Barwinkowy wianek/Rachmańska kraina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barwinkowy wianek |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1983 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Uproszono wreszcie gospodarza, by coś opowiedział. Nie okazywał ochoty. Nie odmówił, ale miało to być tylko dla kilku seniorów. Jeden z najstarszych gości — pan Lewandowski, wysoki, chudy, z białą bujną czupryną, o wyglądzie dandysa a siwych dziecinnych oczach, uwijał się tedy po pokojach i werandach, wybierał słuchaczy i zapraszał ich do pokoju laskowego. Naprędce poustawiano przed fotelami i kanapami małe stoliki, na nich stały konfitury, wiele szklanek z wodą, a także nieduże omszone butelczyny z tokajem. Przed gospodarzem postawiono dużą odrutowaną butlę wody sodowej sporządzonej w domu. Słuchacze siedzieli zupełnie swobodnie, jak kto chciał.
Pokój laskowy, jak wiadomo stąd wziął swą nazwę, iż na ścianach było około trzysta lasek bądź artystycznych, bądź pamiątkowych, przeważnie huculskich. Oprócz tego pokój był nieco przepełniony książkami, obrazami a zwłaszcza tkaninami. Na każdym kroku pod stopami, na kanapach, na ścianach, na starych krzesłach były rzucone, przytwierdzone lub zawieszone grube i cienkie, ciemne, szare i jaskrawe tkaniny. Stare fotele a także ławy stare obite były takimiż tkaninami. Przeważały huculskie, chociaż nie były wyłączne. Obok nich widziało się tureckie, buczackie makaty, dywany perskie. Stąd wybiegały przez pokoje na ganek, na schody, wyścielały całą galerię i schody ku budynkowi kuchennemu. Szły przez całą ścieżkę aż do furtki zakuchennej i łączyły dom z pawilonami weselnymi. Z tego pokoju wszystkie drogi w świat były miękko uścielone. Oszczędzały stopy ludzkie, zarówno chodnik jak i sama stara dobrze wydeptana podłoga starannie utrzymana i gęsto zapuszczana, głuszyły każdy krok. Gdyby ktoś tam chciał nawet umyślnie tupać, krok jego zatonąłby jak w głębokich mchach czarnohorskich. I tak się zdawało nam, dzieciom tego domu — pokój ten więcej niż inne zwalniał od przeszkód przestrzeni i materii. Stąd wylatywały myśli bez trudu, bez tarcia, bezgłośnie a pewnie.
— Nie celuję w wyobraźni. Sam z siebie niewiele daję, dostrzegam fakty. Prawda, staram się je sobie wyjaśnić. Czy dobrze? Przyznać muszę z wdzięcznością, że przez te wszystkie opowiadania nasza uroczystość uświetniła się najwięcej. Oczyściła się z przypadku, uświadomiła wspólnotę. Więc i ja sam powinienem coś opowiedzieć. Chyba niewiele tego będzie. Powtórzę zaledwie coś jakby opis faktu. Bo chociaż jestem wierzący, mówić o tym nie potrafię, tak samo o matce mojej nie umiałbym wiele mówić. Tak to już jest. Będzie to zaledwie wzmianka: opis pewnego tutejszego wierzenia i obyczaju. I jego domniemana choć podług mnie ewidentna genealogia.
Święta tutejsze, o ile się nie mylę, z trzech źródeł płyną: jedne to starowieczne archaiczne pozostałości. Z przebłysku pamięci prastarej się rodzą, co budzi się na chwilę za przyjściem godów przyrody. Nie potrafi sama siebie wyjaśnić, gaśnie potem. Drugie — to święta kościelne wprowadzone: pomost do świata i — obliczona na dalekie wieki może — szczepionka. Lecz zbudowane i one na fundamentach dawnych, tamtych świąt. Oplecione starym i nowym marzeniem. Tutaj nawet liczne personifikacje i nieporozumienia przeinaczyły się niekiedy w ramę dla świętowania, czarem piękna. I wreszcie trzeci rodzaj: z tym właśnie związany, co mogłoby się wydać niejednemu z miłośników swojszczyzny najdroższe. Bo to własna tkanina. Z niewielu obcych, cennych, z licznych swoich często pospolitych nitek, ale z własnym osobliwym deseniem.
Mam tu na myśli w szczególności święto zwane Wielkanocą rachmańską. Gdy się nad tym zastanowić, widać, że świętującym dla święcenia wiosny wszystkiego za mało: Wielkanoc Chrystowa, największe święto w roku, jakby trochę za wysokie dla ludzi — jakby na wyrost. Jest więc jeszcze coś cichszego, choć bliskiego i rodzinnego: Wielkanoc nawijska. Stara pozostałość, święto wiosenne zmarłych dla swoich. Ofiary, modły, wyznania. I wzajemne przyrzeczenia umarłych i żywych — wszystko w ciszy. Lecz tego jeszcze za mało, mamy więc pięć tygodni po Wielkiej Nocy finale świąt wiosennych — Wielkanoc rachmańską.
Podobne to, jak artysta wciąż na nowo wielokrotnymi rzutami usiłuje sprostać pięknu, a potem w tryptykach wszystkie próby w całość wiąże. Dla święcenia wiosny wszystkiego nie dość.
Świętowanie rachmańskie, od dawna znane na całym wschodzie Rzeczypospolitej i w dorzeczu Morza Czarnego, zapewne najlepiej zachowało się w górach karpackich i może jeszcze się tam rozwinęło. Od dawna wierzy się, że za morzami, daleko na wschodzie słońca, niektórzy mówią „na najwyższych górach na ziemi“ — żyje cnotliwe, życzliwe dla wszystkiego co żyje, a pokrewne nam plemię Rachmanów. Oddzieleni są od nas przeszkodami nieprzebytymi. A jednak modlitwą, postem nieustannym, życiem pełnym cnót w miłości i w zgodzie wzajemnej tajemnie utrzymują ten nasz świat ludzki i odnawiają go. Wszystko co dobre im zawdzięczamy, dzięki nim żyjemy na tym świecie. „Rachmanowie to chrześcijanie“ — tak się powiada — ale osobliwi jacyś, mnisi widocznie i zapewne czarownicy potężni lecz łagodni. Dalecy oni a bliscy nam, chyba nie co innego jak ludzie, a jednak nadludzcy jacyś i uświęceni.
Z tymi dalekimi istotami możemy się komunikować raz do roku. A może nawet dwa razy? Naprzód my dajemy im znak: w Wielkim Tygodniu zaczynając od środy, czasem aż w piątek lub w sobotę, taki jest obyczaj, rzuca się skorupki jaj wielkanocnych lub pisanek przygotowanych zawczasu, na wodę płynącą. Za pięć i pół tygodnia skorupki przemienią się znów w jaja i dopłyną do Rachmanów, tak się wierzy. Wtedy oni Rachmanowie podzielą się jajkiem wielkanocnym. Są tak zgodliwi, że dla dwunastu starczy jednego jajka. Świętują Wielkanoc swoją — rachmańską. Z kolei sami dają nam znak: dzwonią w dzwony. W dniu tym nasi ludzie w górach przykładają ucho do ziemi. Powiadają że słyszą dzwonienie zza dalekich mórz. W tym dniu świętujemy tutaj u nas Wielkanoc nazwaną rachmańską.
Trudno w to prawie uwierzyć, ale nie ulega wątpliwości, że do wszystkiego tego dały zaczyn niegdyś wiadomości o Indiach, o Brachmanach czy też o klasztorach buddyjskich, przekazane zachodniemu światu przez ciekawych podróżników i pisarzy greckich. Według relacji znajdującej się u Strabona, uczeń szkoły tzw. cyników, imieniem Onesikritos, który jako morski oficer Aleksandra Macedońskiego przebywał u Indów, napisał pierwszą książkę o Brachmanach czyli jak ich nazywał gimnosofistach. Te wiadomości dostały się do powieści aleksandryjskich, a nowogrecka wymowa zmieniła Brachmanów na Wrachmanów i w tej formie dotarły te tradycje o Urachmanach lub Rachmanach do kronik staroruskich, jak je znajdujemy w tak zwanej „letopisi Nestora“.
Święto rachmańskie ma ton szczególny: od ludzi — do ludzi zwraca się znak-ofiara i słowo modlitewne. Od ludzi omylnych i niemądrych do mędrców, od skłóconych i zawistnych do zgodliwych, od grzesznych i gnuśnych, do miłosiernych i przyjaznych światu — Rachmanów.
Jak świętować ten dzień? Przepisów na to nie ma. Jak najgodniej! To rzecz osobista, intymna prawie każdego człowieka lub każdej rodziny.
A może jeszcze inne tchnienia się tu dołączyły? Może biblijne powiedzenie, wzruszające lecz dumne starohebrajskie: „rachmonim bne rachmonim“ — co znaczy: miłosierni synowie miłosiernych (tak Żydzi powiadają o swym rodzie) — położyło swą pieczęć. Przypuszczano także, co jednak nie tak przekonywujące, że początkowe słowa Koranu „Bismillahi rachmani“ (w imię Boga wszechmogącego, miłosiernego) weszły do tego stopu. W mowie pozostały trwałe ślady, jak słowo „rochmanić” w starej polszczyźnie, co znaczy łagodzić, ujarzmiać. A tu u nas słowo „rachmanny“ znaczy łagodny, miłosierny, i dalej dają świadectwo swe przysłowia ludowe i liczne nazwy miejscowości na całym wschodzie Rzeczypospolitej.
A wszystko to jakby pretekst tylko. By stopić różne tęsknoty: wzniesienie mistyczne Indii i jej tolerancję. Żydowski kult miłosierdzia. A gdyby tamto przypuszczenie co do Koranu było słuszne, mahometański pęd do jednoczenia ludzi. Poprzez starogrecką ciekawość i pasję do charakteryzowania, poprzez aleksandryjską skrzętną uczoność. Całość jak witraż na tle nieba gwiaździstego na mrocznym tle średniowiecza: nadawało ono wieściom tym taką cechę odległości, taką perspektywę, jakby się działy między niebem a ziemią, albo gdzieś na innej, nieosiągalnej ziemi. Wszystko zaś złączyła słowiańska dobroć, serdeczność ruska, serce miłujące, gościnne dla świata.
Uczymy się, czego nas też uczyć powinny dzieje Rzeczypospolitej, jak potrzebne, jak cudowne nawet te zaślubiny dalekich światów. Zaślubiny Rusi i Rzeczypospolitej z Indią.
Uśmiechano się z lekka we Lwowie, gdyśmy wraz z panem Władysławem przedstawili to uczonym. W Kołomyi i w Kosowie już nawet — broń Boże — nie opowiadaliśmy nikomu, bo widocznie musieliśmy kusić ludzi do niegrzeczności, do śmiechu na całe gardło.
Pomińmy to. Dla czysto ludzkiego, nie tak uczonego zrozumienia sprawy, ważny jest tu jeden moment, bądź co bądź nowy, godny zastanowienia. Wśród tak licznych świąt u nas w górach i wszędzie są różne postawy: modlitwy, kultu i ofiary. Człowiek szuka Boga albo modli się do świętych, albo wzywa duchy. Bądź też za pomocą czarodziejskiej molfy zaklina i zmusza demony. Sięga wprawdzie też do Dziadów, do dusz umarłych, prosi ich o błogosławieństwo, modli się o ich spokój. Ale sięga poprzez próg śmierci.
Święto rachmańskie ma ton szczególny: od ludzi do ludzi zwraca się znak-ofiara i słowo modlitewne. Od ludzi omylnych i niemądrych do mędrców wzniosłych, od skłóconych i zawistnych do życzliwych i uświęconych, od grzesznych ludzi i gnuśnych do miłosiernych i przyjaznych światu — Rachmanów. Czy znane jest panom takie święto obcowania z ludźmi, święto wiary w człowieczeństwo? Bo przecież powiada się, że w dniu tym winniśmy stać się podobni Rachmanom. — Gospodarz skończył.
— Jakżeż to dowcipnie pomyślane — z uznaniem podchwycił hrabia Wojciech — że to co najlepsze, o ile ludzkie — tak bardzo daleko. Podróż z biletem Cooka do ideału człowieczeństwa — nie udałaby się. Liczy się na to, że nie ma śmiałka, który by przebył te trudności i dotarł do krainy rachmańskiej.
— Może jeszcze inaczej — uzupełnił pan Władysław. — Gdybyśmy gonili przez morza i kraje, zbliżylibyśmy się do nich tylko przestrzennie. A tutaj mamy wędrówkę w przyszłość — wieki tęsknoty i wytrwania potrzebne.
— Może nam zatem powie o tym pan Władysław na pożegnanie Godów — zakończył gospodarz.
Już koniec pogodnej śpiewance weselnej.
Była pora obiednia, opustoszały ogrody i dziedzińce.
Pogoda górskiego październikowego południa w pożegnaniu przyjacielskim obejmowała świat.
Uroczyście odziane mieniły się drzewa parkowe i sadowe. W głębi tło wielkich dębów, o ciemnej zieleni już z lekka rdzą pokrytej. Po bokach w migotaniu srebrzystym osiki biegły alejami w dal. Bliżej domu jawory uhaftowane festonami wielkich liści na pół zwarzonych. Przemienione jesiennie modrzewie świeciły płowością, a brzozy złote już, stały nieruchomo jak zjawy. Tuż pod domem przy wszystkich dróżkach czerwieniły się berberysy i derenie. Na ścianach płonęło w słońcu dzikie wino. Pomiędzy nimi na skręcie dróżki najjaśniej z całego ogrodu błyszczał smukły orzech. Uszczęśliwiał odświętną pożegnalną strojnością — każde oko ludzkie. Pomiędzy drzewa, pomiędzy krzewy trawniki i kwietniki wiły się i kręciły usypane niedawno piaskiem suche dróżki i ścieżki ustrojone przez wiatr, usłane liściem i płatkami róż. Stąpało się po nich miękko i cicho.
Jesienny błękit głęboko oddychał — rytmem nadziei. Lecz nie starczyło śmiertelnym czasu, zbrakło im tchu, by do końca dosłuchać choćby pierwszego wahnienia. I błękit jak zegar, zanim wahadło dobiegnie do kresu, tymczasem ronił dzwoniące szelesty, niepostrzeżenie siejąc rosy ufnej tęsknoty.
Przestwór był pełen odlotu, cisza napełniona skrzydlatym ruchem.
Od kiedy ucichł wiatr otworzyły się znów szlaki powietrzne dla skrzydlatych wędrowców i gości. Wyczekawszy dzień i drugi — odważyły się w końcu.
Jesień wieloma tysiącami skrzydeł unosiła z naszej ziemi wszelakie postacie życia. A choć odlotne ptaki swobodnie a niektóre z nich wcale mądrze sterowały, im dalej leciały tym tężej zapewne napinała się ciągnąca je z powrotem cięciwa — tęsknota.
O wiele dawniej zamilkły, potem całkiem znikły z lasów śpiewające podmuchy ciepłego południa: zazule odleciały niepostrzeżenie. Jesiennym dreszczem zaszeleściła starym ludziom myśl o przyszłości: a czy nam raz jeszcze zakuka zazula.
Później odleciał najlotniejszy z rodów skrzydlatych. Lud ruchu i tańca. Bez niego nie rozpląsane powietrze i nie radują się pląsami wody. Dokładnie w ostatnim dniu sierpnia jaskółki zebrały się nad Czarnohorą do odlotu, jak zwarty taneczny rząd. Pod opustoszałymi strzechami chat młodym parom małżeńskim pozostała po nich pieśń weselna: szanuj mężu żonę w chacie jak jaskółkę w strzesze.
Potem przeleciały kto wie skąd dzikie łabędzie, nie dla każdego dosłyszalne, jak gongi z głębi niebios dzwoniące żałością tajemnicy. Następnie bociany, gazdowie młak i bagien podgórskich: każdy osiadły z rodziną, o charakterze znanym, z adresem wiadomym całej okolicy. Jednak nie tylko tu należały, każdy do swego domu. Zrzeszyły się rozważnie, wyruszyły po wielu dumach, ćwiczeniach i sejmach. Któż wie kędy podziały się najpłochliwsze śpiewaki — słowiki, dzikie gołębie?
Drugą falą odpływały teraz: w wieńcach żurawie, stąd nazwane może iż „żurba“ — co znaczy troska i skarga — dźwięczy z ich foremnych szeregów. W kluczach i klinach dzikie gęsi, może mieszkańcy niezliczonych przydniestrowych stawów — niegdyś wielkich dzieł jakichś przedhistorycznych ludzkich plemion — i złączonej z nimi sieci bagien i puszczy zarośli. Ciągnęły roje drozdów fruwających falowo w podlotach. Jedne z lasków i parków, inne z najustronniejszych puszcz. Chmurami przeleciały skowronki i już zamilkły niewidzialne sygnaturki nieba. O żadnych nie zapomniało to wezwanie, wszędzie dotarły jesienne wicie ptasie.
W ślad za nimi ku nam lecieli skrzydlaci goście jesienni i rezydenci zimowi. Wśród nich czerwonobrzuszne gile, obce jakieś skowronki z północy, kawki i wiele innych.
A inne ptaki tylko niepokój odlotu opanowywał. Wabił je i kusił rytm odpływu. Leciały zatem nie wiadomo po co, za jedno, za drugie pasmo, na Bukowinę, na Wołoszczyznę, na Węgry — wkrótce wracały stamtąd. W tych dwu dniach nawet gęsi dworskie czy arendarskie, pijane pogodą, orzeźwione rozkoszną wodą Czeremoszu, a może także porwane niezrozumiałym wołaniem, które nie do nich dzwoniło zza mórz, wzbijały się nagle do lotu. Błyszcząc w słońcu białymi stadami przelatywały nad Czeremoszem z radosnymi czy zlęknionymi okrzykami.
A tam wysoko póki dnia i słońca starczyło, cicho leciały owe wezwane skądś czy siłą jakąś pociągane zastępy. Li tylko blaski słońca i błękitu grały na wielu setkach, na wielu tysiącach rozwiniętych w locie skrzydeł.
Od kiedy ustał wiatr, uczestnicy wesela zajęci tyloma sprawami godów, uspokojeni co do pogody, nie spoglądali ku niebu. Gdy jednak wzmogły się fale odlotu ptactwa, stawały i patrzyły grupy ludzi, małe naprzód, po czym coraz większe. Do nich przyłączali się goście właśnie wychodzący tłumnie po obiedzie z pokoi i pawilonów. Później prawie wszyscy obecni wznosili głowy w górę, niewiele dbając o to, co się dzieje wokół. Patrzyli długo za lecącymi rzeszami. Nasłuchiwali może, zali nie słychać dzwonienia powietrznego, świstu lotek lub choćby piór szelestu. A jeszcze łowili uchem, szukali innych tonów, którymi z dalekiego wyraju dzwony zamorskie lub sygnaturki rześkie wzywają skrzydlate dzieci naszych ziem. Żywą falę odlotu ogarniała cisza i światło.
Tę ciszę ruchu skrzydlatego przerwały dzwony ziemskie. Rozegrały się ze wszystkich osiedli górskich na zakończenie wesela. Tak umówiły się cerkwie całego powiatu. To było ich pozdrowienie i pożegnanie dla godów i gości weselnych.
Od dołu Rzeki, od Rożna i Roztok wypłynęło dzwonienie dalekie. Cerkiew od cerkwi zapalała się graniem jak cziuhy. Rozplotło się granie warkoczami niewidzialnej krasawicy i rozsypało się od sioła do sioła. Już Czarną Rzeką porwało się w górę, już wzleciało ponad Synyci, przerzuciło się za wysoką przełęcz Bukowca ponad białe gościńce, ponad srebrnozielone płaje. Rozgałęziło się też Białą Rzeką. Drgało tak wszędzie nad jej jasnymi falami, jej słonecznymi szerokimi dolinami w zapachu otawy. Osiadało na starych mchach, na warstwach całodziennej rosy jesiennej, wśród rozległych puszcz. Tam gdzieś echami oparło się o wołoski bok. Zbliżało się ku Krzyworówni. Już tętniło od Jasienowa. Już pod samym dworem runęło z cerkwi. I zaraz wzdłuż Rzeki w górę odpowiadało Wielkie Żabie. Śpiewało dzwonnie wieloma głosy z dolnej, ze średniej, z górnej parafii. Lżejszymi dzwonami i wesołymi dzwonkami wtórowały mu wszystkie zakąty ustronnych przysiółków aż po Wierchowinę puszczową, aż po Czarnohorę, po węgierską granicę. Do najdalszej chaty-zymarki, do legowiska zwierza puszczowego: do gaury niedźwiedziej, do każdego mrocznego jaru leśnego i do wilgotnego sklepienia komory skalnej docierała pieśń dzwonowa. Podfruwała pod każde źródło szczytowe tam nawet, gdzie żaden powiew wiatru by się nie wcisnął. I tam, nad paszczą przepaści w bezsłonecznych głębokich zacieniach, cieniutkie płytki szczerego lodu odbrzęczały jej dzwonieniem drymby lodowej. Swobodnie niosła się po bezkreśnych stepach połonińskich traw: jak znalezioną muzyką dla uroczystych pląsów traw a dla wzdychania traw kołysanką — i nie wiadomo czym jeszcze dla kogo. W przestworzach doganiała ptactwo trudzące się w locie pożegnalnym głosem ziemi rodzinnej.
Ludzie przestawali patrzeć ku niebu, zamykali oczy, słuchali w zadumie.
Trwało to niedługo. Powoli wszczął się ruch wyjazdu. Zamówione na pierwszą godzinę kolasy zajeżdżały jedne za drugą. Jechały nie tylko od stajni i wozowni dworskich, także gościńcem od strony Jasienowa i Żabiego z miejsc postoju gościnnego. Z daleka błyszczały wyczyszczone starannie do blasku powozy ciemne i granatowe. Złociły się niemal bryczki i kocze. Srebrzyły się, łyskały uprzęże i liberie. Różnych pląsów i fochów wdzięcznych próbowały konie powozowe, zastałe i nad miarę owsem ugoszczone. Łagodny gwar i wesoły turkot napełniał te wszystkie zazwyczaj tak samotne kąty. Uspokajał, że sen szczęśliwy trwa, że się wesele nie skończyło jeszcze. Powozy stawały w długim rzędzie na drodze dojazdowej od rzeki aż po ganek. Z pokoi, z oficyn, z pobliskiej plebanii i karczmy przynoszono kufry, walizy i tłomoki, troczono je do kolas i pojazdów. Coraz gwarniej było na wszystkich podwórzach, a na dziedzińcu przed domem także coraz ciaśniej. Za bramą w opłotkach między wozownią a młynówką wprowadzano liczne wierzchowce huculskie, barwnie osiodłane, ustrojone wstążkami. Czekały tam, uwiązane tymczasem do płotów lub trzymane przez wyrostków i kobiety. Niecierpliwiły się i jak zwyczajne to u koni górskich, co długo samotnie przebywają po pastwiskach, podniecone widokiem tylu koni, rżały co jakiś czas i odpowiadały na rżenie.
Grupki ludzi gwarzących ustępowały z drogi pojazdom na ścieżki i trawniki. Tam wśród zieleni i kwiatów mieszały się czerwone i białe stroje huculskie z ciemnymi frakami, czasem przewinął się wśród nich biały podróżny prochownik lub błyszczący atłasowy chałat żydowski. Wszyscy czekali na uroczystość pożegnalną.
Dzwony jeszcze dzwoniły z oddali. Pan Władysław stanął pod wielkim modrzewiem a wokół stanęli lub usiedli na ławeczkach niskich przyjaciele, domownicy, liczni goście. Najbliżej stał gospodarz domu z żoną. Obok siedziały: pani Elżbieta i pani Józefina. A dalej za modrzewiem pan Tytus, pan Szczepanowski, pan Matczyński, Wasyl Dryndiuk, dalej liczni księża, między nimi ks. Buraczyński, ks. Pasjonowicz. Wśród nich hrabia Wojciech, dalej gość węgierski z Laordiny i pan Smolka. Po prawej stronie skupiła się garstka słobódzka, pan młody Euzebiusz, Torosiewicze, australijczyk Jock Eglyn i robotnicy Raróg, Pilichowski, Makoś, Czelny, a trochę dalej garstka młodzieży, wśród nich młody filozof Jezienicki i młodziutki lekarz o płomiennych oczach, brat pana Euzebiusza zwany Oluniem. Po lewej zaś stronie tłum górskich chłopów, co sięgał daleko poza otwartą bramę. Tam w tłoku można było dostrzec i Pigacza i Dmytra Szekieryka i Matijka i Wasyla zwanego Pawlijukiem. Przez ten tłum przedzierała się i utkwiła w nim panna młoda. Za nią podążał wytrwały jej tancerz, młody student, księżowski syn — Kiryło Trylowski. Na samym końcu przyszedł od strony sadów Iwan Franko wraz z redaktorem „Kuriera Lwowskiego“. Za nim dwaj biali starcy huculscy i młody rabin, syn kosowskiego rabina. W czasie przemówień wciąż przychodzili nowi słuchacze. Wychylali się zza drzew, zza konarów.
Naprzeciw pana Władysława, na środku krętej dróżki wjazdowej stanął Foka, obok niego stary skrzypek z Hołów, Suchonkij. A nieco dalej po obu bokach ustawiły się w półkolach niezliczone wprost rzesze muzykantów: skrzypkowie i cymbaliści huculscy, cała żydowska i obie cygańskie kapele.
Na dany znak Suchońkij rozpoczął przeciągłą hołowską nutę opowieściową. Powtórzył ją kilka razy wśród ciszy, a potem przeszedł do bardziej rześkiej kolędy starowiecznej. Pod tę nutę Foka wpół wygłaszał, wpół śpiewał słowa pieśni pożegnalnej. Prawnuk watażków hołowskich Suchońkij jeszcze poważniejszy niż zwykle wpatrywał się w Fokę siwymi oczyma z przejęciem, niemal surowo, a skrzypki jego szły uważnie za każdym słowem. Refrenów kolędowych nie śpiewano tym razem. Gdy Foka kończył zwrotkę, Suchońkij dogrywał takt melodii. W przerwie zaś powtarzały cały refren wszystkie kapele razem lub na przemian. Przeważały cymbały. Wyperlały refren jak natrafiwszy na wywróconą ławicę piachu, marszczy się lekko topiel Czeremoszu na żwirach czystego dna.
I oto głosił Foka poważnie, twardo nawet a dobrotliwie.
Goście godowi — pobratymowie
czyli to dawni, czyli to nowi,
zali z tej ziemi, czy sponad ziemi,
już wy tutejsi, już swoi wszyscy.
Myśmy was zwali, wyście zlecieli.
My choć tak różni, a w jednym bliscy,
w godach weselnych z tym światem całym,
z biednym, bogatym, wielkim i małym.
W godach te rody stare i godne
i ten świat młody, czerstwy, swobodny.
Tak na nas gody obręcz tę kładą:
iżeśmy dotąd doszli gromadą,
jakeśmy razem szli z pierwowieku
przez starowieki, ku wiekom nowym,
— dłoni splot dzierżył nas nie okowy —
idźmy tak nadal zgodną gromadą,
— to dziś zaklęcie gody nam kładą —
od nowowieku — w to co się bliży. —
Czyli na skrzydłach orłowych chyże,
czy drzemie jeszcze na łonie Bożym. —
Choć nie najlepsi — my wszak niezgorsi,
dar światu niesiem, darzym co możem.
I tak was żegnam, godowi goście:
niech starowinki z nieba was sławią
słowy błogimi — niechaj łaskawie
zawsze na płaj was wiodą z bezdroży!
Niech wam niebiesne sieją nauki,
a niech dziecięta, wnuki, prawnuki
wam pobłażają w czymście nie wdali. —
A wy, wy wszyscy światowi goście!
od Boga goście, myślą wspaniali —
nam pobłażajcie w czymśmy nie wdali.
Błędom wybaczcie, o dobrym głoście,
na drugi raz już nie tak to będzie.
Lepsi już idą, staną w tym rzędzie,
lepsi się zjawią, wszystko naprawią.
Żywią gdzieś lepsi i świat zadziwią,
— zadziwią pewno — da Bóg, świat zbawią. —
I z tymi słowy bywajcie zdrowi
goście godowi — pobratymowie.
W kilku refrenach wszystkie muzyki czeremoszową falą zatopiły pieśń. A po skończeniu na całym podwórzu zagrzmiały liczne starowieczne pistolety i nakryły dymami cały dziedziniec. Foka skinął ręką, strzelanie ustało. Długo jeszcze snuły się dymy. Muzyki usunęły się i tylko z daleka spoza budynku kuchennego słychać było czasem dźwięki. Czekano teraz na przemowę pana Władysława. Jak po krzepkiej starce przychodzi ochota do ucztowania, tak po tej pieśni zachciano słyszeć jeszcze więcej.
Któż by to zdołał opisać jak obecni wpatrywali się w pana Władysława, czekając na jego słowa, słuchając jego słów. Radośnie i śmiało jak dwaj wodzowie wśród boju patrzyli na się pan Władysław i Foka. Gospodarz stał się blady, jak gdyby krew zeń uszła. Usta jego zacisnęły się, a rozszerzyły się niebieskie oczy. Oparła się oń, ukryta za nim pani Otylia jak dusza ukryta za ciałem. Jak łzy same uśmiechały się wytwornie na pięknym obliczu pani Józefiny! Jak Iwan Franko, jak gdyby odlew maski, przytulony do drzewa trwał w surowej zadumie i ciszy, gdy obok to prostował się, to schylał wiertacz słobódzki Jędrek Rarog. Jak pióra sokole u kresani niemal do lotu unosiły śmiałą głowę „indianina“ Matijka, gdy obok podobne posągowi wawelskiemu rycerskie oblicze pana Matczyńskiego jaśniało spokojem! Jak promieniowały oblicza obcych, zdziwionych niespodzianką tych szczęśliwych godzin: australijskiego pioniera Dżouka, starego przyjaciela, kapitana angielskiego, zapalonego rybaka i młodego uczonego Węgra! Jak Dryndiuk zamykając zamglone bielmem oczy szeptał coś, a przy tym jakieś błogosławieństwa rękami lepił magicznie. A Suchońkij co raz popatrzył na pana Władysława, to wodził palcami po skrzypkach. Miast skrzypek jego oczy jastrzębie napełniały się łzami. Jak wstydliwie a cicho spoglądał pan Euzebiusz, jakby chciał ciałem zniknąć z widzialności. I jak najjaśniej z całego dziedzińca spośród tłumu chłopskiego płonęły dziecinne gorące oczy panny młodej! Gdy obok niej uprzejmy i cichy uśmiech wypływał z lica dziedzica chasydów, młodego jasnowłosego rabina.
Któż by to mógł opisać? Zaledwie dla tych, co znali tych wszystkich ludzi, co ich żegnali wtedy, te słowa znaczą tyle co wskazówka dla przypomnienia w żywej pamięci.
Pan Władysław patrzył długo nieruchomym wzrokiem jak miał zwyczaj. Jeszcze bardziej wydłużyła mu się twarz i jeszcze ostrzejszy stał się nos, wypogodziły się zmarszczki na czole.
Jak to się dzieje — powiadał — że witamy i żegnamy społeczeństwo?
Małe bezbronne dzieci zrastają się prawie z najbliższymi jak korale. Aliści zaledwie przybliżyły się, oddalają się już po trosze. Zbliżają się do siebie samych, zbliżają się do społeczeństwa.
Nie zawsze łatwo odnaleźć w pamięci, kiedy powitaliśmy społeczeństwo po raz pierwszy. Moje wspomnienie jest takie: wczesne dzieciństwo przeżyłem w ustroniu szczęśliwym, w dworze rolników-ziemian w Woliszkach na Żmudzi. Tam wszyscy byli rodziną, należeli do mnie, byli dla mnie. Jako dzieciak pięcioletni wyruszyłem wreszcie po raz pierwszy w świat. To jest przywieziono mnie do Wilna. Było ciepłe przedwiośnie. W Palmową Niedzielę szare jeszcze miasto zakwitło kolorowymi „palmami“. Stara to tradycja wileńska: różnorodnie barwione kwiaty, sporządzone z wiórów, kłosków, trawek, papieru, urobione w snopy, kwiaty, gałęzie jabłoni, róże i lilije. A z tym zieleń żywa lub zarodki zieleni: jałowiec poświęcany, wierzby z jagodnikiem lub same tylko „kaciuszki“ szare. Pękami ozdabiano wszystkie progi kościołów, przechodnie mieli w rękach takież pęki. Także wozy, powozy i konie były ustrojone. Liczne, jaskrawe stragany otoczone tłumami, jeszcze jaskrawsze były od tych kwiatów. Okna domów śmiały się w słońcu, w słońcu błyszczały kopuły świątyń. Z wielu kościołów dzwoniły dzwony. Wszystko witało radośnie.
Już od Łukiszek wśród tłumów niesiony przez ojca na rękach, pijany byłem od zdziwienia i szczęścia. Klaskałem w dłonie, śmiałem się głośno, aż ludziska śmiali się przyjaźnie: ludzie, ludzie! skąd nas tu tyle? skąd oni się tu wzięli? —
— Każdy przybył ze swych Woliszek, ze swego kąta — odpowiedział ojciec.
Wydawało mi się, że zrozumiałem: wszyscy przyszli tu umyślnie cieszyć się sobą, mną także się cieszyć, jak ja się nimi cieszyłem.
— Tata — wołałem coraz głośniej — ja zaraz za porządkiem obcałuję wszystkie te buzie naokoło i także i okna i domy wszystkie będę pieścił i całował.
Była to pierwsza pijaność społeczeństwem.
Podczas obecnych godów to mi się nieraz przypomina. Powiedział witając nas gospodarz, że cała Rzeczpospolita wstała tu i objawiła się w tych godach. Ci co razem świętowali te gody może więcej złączeni na całe życie niż pracą wieloletnią. Jak w małżeństwie i w miłości miesza się krew i już jej nie odmieszać. Nie spłukać deszczowi ni żadnej nawałnicy, tak w godach tych spajają się dusze i już ich nie rozerwiesz gdziekolwiek będą. Bo ponad wszystkie społeczności, społeczność w pracy, społeczność w walce, społeczność w żałobie — świętująca społeczność jest najwyższa. Jest celem wszystkich.
Jakżeż to być może? Przecież teraz wciąż nas uczą, że praca jest ważniejsza od zabawy, od wszystkiego ważniejsza.
A jednak tamtej prawdy godowej uczy nas przyroda sama, a dziś ta jesień bogata jeszcze na inną nutę jak najdobitniej. I wczoraj i dziś widzieliśmy jak fruwały i szybowały po kwietnikach roje motyli. Dość spojrzeć, a już się wie czym jest motyl i po co. Wcale nie do pracy, nie do walki o pożywienie i o byt. Motyl jest po to, by pląsać i gonić, by igrać, swawolić, błyszczeć w słońcu, by kochać i płodzić. Dlatego całe jego wonne piękno uwodzące, dlatego skrzydła i lot. Całe życie motyla to gody i sam motyl to stan godowy.
Podobnie wielki poeta starał się nam otworzyć oczy na przeznaczenie człowieka: „zrodzeni by stworzyć anielskiego motyla”. A tak na co dzień, powiada, tośmy „owady zdefektowane“, a raczej jak poczwarka „robaki niedoformowane do końca“.
Zrodzeniśmy dla godów, dla godów różnych.
O odejściu od godów mam mówić. Odejść od godów? To nie tylko smutne, to prawie nie ma sensu. Od godów nie odchodzi się już do dnia codziennego, takiego jak wczoraj.
Kto był skazańcem, kto pewny był już śmierci, komu zostało kilka dni tylko, kilka godzin życia, pojmie lepiej niż inny co to znaczy gody życia. Co to jest życie podwyższone. Tak jakby tuż przed nocą zatrzymało się słońce, zaczęło się rozpalać, a z niego jeszcze jedno słońce rozgorzało na niebie.
Przed samym odejściem wraża się nam memento ostatnie, iż istnieją powołania i powitania dalsze, że nas coś od godów do godów woła, jak te ptaki odlotne.
Rozglądnijmy się jeszcze raz naokoło. Nie ujrzymy się tak razem.
A gdy się rozjedziemy do naszych domostw, zabierzmy na przyszłość ze sobą więź, która nam się objawiła. Sprawdzimy tedy, że ta społeczność jest naprawdę nasza, z którą przebywamy z sercem w samotności. Woła nas jej obecność nieustająca.
O tym na pożegnanie chcę coś rzec. O godach wyższych, o niewidzialnej obręczy, która nas wiąże. O społeczności, co czeka i czuwa nad nami.
Zapewne niejeden już odgadł, że chcę powiedzieć o Rachmanach i krainie rachmańskiej.
Podobna godom naszym ta jesień górska najpiękniejsze w roku dni nam darzy. To szczyt roku, gody roku.
A pożegnania szept nad nimi zawisł: wkrótce zajdzie słońce, nagle spadnie noc, lada dzień może spaść śnieg.
Niechaj myśl nasza przelata sobie od godów do godów.
Ptaki odleciały, ptaki powrócą. Żegna nas jesień godowa, powita nas wiosna biedna lecz radosna. Odpływ, przypływ. Gdy lody i kry spłyną, na rozbujałej wodzie Czeremoszu spływać będą tylko białe koszyki świeżego lodu, podobne kwiatom lotosu lub większe girlandy, płynące jak koła białych łabędzi. To znak, że i na szczytach wysoko już taje. I wtedy przyjdą święta wiosenne, cała girlanda świąt.
Wtedy to, od Wielkiej Środy aż do Piątku, gdy dzwony milkną, gdy od cerkwi słychać tylko klekotanie grzechotek jak pochód piszczeli, lub w Wielką Sobotę, gdy świat ogarnie głucha cisza, chyłkiem wychodzą ludzie z chat, zazwyczaj o zmierzchu i rzucają na pobliski potok lub rzekę skorupki. Jedni milczą, inni pomilczą chwilę i szepną: „Płyńcie w rachmańskie krainy“. Jest w tym znak, ofiara, może jałmużna i zaproszenie do świętowania. Po pięciu i pół tygodniach skorupki dopłyną do krainy rachmańskiej. Przemienią się w całe jaja. Im więcej Rachmanów podzieli się jednym jajkiem, tym są szczęśliwsi. Tak są zgodliwi, tak radują się udziałem jak największym.
Skąd się to wzięło, że Rachmanie później świętują Wielkanoc niż my? Niegdyś na znak o pojmaniu Jezusa cały ród Rachmanów, który mieszka daleko na wschodzie pod słońcem wyruszył z rzeszą przez morza ku Jeruzalem. I świętowali dopiero, gdy na brzegu morza powitał ich Jezus, zwycięzca śmierci. Było to pięć i pół tygodnia po Wielkiej Nocy. Był to pierwszy lud, który poznał i uznał Jezusa. I teraz czekają na nasz znak i świętują to spotkanie. Odpowiadają nam, dają znak i oni, byśmy świętowali razem z nimi. Przyłóżcie wówczas ucho do ziemi, a usłyszycie dzwonienie dalekie. Od godów do godów płynie znak wodami, wraca znak dzwonieniem. I ten nasz świat i tamten rachmański łączą się w świętowaniach.
Co znaczą owe znaki? Trzeba zrozumieć, że życie ludzkie poza godami i poniżej godów jest nieustannie zagrożone. Gdzieś w przepaściach światowych wśród skał na toku miedzianym, mocą wyroków niebieskich przykuty łańcuchami, siedzi czort Archijuda. Wróg godów, duch dzikości, patron niewoli. Wciąż czeka, nieustannie wyczekuje aż zginie radość i słoboda! Aż zamilkną dzwony, przepadną świętowania, kolędy i pisanki!
Wiosną, w okresie świątecznym, zanim dzwony zadzwonią, najwięcej sług swoich posyła on między ludzi na przeszpiegi: czy świętują z serca? A może tylko dają się przymusem spędzać do świętowania przez księży, przez władze jak trzoda? I dla zmącenia: może dadzą się podejść? Może pokłócą się tak, że przestaną się rozumieć? Przez to zapomną o pięknie albo je nawet znienawidzą? Może naplują na samo wezwanie do świętowania, do godów? Bo wtedy — tak roi sobie czarny kneź — rozluźnią się jego okowy. Zerwie je w końcu. Jak burza runie na świat. Puści na ludzkość mgłę żółtą, opary gęste tak gryzące, że chyba nikt nie wytrzyma. Rozdzieli ich. Powykrzywia oblicza. Ha-ha! Przestaną się poznawać. Przestaną się o to starać, sądząc, że tak być musi. Wtedy to każdego z osobna osamotniałego, zdziczałego i bezsilnego na pętlę każą schwytać. Podepce ludzkie karki. Tak wszystkich znijaczy, przemieni ich w niewolnicze, kosookie zwierzaki.
Co roku przeto służki czartowskie, gońcy i pędki biesowe, a także różne podlizajki i popychadła diabelskie wślizgują się między ludzi. Czekają i czają się z wywalonymi jęzorami. Zaglądają tu, zaglądają tam. To wytrzeszczają gały, to mrużą ślepia czartowskie. A wciąż próbują swego. Wsypują się rojami do całych krajów, wciskają się do wsi, do rodzin, między przyjaciół nawet. Bodą ostrym szeptem, świstem przenikliwym szczują, nicują wszystko chichotem kłującym. I już zacierają łapska, kopytami iskry krzeszą.
Wówczas w bezsenne noce ludzie wzajemnie knują na siebie złe myśli. Zamiast litanii i różańców knują długie urazy, rozważają z przejęciem żale i wyrzuty, knują groźby, krzywdy. A tych, do których złość i zawiść nie ma przystępu, troski zewsząd obsiądą jak kawek gromady na drzewach jesiennych. Już im się zamglił cały świat.
Przychodzą jednak święta. Ludzie kraszą dniami i nocami pisanki. Pamiętają o każdym przyjacielu, o każdym znajomym, nie zapomną o mało znajomych, przygotują i dla nieznajomych. Wypisują na pisankach misterne wzory, dla każdego inne, pozdrowienia i znaki magiczne, lubują się ich pięknem. Zapominają powoli o urazach, nawet sami z siebie śmieją się. Zaniepokoją się diablęta. Przychodzi koniec Wielkiego Tygodnia, ludzie spieszą się ku wodom, by rzucać skorupki. Zerwą się diablęta, wybałuszą ślepia. I wreszcie uderzą dzwony wielkanocne. Jakby czarnohorski wicher wymiótł mgły i opary! Pryskają pokusy, trzyma się ten świat obręczą zgodną, grą dzwonową. Rodzą się wiosenne gody.
Z piskiem, łykając rozpacz klęski, dławiąc się nią, zmyka zgraja czartowska jak nietoperze wypędzone pożarem z dachu chaty. Wloką się potem w smutku ku przepaściom światowym, ku miedzianemu tokowi. Wracają do Archijudy. Przynoszą mu wieści: „Władco, nie doczekać się nam. Czekać nadaremno! Świecą się pisanki na falach! Stoją cerkwie skrzydlate! Już do lotu się rwą. Dzwonią dzwony ze wszystkich gór i przez wszystkie morza.“
W nasze czasy dzwony dzwonią częściej niż dawniej, przewiewają i łączą ten świat. Kiedyś przed wiekami puszcze tu były i pustkowia. Dzwony ziemskie nie dolatywały tu wcale. Samotni ludzie rzucali przed Wielką Nocą skorupki na wodę. Potok rwał dziko, groźnie ryczała wezbrana rzeka, pocieszała ich myśl o dzwonach dalekich. I pewnie jeszcze kraje nasze jęczały pod wrogiem-pohańcem, pod jarzmem tatarskim. Człowiek dawał znak dalekim opiekunom. Wiedział, że nie jest sam.
I na Rachmańską Wielkanoc dociera do nas odpowiedź. Słychać dzwonienie dalekie. Wtedy i u nas się obchodzi „Wełykdeń rachmański“. Nie jest to święto oficjalne, obowiązkowe, ale też nie tajemne jakieś ani czarnoksięskie, pogańskie rzekomo, z którym się trzeba kryć przed księdzem, przed władzą. I nie czarodziejskie, któremu szkodzi jasność, a które budzi podejrzenia co do intencji, co do uroszczeń ludzkiej potęgi. To święto wdzięczności słobodnej. Na pamiątkę, iż niegdyś Rachmanowie dobrą wolą wiedzeni, pospieszyli przez wielkie morza ku Jeruzalem. To także święto tęsknoty, przeczucia. Jeszcze nie nasze ono, zaledwie pierwsze echo jego świętujemy — —
Sama ziemia świętuje je ciszą, pogodą wiosenną. Cała zielona, świeża. Broń Boże naruszyć ją, i gdyby ktoś pracował na roli w dniu tym, przez siedem lat banowałaby ziemia. Wielkie jest podobieństwo, a niemało o tym przekazują, że gdyby kto kaleczył ziemię lub tylko kijem ją uderzył, świeża krew by z niej trysła. Lecz można siać bławaty i wianki wolno wić, wianki barwinkowe, godowe. W tym dniu pości się w miarę na podobieństwo Rachmanów. A przede wszystkim trzeba przyjaźnić się z ludźmi — nabyć się z ludźmi — można też pójść na jarmark rachmański do Kut. Idąc na jarmark nie godzi się ani smagnąć batem chudoby, ani krzyczeć na nią. Owieczki niech się napasą po drodze świeżą trawką, młode świnki niech poswawolą sobie. Po drogach ludzie witają się jeszcze grzeczniej niż zwykle, przyjaciele ściskają się jeszcze serdeczniej. Na jarmarku ani targować się, ani handryczyć się, broń Boże, nikomu do głowy nie przyjdzie. Nie tylko kucki Ormianin, także Żyd, choćby jaki zapalony do targu, w tym dniu cichy, zgodliwy. W tym dniu — powiadają — i jego wiara jest rachmańska, razem z naszą idzie równym krokiem. Po drodze najlepiej zajść by do przyjaciół starych, zyskać nowych przyjaciół, podczas gościny bajki opowiadać, zagadki i przy fłojerze pieśni śpiewać najstarsze.
W domu, po wsiach, po osiedlach świętuje się w uroczystej cichości. Bez ostrzejszego słowa, bez ostrzejszego ruchu, powoli snują się ludzie cały dzień, w milczeniu, w powadze, w pogodzie. Na carynce rosistej białej jak tam w cieniu pod Synyciami, albo wysoko w słońcu na Tarnoczce, na łące suchej już, może nawet zasypanej żółtą miodną arniką, siedzą sobie młodzieńcy. Co jakiś czas klękają, przykładają ucho do ziemi. Mówią chwilę szeptem, słuchają długo. Słyszą niejedno jeszcze: ptaki powróciły, kosy zalewają lasy radością, wilgi rozsypują hojnie słodycz. Wszędzie dociera gorący oddech południa, nieuchwytny głos wiosny, kukanie zazuli. A z drugiej kiczery sfrunie głos fłojery zadumą i pytaniem. I zaraz skądś odpowie mu dziewczęcy głos śpiewanką wiosenną: „Na wysokiej połonince ciepły wietrzyk wieje. Rozweseli i odmłodzi, świat zazielenieje.“ Młodzieńcy słyszą słowa. Mimo woli spoglądają ku Czarnohorze. Śniegi już schodzą, odkryte krzesło Doboszowe świeci się w słońcu i czeka. A może stamtąd lepiej słychać dzwonienie rachmańskie? Słychać je jednak zewsząd. Jak to szczęśliwie młodym ludziom na własnej ziemi, tak młodej jak ta nasza, tęsknić do krainy rachmańskiej.
I jeszcze dalej tak sobie roić więcej niż opowiadać: jak to dzisiaj, hen daleko, na wschodzie słońca, w tych samych godzinach świętują Rachmanowie. Rzeki ich wezbrały mlekiem i miodem, stoki gór pełne kwiatów, wszystkie dzwony grają i dzwonki śpiewają z kościołów, z kaplic i z chat. Dzielą się jajkiem od nas posłanym. Wspominają radość dawną, gdy Jezus uśmiechnął się do nich na brzegu morza. Uśmiechają się do siebie, uśmiechają się do świata!
Są przezroczyści, światło przez nich przechodzi, a wzrok przenika ich na wskroś. A przecie oporni i gorący jak wiatr wiosenny. Poruszają się jak postacie wiatrowe.
Szukamy ich z daleka, świętujemy wraz z nimi, łowimy ich znaki: ich szczerość, ich moc. Ich szczęście. W tym jednym dniu na małą chwilkę w malutkiej cząstce my sami stajemy się Rachmanami.
Naszą Rzeczpospolitą wskrzesiły nam nasze gody. I dalej jeszcze wiodą nas, właśnie gdy się żegnamy, do tej co najoddaleńsza i najbliższa. Co zwie się Rachmańska kraina. Żyje Rzeczpospolita duchów, czuwa nad nami.
Za to wszystko dzięki wszystkim wam. Wam goście, wam gospodarze. I tobie Wierchowino, Ojczyzno ty nasza, tobie siostro-Ukraino pod skrzydłami Archanioła, tobie moja Litwo i tobie Matko wspólna, córko Słowa!
— Pane Ładysławe — odezwał się Foka — to wasze tylko prawo tak krasno howoryti[1] — Bo co robicie, wszystko jest piękne.
— Jeszcze ktoś miałby tu prawo większe ode mnie. Kto był tam w Rachmańskiej krainie — odpowiedział tajemniczo pan Władysław. — Zaraz przemówi Maksymko.
Słuchacze przesuwali się tędy i owędy. Słońce grzało jeszcze silnie. Ci co nie zdołali ukryć się w cieniu ocierali pot z czoła, szukali cienia.
Gdy umilkły oklaski i wiwaty rzekł pan Władysław:
— A teraz posłuchajcie jeszcze i nie dziwcie się, że tak mówię. Jest tu ktoś kto powie nam wieści z samej krainy rachmańskiej. Osobliwą tu mamy sposobność i chwila stosowna.
Maksym od wielu lat mieszkał samotnie pod Czarnohorą w ustronnym zakątku niedaleko źródeł Marmurowego potoku. Dochodzi się tam wąskim jarem i za lasem jaworowym, gdy idąc w górę nie oczekuje się nic prócz lasu, ukazuje się mała łączka lasem otoczona. Miejsce to zowią Jaworzem. Tam stała chatynka pustelnika.
Maksym po połoninach i podczas prac przy sianie albo wśród nocy pogodnej, wśród milczenia garstki zebranych głośno modlitwy odmawiał. Czasem na uroczyste święto czytał ludziom Ewangelię. Poza tym mówił mało. Nie był żadnym powiastunem, co to lubi błysnąć opowieścią, zadziwić ludzi, oszołomić ich jakby winem i miodem napoić. Maksym przeciwnie całymi wieczorami w kolibie przesiadywał i ani słowa nie wyrzekł. Za to kiedy przemawiał słuchali wszyscy. Wiedzieli że wielka korzyść z tego będzie, także dla zdrowia, dla życia ludzi i chudoby. Bo jak mówiono, już samym spojrzeniem leczył i ratował ludzi i zwierzęta.
Zaproszony przez Fokę przybył na wesele. Po raz pierwszy od wielu lat był w tak wielkim gronie. A po raz pierwszy w życiu dostał się w towarzystwo ludzi tak różnych sfer, stanów i krajów. Unikając tłumu siedział na uboczu, oglądał przyrządy meteorologiczne, wieczorem długo patrzył przez lunetę, przesiadywał w bibliotece z Iwanem Frankiem, który mu pokazywał i objaśniał obrazy i książki.
Na wieść o tym, że Maksym przemówi, cały lud zaczął się cisnąć na dziedziniec. Wiele spośród osób, które miały już odjeżdżać, zatrzymały się umyślnie. Niektórzy czekali tak przy powozach obok koni. Umilkli wszyscy, kiedy gospodarz i pan Władysław wyprowadzili Maksyma z biblioteki na ganek.
Maksym mimo jesienną porę ubrany był w białą płócienną koszulę przepasaną zieloną krajką, a spadającą na szerokie białe płócienne spodnie, i w biały kożuch bez wyszywek. Był bez kapelusza. Długie, białe włosy zlewały się z białością stroju. Szedł chudy, wysoki a prosty, skupiony w sobie. W ruchu rozwiewały się białe, zbytnio szerokie rękawy koszuli.
Gospodarz domu przemówił do zebranych:
— Goście mili, łaskawi! Panowie, gazdowie, czeladzi i dzieci! Ojciec Maksym, który ojca mego i dziada pamięta, radość nam sprawi. Na moją i pana Władysława prośbę powie nam przypowieść o Rachmanach, piastunach naszego bytowania.
Usiedli wszyscy bądź to na ławach, to na fotelach wyniesionych przez domowników, inni znów w kolasach, inni wysoko na ganku, inni nieco niżej na schodach i na przymurkach wśród kwiatów. Wśród obcych gości górowała ciekawość co powie człowiek, o którym mówiono iż był na tamtym świecie, wśród domowników napięcie, wśród ogółu gazdów nabożne milczenie.
Była cisza. Z daleka równo szumiał Czeremosz. Na dachu nad gankiem gruchały gołębie, na dalszych poręczach ganku siedziały pawie. Obok dziedzica leżały dwa ogromne białe psy. Wszystko czekało.
Maksym usiadł na niskim zielonym fotelu. Uśmiechał się życzliwie lecz smętnie. Po chwili wstał. Spoglądał z góry z ganku na róże kwitnące na pobliskich grządkach, i na fioletowe powojniki pnące się wokół domu. Wzniósł oczy ku Synyciom, ku Cerkwom skalnym. Stamtąd — tak szeptano sobie — dostał się niegdyś na tamten świat.
Lice Maksyma śmiałe było, sokole. Słowa łagodne jak gruchanie gołębi. Oczy duże siwe to rozpalały się jak płomień, to łagodziły koiły, to pokorą dziecięcą otwierały się światu. To przenikliwie patrzyły, to rozszerzały się, rozszerzały się zanadto, jakby nigdzie nie patrzyły, jakby nic nie widziały z tego świata. „Dla tego jednego warto tu było na ten świat się narodzić, aby pod te oczy się dostać, pod ich światło“ — mawiał Foka Szumejowy. — Jak stary zaufany przyjaciel patrzył na cię Maksym, serdeczny, rachmanny. Znał boleść człowieczą i mękę stworzenia wszelkiego. Wzrokiem swym od razu odkrywał przypowieść tej boleści i lek w niej samej zawarty.
I oto ostatnia przypowieść Maksyma, ostatni akord godów Krzyworówni:
W imię mocy świętych niebiesnych! W imię Mikołaja świętego ratownika, piastuna dzieci i kwiatów, stróża cerkwi i domostw tam wysoko świecących!
Nie mam, nie mogę mieć takiego prawa, aby was wszystkich błogosławić. Nie widziałem jeszcze w życiu tylu ludzi wielkich, tak sławnych, z takich krajów różnych i dalekich. Na takich ludziach uczonych, na panach, na księżach znam się niewiele.
Gdy mnie góry porodziły i piersią wykarmiły, gdy nigdy poza góry nie ruszyłem się w całym moim życiu, a wasz uczony wielki świat znam troszeczkę tylko z opowieści, z obrazków, czyż mogę powiedzieć wam coś co by było uszom każdego miłe? Słowo moje pomóc może tylko tym, co mnie znają, co mi wierzą.
Tedy wam powiem nie co mówię ja, lecz co tu naokoło w świecie jest napisane. Wyraźnie dla każdego! Wszystko jedno jakiego rodu, jakiego stanu, jakiej wiary i z jakiego kraju pochodzi. Ten dzionek niebieski, te kwiaty, te owoce pisane na drzewach błyszczące, które tu nasz gazda wykochał, same nam błogosławią. I same mówią nam co dnia, co godzinę tę przypowieść zrozumiałą dla każdego: o całym rodzie ludzkim, o piastunach naszych Rachmanach.
Popatrzcie tylko, goście godni i gazdowie, na te kwiaty, te róże, te owoce. Jakie cuda zeń tworzy ten gazda nasz najpierwszy i jego ogrodnicy. Taki mizerny krzew, niepozorny ród jakiś hodują do tego, że na tych ścianach białych, jak krew kolorem kraśnym czerwonym albo niebieskim anielskim i fioletowym ornatnym jaśnieje. Nie tylko zapach od nich wieje jak w niebieskim dworcu, także karmią nas cieleśnie, utrzymują człowieka i inne stworzenia przy życiu te drzewa, te owoce, te jarzyny.
A tu potrzebna u nas w górach taka troskliwość, taka piecza jak z maluśkim dzieckiem choreńkim, takim co ciągle między życiem a śmiercią — na granicy. Gdy ustaniesz, zadrzemiesz na chwilę, matko, zamrze ci ten uśmiech, ten głos dzwonek, co mszę ci wydzwania najświętszą — zamilknie. Gdy przestaniesz choćby na krótko chodzić koło tych kwiatów, koło tych drzew, schwycą je mrozy w swoje szpony, obsiądą różne utrapienia, zwarzą je, spalą. Ej, zobaczysz zaraz, bratczyku, jak z drzew wybujają dzikie pędy, jak z róż wystrzelą głogi krzaczaste, jak zagłuszą wszystko! Zginie pożytek i krasa zginie, jak owo dziecię gaśnie.
Cóż tu powiedzieć? Jam nie bywały po weselach. Ale może nie powinienem krakać jakoś tak smutno?
Na weselach cieszą się, że ród nie zaginie, że jeszcze więcej ludzi będzie, że ludzie narodzą się nowi. A ta, tych kwiatów, tych drzew przypowieść nam powiastuje, że z rodem ludzkim jest podobnie jak z nimi.
Choćbyś tysiące lat chodził koło niego, choćbyś pielęgnował, kwiaty ludzkie hodował, świątynie, wieże budował, skarby Boże w nich gromadził! Ano! przestań choć na chwilę piastować, chuchać na to, przysłuchiwać się i sercem pieścić! Zaniechaj tej sztuki, tego mistrzostwa Bożego! A rozkrzewi ci się, rozburzani i zdziczeje ten ród. Nawet nie wiesz dokąd się to wszystko porozdziewało, rozwiało. W jakie szczeliny zaciekły pożytek i krasa — jakby sen jaki o skarbach.
Nie ma przypłodku na dobroć, na krasę. I dziedzictwa na świętość nie ma. Tak też trzeba je utrzymywać przy życiu, z takimże trudem jak owo dziecię choreńkie. A gdy zniszczenie przyjdzie i zmarnowanie, to nieraz pomyśli sobie taki biedaczyna, Boży sierota, który za węgły tego świata nie zaglądnie: po co było tyle trudu i co zostało z męki świętej?! Rozpacz go porywa, chybaby głowę o ścianę rozbić.
A przecież to niebo i ten dzionek inną przypowieść jeszcze głoszą, inną odzywają się mową.
Bez końca jest ono. Bez końca wieczność Boża. Po tylu burzach i tuczach śladu na nim nie masz. Ponad ziemią wysoko, nad innymi ziemiami przez wieki tak jaśnieje jak u nas jesienią. Nadzieję oznajmia dla każdego i dla wszystkiego ten dzionek jesionki Bożej, bratkowie! I tego nas poucza: dlaczego choć ciągle niszczeje, choć ciągle w ziemię zapada, znów jednak rodzi się ciągle dobro, wykwita krasa, świętość się rozświeca. Niespodzianie, nie wiadomo skąd, znów się zjawiają głęboko zakopane skarby.
Pośród tych ziem podsłonecznych, przez ludzkie oczy nie widzianych jedna jest daleka a bliska nam kraina: ojców Rachmanów dziedzina. Z daleka szlą oni do nas swe prądy, błogie słowa. Z daleka chronią nas, łagodzą, uczą. Co najlepsze na ziemi naszej rodzą, posyłają nam dusze.
Opowiadała mi kiedyś moja mateńka zagadkę dziecińską, którą i teraz zna każde dziecko: „Polata ptach popod Boży dach.“ Ten ptak — to dzwon. Nie masz dlań świątyni godniejszej, sklepienia lepszego niż niebo. Jest ptakiem zwiastunem, prowadzi nas do ziemi rachmańskiej.
Nie stąpiłem ja sam nogą i pewnie nikt z ludzi na ów rachmański brzeg. Oczyma tymi go nie oglądałem, tą piersią nie wetchnąłem jego powietrza. Ale nie wymysł to bajczarski ani niebylica dziadowska. To wieść prawdziwa, dobra. Niejeden z was przecie, bratkowie, ma druha najdroższego — na tym świecie lub na innym — tak daleko, że go i myślą nie waży się szukać. Latami jest tak albo i przez całe życie bez znaku widomego. A to tak daleko, że w głowie się kręci, gdy w dal spoglądasz jak w przepaść jaką. A przecież niejeden przyjaciel i piastun z daleka sercem waszym steruje jak darabą na wodach burzliwych. Ciągle zadumujecie się o nim, przebywa z wami. Tymczasem taki bliski człek zza potoku, zza płota, choćby dziesięć razy koło chaty przechodził, nic o was nie wie, wy o nim nic nie wiecie. A to serce, to dalekie, choć nie wiesz czy żyje pod tym słoneczkiem, czy może gdzieś na którymś innym świecie przebywa, zza każdego drzewa, spoza każdego węgła ku nam wygląda.
I kto wie? Może i teraz ot, spoza tej jabłonki kraśnej pisanej, ot tam spoza tego dębu dalekonośne oczy Rachmanów ku nam świecą.
Nie na jednej hrubie, nie pod jednym dachem przyjaźni dzieci rodzą się i chowają. Przelatuje światy przyjaźń święta, skrzydłem wędrownym szumi. Jak woda czarnohorska do morza spieszy rześko, choć niby to nie widziała go nigdy. Gdy więc ośmielisz się, bracie, rozmachnąć skrzydłem tym wichrowym, ku dalekiemu druhowi, to choćbyś nie wiedział, w jakim kraju, pod jakim słońcem przebywa, nad jakim morzem się przechadza, nie idziesz za marą, nie gonisz za niebylicą. Prawda cię wiedzie, miłość wielka.
Hen pod tym niebem, co zawsze czyste jak dziś tu, na górach najwyższych na ziemi ku morzu się stacza rzeka ogromna, sama jak morze. A góry te szerokie bardzo, więc rzeka wybiła w skałach tysiące jezior. Tak jeziorami w dół się rozlewa. Jak po olbrzymich schodach tak z nieba w dół spływa. A gdy lecą od nas tamtędy przez morze żurawie i gęsi dzikie znużone śmiertelnie, smucą się i skarżą — to się im nagle widok otwiera taki, jakby tysiące oczek szafirowych, tysiąc piór pawich błyszczało.
W każdym jeziorze jest góra, pagórek, połonina albo skała. Tam są osiedla i chaty Rachmanów. Tacy są oni jak nasi górscy ludzie. Ino że to czerńcy, ino że święci, świadomi, a chaty ich to monastyry. Lecz i chaty takie jak nasze, tylko że zawsze się złocą i nigdy nie czernieją. Z takiego już drzewa stawiane. Bywają tam osiedla z kilku chat złożone: jedna chata naprzeciw drugiej, jedna nad drugą w skale, a nawet jedna w drugą w dachu wbudowana. Dachy powyginane i złamane tak mądrze, że wszystko się zgadza, a chata w cerkiewkę albo w dzwonnicę urasta. Naokoło chat łąki, caryny, kwietniki takie jak tutaj, ino zawsze kwitnące, a kwiaty nigdy się nie wyradzają. A dalej drzewa różne bardzo stare, tysiącletnie. Każde drzewo ma swe imię i dzieje jego tam w monastyrze pobliskim są zapisane. I także namalowane jest na ścianie drewnianej kiedy było młode i całe jego dzieje. Rośnie i rozkwita wraz z wiedzą ojców rachmańskich.
Na każdym dachu, na każdej cerkiewce dzwonnica, a na niej dzwony i dzwonki. Każdy Rachmanin ma swój dzwon, który sam sobie wybrał, a ten dostrojony do dzwonu przyjaciela i sąsiada. Z każdego osiedla muzyka dzwonów, dzwonków i dzwoneczków o świcie już rozlega się, i leci. I rośnie na chwałę dnia i słońca, z góry na górę, z jeziora na jezioro kołysze się falą dzwonową. Gdybyś tak od strony morza słuchał wierchowiny rachmańskiej, całe organy słyszałbyś dzwonów i wielu tysięcy dzwonków śpiewanie. Chyba to wichry w muzykę ułożone, chyba to fale morskie przemienione? I gdy płynie ta toń potężna, porywa i unosi ze sobą — jak wielka rzeka gałązkę zieloną lub biały kwiatek unosi — dźwięki fłojery z jakiejś połoniny rachmańskiej. Pewnie to jakiś pastuszyna biały, który z krówkami tam gwarzył, do ucha im szeptał, z góry popatrzył na morza bezkreśne. Fłojerą rachmańską nas pozdrawia.
Kiedyś przed wiekami, gdy nas zaczęli uczyć i łagodzić Rachmani, z dzikusów na ludzi i na chrześcijan przerabiać, przynieśli nam dzwony. A może nie przynieśli, tylko duszę nam posłali taką, dziecię jakieś, które samo potem dzwony wymyślało i wypracowało.
Chaty ich pełne są obrazów, rzeźb, rzeźbionych lichtarzy ze światłem, jakiego u nas nie widać. Jakby gwiazda szafirowa czy krwista, różowa czy zielona zleciała na ziemię. W powyginany kwiatu kielich się ustroiła i tak świeciła własnym swym światłem. Skały przekute w posągi i świątynie. We wnętrzu świątyń powykuwane i malowane na ścianach obrazy z dawności rachmańskiej z wieków zamierzchłych, kiedy na ziemię tę przyszli. Świątynie oświetlone gwiezdnymi lichtarzami. Światło tych latarń przybliża i przyciąga rzeczy odległe, tajemnicze. Ukazuje obrazy z naszych krajów, a także z gwiazd niebieskich. I nie zwyczajne obrazy, lecz oku ludzkiemu ukryte.
Po czym poznać Rachmana? Niczego się nie obawia, dla siebie nie wymaga niczego, a ufa bez miary i wierzy stworzeniu innemu. Widzi w nim od razu to, co najlepsze. I przez to wydostaje skarb z duszy każdej. Najrzadszy, najcenniejszy. Wzrokiem swym duszę oświeca, tą latarnią gwiezdną czarodziejską. Dlatego też nawet zwierzęta u nich inne, bo odkrywają w nich to, o czym inne istoty nie wiedzą. I tak je hodują, piastują.
Nie mają śmierci za coś złego. Pewnie wędrując po światach już nieraz umierali. Myślą, że niejedna śmierć ich czeka. I dlaczegoś — któż z nas to może zgłębić — nieraz jeszcze umrzeć pragną. Bo to niestraszne, taka ich nauka, że ludzie giną. A w zabójstwach i wojnach to najgorsze, że ktoś na siebie bierze zabijanie, takiego trzeba żałować najwięcej, litować się nad nim.
Gdyby się udało do Rachmanów dostać ludziom złym, przewrotnym albo gdyby tam przyszli jacyś wojownicy zdobywcy — co świat przewracać chcieli i wszystko łykać, a nigdy się nie mogli nasycić — Rachmani przyjmowaliby takich gościnnie, serdecznie. Dawaliby im wszystko co by tamci chcieli, wcale nie gniewaliby się, gdyby się tamci zachowywali dziko i nieprzystojnie. Bo zaraz oczyma gwiezdnymi ujrzą, że zakryte są skarby w ich duszy grubszą warstwą. Zaraz magnesowym wzrokiem te skarby wyciągną i także ich ułagodzą, urachmannią. Tak ich urobią, tak wyrzeźbią jak te swoje posągi ze skał najtwardszych wykute.
A gdyby ich nawet chcieli pozabijać wszystkich ci napastnicy hulacy i furiaci, to będą się Rachmani litować nad nimi cicho i w milczeniu. Powiedzą sobie, że to chorzy albo że zatruci. Że ten ich szał przebije się, jak woda ze skał, jak ogień z ziemi. Tak przebić się musi, a potem się uzdrowi. Wygładzi jak woda, w pożytek zamieni jak ten olej czarny, co bucha ze skał. Gdyby gniewni byli Rachmani, gdyby dumę tylko czuli, że są mądrzejsi i lepsi, już by zamącili, już by skalali te pawie jeziorka błękitne. A ich nauka taka, że przyjaźń i miłosierdzie uzdrowią ten świat. Nie masz więc mocy przeciw nim, nie masz potęgi zła przeciw ich oczom.
Gdybyście, bracia, patrzyli przez lunetę na niebo, a ktoś by inny chciał was krzykiem przekrzyczeć, że lepiej widzi, że lepsze ma oczy. Nie moglibyście go przecież namawiać jeszcze głośniejszym krzykiem, albo chełpić się, że macie lepsze oko, tylko ot spokojnie, czemnie poprosilibyście go aby sam przez lunetę tę zaglądnął — jeśli ma oczy. I tak we wszystkim czynią Rachmani.
Każdy z nich wie, że świat Boży jest bez końca, że może być kraina jeszcze lepsza, jeszcze piękniejsza od tej ziemi. Że z ciemności tajemnych narodzą się nowe światła. Zatem nikt nie myśli wynosić się i hardzić.
Opowiadają jednak, że samo morze i ta rzeka ogromna bronią przystępu do krain rachmańskich. A z drugiej strony góry największe na ziemi zasłaniają ich i chronią. Tak to już ziemia sama dała im kolebkę dla tego niezamącenia, dała schronienie samotności.
Sami nie rozumieją dobrze co mówią ci, którzy powiadają, że Rachmanowie są ubodzy. Bogaty jest rachmański świat i bujny. Napracowali się przez lat tysiące i dziś nieustannie pracują. Poznali świat, zebrali skarby tajemne, podsłuchać umieli niejeden szept, którym do nich przemówiła ta ziemia święta. Ale tam zawsze tak było i jest, że nikt nie chce wszystkiego sam łykać, sam dławić się wszystkim jak młody wilk zagłodzony. Właśnie ci którzy najwięcej wyszukali skarbów, biedniej żyją niż u nas jaki najmita połoniński, choć cały świat ma dla nich wdzięczność. Nikt nikomu nie zazdrości, bo nikt dla siebie wszystkiego nie chwyta. Skały większe od Czarnohory przekuli na tumy, na cerkwy, organy skalne w nich pobudowali. Mosty ze szczytów na szczyty pozarzucali. A wszystkie te ich prace proste i mądre jak zabawki dziecinne albo tajemne, dziwne, przed tysiącami lat wymyślone. Bez hałasu, bez dumy, jak korzenie drzew głęboko poukrywane w ziemi, wpojone w skały, w jeziora, w wody wplecione. A przy tym wierni są starym przyjaciołom. Nie pozbyli się koni, ani krów, ani owieczek i każdy z nich ma w puszczy pobratymczy ród zwierząt, z którym żyje w przyjaźni.
Nieczęste są i godne, ale radosne świętowania rachmańskie. A im cichsze, tym piękniejsze, chociaż i takie są, wśród których śmiech młodzieży gra jak śmiejące się wody. A świętem jest każde spotkanie, każde towarzyszowanie, obcowanie. Dzwonami płynie wielka ich wspólnota, do innych wspólnot dalszych, najdalszych szlą pozdrowienia. I także nasze uszy, gdy się natężą, usłyszą coś, a zamroczone ludzkie oczy gdy się rozjaśnią, pobędą z nimi.
Ot, gdyby tak zaglądnąć z daleka na połoniny rachmańskie w czasie świętowań: jak gdyby ptactwo białe, jak gdyby rzesze łabędzi pokryły białością stoki. Przy biało-sinych ścianach lodowych, skąd wielkie źródła tryskają i dzwonią ze skał, odprawiają nabożeństwa. Bez zmęczenia jak lekkie ptaki, szczęśliwie weseli jak najlepsze dzieci. Poważni jak kapłani. Oddani jak zakonnicy, jak monachy, nawet we śnie ani na chwilę nie wyprzęgają się ze świętego dążenia. I jak pasterze, starowieku pasterze, jak tysiące lat temu, bez pośpiechu, bez terminu, bez czasu. I jeszcze do innego źródła potem wędrują, co w skałach głęboko zrodzone, a otulone szczelnie mchem. Poprzez las, poprzez morze mchów jaskiniami ciemnymi i ciasnymi komorami skalnymi naprzód schyleni, potem na kolanach docierają rzeszą świętującą do tajemnego łona. Tam rodzi się źródło.
Ale jest to kraj dla samotnych jak i nasza Wierchowina. Jeszcze inaczej a jeszcze bardziej. W samotności przygotowują się do dalszych godów. Jest tam taka wiedza o człowieku, że się poważa, że czci się jego samotność. Wiedzą oni bowiem, że w każdym może być tajemnica, że bardzo to myli, że zwodzi to całkiem, gdy się komuś wydaje, że od człowieka do człowieka mosty są murowane, że szyny i koleiny utorowane. A właśnie jest przeciwnie. Słyszałem na przykład, że w wielkich miastach, w waszym uczonym pańskim świecie są masy ludzi niezliczone. Wszystko razem się kłębi. A łatwo i prędko można dojechać z jednego końca miasta na drugi. A nawet takie przyrządy są w tych waszych miastach — tak opowiadają — że z daleka jeden może w każdej chwili dać znak i jeśli chce zaraz mówić do drugiego, choć go nie widzi, choćby go dotąd nie znał. Może to i prawda, ale cóż z tego? Czyż naprawdę zbliżają się ludzie do siebie? Już przez to samo, iż łatwo mogą być razem? A ukrytych skarbów nie widzą, ran głębokich ani zakopanych świętości nie znają. Naprawdę niełatwy jest dostęp od człowieka do człowieka. A w samotności dopiero rośnie wspólnota.
W samotności żyją latami w kraju rachmańskim ojcowie niektórzy i to najstarsi. Przygotowują się do godów dalszych. Jedni w szczelinach skał przekutych w posągi, inni jako stróżowie puszczy świętej z drzewami się przyjaźnią, drzewom się zwierzają. Słuchają jak stare drzewa im przypowieści prawią, a młode drzewka starców rachmańskich o pouczenie i o imię proszą. Zatem wnuki i prawnuki rachmańskie, białe chłopięta przynoszą im pożywienie. Stawiają cichutko na brzegu puszczy, na skraju skał, aby nie mącić rozmowy, nauki, spowiedzi i modlitwy.
Taka właśnie jest opowieść drzew z dawna przekazana. Była w rachmańskiej ziemi wielka stara kiedra — „Imię jej tajemne“. Imię to po drzewnej pramatce miała przekazane. Jeszcze w młodości swego wieku prosiła ojców rachmańskich, aby to imię jej nadali. Aby w monastyrach i na skałach zapisali je na pamięć.
Tak opowiadała starcom rachmańskim raz w Wielką Noc. Tak szeptała wnikając w ich myśli:
Wlały mi soki ojce moje i ta ziemia rachmańska — soki zbawienia. Soki te dają mi wiedzę o tym, co ojce drzewne wiedziały. A także co przekazane miały od rachmańskich ojców pustelniczych, czym się dusze drzewne i rachmańskie przeszumiały wzajem.
Ta wieść powierzona była tylko drzewu jednemu, przez istotę wzniosłą, przez pustelnika młodziutkiego, który z tym drzewem wiecznym ślubem się związał. Dlatego nie mogą jeszcze tej wieści drzewa szumieć razem, chórami jej nie głoszą. Tylko ja jedna chowam w krwi żywicznej, przez wieki ojcom pustelnikom ją powierzam. Coraz pełniej wrasta i gra we mnie, w mych słojach, w mym rdzeniu, rozszerza się, krzepnie, a przeze mnie w duszach Rachmanów.
Młodości Bożej dzieckiem był pustelnik. Z rodu gwiazd świetlic niebieskich. Schodami ze światów gwiezdnych zstąpił. Jak źródło szczytowe świat odmładzał. Jednał się ze światem, wtapiał się w soki drzewa, gałązkami tysiące ramion ku światu wychylał, wzrok swój posyłał przez igliwie i listowie drzew. Tysiącami oczu zielonych ku światu spoglądał. Gdzie były źródła młodości ukryte. Wzrokiem je otwierał, skinieniem je skupiał, wodospad młodości przez światy wszystkie przelewał. Witały go gwiazdy, witały jak swego. Chóry niebieskie z tumów i ołtarzy gwiezdnych mu się radowały.
Tak do największego szczęścia doszedł. I wtedy dopłynęły do oczu jego, do listków zielonych obrazy smutne. Ze światów najoddaleńszych, gdzie szkodzą sobie i rozpaczają, gdzie męczą się i błądzą w ciemnościach. Zadzwoniły mu jękami chóry płaczące.
Znów duchem z drzewa wypłynął wieszcz, kupił się w sobie i pomyślał:
Niezupełna ta świętość, niepodobna gwiazdom, jak długo w tak wielkich ciemnościach, w odmętach jęków, pogrążone pokrewne nam istoty.
Nie ma większego ziszczenia, szczęścia większego nie ma, niż płonąć i świecić w ciemnościach.
Ze wszystkich podrużonych i zbratanych ze mną drzew, drzew tajemnicy, drzew mądrości, drzew umiłowania, jednym się będę sławił najbardziej: drzewem krzyża mojego.
I zaszumiała mu koroną kędziorną, wyniosłą jak czoło Boże, pramatka kiedra — „Imię jej tajemne“:
Zgaduję twe pragnienie. Popłynę z tobą przez morze, nauczycielu. Za maszt korabiu weź mnie. Usynów mnie twoim drzewem żywota, drzewem umierania. Te same żelaza przebiją moje i twoje ciało. Krew twa z moją się zmiesza żywicą.
Prosiła tedy kiedra ojców rachmańskich najstarszych aby ją ścięto, aby rzeką wielką, jeziorami ku morzu spuszczono. Popłynął z nią młody pustelnik. Żegnały się z nim połoniny, z każdego jeziora dzwony im grały i dzwonki rachmańskie. Cudowały się błogosławiąc, otulały muzyką. Na brzegu morza stanął okręt, na nim maszt wyniosły. Jako maszt krzyżowy na falach stanęła kiedra jak niegdyś na stoku połoniny. Słuchała pożegnania dzwonów, spoglądała ku falom. I popłynęli szlakiem słońca za morza wielkie, ku Jeruzalem ku górze Syjońskiej. A gdy płynęli rzekł do niej mistrz te słowa:
Siostro Tajemne Imię! Szum chorały,
O czym te morza za mną przeszumiały,
I czym przede mną grając morza grożą
I o tym, święta! co my darzym morzu.
Wiedz, cicha w wichrach, a w ciszach wichrowa:
Nic się w tym kręgu przed tobą nie schowa. —
Tyle mówi się w tym kraju o pustelniku młodziutkim, o wieszczu jedynym.
Taka jest opowieść drzewa, które otrzymało nazwę tajemniczą. Na cześć serca gwiaździstego! Na chwałę boleści tajemnej, radosnej!
Tak to słuchają opowieści drzew pustelnicy rachmańscy. I oni słyszą jęki z przepaści dalekiej. Czekają na dusze cierpiące, zapraszają je na gody swoje, gody ofiarne. Czasem nalecą na nich te jęki, jak wichury na drzewa. Gdy tak w konarach zagnieździ się wichr, gną się i chylą ku ziemi. I wstają znów. Ale gdyby w rdzeń drzewa się wdarł, świdrował i w sercu drzewa jęczał? Od wewnątrz pękłoby drzewo. Rachmańskie serce wytrwa. A gdy już wszystko od korzeni do najwyżej w słońcu szepocących się listków poznają, gdy dawność sprzed wieków usłyszą, co idzie przez pokolenia drzew, znikają ci starcy, odchodzą. Nikt nie wie dokąd. Nikt śladu ich nie znalazł. A czy go kto szukał? Może wiedzą coś, tylko nie mówią o tym: że wysłuchawszy szumu świętej kiedry — imię jej tajemne — idą jej śladem. Że sami płyną do innych ziem, by zrzec się szczęścia, zdobyć nowe szczęście-brzemię, nie lekkie, narodzić się na nowo, spokrewnić się z wieloma rodami. Dolać do ich krwi wina rachmańskiego, zaszczepić szczepy szlachetne.
Aż drzewo wielkie obfite gwiazdy zarodzi, nad całym światem się rozszumi. Śpiewać będzie i szeptać i miłośnie się przyglądać światu na wielkich niebiosach.
Ot tak to bratkowie przekazała dawność nasza.
Tak pokaże przyszłość.
Takie to gody światowe —
takie i nasze, dzisiejsze.
Na tym koniec opowieści Maksyma, prawdzie starowieku podzwonne.
Wielkie czerwone słońce zachodziło za Tarnoczką, jaskrawiąc tęczowe połacie lasów bukowych i brzozowych i jeszcze bogatsze barwy wszystkich postaci ludzkich, co snuły się po ogrodach, podwórzach i łąkach. W skupieniu, bez hałasu, sennie i jakby niechętnie rozjeżdżali się i rozchodzili się wszyscy zebrani. Na drogach dalekich słychać było długo jeszcze turkot wozów, tętent koni, odgłosy rozmów.
Zaraz po zachodzie słońca wieczorny chłód jesienny wtargnął falą. Uderzały powiewy wiatru. Szum lasów szedł od zachodu, rósł i tętnił coraz donośniej. Porwał ze sobą wszystkie odgłosy tej ziemi, oparł się w głuchym echu wysoko o Synycie.
I tam się już zakończyła duma starowieku.