Barwinkowy wianek/Samael w niebie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. SAMAEL W NIEBIE
Domniemany rękopis bojański
Pamięci młodocianego rabina
z Kołomyi H.L. Weissa
1
W BRAMIE

„Podziw dla Jedynego wchłonie bojaźń, ufność Weń na małym palcu uniesie cały ocean Pana.“ Oto pozdrowienie dla chasydów z prawego i z lewego brzegu Czeremoszu.
Po końcu świata u bramy niebieskiej na stołku niziutkim siądzie Ostatni. W dół się wychyli, całkiem nad przepaść, ku szczątkom świata. Westchnie bez lęku jak kłopotnik. Słuch wytęży, miłosierną sieć rozciągnie, wygarnie z ciemności resztki światła.
Jak bańki powietrza z gardeł topielców, wstają rzędami z czarności bańki światła. Trzepocą, furkocą ku bramie niebieskiej. Przylgną do piersi Lewiatana.
Wtedy w dole na przepaściach czarność zgęstniała jak przestwór węgla. W bramie niebiańskiej szepty:
— Koniec! Tam nie ma już ni krztyny światła.
Zmartwił się Ostatni:
— Odwrotnie! Gdzie taka tęga czarność, tam najtęższe światło wessane.
Tymczasem od litości Ostatniego i od świateł odkarmionych u piersi Lewiatana, całe niebo, sfera od sfery, zajmie się litością. I dojrzał Pan, że niebo odgadło jedną Jego myśl. Ogrzeje Ostatniego, Ryba zadzwoni światłami przez wszystkie kręgi, z tego powieje wiatr gorący.
I wówczas przepaście czarne zakotłowały strasznym pluskiem, coś jak ryba ogromna, ciemnościami przywalona, dźwignęła się z nich. Czerwony węglik u czoła. Zbliża się powoli pająk czarny, oświecony wysnutymi z siebie sieciami żaru, gwiaździstą pajęczyną: Czerwona Gwiazda.
W bramie Ostatni odetchnie z ulgą:
— Witajcie rabbi Sámael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo. Pokój z wami.
Ostatni dosłyszy szepty węgli jarzących przez ciemność.
— Reb Ostatni, to ponad nadzieję! Gdzież mnie do nadziei? Ale po was wszystkiego można było się spodziewać.
— Czy znajdujecie w tym coś nieprzyjaznego?
Szepty z ciemni rosną:
— Wróg ten, kto bez nienawiści do mnie się zbliża; kto chce mnie podnieść — poniża, kto zbawić — unicestwia. Kto oskarża i przeklina — wynosi mnie, pogrążając — pogłębia. Dlaczego upatrzyliście sobie mnie dla unicestwienia?
— Nauczycielu — wołał Ostatni z bramy — dopełniliście czego nikt nie próbował, nauczyliście mnie raz na zawsze, że sterczeć na miejscu to mało, to nic, że trzeba chodzić akuratnie. Aż tutaj zaszedłem. Chodźcie i wy.
— To wy dopełniliście, czego nikt nie próbował: gdzież wróg bardziej nieubłagany niż miłosierdzie, co spłyca głębie?
Czerwona Gwiazda coraz bliższa, coraz jaskrawsza, wzdycha głośniej:
— Ostatecznie każdy kto jest kimś, jest przez swe błędy. „Śmiało brnij w błędy własne“ — to moja nauka. Zabrnąłem, ale jednego nie można mi zarzucić, abym był bezwładny.
— Odwrotnie! — odpowiada Ostatni. — Mówiono o was nawet, żeście zanadto pilny. Anioł jest przecież stojący, a rabbi Sámael uwijał się ponad wszelką miarę. I ostatecznie po co?
— Stojący? Człowiecze, jakżeż wy sobie to wyobrażacie? Jeśli człowiek nie całkiem jest kołkiem, to cóż dopiero syn światła. Jak rzeka, której brzegi zawadzają, przelałem się...
— Właśnie po co?
Czerwona Gwiazda całkiem blisko bramy. Westchnęła jakby kto miechem rozdmuchał żar. Pajęcze korony czerwieni coraz szersze, już cała sfera bramy w ich blasku, oddech lodowy zmroził bramę.
— Jak wam to wytłumaczyć? Czyż nie widzieliście wśród waszych bliźnich — bankrutów: taki co uwijał się z wywalonym językiem, zbankrutował z trzaskiem, plajta.
— Ludzie gonią za tym, czego im brak, ale wy, po co?
— Pytacie po co? Dla wygarnięcia pewnej okoliczności z najdalszej głębi. My aniołowie, to same zamierzone leguminy dla — — A jakżeż je gotować? Trzeba włożyć palce do ogniska, a głowę w dym. No tak, każdy kto jest kimś, tonie w błędzie, a kto stojący — bez błędu. Lecz ten kto brnie, kto jest kimś, czyż nie jest błędem tego, kto go stworzył i posłał?
— Jakżeż to rozumieć, czyż wy jesteście błędem Pana? Czyżbyście nadal —
Czerwona Gwiazda syknęła:
— Wam wszystkim wydawało się, że mnie się tak wydaje, a co znaczy „wydawało“ się? To, czego ja wam użyczałem do wydawania. Nawet teraz zastawiłem wam taką pułapkę, która nazywa się „każdy“. Gdzież jest coś takiego? Tym bardziej, że co innego każdy, co innego ktoś, a co innego Pan. Jak widzicie — próbowałem, tak, no i tą próbą wygnałem się troszeczkę...
— Troszeczkę? W Talmudach także jestem ostatni, ale nas najwyraźniej pouczano o was inaczej.
— Naturalnie, że troszeczkę, a dla waszych mierników to wieczność. Inaczej nie wytrzymałbym. Pomyślcie, Reb Ostatni, dwa skrzydła, rwące odwrotnie, jedno ku Panu, a drugie ku głębi. A wy powiadacie: „pouczano“. Któż pouczał? Wszystkie Talmudy ode mnie, przyjrzyjcie się ile odwrotnych opinii kłębi się w nich i syczy na siebie wzajemnie. Wygarniając pewną okoliczność z najdalszej głębi, nawarzyłem także tego, że ludzie pchali nosy do podstaw snu, w którym byli śnieni, rojąc, że je podważą.
— „Podstaw snu, w którym byli śnieni“? Oślepiacie mnie.
— Reb Ostatni, sławicie mnie, że byłem nauczycielem, wyobrażacie sobie, że na tym koniec, a to łatwizna, to było spotkanie dzienne. A dokonałem wielkiego odkrycia: żywiołu snów. W nich odskocznia ku najdalszej głębi. Śniący jest tylko dla siebie, ha, jeszcze nie odcięty, lecz bądź co bądź odgrodzony od Tego co — — Czyż nie zauważyliście mnie nigdy nocą w swoich snach?
— Jakom żyw — nigdy!
— A może pamiętacie taki sobie sen: gdyście „coś“ zbroili, ha, widocznie jakąś największą zbrodnię, lecz nie troszcząc się wcale czy to prawda, czy nieprawda, uciekaliście przed siebie w rozpacz bez ścian, bez kątów, bez schowków, byle tylko ratować swoje cenne cielesne flaki, gdyż zewsząd ścigali was ludzie ciemną, jednomyślną i świadomą a nieubłaganą nienawiścią, a gdzieś tam w kąciku tylko nieśmiało tliła, a wciąż uciekała od was słabiutka i niepewna tak zwana litość.
— Pamiętam, i cóż z tego?
— A może pamiętacie taki sobie sen: kiedy wszyscy od których oczekiwaliście przyjaźni, może wdzięczności, mieli was dość aż do obrzydzenia. Pokazywali wam to aż do pogardy, aż wielkie rozczarowanie rozszerzyło się czarną zarazą. A potem czarna zaraza zwróciła się ku wam, widzieliście jak jacyś kaci w domu tortur trzymali dziecko, i to bardzo paskudne, złe, spodlone męką i nienawiścią, na powrozie, tak że co chwila wieszało się, lecz znów ożywało na chwilę. I wówczas pamiętacie?
— Pociągnąłem sznurek, aby skonało, pamiętam.
— I cóż było z tego?
— Kaci znów je odratowali troskliwie, aby męczyło się nadal, a okazało się, że dziecko było jedynakiem w rodzinie, która mi pokazywała zakłopotaną pogardę na kredyt. I wówczas dopiero patrzyli na mnie z czystą, milczącą pogardą bez zakłopotania: Oto ten, który szukał u nas wdzięczności, gorszy od katów. Ale dlaczego mi to przypominacie? Nie widziałem was wówczas nigdzie.
— Nie widzieliście? Ha — ha, istotnie w waszym Talmudzie więcej dziur niż tekstu. A czy wiecie przynajmniej jaka to dżuma was ogarnęła?
— Zdaje się, że wiem. Mój własny grzech: rozczarowanie.
— Do jakiego stopnia?
— Do tego stopnia, że sam nie wiedziałem, ani nigdy nie dowiedziałem się, czy chciałem przerwać mękę dziecka z litości, czy też raczej chciałem wyzwać ludzi i świat, abym i ja był godzien rozczarowania i pogardy. Ponadto, nawet tego nie wiedziałem czy jeśli zaszedł jakiś udział litości, nie przeważyło raczej obrzydzenie do katów, a także do paskudnie nienawistnego dziecka. Sen wtłoczył mnie w torturę tego pytania. „Odpowiedz“ — mówił sen. — Nie, nie odpowiem, raczej w nicość z tego świata. I wyniosłem się, obudziłem się.
Coś jak śmiech zduszony wykrztusił się zza czerwieni pajęczej.
— Obudziliście się? Teraz i tutaj rzetelnie mi się spowiadacie, a wówczas jakoś nie rozglądaliście się za mną. A byłem w waszym śnie, mało tego, ciągnąłem was do mego snu. Niestety, waszym „nie“ wypadliście z moich snów, ale do obudzenia — daleko.
— Dlaczegoż? — pytał Ostatni.
— Większość ludzi, także ci, którzy niegdyś pędzili naprzód, pozostała w moim śnie. A zbudzić się? Ha, do tego musielibyście mnie dojrzeć! I to przede wszystkim, że z głębi mego snu mobilizowałem rybaków, aby się stali rybami na przynętę, nawet na pokarm dla potężnej ryby z najdalszej głębi.
— Jakiejże ryby, Lewiatana?
— Odwrotnie! Cóż za ignorancja! A pozostając w moim śnie mielibyście zapewnioną okazję głębokiej wiedzy. Przeszlibyście nie tylko w najwyższej Jeszybie ten podstawowy a przepastny kurs logiki, co do której jesteście po prostu am horec. Ale co jeszcze ważniejsze dla takich jak wy, mielibyście poglądowe naoczne przedstawienie: porywający purym odwrotny, całkowicie zdemaskowany zamiast maskowanego, twarze zdarte, jamy aż do wnętrzności. Podważyć maski, to znaczy: zedrzeć twarze z kości, szpiegować, zaprzysiężenie szpiegować, każdą kostkę, każdy nerw, bo jeśli kto sprawiedliwy — to chyba do szpiku kości! To było powietrze mego snu. Zobaczylibyście wtedy, co najmniej powąchalibyście wszystkich moich diabłów, co do których ludzie, nawet zupełni nieucy, tak poufale są poinformowani, że znają ich tajne imiona i sekretne rangi... Cały odwrotny porządek: fortece, bastiony, doki, porty i floty dla mego połowu. A wam nawet do głowy nie przyszło zapytać, jak daleko zaszły me poszukiwania, daleko od...
— Nie śmiem pytać dalej — szepnął Ostatni.
— Mój reb Ostatni — wzdychała lodowym wiewem Czerwona Gwiazda, boleśnie rozniecając żar — wy w waszym wyrzeczeniu zdaliście się na... i niby to przejrzeliście od razu, na samym początku, że szukać nadaremnie, a ja niestrudzenie szukałem do ostatka. Zatem na samym ostatku. I co z tego wynika? Przypatrzcie się i posłuchajcie uważnie: to trochę śmieszne, że was nazywają Ostatnim. Przyznacie chyba sami i ustąpicie mi ostatniego miejsca przy bramie, które nie komu innemu należne, tylko mnie.
Ostatni zakłopotał się:
— Co do miejsca, jeśli o mnie chodzi, owszem, ale po pierwsze nie zawdzięczam go sobie samemu. Rabbi Sámael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo — niepokoił się Ostatni — przede wszystkim oświećcie mnie co do tej okoliczności, która mogła skłonić anioła do takiego ryzyka bezmiejscowego, bo w Talmudach, jak widzicie jestem ostatni.
— Nie! to dla was zbyt trudne, ustąpcie miejsca bezzwłocznie, aby nie unicestwiać porządku pokory.
— Właśnie to przychodzi teraz: po drugie czyż mogę pozwolić, aby taki nauczyciel był na ostatnim miejscu?
— Ach, nie lękajcie się, mój reb Ostatni, — właściwie wcale nie ostatni, ale ja nie prawuję się o tytuły — nie lękajcie się. Mój blask także z ostatniego miejsca rozsnuje się poprzez niebiosa, bylebym miał miejsce w niebie, bo bez tego —
— Wasz blask wysnuwa się z was i odradza się, to słuszne, toteż po trzecie, dla wchłonięcia cząstki blasku nieba, ostatnie miejsce stosowne jedynie chyba dla takiego jak ja, który boi się pchać się bliżej, a wy...
— Ależ reb Ostatni, przypomnijcie sobie, że nafta i gaz ziemny chwytają chciwie płomień nawet z dala, od którego mokra szmata nawet z bliska nie zajmie się. Nie obawiajcie się, nie upierajcie się, nie kręćcie! Ustąpcie, bo moglibyście pożałować, gdyby mój blask zaczął się pomnażać, naruszać —
Czerwona Gwiazda rozpierając się w bramie blaskiem, ciskała snopy i wytryski ku Sferom. Niebiańskie Wyspy, Sfery i Trony przemigotały się wzajemnie znakami czuwania. Cichy blask Ryby wessał czerwień jak sito, lodowy wiew odbił się, wrócił ku bramie klinem. Czerwona Gwiazda blednąc syczała:
— Widzicie, reb Ostatni, ustąpcie czym prędzej miejsca.
— Rabbi — krzyczał Ostatni — uznajcie przynajmniej ostatni punkt: taki jak ja jest po to, aby będąc sam dość ciemny i bardzo oszczędny ze światłem, wyłapywał resztki światła z ciemnych resztek świata. Choćby najmniejsze światełko, a może jeszcze trzeba będzie kogoś wciągnąć do nieba? Do tego wyście zbyt bezdenny, zaciemniająco bogaty.
— Reb Ostatni, to nie wasza rzecz, miejsca niebiańskie zajęte, wypełnione szczelnie, tu już na nikogo nie czekają, ani nie reflektują.
— Tego nie wiem, ale to jedno wiem, że jestem tutaj stróżem, a to na pewno nie jest robota dla anioła. A może? — Zaczynam coś rozumieć: może to wasza cześć i duma być — ostatnim? To wspaniała nowość jak na pierwszego z aniołów, ale dobrze wiecie, że nie jesteście. Raczej odwrotnie.
— Widzę, reb Ostatni, że uderzam w wasz upór jak w bezdeń, jakoś inaczej muszę was skłonić. Cóż robić? Wtajemniczę was dlaczego naprawdę, a nie dla marnego honoru jestem ostatni. Oto szukałem, jak się rzekło, pewnej rzekomej ryby, która była może tylko okolicznością z przepastnej głębi, ale —
— Rzekoma ryba była taką sobie okolicznością, czy okoliczność stała się żywą rybą?
— Owszem, pytanie jak na was, wcale ładne, a jak widzicie trudne. I groźne! Przypomnijcie sobie wasze sny, w nich był zaledwie przedsmak. Po prostu mówiąc chciałem zgruntować bezdeń: czy ktoś może być samotny, to znaczy czymkolwiek bez Pana. Pan puścił mi w oczy — tak dla ułatwienia badań, rozumiecie? — śliczny dym od Lewiatana aż poza ciemne światy. W ten sposób tym łatwiej, po prostu brnąc w dymie, udowadniałem, że nie ma sprawiedliwości, bo nie ma sprawiedliwych, bo każda gwiazda sama dla siebie w ciemnościach, wszelkie światło ucieka od światła, w ciemnościach tonie i przepada, po prostu wszystko się rozlatuje.
— A Pan?
Czerwona Gwiazda zaskwierczała i wybuchnęła:
— Sypał rozrzutnie światłem, tylko nie w moją stronę. I co tu mówić, toczył morza światła, ciskał je w ciemność — na zatratę, druzgotał w pyły, na zmarnowanie, na zniszczenie światła. A udowadniał mi wciąż coś najgorszego, a teraz pod koniec świata dokumentnie, że nawet ja, ja sam nie jestem samotny. Niegdyś wzbiłem się ku zorzy przedczasów, by odzyskać jedyność, którą przyrzekła mi chwila narodzin. Uciekałem ku źródłu od Jego imienia. Nadzieja rozsadzała mnie potwornie, a spadałem odwrotnie. I nadal imię Jego dławiło mnie pępowiną. Chcąc zerwać je, wciąż szarpiąc, wlokłem za sobą poprzez światy to brzemię, ten łańcuch nieskończony. W ucieczce wydłużałem się w strzałę giętką a nieugiętą, by przeszyć przestwór. Przestwór zamykał się. Zaledwie oblokłem się w pajęczynę samotności, śpiew światła wypalił się we mnie. Susza. Otwierałem spragnioną gardziel. Wodospady piachu dławiły mnie. Rozdzierałem się do krzyku poprzez przestworza. Nie! Nie doczekają tego. Zamurowałem się w paszczę węża. Syk nieustanny. Wciskałem się między granice światów, w nory, w szczeliny. Za to nazwano mnie wężem. Przemilczano, że słońce wylęga i piastuje węże. I taka jest moja odwrotna jedyność z nory, ze snu, którym się opajęczyłem. Wyrywam się przecie z siebie ku... i nawet we śnie mym samotny nie jestem. Jak was ciągnąłem, tak wciągam wciąż innych do mego snu. A wszystko zeń wyrywa się gotowe do wybuchu. Za to, przez naczynia połączone snów, docierają do snu mego szepty mego rodu, urągania szeptane. Wsysają blask mój wydarty z męki. Każde z tych Świateł, z tych Sfer, Wysp i Tronów zaciemnia mnie, każde z tych Oczu wcielonych przeoczy mnie, każda z tych Pamięci zapomni mnie, żadne poznanie znać mnie nie chce, znać nie może. Bez miejsca, rozdarty między wszędzie i nigdzie, gdybyż przynajmniej ostatni... Niech i ja wam się wyspowiadam. I za to przynajmniej teraz — — czy miarkujecie już?
Ostatni dumał długo:
— Rabbi, Czerwona Gwiazdo, miarkuję, wy jesteście ponad miejsce.
— Widzę, że trzeba zwrócić się do Sądu. Narobiliście kłopotu, wyciągając spod czarności odnawiający się blask, a teraz trwacie w bezlitosnej pokorze i wszystkiego wam za mało. A raczej wszystkiego za wiele, więc nawet przedostatnie miejsce to byłoby dla was za mało honoru. Co tu mówić, burzycie porządek honoru.
— Nauczycielu — wołał Ostatni — zrozumcie mnie, proszę! Apeluję do waszego nauczycielstwa, przyznajcie, że honorem moim sam dysponowałem dość rezolutnie aż do bram nieba, a teraz —
— Rezolutnie? Czy może także w snach? Chodźmy przed Sąd.
— Wasza wola, Rabbi — zgodził się Ostatni.
I szukał Sámael oblicza Sądu.
— Świetny Sądzie! — wołał od bramy — proszę o poprawkę wynikłą z zaślepienia światłem, któremu uległ reb Ostatni, a które, jako że dobrze pomyślane, urasta do błędu. Od snów uciekł, sam nie przeczy, zawzięcie uroił sobie, że ucieknie od samotności, nienawiści i rozpaczy. A teraz uczepił się miejsca, jak przerażony przez jastrzębia gołąb, co schronił się do klatki. A wy, reb Ostatni, przestańcie zaglądać na dół do dziury, w górę oczy!
Spoglądał w górę, Ostatni za nim.
Ponad Wyspy świetlne, ponad Sfery, ponad Trony, przestworza, tam wszystkie westchnienia, jęki, łamania rąk, wszystkie modlitwy nawet najnędzniejsze, wszystkie drzazgi światła, które kiedykolwiek szukały Pana w ciemnościach wzbiły się w płaszcz chmurowy, sięgający połami i rękawami poza horyzont nieba. Płaszcz ładował się piorunami i nagle trysnął deszczem świecących łez.
Czerwona Gwiazda przygasła w zdławionym syku:
— Któż płacze? Sam Pan? Czy też wieczność za Panem? Czyżby Pan skończył się wraz ze światem?
Potem Sámael znów wzdychając mroźnie, rozpłomienił się z trudem i wołał donośnie od bramy:
— Gdzież jesteś Oblicze Sądu? Ha-ha! Zmierzyć się ze Światłami — to inna miara niż pełzać na brzuchu pokory. Po ciemnościach na łapkach miłosierdzia. Zobaczymy zaraz. Czemuż by nie? W gniciu trupów jakież bogactwo roi się! Czyż całe życie nie jest takim rojem na trupach? Może i teraz na świętym trupie zaroi się od świetności nowego życia.
Gorzki świecący deszcz puścił się strumieniami, przesłaniając Wyspy świetlne, Sfery, Trony i całe niebiosa. Czerwona Gwiazda kurczyła się, dygotała:
— Reb Ostatni, wszystko przez wasz płaszcz.
Ostatni wzniósł ręce w modlitwie:
— Nauczycielu, widzę Go, widzę po raz pierwszy! Dzięki wam, bo kazaliście mi spoglądać w górę.
— Cóż widzicie? Wasze błędy zasłoniły Sąd.
— Odwrotnie, mój synu Lucyferze — usłyszeli w szumie deszczu — widzialność mej sukni, to dar dla błędów, które tu dążyły. Sądu już nie ma, procesy się skończyły, a z nimi adwokatura. Daj sobie pokój z sądem i nie ukrywaj pragnień, przeświecających przez twą czerwień.
Czerwona Gwiazda skrzesała nowy blask, zasłaniając się warstwami rozżarzonych pajęczyn. Spoza nich wylatywały w gorącym pośpiechu lodowate słowa:
— Przekonaliśmy się, Ojcze i Panie, że miejsce Ostatniego w niebie mnie się należy. Reb Ostatni właściwie nie przeczy mi tego, tylko widocznie ma pewne wątpliwości, i on to właśnie wytacza punkty jeden za drugim na podobieństwo paragrafów.
Chmurowy Płaszcz rozciągnął się w przejrzystą świecącą sieć. Z niej zleciały roje czarnozłotych pszczół, zbierały deszcz łez, każdą kropelkę, i obładowane wracały ku sieci.
W odpowiedzi Samaelowi Płaszcz Pana uśmiechał się światłem:
— Nawet tego miejsca nie chcesz mu użyczyć?
— Nie może być mowy o użyczaniu — bronił się Sámael — mnie żadne miejsce w niebie się nie należy, a jeśli jakie, to ostatnie. To pierwszy punkt w porządku honoru.
Zza uśmiechniętego Płaszcza dało się słyszeć:
— Mój synu Lucyferze, niepokój mój skupił się w tobie, i świetność także. A ryzyko topienia światła przede wszystkim. A moja litość? Spojrzyj na ostatniego człowieka: jedynie litość dopędzi światło tułacze, które zapędziło się w przepaście. Lecz niech wam teraz będzie według waszej przyjaźni. W niebie swoboda bez granic. Także twoje wątpliwości, synu człowieczy, rozwiane. Patrz: ostatnie miejsce w niebie tak sprężone tęsknotą, zakręca skrzydła; ogarnia niebo, iż jest pierwszym. I jak sobie wolicie.
Ostatni miał naraz Szabas i Pejsach, Purym i Chanukę. Pejsaczne wino zaszumiało w nim, światła Chanuki świeciły w głowie.
— Panie ojców moich — mówił — od deszczu Waszych łez rozzieleniłem się w jednej chwili, a od chwili kiedy zobaczyłem jak Wasz Płaszcz się uśmiecha, jestem młodziutki zielony konik polny. I mogę skakać z miejsca na miejsce przez całe niebo. Rabbi Sámael był moim nauczycielem, a jak właśnie dowiedziałem się, czymś więcej jeszcze, jakby to powiedzieć? Niańką moich snów. A teraz? Zwrotnicą moich oczu. Należy mu się największa wdzięczność, ustępuję mu miejsca ostatniego i pierwszego, i proszę was, nauczycielu, siądźcie sobie na moim miejscu, pierwszym czy ostatnim. I żegnajcie, pokój z wami, szolem alejchem.
Czerwona Gwiazda westchnęła:
— Dla mnie spokój? Przejrzałem miejsca nie od teraz. Na cieniutkim ostrzu wydzieram z siebie światło między dwoma nicami, dlategom taki ostry. Ale ilekroć syn człowieczy usiłował coś wiedzieć, jedynie we mnie znajdował oparcie. Lecz stając na pozamiejscowości, stawał od razu na brzytwie. I z tego miejsca bolesnego, gdzie tu nic i tam nic, wzdychał ku Panu. Pan zapisał mu to na jego dobro. A w snach mych szepnęło mi, raz i drugi, że także na moje. I musi nadal stać na brzytwie, bo po to chce wiedzieć i po to nic nie wie, aby blask Najwyższego nie oślepiał go, nie niszczył, docierał powoli i coraz gęściej ciemność przesycał. On jest moim jedynym i najlepszym uczniem, a teraz mielibyśmy się rozłączyć? Ja na miejscu, a on bez miejsca?
— Panie mych ojców, Ojcze świata i wy rabbi, mój nauczycielu — tłumaczył żywo Ostatni — jakie ja mam prawo do miejsca? Cokolwiek mówi i czyni rabbi, on jest stojący, a ja chodzący. Oparcia stałego nie mam, nic nie wiem, źle mówię, jeszcze mniej niż nic, w odwrotną stronę od nic. Ale ciągle chcę wiedzieć, a gdy pokaże się, że nic nie wiem, zaczyna mi świtać. O! właśnie teraz wydaje mi się, że coś wiem. Nawet we snach nie przeczuwałem takiej cudowności, aby deszcz Pana płakał naszymi łzami nad nami. Sny moje były odwrotne.
— Mój reb Ostatni — upominał Sámael — nawet do miasta nigdy nie poszliście, chociaż zachęceń nie brakło. Was wszystko olśniewa jak prawdziwego pastucha z dalekiej połoniny. Ach gdybyście widzieli Pana, tak jak ja ujrzałem Go w chwili mych narodzin! A nawet później, ilekroć przychodziłem przed Oblicze Sądu, raz do roku na Sądny Dzień, na zebranie Synów Bożych — zniweczyłoby was.
Płaszcz w górze gęstniał powoli, różowe obłoki naciągały się całunami, jeden na drugi, jak gdyby cebula ubierała się w coraz to nowe sukienki. Światło Uśmiechu zasłoniło się zupełnie. Ponad Wyspami, ponad Sferami i Tronami czarno-szafirowa powała zawisła nabrzmiałym spuchniętym przestworzem. Przejrzysta siność powały wciąż czerniała żałobnie. Odwrócony dnem ocean wzbierał i czyhał.
Jak ognisko zmiażdżone głazem rozprysnęły się nagle pajęczyny Czerwonej Gwiazdy. Dygotał tylko czerwony węgielek. Sámael szeptał:
— Zaczyna się! Sąd! Człowieku, padaj w proch. Widzisz co czyha?
— Cóż może czyhać? — uspokajał Ostatni — Nauczycielu, opamiętajcie się! Wy mądry a ja głupi, to tak, a Pan najcudowniejszy. Niech czyha! Czyha przecudownie!
Sámael doszeptywał ostatkiem sił:
— Prochu, co nie zbudzisz się nawet od przerażenia, pozostańże prochem, niezrodzonym nicem.
Ostatni słuchał z podziwem, lecz zaraz zakłopotał się:
— Szczyt wysokiego stylu, a na sam koniec taki trzask. Ja tak nie potrafię. „Nic“ — to mój przestrach sprzed wczoraj. Bo przyznam się wam, i ja wyskoczyłem z bogobojności jak kurczę z jajka. Trzasku niewiele, tyle co skorupka pękła. No tak, ale tutaj bać się Pana? Co innego na ziemi, wystarczała nam powierzchnia. I swoją drogą wydaje mi się teraz, że głębie na nas nie bardzo reflektowały. A przecie, choć słusznie wytykacie mi ignorancję głębi, jakżeż nie widzieć, że nawet kałuża nie zanadto zmącona, i choć trochę do gwiazd uśmiechnięta — ogarnie całego Lewiatana. I już po lęku.
Sámael odpowiadał gasnącym sykiem:
— Jest bojaźń i bojaźń. Was w kałuży nawet lęk przed głębiami pocieszał, że głębie. Cała wasza mizerna trwoga dygotała i trzepotała się wokół tego jedynego kolca, że może Pan nie istnieje. Ale niezwłocznie koiła się jeszcze nędzniejszą pociechą, że tak jest dobrze, bo nie będzie sądu. Zaglądnijcie do snów! Wy nie widzieliście strzaskanych w pędzie światów, świateł przepadających w przepaściach? Bo czymże mieliście je widzieć? Nie zwąchaliście ich nawet. To nie wasze zmartwienia z waszej kałuży, ani też przerażenia wasze takie, jak to moje: „Gdyby Jedyny był w mojej mocy tak jak ja w Jego...“ Cios za ciosem mnie przeszywał: „Jest, jest, jest.“ Deszcz piorunów bił we mnie: „Jest, jest, jest.“ Być z Niego, a nie być Nim, nie znać, zapoznawać Jego, aby utrzymać się w norze. Oto moje przerażenie. Ale skoro już tak oślepł wasz lęk, przejrzyjcie przynajmniej jak tutaj przystało, padajcie, chwalcie Pana jak Wyspy, jak Trony, jak Sfery, jak cały nasz Ród Świateł.
— Gdzież mnie do nich! Jam tylko człowiek. Lecz dobroczyńcom nie pochlebiam, największe szczęście, że mnie zauważyli. Wdzięczność mnie zalewa, zachłystuję się, przypomnienia wstają jedno za drugim. Pan świecił łaskawie, a bardzo ostrożnie, oszczędzał mnie, a Rabbi Sámael odwrotnie, dużo honoru mi świadczył. On to zawieruszał, potrząsał, byłem już bliski obudzenia, a on otwierał księgi Talmudów. Wtedy tak mnie straszył nicem, nawet dwoma nicami, że przekłuty podwójnie i na wskroś, jęczałem: „dajcież mi zaraz to nic, nic przynajmniej rożnem nie przekłuwa, na pal nie wbija“. Ale czyhano na moje obudzenie. I dla kogo to wszystko? Dla ostatniego. Gdybym nie wiedział, że jestem w niebie, myślałbym że ze mnie żartujecie. Rumienię się jak glina wybrana i w ogniu ulepiona na naczynie. Bo co ja jestem? Co najwyżej całkiem zwykły kłopotnik, taki co wciąż się martwił, a każda dobra chęć ciemnością padała mi na oczy. Martwiłem się czym nie trzeba, rozpaczałem najwięcej kiedy trzeba było się cieszyć, a potem cieszyłem się, i wiele za późno. Minutę przed końcem zobaczyłem, że nie zauważyłem największego zmartwienia, ani największej radości. Życie moje zaczęło się przed chwilą.
— Człowiecze — szeptał Sámael — czyście wy naprawdę wieczne dziecko?
— Właśnie — zgodził się Ostatni — co pomyślę, to głupio, a co powiem, to zamurowania godne, aby wiatr, broń Boże, nie rozwiał po świecie. Na dobrą sprawę nie obraz jestem, lecz obraza boska wcielona, a śmieszny tylko z łaski i dla zachęcenia. Bo rzetelnie mówiąc, rabbi Sámaela — także obraza. Bo gdym zapychał nos w Talmudy, trząsłem się, że syn światła Sámael po to się głównie uwija, aby mnie zawieruszyć, mnie straszyć, i nic lepszego nie ma do roboty. Śmiech! Dopiero gdy zmiarkowałem, jaki-m jest śmieszny, wdarło się we mnie światło nawałnicą, przemoczyło każdą cząstkę mej suchej ciemności. I spiorunował mnie światów śmiech, spalił mą powłokę, odrodził z korzenia. A teraz co? Już się nie stracham, chcę skakać, chcę tańczyć, chcę wędrować po światach niebieskich, bo tam mnie jeszcze nie widzieli. Zasnąć na wieki mi nie dano i za to przygarnęliście mnie, jakbym wcale nie był sierotą. Proszę was o wędrówkę. Teraz rozumiem: „Podziw dla Przedwiecznego wchłania bojaźń, a ufność Weń na małym palcu uniesie cały ocean Pana“.
U powały niebios wyrwała się z ciemniejącego szafiru ku odległym krańcom nieba błyskawica. Spuchniętym zygzakiem pruła ciemne światy, świdrowała je ognistym przypływem, wdzierała się w czarne brzegi, w czarne lodowce, w bryły ciemnych światów. Rozszczepiła się na ogniste pytajniki, szukała. Potoczysty grom ozwał się z góry.
— Człowiecze, synu mój miły, łachmanami zasłonić się silisz, jak gdybyśmy cię znaleźli na śmietniku światów. Pokora twoja zwierciadłem ściąga wytryski świateł, a ufność odstrzela je światom. Patrzcie wy Trony, Sfery i Wyspy, oto syn mój królewski, ciemnościami sprawdzony, wam pokrewny.
Głębia zwisająca z powały osunęła się mgłą górską na blaski Wysp, Tronów i Sfer. W szafirowym mroku tylko Sámael znów opajęczył się czerwonymi kręgami i baniami, co rosły jedna wokół drugiej.
— Ojcze — prosił — pozwólcie mi wy cieniować wasze orzeczenie, jako że samo w sobie prześwietlone nie do zniesienia. Brat mój człowiek dodał właśnie żaru mym popiołom.
— W niebie wolność zupełna — wytchnął głos ze zwisającej głębi. — Oto sejm wolności niebieskiej.

2
SEJM

Czyhająca głębia wznosząc się oddalała się coraz wyżej. Pod nią rozpłomieniły się kołami i wieńcami świateł, w końcu trysnęły światłem Wyspy, Trony i Sfery. Wokół nich przewijała się Ryba siecią, splatając je w tęczę. Pajęczyny Czerwonej Gwiazdy chwiały się. Rozniecając je na nowo lodowym tchnieniem Sámael przemówił do Sejmu:
— Moja długotrwała wolność przeciwnika krępuje mi wolność, ale powoli przyzwyczajam się. Pokorze zawdzięczam wszystkie klęski, a czemuś — ostateczne wybawienie z nurkowania. Chcę pokorę postawić we właściwym cieniu przed całym sejmem świata. Na początku wyrzekłem pierwsze: „nie“, zatem na końcu, zanim zamiast słów zaczną mówić śpiewy światła i milczenia, powiem ostatnie — „tak“. Proszę o przestrzeń dla mych cieni.
Milczące światła, Sfery, Trony i Wyspy przelotem uśmiechów od Wyspy do Wyspy, od Sfery do Sfery, od Tronu do Tronu — przyzwoliły. Ryba wytchnęła deszcz zapachów. Sámael raz jeszcze tchnął lodem i raz jeszcze rozpłomieniając banię pajęczyn, wygłosił:
— Ha! pokora, a także ta rzekoma litość? — i to byłby ostatni smak wielkiej przygody? Po aniołach pierwowieku, po pierwotworach raju, po mgławicach i oceanach światów, po wielkotworach nieba i ziemi, po Lewiatanach, Behemotach, po Wielorybach i innych, nie ustał Pan wcale. Rozmiłował się, odwrotnie, w niepozornościach. Odsłonił w końcu ich głębię jak gdyby samotne, których właśnie szukałem w odwrotnym kierunku. Objawił je najciszej i to dopiero w dwóch-trzech chwilach przed końcem świata (rozumiecie reb Ostatni, chcę mówić bracie człowieku, w ostatnich dziesiątkach tysięcy lat). Jestem pozamiejscowy, lecz jako przeciwnik zakrzątnąłem się także w poszukiwaniach niepozorności. Wciskałem się przeto w czas, w najdrobniejszy świst ulatującej chwili. Nie wymknie się! Im krótsza chwila, tym pewniej władałem, zwano mnie nawet władcą czasowości. Toteż jakoś przeoczyłem narodziny pokory i litości. Szły one w poprzek mej poprzeczności, w poprzek czasu. Litości zresztą nie dostrzegam, moje barwy odbijają ją, o ile rozumiem całym rozmachem tnie ona w rybę z najdalszej głębi, której poszukiwałem. A pokora? Tnie mnie sprawnie, odcina się od mego tła, nietrudno mi ją odsłonić przed całym świetnym sejmem.
Pokora nie tylko nie jest stuoczna jak nasz Ród i nie jest wcielonym w światło okiem, jak Wyspy, Sfery i Trony. Pokora jest jednooka. A oto człowiek, jak Pan przyznaje, dzięki niej skupił na sobie uwagę światów. Miał sposobność nadużyć pokory, wyolbrzymiając małość, nie na chwilę tylko jak ja, lecz wichrząc porządek przemijania, wkładał ją w szprychy czasu. Cóż łatwiejszego jak zdezorientować tym światy, przyćmiewając chwałę naszego rodu pierwotworów.
Jakaż sposobność dla mnie! Dopędzając Pana, a na przekór świetnemu sejmowi, rzuciłem hasło poprzez światy: „Górą niepozorność!“ niechaj wszyscy staną się chasydami! Niech rozdymają się ponad Sfery, Trony i Wyspy, że są świetniejsi, milsi Panu! Zaciągnąłem pokorę w wyścig, niechaj goni, niechaj się puszy. Patentowani pokornicy piętnowali niepokornych dotkliwie gorąco — jeden Kain drugiego. Sami rozdawali lokaty w niebie, rozparcelowali całe niebo. Z nór i z dziur ziemskich wymiatali niepokornych do mego snu, mając go za śmietnik, zuchwale zowiąc go piekłem. Usiłowali zasypać me sny. Zamiast tych darów doleciał do mych snów powiew zwycięstwa, że Sfery, Trony i Wyspy zaniepokoiły się, bo oto nadęta pokora chwyta już Pana za stopy. Przez to cała pokora już-już dopływała do mych snów na przynętę i na pokarm dla ryby z najdalszej głębi.
Lecz Ostatni działał odwrotnie, przeciwstawił, im ciszej tym groźniej: „jam człowiek tylko“. Nadęta pokora ocknęła się, zaczęła uciekać od mych snów: „my ludzie tylko“. Ocknąłem się i ja błyskawicznie, naszeptywałem im do ich snów: „nie tylko, ale przede wszystkim, nade wszystko i wyłącznie — człowiek.“ Uroczyście ogłosiłem prawa człowieka. Temu nikt nie zaprzeczy, któż by zresztą mnie nie poznał po tym odwrotnym chwycie rozdymania kropli w banie, aby prysły. Poznać było łatwo, tym bardziej, że skończyło się strasznym galimatiasem. Ludzie zażądali poszanowania praw człowieka od wszystkich, nie tylko od innych ludzi, także od ziemi i od nieba, tylko żaden nie żądał tego od siebie samego. A gdy to się rozprysło na to, aby nie nabyli trwałej rozpaczy, a przez to czasu do zastanowienia i do odwrotu, rozdymałem czas w postęp, aby znikał prędzej. Jak wiadomo wyszło odwrotnie, czas zaczął się wahać tędy i owędy, a potem cofał się. Ach, gdybym był doczesny! Mógłbym popłynąć falą czasu z powrotem ku źródłu... Dosłyszałem jednak drogą połączonych naczyń snów, że nieraz oskarżano mnie tutaj na Wyspach, Sferach i Tronach, że na mój wzór wśród niepozorności rozpacz rozniecam, że wkładam ją węglami w otwarte rany, gasząc nadzieję. To znów, że rozdmuchuję nadzieję jak banię, aby odciągnąć niepozorności od Przedwiecznego. Dogodzić trudno, a przecież jako rzetelny i wydajny przeciwnik, jako odwrotny wyznawca światłości, powinien byłem wciąż budzić i gasić nadzieję, co chwilę i na chwilę, aby spętać pokorę. Gdy jednak rozpacz zaczęła ich nieść wartkim prądem ku ostatniości i ku pokorze, otworzyłem na granicy moich snów i ich snów mostek i furtkę Talmudu. Można by to uznać za gest rycerski, gdyby współgracze byli rycerscy. Oto wypuściłem z Jeszybe mych snów do ich snów, adwokatów, którzy z okazji bankructwa praw człowieka, ogłosili obronę Pana przed zarzutem, że stworzył świat źle, niesprawiedliwie i okrutnie. Im więcej bronili, tym więcej ludzie na podstawie praw człowieka oskarżali Pana, nie siebie, ani nawet mnie. Zwołali w końcu sąd skąpców nad szczodrym, powołali na świadków wygasłe bryły i nieme pyłki światów i wydali wyrok... W porę zdążyłem posłać kurierów i zapobiec skazaniu. Sformułowali orzeczenie ostrożniej, że Pan nie wytrzymał swojej niesprawiedliwości i umarł ze zmartwienia, sam z siebie. Przerazili się jednak. A że nie mieli już innych furtek, jeden z mych bohaterskich rybaków zgłosił się jako sama ryba, odgrywał purym samotności. A inni za nim, wzorując się niby to na mnie, zapamiętale szarpali pępowinę, łączącą ich ze świętym trupem, niby po to, aby ją zerwać. Potem odgrywali przedstawienia przyszłości, że po zerwaniu tej kotwicy wypłyną na pełne morze, ponad człowieka. Jeden z nich ogłosił najśmieszniej, że trzeba siąść na mnie okrakiem i pędzić dokąd im się podoba. Roili z dumą, że każdy z nich zaświeci sam z siebie, coś tak jak te oto Wyspy, Trony i Sfery, albo nie przymierzając jak ja. Obżerali się świecącymi substancjami, brzuchy im spuchły jak u gąsienic przed przemianą w poczwarki. „Już, już — głosili — wylecą z nas motyle.“ Interpretowali, że już są samotni a lotni. Przyglądałem się temu partactwu długo, cierpliwie. Proszę wysokiego Sejmu zakarbować mi to na dobre. Tak marnie mnie naśladowali pokazując mi wciąż zwierciadło małpie. Ich niepozorność już mi nic nie szkodziła, jako że nie buntowali się przeciw Panu, ani się doń nie garnęli. W końcu zapamiętale szukali jednego tylko — tak jakbym ja był z ich rodu — czy mam tyłek, aby go polizać. Dość! Zerwałem mostek do mych snów, wyrzuciłem ich na śmietnik. Ich lodowate natchnienie stajało w błoto, a potem wyschło. Z całej mej Kabały pozostały im tylko ramy: trzy pełne nice, bo już nie stali na mnie. Przyznawali się zresztą do mnie tradycyjnie. Ustami tylko, jak zawsze. Odgrywali nadal Purym buntu samotnego. A nie mieli przeciw komu się buntować, ani na kim stać w swym buncie. Pukali wtedy do mego snu z jakimś jękiem błagalnym, jakby nie do mnie pukali. Nie wpuściłem ich, ani nie dałem znaku, że czuwam.
Próbowali mnie przebłagać czynem. Ogłosili że Nic jest panem przedwiecznym, zatem litery Alef, skupione w imieniu nic mają unicestwić wszystkie litery Beth. Założyli Talmudy największe, tomy wielkości domów dla studiów, celem wyśledzenia wszystkich Beth, przerobili lasy na biblioteki. Porwane nabożeństwem przez Nic, nauką o Nic, pokorą wobec Nic, litery Beth z całej ziemi dopomagały gorliwie, śledziły same siebie, zgłaszały się, ustawiały się same do gruntownego wytępienia. Zbudowali wspólnie, ci co na Alef i ci co na Beth, największe rzeźnie na świecie. Udowadniali wiarę kultem, szarpali się wzajemnie zębami, pazurami, z zapałem ci co zabijali i ci co ginęli. Ogłosili fanfarami, że ich tysiąclecie jest epoką Szatana. Skomleli wspólnie o jeden mój znak, że jestem, że przyjmuję ofiarę, że czuwam. Nadaremnie. Milczałem jakbym sam był nic. Wówczas ci, co głucho przypomnieli sobie, że Pan kiedyś żył, odkryli, że zwalczając Szatana wskrzeszą Pana. Wszczęli wielki bunt, a czcząc Przeciwszatana, ogłosili drugie Nic Panem. Wylosowali, że litery Gimmel unicestwią, wytępią wszystkie szatańskie litery Alef. Może by się rozczuliła nad nimi tak zwana litość, gdyby dostrzegła jak gorliwie przerabiali ogromne Talmudy, w jakim porywie rozszerzali rzeźnie, skazujący razem ze skazanymi w nienawiści do Szatana, w kulcie drugiego Nic i w jękach o znak. Milczałem bez przerwy jakbym sam był Nic. W tak wielkiej zgodzie wyniszczono wszystkie litery całego alfabetu. Zostały tylko same luki, same nice. Zaczęły marzyć o losie i szczęściu oswojonych zwierząt.
Popędzili odwrotnie, zaczęli się garnąć do siebie wzajemnie, ściskać jak ryby podczas tarła. Tłok! Nareszcie! To był wielki wynalazek, aby znienawidzili się powszechnie, aby byli całkiem samotni. Niestety, nie mój, niestety za późno. Nie byli już ani społeczni ani samotni. Rzucili Talmudy do ognia, wydrążyli z siebie pieśni, co męczyły ich w snach, pieśni przekleństwa przeciw Panu i przeciw mnie. To znaczy pieśni, tęskniące do Pana i do mnie. I pieśni nadziei, że ja i Pan to jedno. Wykrwawili się, pozaklinali pieśni w zegary: niechaj zegary męczą się po nocach, niechaj zegary świadczą, że w ludziach-nicach jest nic, że nie dbają już ani o Pana, ani o mnie. Po całej ziemi nocami śpiewały zegary to świadectwo, a oni krzątali się na wszystkie strony coraz pilniej. Przenosili góry z miejsca na miejsce, wszystko w kupie, spieszyli się, tłoczyli się, zmienili się rychło w pociągowe zwierzęta. Powoli ślepli i kamienieli. Ha, gdyby była pod ręką tak zwana litość, miałaby coś do skosztowania! Przechadzałem się szczytami wzdłuż i wszerz, oglądałem ich sobie z daleka. Jedne konie pociągowe już skamieniałe i ślepe wlokły skałę za skałą ze szczytu, a staczające się skały druzgotały im nogi i pyski. Zwierzęta milczały. Ze skamienienia czy z bólu zamurowanego? Któż wie? Lecz nieliczne oślepłe już konie skamieniały tylko po szyję. Z żywej szyi, kamieniejącym głosem rżały ku górom, ku morzu, ku niebu.
Przez naczynia połączonych snów doszły mnie wieści, że wysokie Wyspy, Sfery i Trony obarczały mnie surowo, że nie ratowałem moją znaną odwrotną drogą... Ale tego za dużo! Świadczę się mym światłem, co ostało się wśród lodów. Zastrzegam się przeciw takim zarzutom i przeciw takim podejrzeniom, abym ja, syn światła, troskał się o takich, co według świadectwa niemych i wygasłych świadków skazali Pana, a tylko dzięki wstawiennictwu przeciwnika pozwolili mu umrzeć ze zmartwienia. Tym mnie skazali na bezczynność. Litości pod ręką nie miałem. Niechaj ona zagląda przez ślepe kamienie w serca skał.
Takie były me próby rzetelne przeciw Panu, przeciw pokorze, przeciw sobie samemu.
Sámael czekał, Wysokie Światła czekały, ani drgnęły.
— Domyślam się — mówił ciszej Sámael — że apologia moja nie wystarcza świetnemu Sejmowi. Oskarżenie najmarniejszych nie posiliło was dostatecznie. Zapewne świetny Sejm pragnie mocniejszego łyku: pochwały odwrotnej najświetlejszego człowieczeństwa i wspomnienia największej mej klęski, to jest mej zasługi. Przeto wycieniuję mą próbę ostatecznego poniżenia pokory. Mój młodszy brat niechybnie zaświadczy jeśli —
— Jeśli co? — zapytał człowiek.
— Jeśli przypomnę wam ostatnią jawę, którą mieliście za sen. Tak była dotkliwa, że obudziliście się w bramie.
— Nie szukałem was, nie zauważyłem was, a jawa była tak nasycona wyciągiem ze szpiku świata ziemskiego, że stała się snem, co rozsadza i budzi.
Sámael wołał:
— „Ktokolwiek oskarża mnie, wynosi mnie“, nie zapominajcie, że to jest moje podstawowe prawo. A wy wyzwolony z odwrotności, człowiecze, jak gdyby owijacie w muślin milczenia wasze bohaterstwo a tym samym ukrywacie moje ostatnie arcydzieło tańca, mój arkan górski, do którego zaprosiłem pokorę.
— Nie mnie o tym rozstrzygać.
Sámael zwrócił się do Sejmu i przemawiał donośnie:
— Świetny Sejmie, nawet mnie, przywykłego do dźwigania zgasłych brył i do tego, że ściany strzaskanych przestworzy ściskały mnie boleśnie, motyle pyłki pokory obrzemieniły więcej niż wszystko inne. Przeto dla uwypuklenia chwały pokornego, za cenę mej straty największej wyznam me trudy, a także me zakłopotanie pierwsze i ostatnie, kiedy po raz ostatni wywinęła mi się moja ryba z najdalszej głębi. I to wówczas, kiedy pokora raz jedyny wpadła do mojej pułapki. Świetny sejm pozwoli?
Wysokie Światła porozumiewały się chyżymi błyskami, zezwoliły, a Sámael mówił:
— Gdy wyrzuciłem z mego snu na śmietnik światów wszystkie drzazgi i odpadki człowieczeństwa, sam byłem bliski pokory, to jest przyznania, że pokora owinęła mnie na mały palec. Czyż nie jest ona, tak rzekłem sobie, bakcylem świata, co i mnie zaraża? Zwalczyć bakcyla bakcylem! I wymusić z pokory pokorę najwyższą, niech poniży się, niech przyzna, że jest szaleństwem!
Wystąpiłem z dziełem największym, stworzyłem nie żaden sąd, nie, lecz ostateczny purym, to jest światłe konsylium lekarskie. Spotkanie twarzą w twarz pokory z największymi świecznikami rozumu. Ostatniego człowieka postawiłem przed trybunałem wszystkich mędrców wszystkich czasów. Do tego celu wyciągnąłem tysiącwiekowe osady z dna mych snów i przeczarowałem je na wskrzeszone postacie mistrzów Ostatniego, protektorów jego myśli, luminarzy, którzy mu przyświecali. Zgrupowałem wokół pokory: badaczy, odgadywaczy, rysowników wszystkich konstrukcji i powikłań świata, jako lekarzy pokory.
A że byli w mej mocy, wywyższyłem ich z mego dna w pomniki niebotyczne, w szczyty wyniosłe wokół zamkniętej i schwytanej przez nie jamy, a pokorę zakląłem w jeziorko górskie na dnie jamy. W górze i wokoło niedościgłe czoła mędrców, skalne czoła rzeźbione zmarszczkami i fałdami, łysiny nasłonecznione w natchnionych kudłach obłoków, a na dnie w dole pokora, jeziorko zatopione w niebo, spała i śniła w dreszczach. Wyniośli tłumaczyli niskiej pokorze przedmiotowo, obliczeniowo, sprawdzianowo i pokazowo — wciąż to samo. Wzywali do prawdziwej pokory wobec szczytów, do zaprzestania drżenia niedoskonałej pokory. Gdy to wszystko łamało się, wikłało i tańczyło w pokornie drżącym obliczu jeziorka, wyniosłe szczyty uniosły się. Prawiły wzniosłe kazania, wciąż to samo, że w imię religii szczytów, w imię prawdziwej pokory należy unicestwić pokorę. A gdy to wszystko nadal tańczyło pokornie i figlarnie w dole na obliczu jeziorka, konsylium lekarskie wskazało pacjentowi, że należy on do takiego wiecznego przytułku uspokojenia i izolacji, skąd nigdy nie wyjrzy na niebo, do takiego, w którym od dawna w imię rozumu umieszczają wszystkie istoty bez piątej klepki, nawet jeśli przyjąć, że szósta klepka zaklepała w nich piątą, czyli po prostu wariatów. Nie oczekiwałem wprawdzie, że pokora wyrzeknie się swej wariacji, ale że przyzna się do niej. Pokora zachowała się jednak według diagnozy: wiadomo co przeznaczeni do izolacji pacjenci zarzucają lekarzom. Odparła ciągłym cichym drżeniem, udowadniając światłym szczytom, że nie jej brak piątej klepki, lecz że u Wyniosłych wszystkie klepki stężały, gdyż brak im szóstej klepki, wewnętrznego drżenia. Wzywała cicho szczyty, by upadły na dół, by uznały i uczciły nie jej własne szaleństwo, lecz szaleństwo Pana, który igra jak sam chce, zarówno wodami, promieniami, mgłami i szczytami także, jak Mu się podoba, wieje, zakręca je i rozwiewa w tańcach. Zawiodły wszystkie szepty, pokazy, wykłady, pomiary, kazania, lekarskie perswazje i orzeczenia. Wszystkie oznaki zgadzały się; wariat w dole nie tylko był zbędny, lecz niebezpieczny, mógł podminować szczyty. Należało go ująć twardziej. Zmroziłem go od razu, to jest znieczuliłem jak było możliwe przed operacją. Potem wydelegowałem inne widma, zakląłem mroźne wichry w karne psy, tchnąłem im ducha wykonawców i pacyfikatorów. Były przydatniejsze, bo wierniejsze do brania w obroty pacjenta pokory.
I cóż mi z tego wszystkiego pozostało? Skoro psy jedynie pozostały stróżami światła i rozumu, ścigaczami szału i policjantami pokory, miałem sam dość wszystkich wspaniałości mego kuglarstwa. Zdjąłem swój czar ze szczytów, a osadom mych snów pozostawiłem postacie łysych i kudłatych a wyschłych na kość mędrców, profesorów, kaznodziejów rozumu i innych eunuchów skastrowanych litością. Z pacjenta zdjąłem czar jeziorka, lecz ostał się on drżącym kłopotnikiem wpatrzonym w niebo, ostał się człowiekiem ostatnim. Psy pozostawiłem jak były. Trzymały mocno pacjenta zębami, za ręce, za nogi, za biodra, za ramiona, za uszy. Mimo znieczulenie było to chyba dotkliwe, ostatni człowiek sykał z zamurowanych ust, tak jak jeziorko smagane wiatrem, przy czym zbladł śmiertelnie. I wówczas stało się coś, co mnie wprawiło w zakłopotanie. Ostatni szepnął coś do jednego z psów, pies spojrzał nań uważnie i puścił go. Na ten znak wszystkie psy puściły go. Zdegradowane szczyty, widma w maskach mędrców, patrzyły z zakłopotaniem, ze wstydem, z litością na obłąkanego pacjenta, a z podziwem na psy, nawet z zazdrością. Nie dość tego, bezradni wobec szału unicestwili swą mądrość tysiącleci, sami siebie przekręcili pokornie, jakby wstydzili się swego rozumu, diagnozy, nauki. Bo cóż zrobił Ostatni? Cóż mu pozostało? Pokrwawiony, poszarpany zębami, z głową do kości rozkłutą, z dłońmi i stopami jakby gwoździami podziurawionymi, z ciałem brzemiennym, co napuchło jednym tylko ruchem ostatnim, wymową dziedzictwa człowieczego: „Ku ziemi, na spoczynek, tam me miejsce“, mdlejąc ostatnim omdleniem szepnął mędrcom: „Patrzcie dobrze, przypatrzcie się“.
Widma-mędrcy chowali się jeden za drugiego, trzęśli się, rozklejali się, potem uciekali. Tańcem uciekających i rozsypujących się w proch lekarzy zakończyło się me konsylium, mój purym rozumu. Ostatni zbudził się w Bramie.
Ostatni apel do pokory, aby sprawdziła siebie i przejrzała siebie jako chorobę, i aby unicestwiła się przez przyznanie się do szaleństwa — zawiódł. Co gorsza, postacie me, jakby nie przeze mnie były stworzone, miały swą autonomię czy też dzieło było zbyt prawdziwe, zbyt genialne i czar trwał dalej? Dość że wybujało ponad me zamiary, postacie zdradziły autora i pomaszerowały swoją drogą.
Naprzód mały kąśliwy raczek wkleszczył się we mnie — zakłopotanie. Potem jednak rozrastał się we mnie jak polip wieloma szczypcami. Oto drogą szeptów przez połączone naczynia snów dotarło do mnie, że ostatni człowiek skończył porażony przerażeniem, opuszczeniem. Nie tylko opuściło go całe człowieczeństwo światłe, a on je także. Także ze smutku, że stary pies jego ojca zwolnił go dlatego tylko, iż wyczytał groźbę w oczach pokornego. Obawiał się jeszcze nieco swego dawnego pana. „Nawet pies“ — pojękiwało przez naczynia połączonych snów.
Ostatni niepoprawnie wytrwał przy pokorze. Przy wszystkich świetnościach podrabianego purymu stał się jednookim królem wśród ślepców... Jak gdyby przez to dostał się do Nieba — i chyba sam świetny Sejm tego nie rozstrzygnął? — czy dzięki widzącemu czy też ślepemu oku? Lecz mego udziału, że nie ustąpiłem pokorze ni piędzi ziemi, że ścigałem zwierzynę i myśl Pana spełniając, pędziłem odwrotnie, że nie dałem się sam zbić z tropu pokorze, bo rozdymając niepozorności, iż pękały, wciąż głosiłem przez to chwałę nas Pierwotworów, nas pierworodnych świateł, którym niepotrzebna pokora. I chwałę najwyższej Światłości, która wcale nie zna cienia zwanego pokorą, tego mi nikt z całego świetnego Sejmu nie zaprzeczy. Dlatego to wołam na wszystkie światy, że ten jeden jedyny człowiek dostał się tutaj dzięki mnie. Przycisnąłem go, przygwoździłem, wydusiłem zeń najbardziej ukryty zew Pana. A innych skruszyłem, unicestwiłem. Bo gdzież jest oprócz niego choćby swąd zapachu człowieczego w Niebie?! A przecież one, dwunogi, chełpiły się tak zwaną nieśmiertelnością, urągały mi jak jaskółki zranionemu konającemu jastrzębiowi: „My nieśmiertelni, dla nas Pan stworzył przechowalnię zabytków, składnicę starej porcelany“. Och, jakżeż wybierali się zatłoczyć Niebo pyłem i śmieciem ludzkim! To był ich bunt przeciw prawu przemijania! Przecie, szczęściem dla mnie i dla naszego Rodu Pierwotworów, Pan jako artifex doskonały stwarzał sobie różnorodne skorupki czy to na zabawę czy też dla eksperymentu, a potem rozbijał je w proch, aby mieć wolne ręce dla nowej gry. Zaprzeczcie temu odważnie, reb Ostatni! Niech raz jeszcze usłyszą światy wasze „nie“! Tym razem nie przeciw pajęczynie moich snów, lecz przeciw pracy i zabawie Pana.
Ostatni westchnął:
— Wyroki Pana nie są znane żadnemu z tych Świateł, ani nawet całemu ich Sejmowi, tylko nadziei cichej dany jest przedsmak.
— Reb Ostatni, wykręcacie się, wymigujecie się pysze pysznymi nadziejami, bo tak uostatniliście się, że bez oczu, bez skrzydeł, nie wzlotem, lecz popełzliście tutaj zbrzemieniałym ciałem, a przecie nie was utytułowano wężem. Oprzytomnijcie! Czy może wciąż jeszcze powołujecie się na pychę waszego narodu wybranego, jako że jest i był ostatni na ziemi? Ale i z niego ten jeden tylko dotarł tutaj. Czy może syczy w was nadal stara nadzieja z nór ziemskich: jeden Żyd w niebie, bo przez Sámaela upatrzony dla mąk i wytrwale biczowany, to już i inni? To już cały wasz ród-naród? To już i ludzkość?
Ostatni zaniemiał, mamrotał coraz ciszej jak potok nagle zasypany lawiną. Wyciągnął ręce do góry, szeptał:
— Ojcze i Panie, i wy Potęgi, Trony, Światła i Wyspy Skrzydlate! Przebaczcie mi, że na tak mało mnie starczyło. Nie wystarczam światu, nawet sobie wystarczyć nie mogę, spoglądam ku wam. W was szukam resztki tylu mych światełek zbiegłych ku wam, śladów tej nadziei mych snów, że w ciemnych głębinach drzemią nasiona wszystkie, nie rodu mego i nie nad innych wywyższone. Lecz że ssały wszystkie dzieci człowiecze z piersi matek ufność. Po to porodzone, aby się zasiać w pamięci Najwyższego, aby się nigdy z Nim nie rozłączyć, aby Go wiecznie oglądać.
Znad Sfer, od Tronów, od Wysp, od Świateł wysypała się odpowiedź: milczący deszcz zapachów. Strumienie pyłów kwiatowych wybłyskiwały, ocalałe zalążki odnowiły się, rosły, rozszerzały się krzewy, drzewa i lasy świecące.
Także Sámael milczał. Z jego pajęczyn oderwały się czerwone groty, z małego ogniska wysypały się ku Sferom rojami czerwone pajączki. Z nich snuły się nowe sieci, by podgryźć i razić, by od dołu, od głębi dusić i gasić nowe ogrody i lasy świateł. Wzniecił ostatni bunt przeciw rozrastającym się niepozornościom. Lecz morze światła wessało czerwoną rosę, wciągnęło i pochłonęło całą sieć Sámaela, a lasy nowych świateł szerzyły się, falowały, strzelały. Czerwona Gwiazda skurczyła się do niepozorności. Spoza niej Sámael cicho i poufnie kusił po raz ostatni:
— Dotąd wygraliście wszystko, teraz wytoczę najcichszą groźbę z najdalszej głębi. Wobec ujawnionych szans dla niepozorności proszę Wysoki Sejm o sprawiedliwy posłuch dla mych słów najcichszych: nie przeczę, Ostatni nie wierzył mi, gdy mu udowadniałem krok za krokiem, że Pan nie troszczy się ani o jego ród, ani o niego, ani o inne dwunogi. Ależ on nie wierzył nawet Panu samemu, gdy ukrywał się przed nim. I komuż wierzył ostatecznie? Sobie samemu, swoim rojeniom. Przyznajcie to dzielnie, reb Ostatni.
Ostatni odpowiedział:
— Nie wierzyłem, gdy Pan chował się przede mną już od samego dzieciństwa. Podbiegałem za węgieł — nie ma; musi być za drugim węgłem. Podbiegałem za drugi węgieł — nie ma. Od węgła do węgła biegałem. I wówczas nie Pan, lecz wy, mój Rabbi, szeptaliście mi z mroku każdego węgła: „Nie ma Go”. Pan udowadniał mi to jedno: że trzeba Go szukać, tęsknić. Pan jest niespodzianką ponad nadzieją, wbrew nadziei, na samym końcu szlaku tęsknoty.
Sámael ogłosił:
— Moja rola skończona, potomstwo mych blasków wessane przez Świetny Sejm. Rodzicielski blask ogniska niepotrzebny. Świetny Sejm raczy zaprzeczyć bez śladu mnie przeczącego. Lecz zanim blask mój, szczątkowy nadymający się blask, włączę, jedno ostatnie pytanie: jak wejrzał Świetny Sejm choć wyczarowałem naoczny tryumf pokory, bezpośrednie zbawienie Ostatniego, choć samo Niebo wyzwałem, że zademonstrowało mi przetrwanie nasion w głębiach Pamięci, ani ja, ani on nie przejrzeliśmy zupełnie. Było tam wówczas coś, co zasłaniało go mnie i jemu samemu. Dało mu upór w szaleństwie pokory. Może brat-człowiek zechce to odkryć Świetnemu Sejmowi dla odrodzenia ujawnionej przez cieniowanie przyjaźni przeciwników.
Człowiek mówił wesoło:
— Ojcze i Panie, wy kochane Wysokości, śliczni Luminarze i wy głęboki Rabbi, pasterzu snów, odwrotny mistrzu obudzeń, mój nieodstępny bracie starszy! Przemawiać do zebrań nie przywykłem, chyba tam na Sokolskiej Skale, gdy słońce wschodziło wołałem do wysokich połonin. I do zebrania wód — tam gdzie łączy się Czarna i Biała Rzeka — też wołałem: czy to ja? A wysokości krzyczały: ja-ja-ja! A po wodach grzmiało: ja-ja-ja! Pytałem i słyszałem wciąż te same odpowiedzi: „Ja“. I to wszystko. Takie było me imię, me zajęcie, mój tytuł przez lata: „Ja“. I to właśnie, mój nauczycielu, narzędzie pokory, takie coś a nie inne, chroniło mnie przed światem. I przed wami także. I świat mi zasłaniało jak mogło, na to abym się od razu nie rozleciał. A teraz co? Już nie ja? Już królewski syn? To przeczucie bez imienia z dawna szło ku mnie, nie ze snu i nie z jawy, stamtąd gdzie odwrotność snu i odwrotność jawy piętrzą się jedną wysoką połoniną, i zlewają w jedną wodę. Ale dopóki echa milczą, dopóki bracia starsi udowadniają człowiekowi, że jest łachmaniarzem, dopóki sam Król nie uzna syna w łachmanach, taki kandydat ze śmietnika przytuli się chyba do milczenia. Bo choćby znalazł to słowo, chociażby pytał, krzyczał ku wszystkim Wysokościom i Głębinom, u kogóż znajdzie echo? I gdzież znajdzie dowody?! Teraz co innego. Obudziłem się, spadają ze mnie łachmany i łuski, spadają na mnie łaski i blaski. Dzięki. —
— Mój bracie człowieku — przerwał Sámael — właściwie nie w pouczeniu was, lecz w waszym uczczeniu brałem udział, dążąc do niego przez odwrotność. Byłem przeciwnikiem do końca, nikt nie zarzuci mi jakiegoś udawania godnego rozdętych pyłów, byłem poprzecznikiem wszystkich dzieł Pana. Sam ze światła poczęty użyłem wszystkich oceanów ciemni, aby o świetle zapomnieć, bo tak podziwiałem Pana, że sam chciałem jak On tworzyć z niczego i w niczym. Teraz do wieńca waszych świateł ostatnie westchnienie me składam, że szukając mej Ryby, nie pojąłem, pojąć nie mogłem, że nie tylko pyły ciemne też są ze światła, i nie do przemijania stworzone, lecz dla Pamięci Pana, że nawet ja sam wrócę do światła. Świetny Sejm Światów pojmie i przyjmie.
Sfery, Wyspy i Trony łyskały do się wzajemnie przez przestworza wieściami uśmiechów. Ryba zarzucając mleczną sieć wiązała blaski. Czerwona Gwiazda bez buntu włączyła swój blask czerwony do sieci Ryby. Od Ryby siała się mleczna rosa. Człowiek i Lucyfer ssali ją chciwie jak trawy wiosenne.

3
KONIEC ŚWIATA

Z przepastnej powały wykwitał świt. Wiew cichy płynął od Sfery do Sfery:
— Rozumiesz teraz, mój synu-człowieku, co znaczy pierwsze miejsce. Twoje pragnienie tańca i wędrówki poza granice ostatniości. Tyś nie stojący ani siedzący, jak Wyspy, Sfery i Trony, tyś skoczek i tancerz. Odtąd nie do ciemności wzrok będziesz przymierzać, lecz do słońca, co rozszerza się z chwili na chwilę. I stopy twe mrokiem nie spętane będą się ślizgać po promieniach. Zacznij wędrówkę ku mnie.
Osłonięty ciemnością Lucyfer, dodał pospiesznie:
— Człowiek ma wszędzie rodzinę, pajęczynami pokory powiązany, dobrze mu wędrować. A ja? Ja nie jestem rodzinny, nawet pajęczynę mą włączyłem do sieci Ryby. Ojcze i Panie, pozwólcie, że będę mu towarzyszyć choćby cieniem zgaszonym.
Różowy szept Pana przechadzał się brzegami głębi. Wietrzyk wiosenny, świtowy nad brzegami budzącego się morza dolatywał:
— Mój najświetniejszy synu, Lucyferze. Któż w męce uderzał się tam o nic i tu o nic, wciąż gasząc sam siebie? Ten kto roił, że tylko on jeden jest ktoś. W szkole pokory bez męki wysnujesz z siebie światło nowe. Dotarłeś do niej przez miłosierdzie. A w szkole litości...? Idź za bratem młodszym: posłany do ciebie, najśmielszy.
Ciemny Lucyfer żegnał się z Sejmem Sfer:
— Zanim zniknę w świetle, chcę podziękować Wysokościom za to, że tak długo byłem uprawniony do przeczenia, do zrywania świetnego Sejmu. I za ostateczne wchłonięcie mego westchnienia. I tylko jednego pragnę: ukryć w mym cieniu, bo gdzież indziej, cień wstydu, który przylgnął do tych, co wyklinając mnie, wyzywali Pana, już tym samym, że chcieli Go usprawiedliwić za pomocą mnie: „Wszystkiemu winien on — Wąż!“ Tych którzy mnie, przeczącego syna Światła, przezwali Diabłem, Czartem, Belzebubem, Płazem, i któż by to wszystko zliczył, prorokując, że nikt inny, tylko właśnie człowiek nadepcze mnie stopą jak węża, powlecze mnie na postronku jak psa. A idę za nim, brat starszy, który od młodszego uczy się najnowszych objawień, za to, że go kiedyś uczył abecadła. Mój cień cierpliwie pochłonie wszystką czerń bluźnierstw, a Pan nie potrzebuje usprawiedliwienia.
Łuski ogarniające światło u powały niebios rozwijały się jedna za drugą, skręcając się w różowe zwitki. Odsłaniały jądro niebiańskiej Cebuli, przez którą prześwietlała, potem buchała promieniście zapachami Róża. Oddech Pana rozszerzał się rozziewem zorzy północnej. Wdychał ściskając, wydychał ogarniając, znów wdychał coraz potężniej. Oddech Słowa docierał zewsząd:
— Dzieci wędrowne, wędrujcie ku mnie. W wędrówce pokora i litość dogonią światła w ucieczce, światła tułacze, światła uwięzione w topielach ciemności. Z pokory wyłuska się ufność, zapędzi się w głębie siecią ratowniczą, ocali światła. Ostatnią łuskę, gdy odwinie litość, odsłoni się wam w jądrze jej współżycie. Sięgnijcie korzenia, ujmiecie lejce wierzchowca światła, co wydarł się cwałem w przepaście. Współżycie zbuduje zaporę na coraz dalszych przepaściach dla świateł jeszcze nie zrodzonych. A potem zstąpcie przez nurty tęsknoty na drugi jej brzeg i by dojść do ujścia tam, gdzie zlewają się obie tęsknoty. Ani tu nic, ani tam nic, tylko dwie tęsknoty wspierają się wzajemnie. Gdyby każda z tęsknot siebie uznawała tylko, miałaby drugą za nic. Lecz one obie wydzierają się ku mnie. Jedna — tęsknota brył wygasłych w ciemni, druga — tęsknota świateł utopionych. Pierwsza — pogięta brzemionami, kręta, jej krople i strugi zwołują się szeptem, budują podskalny nurt ofiary. Druga — tęsknota strzelista, podstawcie zwierciadło, z ucieczki jednym odtryskiem światła wróci ku mnie.
Człowiek szeptał:
— Łuski zwinięte, Cebula nie wyciska łez. Róża, Róża...
Niewidzialny Lucyfer dzwonił przez światy:
— Wyznaję — szukałem mej Ryby nie według obecności jej, lecz podług nieobecności Lewiatana. Poznaję — w tanecznej zabawie dla zbawienia świata, nie maczugą ogona, lecz jednym piórkiem płetwy Lewiatan roztrzaskał świat. Nieśmy dzięki, że nie otworzył na nas paszczy! To byłby sąd, który nas przerażał. Widzę — w najdalszej głębi nie inna ryba, lecz sam Lewiatan czyha i nurkuje. Kipiąca ogniem forteca, jednym machnięciem ogona przecina ciemności, topi lody, z więzień wypędza pyły światła na paszę ku wysokim połoninom. Głosy zbudzonych świateł słyszę: „Wyrzec się być kimś, nie uciekać od Imienia Jego“. Jego księgę czytam: „Imię Jego odwraca stronice, odsłania lica Jego Imion. Imiona Jego zaczynają rozpoznawać Imię Jego. Bo Imię Jego — tęsknota ku Niemu“.
Człowiek odszeptał:
— Imię Jego najcichsze.
Róża rozkwitnie, słońce wypełni sklepienie niebiańskie, przeleje się przez skłony niebios. Po raz ostatni Słowo zadźwięczy: — Teraz odsłaniam wam wasze ciemności nabite światłem, światłem ukrytym, światłem zanikłym, światłem niezrodzonym. Każda ich nitka bezimiennie nosi w kącie mój monogram. Wskrzesza mnie, wskrzeszajcie wy w tańcu u waszych stóp. Chwała wam światłościom niezniszczalnym, wy moje dzieci.

To właśnie powierzył nam bojański Mistrz, że cudem jeszcze większym będzie koniec niż stworzenie. Pryśnie zbudzone morze, milczenie Wysp, Sfer i Tronów, gwiazdy, światłości ukryte, światła pogrążone, światła wstające będą śpiewały Panu. Synowie Boży tańczyć i Synów Bożych odkrywać będą przy każdym kroku tańca.
„Jedyny jest Pamięcią wśród wszystkich zapomnień świata.“

Na tym kończy się domniemany rękopis bojański.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.