powoli kropliny zaczęły się sączyć z fłojery. Potem zadudniła jak źródło. Popłynęła stara pieśń narodzona na nowo. Szumy wód porywały ją, rozsiewały światami. Pomnożyły ją jak echa górskie. I znów na ludzki brzeg wracały potężne odgłosy.

Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista.

Niosło się na szumach i po falach. Tętniło jarem, rozchodziło się ku wschodniej stronie, nad kraj podpiekielny, sięgało ku zachodowi, ku zdrowym stepom.
Ludzie wyciągali ramiona, brali się za ręce. W tej chwili nie było wrogości, słoboda wschodziła nad źródłem, jak ozimina.
Fłojera grała dalej.
Wtedy to pustynny wir zakręcił listoludami na wschodnim brzegu. Wirowało tam, huczało i grzmiało. I ileż burz po raz ostatni wyhulało się w tej wichurze.
Gdy zaś ucichła burza, z ciemrawy wirów wynurzyły się postacie. Z początku mgliste rozłogi, obłoczyste zawijadła i plątaniny. Potem ukazały się żółte cienie drzew. Nabierały powoli soków, barw, liście pnie i konary — cała bukowinka tęga. Wielkie liście, blednąc, naprzód utraciły żółtość. Potem zazieleniły się, rozbłysnęło bukowe listowie świetlnymi zwierciadełkami. Na zielonowłosych łodygach trzymały się razem miłośnie wielkolisty dorodne. Całe towarzystwo listowia. Każdy liść tulił się do drugiego, wszystkie tuliły się do gałęzi, wiązały się z konarami i pniami, wszystkie żyły z korzeni.
Peredowoża rozczapierzył się w mrokach korzeniami. Watażkowie stalowo błyszczeli jędrnymi pniami. A każdy z nich był inny. Każdy pień inny, każdy korzonek, każda miotełka korzenia, każdy liść był inny. I temu — bezśmiertny.
Jest Ktoś taki — nie naszej miary, większy nad wszystko, piękniejszy nad wszystko — co oręduje wszystkiemu. Jego obrazem fłojera. Muzyka stworzenia.
Źródło odkryło tajemnicę rodu odmienionego na wywrót. Wstrząsnęła nim pieśń. Fłojera przypomniała mu własną postać. Wrócił do starej postaci, do własnej.
Odrodziły się listotwory. Stały się tym, czym były przed pierwowiekiem, zanim wyparły się swego rodu. Z piekielnej pokusy chciały stać się czymś więcej: nie tkwić cierpliwie na miejscu, lecz przelatywać świat, łykać co się da.
Wtedy, to właśnie przerwał się żywy prąd, co łączył te gromady, te rzesze liści. Skaziła się ich tęsknota. Im bardziej oddalały się od rodu własnego, tym bardziej były potworne, niewolne.
Na granicy świata czuwają te drzewa, na straży, naprzeciw wrót piekieł. Za pokarmem nie uganiają się, z ziemi, z powietrza, od słoneczka biorą soki. Przebyły wielkie dzieje.
I taką nauką, źle mówię, zagadkę taką zostawił nam nasz watażko Kudil, pierwszy mistrz fłojery. Trudna albo nietrudna, a nie byle jaka. Słuchajcie, zgadujcie.
We wszystkim co żyje święta siła drzemie. A groźna także. Czcijmy spokój drzew, znak, że zwyciężyły. Z wszystkiego co żywe zbawienie wyrosnąć może. Zniszczenie też. Tak wszystko co żyje łączy się, u źródła życia schodzą się korzenie. I od nas zależy co gdzie na krańcach świata się dzieje. Jaka gra taki taniec, a każda chwila ważka.

4
POWRÓT

Wyzwoleni z niewoli ludzie wybrali się przez wielkie stepy ku zachodowi, ku swoim krainom. I dali sobie radę. Zabrali z kraju niewoli dzikie oślice, paśli je na stepach i karmili się ich mlekiem. Szli odtąd w słońcu, w ciągłej pogodzie i jasności bez żadnych mrak. Wolni byli od lęku, ale trzymali się Kudila. Także głodu się nie bali. Czasem suszyli trawę i jedli kłoski suszone. Czasem Kudil wyszukał im jakieś ziele, rozpalał watrę i gotował je.
Po kilku tygodniach napotkali pierwsze samotne chutory w stepie. Ludzie stepowi z chutorów, mówiący mową naszą chrześcijańską, sami rozumieli, że wędrowcy wracają z ciężkiej niewoli. Ratowali ich jak mogli, karmili, odziewali. Schorowanych i słabszych zatrzymywali na chutorach. Po każdym takim odpoczynku wędrowcy powoli nabierali sił, przychodzili do zdrowia. I sam Kudil przestał już myśleć o zmorach i lękowiskach, o ludomorach, o przypiekielnej dziedzinie. Przypatrzył się swym towarzyszom. Rozróżniał teraz starców i młodzianków, kobiety stare i młode. Jakże żałośnie wyglądali wszyscy, nakarbowani bliznami, z zapieczonymi wiecznymi siniakami. Oczy ich były wypłowiałe, oblicza popieliste, członki powykręcane od uderzeń oślaków. Snuli się wolno, w milczeniu. I nikt z nikim się nie sprzeczał ani nie wadził się — broń Boże. Ale też nikt z nikim się nie przyjaźnił, nawet żaden nie nazywał drugiego po imieniu. Pokornie, cicho, choć rzadko przemawiali jeden do drugiego, jedno do drugiego: bracie — siostro. A przecież poucza przypowiastka nasza o tym, co nawet w ziemi z człowieka nie zgnije, co zeń pozostaje w grobie: to imię! I to im przepadło w niewoli! Kudila zwali pasterzem. Garnęli się doń, gdy wieczorami grał na obozowiskach. Wznosili oczy, brali się za ręce, patrzyli ku zachodniej stronie.
Szli tak tygodniami. Aż raz, przed wieczorem zobaczyli zachodzące słońce, złamane w kąt. Zrozumieli, że odbija swe półkole w morzu. Długo patrzyli ku słońcu. Wtedy to Kudil zobaczył w tym znak, że gdy dojdą do słonego morza, mają się rozejść.
Powiedział do nich:
— Tam, nad morzem rozejdźmy się jak te promienie półkola słonkowego. Nikt nie będzie miał świadków niewoli. Może będzie ją miał za sen, jeśli zechce. Nie szukaliście się, nie znaleźliście się, nie poznaliście się wzajemnie. Tylko niewola was związała. A jednak poznaliśmy, co najważniejsze. Gorzka nauka nasza, ale głęboka. Toteż w ojcowiźnie swej każdy z was niechaj słobodę sieje. Niech roznieca ją jak watrę! Nie składajcie na innych, nie wińcie innych, nie oczekujcie od innych. Gdzie będzie iskra, tam będzie i watra, gdzie zdrowe ziarno, tam będzie zboże.
Doszli do morza słonego, gdzie mieli się rozejść. Ale tam wszyscy błagali Kudila, aby ich jeszcze nie opuszczał. Brzeg morski był bezludny, wysoki, stromy, skalisty, pokryty drzewami o czerwonej korze i gęstwiną strupieszałych zarośli. Tylko gdzieniegdzie pomiędzy tymi zaroślami strome żłoby skalne spadały groźnie z wysokości wprost do morza. Karawana nie mogła znaleźć żadnych osiedli, żadnej przystani.
Więc chociaż Kudil nie lubił zmieniać co raz postanowił, bo, jak się to mówi, nie z tych był, co własne słowa z podłogi zlizują, jednak po raz pierwszy wtedy cofnął co powiedział. Został z nimi. Razem długo trudzili się, tułali, zanim odkryli ślady ludzkie. A idąc za nimi, pustelnię wśród skał. Stareńki, wyschły, drżący jak cień pustelnik doprowadził ich do klasztoru i zaraz znikł. Mnisi wysłuchali ich uważnie, nie odpowiadali ani nie przeczyli. Między sobą też nie mówili. Przygotowali dla nich galery, przeprawili ich przez słone morze.
Po drugiej stronie morza słonego był już kraj chrześcijański. Tam pożegnali się na zawsze. Wędrowcy rozeszli się, a Kudil pozostał sam.
Nie sam. Jak wśród pustyń kamiennych i jak w kraju podpiekielnym była z nim jego pieśń. Ona, źródłu i wodzie zdrowej krewna — dziecię lasu, szeleścina bezśmiertna.
Szedł tak dalej, to bezludnym krajem, to wśród dostatnich osad ludzkich, ku morzu Czarnemu. To przygrywał sobie, to rozmyślał nad fłojerą, nad pieśnią.
Lecz jeszcze inna pieśń natrętnie wlokła się za nim. Nudna a smętna pieśń świnoludów, którym nie pomogła fłojera. Woleli zostać bliżej bramy piekielnej. To znów wspominał tych spopielałych biedaków, z którymi niedawno się rozstał.
Zrozumiał Kudil, że pieśń rozprasza zmory i leczy, i pieśń to nie daje ludziom całkiem pogrążyć się w bydlęctwie, w niewoli, a jednak, nie w mocy pieśni ludzkiej przemienić do cna ludzi samych. I skądże by taka pieśń się wzięła, z czyjego tchu by się poczęła? Chyba nie z ziemskiego!
Szczęśliwie doszedł Kudil do brzegu morza żywego. „Dużym i dużnym“, to jest tęgim i tęczowym nazwał je kiedyś pan watażko Dobosz, a ludzie tamtejsi zwą je morzem Czarnym.
Kudil usnął w wielkim sadzie nadbrzeżnym wśród kwiatów. Spał długo jakby wysypiał się za lata całe. A kiedy ocknął się ze snu, nie wiedział gdzie jest. Nie wiedział kim jest. Tak na przemian zasypiał i budził się prawie.
Morze szumiało. Pogoda była kraśna. Bardzo wielkie białe kwiaty zwisały nad nim z drzewa. Gdzieś niedaleko młody kos cieszył się wiosną i swym głosem. Szczebiotał słodko, witał go grzecznie, choć może z przekorą wdzięczną. Szeptał i świstał mu prawie do uszu: Wasylu-sylu, Kudilu-dilu.
Kudil wciąż jeszcze nie mógł się obudzić, lecz wydawało mu się, że umiera ze szczęścia: tak dawno nikt go już nie zawołał po imieniu.
— Bóg zapłać ci ptaku, któryś jest aniołem — szeptał doń w półśnie — anieli przynoszą nam imię wraz z duszą.
Ptak nie chciał, aby go poznano. Przerwał śpiewanie, skrył się. Kudil zbudził się już całkiem, po raz pierwszy wypoczęty, świeży.
Od kiedy go nazwał ptak po imieniu, jakby na nowo się narodził. W mgły pogrążyło się wszystko co widział, co przebył. Zbudził się naprawdę, oprzytomniał.
Mała łódka rybacka dowiozła go do wielkiego okrętu. Na okręcie wszyscy mówili po moskiewsku. Dobrzy to byli ludziska. Pilnowali go, jakby był chory. A choć Kudil nie należał do gadułów, nie mógł wytrzymać, aby im nie wspomnieć o kraju niewoli, o Syrojidach. Oni kiwali głowami, żałowali go, ale nie słuchali. Jeden tylko z nich, szeroki, jasnowłosy długobrody Moskalisko — tak wspominał Kudil — co myślał powiedział mu dobrotliwie:
— Ech, bracie miły. A toż ci się naśniło ciężkich zmór w tej gorączce, biedaku.
— Śniło mi się? Tak się wygląda, gdy się spało i śniło sny, jak ja, com wybrnął z mrak piekielnych, ze szkoły czartowskiej?
Chciał pokazać im fłojerę, ale dał spokój. Nie zrozumieją. Sami słobody nie znają, nie zrozumieją.
A kiedy wrócił tutaj, w nasze góry, każdy najmniejszy chłopczyna, pastuszyna połatany, wszystko od razu zrozumiał. I od razu uwierzył!
Piękny rok był w górach. Tęgie trawy po carynkach i połoninach uginały się pod wiatrem. Wszędzie pasły się owieczki i krówki pełnowymienne. Wypasione konie aż świeciły się. Radowała się wszelka chudoba. Tutaj nawet ona była bujna, wesoła. Jakby słobodna. Trembity grały radośnie, rozśpiewały się fłojery w zawody z ptakami.
Pomogła pielgrzymka, pomogła fłojera. I w tym świecie i w tamtym.
— Taki to kraj niewoli i taka fłojera — zakończył Drondiek.


∗             ∗

Było już dość jasno na dworze. Sady zasnuły się białymi mgłami. Czyste i głębokie niebo nad górami już przybladło. Od Pisanego Kamienia jaśniało. Drzwi waternika otwarto na oścież. Wesele ucichło.
Wszyscy dziękowali serdecznie Drondiekowi, życzyli mu zdrowia, ściskali go, całowali. Wychodzili z waternika, a dym wypływał za nimi. Rozchodzili się ku kuchni, ku dworowi, ku oficynom, ku księżej rezydencji i ku karczmie, by przespać chłodny czas poranny. Drondiek pozostał w waterniku wraz z Szekierykiem Dmytrem. Zamknęli drzwi, dołożyli do watry i drzemali w cieple.





  1. Pięknej wody — o wodzie nie wolno mówić, że dobra, ona tylko dla brzegów, nie dla nas, dobra; należy mówić „krasna“ czyli piękna (przypisek Autora).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.