Barwinkowy wianek/Kroniki stannicy górskiej

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG
KRONIKI STANNICY GÓRSKIEJ


CZĘŚĆ PIERWSZA

W dole, poniżej lasów rosnących na stokach, w kotlinie szerokiej, wyżłobionej i wybrzuszonej w ciągu wieków przez Czeremosz, na podobieństwo alpejskich dolin, stanowiącej mimo swą przestrzenność ciągle jeszcze, jak wykazują największe powodzie, zapasowe łożysko Czeremoszu, rozciągają się, szczególnie na lewym brzegu rzeki i drogi, szerokie, równe i przestronne łąki. Tam była osada dworska w Krzyworówni, stary dwór w głębi Huculszczyzny, jedyny w swoim rodzaju zbudowany na nowo z początkiem dziewiętnastego stulecia według wzorów dawnych dworków polskich.
Od tego czasu utrzymywano tam stałe gospodarstwo, jednakże wśród ciągłego pogotowia wojennego. Rodzina rzekomo pochodziła z gór, a nawet może ze szlachty czerwonoruskiej. Od dłuższego czasu żaden z właścicieli nie mieszkał tam nigdy na stałe. Tylko tu i ówdzie na czas pewien przyjeżdżali w licznym otoczeniu uzbrojonych konnych hajduków. Ci, przemykając się ze strzelbą gotową do strzału, przykrymi a czasem niebezpiecznymi stromiznami przez przełęcz Bukowca, rozglądali się ostrożnie, a może i z trwogą po górach, badając czy dymy, wydobywające się z tej lub owej szczeliny, połoniny czy przełęczy nie pochodzą przypadkiem od jakiejś watry rozłożonej przez opryszków, których czaty niewidzialne, może gdzieś w pobliżu ukryte, mogły, furkotaniem sowy lub piskiem jastrzębia, dać znak i wiadomość watasze zbójeckiej o składzie i uzbrojeniu karawany.
Karawanami tylko można było w owe czasy dostać się tutaj i tylko podróżując karawanami dobrze zaopatrzonymi dalej w góry się posuwać i utrzymać. Pojedynczy wędrowiec był niechybnie zgubiony.
Przy końcu XVIII i na początku XIX wieku już zaraz za Kosowem, powiatowym miasteczkiem górskim, ścieżka cłowa, zdążająca ku Czeremoszowi wchodziła w puszczę. A kiedyś, dążąc w górę, brzegiem bujnej rzeczki Rybnicy, przebył przełęcz Bukowca i karkołomnym spadem wjechał w dolinę Czarnego Czeremoszu, wszędy naokoło, w którą stronę byś poszedł — były lasy i puszcze niezmierzone. Najwięcej ścieżek było jeszcze na południu w obszarze osiedli nad Białym Czeremoszem. Była też dróżka, przedzierająca się przez skałę sokolską nad Czeremoszem od Kut w góry. Lecz na zachodzie, szczególnie tuż za Tarnoczką, górą — na której stokach mieści się całe osiedle huculskie w Krzyworówni — zaczynała się puszcza, bez mała sięgająca aż po pasmo czarnohorskie. Tylko czuby połonin wysokich, jak Biła Kobyła, Kostrycz i inne wyłaniały się jak wyspy z morza czarnych lasów. Ale nie tylko w stronę Czarnohory sięgały puszcze górskie. Zarówno na północ ku Kosmaczowi, jednemu z większych osiedli, jako też w kierunku północno-zachodnim, ku dolinie Prutu rozciągały się bezkreśne bory masztowe, jakich resztki można teraz oglądać w „rezerwacie“ pod Czarnohorą.
Rozmiar i nieprzystępność puszcz w tych stronach w nieco późniejszych nawet czasach i ich niedosięgłość dla reszty świata, maluje w tym wypadku od strony humorystycznej — pewien urzędowy i w intencjach poważny, tym niemniej zabawny dokument z początku XIX w. Austriaccy okupanci starali się wszystkimi sposobami o wcielenie kraju do monarchii. Szafowali także rozporządzeniami, karami i groźbami. W dokumencie, który mam przed sobą, właściciele majątku leśnego Krzyworównia wielce zakłopotani, usprawiedliwiają się przed austriackim przynależnym kreisamtem, rezydującym w Kołomyi (miasteczku odległym o osiemdziesiąt kilometrów od Krzyworówni), że nie mogli dotąd spełnić surowego nakazu biurokratycznego i przedłożyć w oznaczonym terminie pomiary „der Krijworównerwaldungen“, gdyż jak głosi i usprawiedliwia pismo: „Każde fachowe indywiduum, które dotąd się zgłaszało, dostawszy się z trudem do tych lasów, po odmierzeniu może setki morgów, wycofywało się z tej pracy lub wprost uciekało, z powodu niedostępnego i niemożliwego do przejścia przepaścistego terenu górskiego, jako też z powodu rozległości lasów, rozciągających się na wiele tysięcy morgów“.
Austriacka władza wydawała dalsze ostre zarządzenia, przedłużając termin ciągle jeszcze o rok, grożąc, że w przeciwnym razie zrobi pomiary z urzędu na koszt właściciela. Właściciele usprawiedliwiają się w dalszym ciągu. W końcu jakoś energiczny kreisamt z przyczyn w dokumentach nie ujawnionych dał za wygraną. Nie wykonał swych pogróżek. Można przypuszczać, że jeden zjazd z Karabki w Jaworowie czy może z Bukowca, ślady niedźwiedzi, całe gościńce leśne udeptane przez wilki, watry, dymiące po szczytach, a nade wszystko sam widok z Bukowca na bezkreśnie sfalowane morze wielkodrzewnej puszczy odstraszyły czy wyleczyły kreiskomisarów, gdyż dokumenty milczą o dalszych zarządzeniach.
Toteż w tych lasach, jak w fortecach niezdobytych, jeszcze i wtedy watahy opryszków słusznie mogły kpić z pogoni, chyba że same wpadały w ręce swych prześladowców, skutkiem lekkomyślnego zuchwalstwa albo też, że w późniejszych czasach terrorem zmuszały urzędy całe wsie do organizowania nagonek.
Wspomniana ścieżka, a później droga cłowa, wiodąca z Kosowa ku górom i ku granicy węgierskiej, w czasach przybycia naszego dziada i jeszcze długo później była istotnie niebezpieczna z powodu stromizn, osypisk, złych mostów i częstych ulew, nawałnic górskich, które powodując usuwanie się ziemi, zawalając drogę ogromnymi „zasowami“ i pniami, żłobiąc prawdziwe jary środkiem drogi, zmieniały ją nie do poznania i przerywały komunikację na całe tygodnie. Myślą przewodnią dawnej komunikacji huculskiej było, że człowiek rozszerzał i łączył te wyrwy i luki w puszczy, które zrobiła sama przyroda, a głównie woda. A zatem, idąc brzegiem strumienia czy rzeki, chciał wyrwać się co prędzej z ciemni leśnej ponad górną granicę lasów na grań, na połoninę. Stąd niewiarygodne prawie stromizny, stąd niezrozumiałe dzisiaj po wytrzebieniu puszcz, dlaczego i po co drogi pięły się na takie wysokości. Ale w owych czasach uciekano od puszczy, jak tylko było można. Wobec tego stanu dróg nikt nie zapuszczał się w góry bez dobrych, doświadczonych koni huculskich, znających drogi i nie potrzebujących kierownictwa, a tam gdzie były drogi, niby to wozowe, bez wozów podkutych na urząd, bez pochodni, bez zapasów żywności i przede wszystkim bez broni. A mimo to trzeba było znać na pamięć każdy wybój, każdą stromiznę, każdy skręt i most „paskudny“. Wypadki kalectwa i śmierci koni i ludzi nie były rzadkie. Huculi i wędrowne, kupieckie, ormiańskie, cygańskie lub wycieczkowe karawany jeździły przeważnie konno. Natomiast dla ziemianina polskiego, według prastarej „zasady“, rzeczą ambicji było jechać wszędzie bryczką lub powozem, dziarską czwórką koni, z całym orszakiem konnych i pieszych, z pochodniami i czekanami, choćby się łamały osie i pękały resory, choćby musiano przyprzęgać luzaki i przenosić powóz na rękach. Nawet poważny i niezależny człowiek, jak nasz dziad, nie odstąpił od tego zwyczaju. Przeciwnie, w ciągu lat nagiął komunikację do pojazdów i jako marszałek powiatu przeprowadził budowę pięknie pomyślanej drogi.
W ówczesnych warunkach podróżowania samotny dwór był dla ludzi z zewnątrz Huculszczyzny, dla wędrowców zaniesionych tu losem z obszarów bliższych cywilizacji, jedyną przystanią i schroniskiem. Stąd później liczne serdeczne znajomości i przyjaźnie, stąd miłe wspomnienia o gościnności. Była to bowiem gościnność ludzi osamotnionych. Długotrwała samotność i głód wrażeń sprawiały, że przyjazd gości był dla domu zdarzeniem. Gdy pod wieczór zjeżdżało się w głąb kotliny kamienistym stromym jarem Waratynu, obrosłym wiekowymi smerekami, szum Czeremoszu, szeroko rozlane wody i z góry widziane topiele mgieł dawały czasem złudzenie, iż wjeżdża się w jezioro. Chat huculskich które przeważnie w owe czasy wysoko ukryte były po stokach i wyżynach, nie było widać. Siwe mgły, wstające z Czeremoszu, rozsnuwały się, zlewały i stapiały z wodą.
Z tych mgieł, z szumu Czeremoszu — jakby na dnie jeziora ukryte dworzyszcze wodnic — wyłaniał się dwór, odsłaniał się oczom zdumionego przybysza. Toteż gość, który szczęśliwie uniknął połamania kości, i wyjeżdżając z puszczy i wertepów górskich zobaczył to dziwo, jakby na dnie jeziora puszczowego, a potem znalazł się w ciepłym i jasnym domu, jakby wyczarowanym tutaj korabiu, nie zapominał tego przeżycia.
Ale stan dróg i odległość od świata widocznie i przodków naszych powstrzymały od stałego przebywania tutaj. Ojciec naszego dziada urodził się wprawdzie w górach, lecz przebywał stale w Stanisławowie. Zauważmy, że jazda do Stanisławowa trwała co najmniej trzy dni. Dopiero pierwszy z rodziny nasz dziad, po nieudałym powstaniu, kiedy tak prozaicznie i nudno zrobiło się na świecie (lub przynajmniej w cesarskiej prowincji Galicji), przeniósł się na stałe do starego dworu. Rozległy i nieco ponury dom, mieszczący obecnie biskupstwo w Stanisławowie, wydał mu się więzieniem. Z dzieciństwa zaś pamiętał wędrówki i wycieczki z ojcem swym w góry, ową swobodę wierchowińską, upajające powietrze połonin, szeroki rozmach krajobrazu i pełne czaru, w oczach dziecka, życie wolnych, pięknych i gościnnych Hucułów. Nie bardzo zaś sobie uświadamiał niebezpieczeństwa i ciemne strony, gdyż inaczej może nie byłby sprowadził w to pustkowie wkrótce po ślubie młodziutkiej żony. Ten zaś ożenek z miłości z ziemianką bukowińską, przy biernej postawie rodziny, nie tylko go nie powstrzymał od osiedlenia się w górach, lecz przyspieszył i umocnił to postanowienie. Jako niedawny ochotnik powstania lekceważył niebezpieczeństwo stałego zamieszkania w górach. Może były one w oczach jego błahe w porównaniu z niebezpieczeństwami bezdomnej i straceńczej walki partyzanckiej, jaką dopiero co stoczyli on i jego towarzysze.
Miastem urodzenia dziadka był Stanisławów, wybudowany w drugiej połowie XVII wieku między dwiema Bystrzycami, na miejscu dawnej wioski Zabłocie. Ulrych Verdum w swym dzienniku podróży po Polsce w latach 1670—1672 powiada: „Miasto to dopiero przed dziesięciu laty z gruntu na nowo zbudował wojewoda kijowski Andrzej Potocki i nazwał je podług jedynego syna swego, teraz dwunastoletniego panicza, któremu na imię Stanisław“. Młody Potocki później poległ w czasie odsieczy wiedeńskiej. Stanisławów zaś stał się twierdzą przeciw napadom tatarskim i tureckim i zarazem głównym ośrodkiem walki z rozbójnictwem i opryszkami huculskimi którzy już od XVII wieku tworzyli nieraz wielkie watahy i bądź to byli używani przez szlachtę, kłócącą się między sobą, jako najemne hufce do zajazdów, bądź też stosownie do wzmożenia się ducha wojennego wśród nich samych, na własną rękę napadali na dwory i miasteczka.
Są zachowane „Xięgi Czarne“, liczne akta Sekwestru tj. karnego sądu mieszczańskiego w Stanisławowie, który urzędował na Ratuszu, z polecenia komisarza dóbr pokuckich, pod patronatem zamku, a pod przewodnictwem wójtów i rajców nacji „polsko-ruskiej i nacji ormiańskiej“. Akty, rejestrujące groźne rozprawy przeciw opryszkom, zaczynają się słowami: „Działo się na ratuszu stanisławowskim, praesentibus zacnie sławetnych wójtów i rayców“ — po czym stawieni świadkowie „in officio nostro corporalnym sposobem każde z osobna juramentum suum twierdzili“. Oczywiście tym bardziej inkarceraci, towarzysze i świadkowie czynów „zmarłego niegodziwej pamięci co do uczynków Dobosza“, obwinieni o wszystkie zbrodnie i zdrożne czyny, między innymi i o to, jak pełen oburzenia akt twierdzi, że „odwodzili ludzi od posłuszeństwa“, przesłuchiwani byli nie tylko, jak widać z aktów, sposobem dobrowolnym, ale także korporalnym, tj. naciąganiem kości i przypiekaniem kilkakrotnym świecami i żelaznymi sztabami. Tam też jest w tych aktach uwieczniona twardość górskich rozbójników. Wasyl Bajorak, członek „band opryszków, grasujących z Doboszem“, dobrowolnie zapytywany, opowiada otwarcie swoje własne dzieje, zaś korporalnie indagowany tj. ciągniony primo, secundo i tertio tractu, przypiekany trzykrotnie, pytany jeszcze dodatkowo o spólników, którzy gdzieś w górach przebywali na wolności, jak powiadają akta: „Negavit“ albo: „Na różne pytania nic nie przyznał“. Osobna milicja przeciw rozbójnikom stworzona, tzw. „smolaki“, pod dowództwem oficera twierdzy pozostający, wyruszali stąd w góry dla poskramiania i wyłapywania opryszków, jak o tym głoszą akta i niezliczone stare powieści huculskie. Dotąd w dawnych wałach miejskich Stanisławowa zachowały się długie piwnice, zimne i niesamowite lochy więzienne, w których prawdopodobnie trzymano schwytanych opryszków.
Stanisławów był także jedynym ogniskiem oświaty na Pokuciu i jedynym na wschodzie miastem, które od roku 1669 miało tak zwaną kolonię akademicką, czyli ekspozyturę Akademii Jagiellońskiej. Była to najdalsza na południowym wschodzie stannica europejskiej nauki i oświaty wśród puszcz i moczarów położona. Kolonia akademicka przekształciła się z biegiem czasu w kolegium jezuickie, które potem zniżyło się do poziomu średniej szkoły austriackiej z językiem wykładowym niemieckim.
Przed stu laty Wójcicki w opisie „Nadprucia“ żali się jednak na złą i niesłuszną opinię, wypowiadaną o Pokuciu jako o kraju barbarzyńskim. Powiada Wójcicki: „Jeden z pisarzy naszych znakomitszych wyraził się między niepodobieństwami na świecie, że wpierw słońce zgaśnie, księżyc spadnie, pierwej gwiazdy za świece na stołach zajaśnieją — niż oświata na Pokuciu błyśnie“. Pokucianie powinni się cieszyć, gdyż Wójcicki bierze ich w obronę. Powiada: „Sądząc po pozostałych żyjących pomnikach, przyznać musimy, że kłamstwo takie niegodne pióra szlachetnego autora! Pokucie to raj polskiej ziemi!“
Niesprawiedliwe osądy trzymają się jednak bardzo uparcie. Los ten spotkał szczególnie Kołomyję, jedną z najstarszych mieścin na Pokuciu. Nawet nazwę jej spospolitowano. Kołomyjanie głosili, że Kołomyja to „Kolomania“, gród założony przed wiekami przez króla węgierskiego Kolomana, a nieubłagani złośliwcy-etymologowie mówią, że to po prostu „koło — myja“, bo gdy wyjechało się z błot — Zabłotowa — myło się koła w Prucie. Jeszcze dotąd uchodzi Kołomyja w oczach obcych nieżyczliwców za centrum i twierdzę zawziętej i wprost niepokonanej głupoty. A Peczeniżyn, osiedle resztek wojowniczych i rosłych Peczenihów, za uosobienie parafialności.
Peczeniżyn nieśmiało tej opinii przeciwstawia i wędrówki Peczenihów i dawne wieści, że na Wakulcu istniał zamek, a na Monastyrzu bardzo stary klasztor, zniszczony później przez Tatarów. A już z dumą wywodzą peczeniżanie, że najsłynniejszy bohater — watażko Wierchowiny — syn biedaków Dobosz młodziutki stąd pochodził. Nie brak też i takich głosów, że tu przecież pracując i siedząc pan Stanisław Szczepanowski wybił dla całego kraju okno na świat. — Cóż z tego, że wybił okno, kiedy je zamurowano gruntownie? — Nie! — odpowiadają wierni, starzy peczeniżanie i słobodzianie. — Inni zapomnieli, ale my nie! — Istotnie dla starych ludzi, i dla polskich mieszczan-rzemieślników i dla gazdy, starego radykała ukraińskiego, dla zbiedniałych Żydów-przewoźników dotąd święte to imię.
Kołomyja choć nie dba o tak romantyczne tytuły do sławy, śmiało uważa się nadal, na przekór wszystkim, za miasto nie tylko sławne, ale pełne kultury i mądrości. Już dawno musieli być jacyś niedowiarki, co wątpili o Kołomyi, bo stara pieśń hardo powiada: „Kołomyja nie pomyja, Kołomyja misto“. Przecież już po wojnach napoleońskich, gdy pułki pokuckie zajęły Paryż, cała Kołomyja mówiła po francusku — po prostu na codzień. Ale — broń Boże — żaden żołnierz kołomyjski, opuszczając Paryż, nie dał sobie zaimponować. Każdy szczery kołomyjanin twierdził: „Wse krasnisza Kołomyja!“
Wójcicki, chwaląc Pokucie, zaświadcza wprawdzie o tej powszechności popędu do używania francuszczyzny przez Kołomyjan — ale bynajmniej nie upiera się, by mówili po parysku — owszem — po kołomyjsku. W nowszych już czasach, gdy Anglicy i Kanadyjczycy wraz z Stanisławem Szczepanowskim i Feliksem Vincenzem odkryli bogate źródła naftowe w Słobodzie Rungurskiej, ze Słobody przyjeżdżali coraz częściej do Kołomyi, uwijali się po Kołomyi, prawdziwi Anglicy w cylindrach. Kołomyja zawsze idzie za postępem. W krótkim czasie zrobiła się całkiem angielska. Anglik z Kołomyi jest po dziś dzień powszechnym w Polsce zjawiskiem, a Kołomyja niemało dumna z tego. Hołdując tak wyższej kulturze, choćby z Wiednia, choćby z Warszawy, Kołomyja naraża się jeszcze na zarzut, że jest tępa na urok własnego regionu, że nie jest dość wdzięczna wobec własnych proroków. Dlatego może wielki poeta, dziecko ziemi kołomyjskiej, i tu niedostatecznie ceniony, Franciszek Karpiński ma pomnik w miejscu, które nieżyczliwi krytycy Kołomyi uważają za niestosowne. Stoi wytrwale przy miejskim przystanku samowarowej kolejki, cierpliwie czeka na nowiny ze Słobody Rungurskiej. —
Kuty nad Czeremoszem słyną z Ormian i safianu, który Ormianie na koniach przewozili przez Czarnohorę na wielkie jarmarki do Debreczyna. Słyną i dziś z handlu skórami i z wyrobów garncarskich. Niestety także z „łupiskór i hyclów kuckich“. Kosów zaś oprócz tego, że był słynną na cały świat stolicą uzdrawiaczy i mistyków żydowskich — zwanych chassidim, a w nowszych czasach chlubił się dzielnym i śmiałym lekarzem-Polakiem, co natchnął kraj cały pokrewną chasydzkiej wiarą w uzdrowienie ciała przez ducha i wolę, Kosów, co zasłynął tylu pięknymi wyrobami i sztukami, w górach ma sławę głównie, niestety i z tej sztuki, jaką przejawiali zawodowi fałszywi świadkowie, którzy codziennie czekali przed sądem na klientów i na zamówienia.
Dziwna rzecz, te różnorodne i obfite centra kultury zupełnie nie imponowały butnym Hucułom, zarozumiałym górskim ludziom. Owszem, podziwiali barwne targi kołomyjskie, a także, oszałamiający ludzi puszczowych, bujny ruch tych miast, ale o samych mieszkańcach miast i o ich obyczajach mówili z pogardą. Słyszałem nawet zdumiewające w swej huculskiej zuchwałości pogardliwe zdanie: ot, mądrość kołomyjska! Huculi nie tylko nie dawali się oświecać, owszem zamiast tego sami napadali i rabowali miasta, czasem z zemsty podpalali. Miejscy hajduki i posiepaki, czy to łupiskóry kuckie, czy siańki kołomyjskie, jako hajduki najemne, czy żołnierze, w czasach różnych pacyfikacji, oświecali góry po swojemu, palili chaty i łupili ludzi górskich. —
Z zachowanych z pierwszej połowy XIX wieku świadectw dziada, pochodzących z wymienionej szkoły austriackiej, powstałej z dawnego kolegium jezuickiego, z długich, rozwlekłych ocen i wywodów pedagogów, wyłania się od razu jego charakterystyka: silne dążenie do kształcenia się, dodatni wpływ na innych w tym kierunku, sumienność, obowiązkowość, zmysł sprawiedliwości, a przy tym pewna hardość, niezależność. Gdy wertuję te stare pożółkłe papiery, dziwnie jakoś w chłopięciu odsłania mi się ta sama osoba, którą znałem sześćdziesiąt lat później. Podobnie w pierwszych fotografiach z młodości bądź w kurtce powstańczej, bądź później nieco w kontuszu, a także na obrazach malowanych przez Jaroszyńskiego, przedstawiających go konno albo na bryczce, zaprzężonej w jedną z ulubionych czwórek, widzę postać wprawdzie młodą i wyprostowaną, ale z cechami znanymi mi później. Widzę powagę, niezależność, nawet dumę, równocześnie skojarzoną z nią skromność. Tym większą radością napełnia mnie ta pewność, że nie łudziłem się później.
Dom był drewniany, lecz w owe czasy i jeszcze długo potem obronny. Zastawy i rogatki na mostach, wysokie palisady ze strzelnicami i budynki gospodarcze, powstawiane w te palisady podobnie jak w grażdach huculskich, z tą tylko różnicą, że stały w dużej odległości od domu mieszkalnego, zagradzały napastnikom dostęp do dworu. Nocą zaś stróże uzbrojeni na strażnicach koło domu i koło piwnic pilnowali i dawali sobie sygnały. Bowiem góry i lasy ukrywały wciąż jeszcze nie tylko zawodowych, ale i przygodnych opryszków, czasem przestępców, zbiegów z dalekich stron, a nieraz całe ich watahy, samorzutnie i niespodzianie utworzone. Lada zaniedbanie i nieostrożność w stróżowaniu mogły ich zwabić i wywołać jeśli nie napad, to przynajmniej kradzież na większą skalę. Zresztą i później zdarzały się zuchwałe napady w biały dzień. Do późnych, naszych już czasów zachował się pod przestronnym wysokim gankiem zabytek, areszt, w ogrodzie zaś do dziś dnia widnieją ruiny „furdygi“ — lochu pańszczyźnianego, przeznaczonego także dla opryszków i schwytanych napastników, zamienionego z czasem w piwnicę.
Dom był zwrócony frontem ku południowi w stronę rzeki i pasma górskiego Synyci i miał z przodu otwarty podmurowany ganek, biegnący wzdłuż całego frontu. W podmurowaniu były drzwi do piwnic suterennych, sklepionych do wysokości pół piętra. Wysoko nad tym sklepieniem znajdowały się mieszkalne pokoje. Na ganek wchodziło się z dziedzińca dość stromymi schodami. Idąc od bramy wjazdowej i chcąc stanąć przed gankiem, trzeba było obejść lub objechać wielki gazon z bzem. Od wschodniej strony przybudowana była duża weranda, podmurowana i oszklona. Tam nieraz w porze letniej jadano wieczerzę, a potem częstokroć do późna w nocy rodzina lub goście przesiadywali wśród długich gawęd. Stare jabłonie ocieniały ją. Z niedalekiego arsenału konfiturowego, co był także podręcznym składem korzeni i tortów, dolatywały różne delikatne zapachy. Cała książka niniejsza pochodzi w dużej mierze z tej zacisznej i ciepłej, wonnej werandy pełnej kanapek, ławeczek, stolików i kątów dogodnych dla gawędzenia i słuchania gawęd. Z werandy tej biegła ku tyłowi domu galeria kryta, bardzo szeroka, prowadząca aż do przestronnego budynku kuchennego, wznoszącego się nieco wyżej niż dom mieszkalny. Ganek kuchenny połączony był z galerią schodkami. Dzieci wszystkich pokoleń, które wychowało to stare gniazdo, albo które przebywały tam czasowo, miały bardzo szczęśliwe, rozkoszne wspomnienia o tej galerii. W największy deszcz bowiem i niepogodę można było po niej uganiać, harcować i bawić się do syta. Było się jak na dworze, a równocześnie pod dachem. Przy tym, o ile się obiegło galerię, wpadło przez werandę i pokoje na ganek frontowy, miało się przed oczyma piękne, a ciągle inne widoki górskie.
O jakie tysiąc kroków ku południowi, niewidoczny z domu z powodu wielkiej ilości drzew owocowych, zasłaniających bliższy widok — rozlewa się szeroko Czeremosz, całą dolinę szumem wypełniając. Bliżej tuż za sadem w dole płynęła młynówka. Wokół jak pomniki, filary, dachy i kaplice tej górskiej przestrzennej świątyni, ciągną się pasma i wierchy, każdy inny, każdy jakby z myślą jakąś wyrzeźbiony i wbudowany do tej świątyni, każdy wyśpiewany w pieśni i legendą i opowieścią opromieniony.
Także wiele starych drzew-pomników rosło w pobliżu domu lub dalej wśród ogrodów i sadów. Sady i ogrody rozciągały się kilometrami, wchodziły w las, przenikały się z lasem, a nieraz daleko od domu można było napotkać grupkę drzew parkowych, rosnących malowniczo. Najpiękniejsze były ogromne wiekowe, sadzone przez pradziadów, modrzewie, otoczone ławeczkami. Zwłaszcza jeden modrzew, blisko dworu, pod którym siadywał pradziad, a później dziad, był jakby dalszym ciągiem domu mieszkalnego, jakby salą lub kaplicą, a równocześnie żywą istotą, czcigodną i przyjazną. Oprócz ławeczek i stolika były tam nieco dalej trawniki bardzo miękkie, wysoko ponad deptak wzniesione. Dla dzieci były to jakby wygodne pluszowe kanapki. Gdy senior rodziny siedział przy stoliku, dziatwa towarzyszyła mu siedząc na tych trawnikach. Na wiosnę pierwsze zieleniły się modrzewie. Zieleń ich leciutka, jasna, puchowa. Wyglądały jak duchy wiosenne, jak strojne młodziutkie dzieweczki z pokolenia olbrzymów. Ten zaś wielki modrzew pradziadowy, gdy się nań patrzyło z dołu, był to jakby jakiś świat i labirynt zieleni, pełen dziwnych form, a także pełen szeptów i przeczuć. Pod tym też modrzewiem odbywały się — dawnymi laty — w pogodne dnie sejmowania i sądy według prawa starowieku.
Dziś, gdy wszystko umarło i znikło, ten modrzew tylko jest jedyną żyjącą istotą, która pozostała na miejscu starej osady.
Dwór od dawna był ośrodkiem cywilizacyjnym na całą okolicę. Wiele o tem opowiadali starzy ludzie. Dawniej jeszcze stąd nauczono się używać białej mąki pszenicznej, pewnych sposobów tkania płótna, ulepszeń w wyrobie koców, a także niektórych sposobów leczenia. Nasiona i gatunki różnych jarzyn, szczepy drzew owocowych, krzewy ogrodowe, jak agrest i porzeczki, później rozpowszechnione, stąd wzięły swój początek. Z małej szkółki drzewnej, na zakręcie Czeremoszu, powyżej drewnianej kapliczki, rozpowszechniano po górach modrzewie, które i dzisiaj nawet w Czarnohorze można spotkać. Sąsiad Foka był nieocenionym rozpowszechnicielem wszystkiego, co mu się wydawało dobre i pożyteczne. Tak jak ze starych twierdz, wałów i fortyfikacji powstają parki i skwery, tak tutaj w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku najciekawsza może zachodziła przemiana. Dwór nie miał już ani właściwej władzy, ani żadnej egzekutywy, a nieszkodliwy, raczej dekoracyjny autorytet, który mu pozostał, opromieniony zelżeniem stosunków społecznych i dobrą wolą nowych, młodych gospodarzy, nie znających tradycji pańszczyźnianych, przyczynił się do zaistnienia przez pewien czas stosunków tak miłych, jakich ani przedtem, ani potem nie było. W pamięci starych ludzi pozostały te wspomnienia. Utrwaliło się wrażenie atmosfery wzajemnej przyjaźni, życzliwości, przenikania. —
Może kiedyś jakiś historyk kultury ułoży encyklopedię dziwactw ziemiaństwa zwanego kresowym. Byłoby to dzieło dziwaczne, ale potężne. „Historyk kultury“ powiadam — chociaż muszę przyznać, że w przeważającej ilości te dziwactwa niewiele miały wspólnego z tym, co zazwyczaj kulturą nazywamy. Taki historyk, czy raczej psycholog historyzujący miałby właśnie wdzięczne zadanie ukazać, jakie skarby odrębności i mocy niespożytej przepadły jakby w ślepych ścieżynach gąszczy leśnych. Skarby, które oczyszczone, uspołecznione i zharmonizowane jakoś z pomocą „treningu“ czy „sublimacji“ — kto wie jakie niwy i kwiaty pracy i twórczości wydałyby, zamiast, by rody dziwaków zmarniały do korzeni.
„Historyk kultury“ miałby może takie zadanie: wyprowadzić, jak to w szczególności wszelką kulturę, nieraz nawet rolną, uważano za dziwactwo — właśnie w tych sferach dziwaków, w domenach uprzywilejowanego dziwactwa — i jak skutkiem tego potrzeby twórcze, czy też po prostu jaki taki pęd ku aktywności, wykraczającej poza aktywność tradycjonalną (— o ile nie było prądów społecznych lub politycznych, które wynosiły na wierzch ukryte siły, i jeśli nie widziały one wskazówek w sumieniu ogółu —), właśnie wyładowywały się w dziwactwach. A potem wszystko tonęło w tradycjach coraz niklej kwitnących, bezpłodnych, co gorsza już gnijących. I koniec końców pod względem cywilizacyjnym korzono się przed byle importem. „Produkujemy po barbarzyńsku, a konsumujemy po europejsku“ — jak powiedział o tym Stanisław Szczepanowski.
Postawiliśmy na wieś, czyli na człowieka — i byliśmy już bliscy przegranej, niemal biologicznej. Czyż stąd wynika, że zwyciężymy, gdy się postawi — jak teraz — wyłącznie na miasta, czyli na organizacje?

Dziedzic, którego tu opisujemy, był z pewnością wyjątkiem w swej rodzinie. Jeśli mógł uchodzić za dziwaka, to chyba dlatego, że dziwactw nie miał, nawet zwyczajnych pasyj miał mało. Może ciężka choroba, nurtująca go już od młodości, zaszczepiła w nim bliskość śmierci, pogłębiła powagę. Niektóre rzeczy jednak na pewno w oczach ówczesnych ludzi były dziwactwem: to, że osiadł na stałe w górach, że rzekomo zrozumiał, czy też po prostu uroił sobie, co to znaczyło być gazdą górskim, że był odpowiedzialny w stosunku do biedaków, że był czynnie życzliwy dla gazdów-sąsiadów. I to wszystko w o wiele większym stopniu, niż mógł o tym słyszeć z tradycji. Że śmiał się, a raczej uśmiechał się, z takiej tradycji, do której nic nie dodano.
Błędem jego strasznym, odziedziczonym błędem było, że wierzył w swój ród. Sądził widocznie, iż duchowe dziedzictwo jest możliwe tą drogą, a nie potrafił rozplenić nasienia swych intencyj, zapewnić duchowego dziedzictwa. I tak cały wysiłek przepadł, a on sam stał się prawie mitem w pamięci i w ustach starych ludzi. Bo w następnym pokoleniu ze zdwojoną, ze zdziesięćkrotnioną siłą wybuchły nie tylko dziwactwa pokraczne, lecz wprost burzące instynkty — jak nasiona burzanów dolskich, przeniesione na grunt puszczowy.
Od zachodniej strony domu potok zwany Pawim, płynąc od Ihreca ku Czeremoszowi, graniczy z ogrodami. Za potokiem, wysoko na wzgórzu, spadającym stromo ku drodze i ku Czeremoszowi, stoi cerkiew i plebania. Naokoło cerkwi rozciąga się dość szeroki majdan, na którym znajduje się stary cmentarz. Widać tam kamienne i drewniane krzyże, o starych formach — niektóre w kształcie skrzydeł wiatraka, — czasem już pochylone lub wywrócone.
Kiedy z postanowieniem osiedlenia się nowy dziedzic stanął w Krzyworówni wraz ze służącymi, chłopami z dołów, Semenem i Ilkiem, przywożąc na ciężkich wozach i brykach urządzenia domowe, różne sprzęty i książki — a za tym pochodem, z tyłu pastuchy gnali jeszcze całe stado koni i krów — poszedł odpocząć na wzgórzu koło cerkwi. Czeremosz szumi tam głęboko w dole, tworząc niewielki wodospad. Opowiadał później dziadek, iż słuchając tego szumu, który od razu szeroko dumę o górach roztacza, tak sobie pomyślał:
— Tutaj zostanę na zawsze. Choćbym miał sam pozostać, nie cofnę się z gór. —

Z osiedleniem się nowych mieszkańców stopniowo znikała dawna ekskluzywność obwarowanej stannicy. Osada dworska, sama wnosząc wiele nowin gospodarczych i cywilizacyjnych, przejmowała z otoczenia wszystko, co było można, zarówno w wyglądzie jako też w gospodarstwie. Gospodarstwo sianowe, wypasowe, podług norm huculskich dopiero teraz rozwinęło się tu w całej pełni.
Obora i gospodarstwo ogrodowe podlegały pani domu. Siłą rzeczy młodziutka, zaledwie szesnastoletnia, gospodyni, co dopiero co opuściła konwikt klasztorny, po przybyciu objęła od razu rządy. Co dnia przychodził naczelnik obory, „bouhar“ i kobiety z wiadomościami o krowach, cielątkach albo o sianokosach, to znów z wieściami z połonin lub zymarek. Gospodarzowi meldowali się co rana ogromni, opaleni słońcem i wiatrem, pobereżnicy, z ciekawymi raportami. Czasem były to wiadomości o niedźwiedziach, o wilkach, rysiach, jeleniach i głuszcach. Kiedy indziej, zwłaszcza w późniejszych czasach, sprawozdania o stanie wód, o wyrębach leśnych, o spławianiu drzewa. Między pobereżnikami bywali sławni strzelcy, jakby półleśne istoty z dawnych wieków ludzkości, także i dawni opryszkowie, czy pobratymi opryszków, pozostający na służbie więcej z zamiłowania do lasu i do strzelectwa niż dla zarobku.

W gospodarstwie pasja do koni i „ambicje końskie“ łączyły się z czułą, prawdziwie huculską miłością do koni. Każdego konia jak dziecko obserwowano od urodzenia, z przejęciem dyskutowano o skłonnościach i nawykach, po trochę „wychowywano“ bez zbytniej przesady. Hodowano dawne huculskie, jakby półdzikie konie, świetnie do gór dostosowane, z widoczną domieszką wschodniej rasy, co może weszła w góry w czasach tureckich okupacyj. W Krzyworówni z kolei krzyżowano konie te z polskimi arabami znad Dniestru.
Z biegiem lat rozszerzyło się gospodarstwo, puściło korzenie i wrosło w góry. Przez wytężoną troskliwość i staranną pracę powiększyły się jeszcze sady, ogrody warzywne i kwiatowe. Niezliczone krzewy róż, które sam gospodarz sadził i obcinał, uzupełniane nowymi gatunkami, przetrwały do czasów najnowszych. Wszędzie rosły krzewy ogrodowe. Przechadzając się rozległymi ogrodami, wszędzie można było znaleźć derenie, berberysy, bzy, jaśminy, barwne pnącze i grządki pełne kwiatów. Porzeczki, maliny, agresty biegły długimi alejami ze wszystkich stron domu.
Także kuchnia dworska z czasem przystosowała się w wielkim stopniu do kraju. Korzystając z rzeki, lasu i połoniny, zużytkowała w szerszym zakresie i o wiele wybredniej możliwości kulinarne okolicy, niż mogli to zrobić Huculi albo dzierżawcy czy leśniczowie.
Wewnątrz samego domu zaś z biegiem lat wyroby huculskie, jak: tkaniny, sprzęty, naczynia, wyroby stolarskie, tokarskie i rzeźbiarskie, wykonane nieraz z drzewa limbowego, coraz więcej zajmowały miejsca, osiągając z czasem przewagę nad staroświeckimi meblami i tureckimi makatami, przywiezionymi z Bukowiny. Także różne myśliwskie trofea jak: skóry niedźwiedzi, wilków i rysi oraz rogi jeleni, w coraz większej ilości zdobiły niektóre pokoje, wprowadzając oddech puszczy do wnętrza domu. Lecz działo to się przypadkowo i okazyjnie, gdyż pana domu mało interesowało polowanie, nie w tym stopniu, co każdego innego ziemianina, a znacznie mniej niż gazdów wierchowińskich, zapalonych i urodzonych myśliwych. Lubił on za to zwierzęta żywe. Był zdania, że każdy rodzaj da się oswoić, że każdy może zaprzyjaźnić się z człowiekiem. Roił ciągle o tym, aby oswajać różne dzikie gatunki, a niektórzy sceptycy, należący do rodziny, twierdzili, że mu się to niezupełnie udawało. Opowiadano nawet, że z pewnym niedźwiedziem, uchodzącym za oswojonego, były poważne kłopoty, które omal że nie skończyły się fatalnie dla kogoś z dalszej rodziny. Dziedzic zaś tłomaczył, że i niedźwiedź może mieć swoje antypatie, słuszne czy niesłuszne, jak człowiek. W każdym razie z biegiem lat miał cały zwierzyniec: niedźwiedzie, wilki, rysie, orły i sokoły oswojone. Jelenie i sarenki pasły się na łąkach i na pastwiskach razem z trzodami. Z dzikiego, drapieżnego ptactwa szczególniej lubił sowy, udowadniając, że nie tylko są symbolami mądrości, ale że trudno o coś piękniejszego i czulszego jak głębokie i aksamitne oczy sówki. Był zdania, że istotnie wyrażają one mądrość, rezerwę i nieprzenikliwość. Trzymał też dwa puchacze, również jakoby oswojone... W lasach też starał się przeprowadzić ścisłą i troskliwą ochronę zwierzyny. W owych czasach nie spotykało się to ze zbytnim zrozumieniem, a jeśli było respektowane — to chyba tylko jako rozkaz. Wspomnieliśmy już o miłości i czułości dla zwierząt domowych. Zeszyty czasopisma „Ochrona zwierząt“ stale leżały na dużym okrągłym stole w pokoju gospodarza. I w tym dążeniu znajdował zawsze wiele zrozumienia u Hucułów, którzy potrafią oddać serce zwierzętom domowym.
Podobnie jak gazda Foka wprowadzał nowości gospodarskie do Jasienowa, tak też dwór w Krzyworówni w swój sposób oddziaływał na wieś: na Krzyworównię, Bereżnicę, Bystrec i Wałyło. Po tuhym roku pierwszy pług stalowy zjawił się na równych polanach Krzyworówni. Zabrano się do rolnictwa. Stąd poszedł przykład i zachęta. Pokonywano stare uprzedzenia. Zaczęto karczować, orać i uprawiać coraz wyżej. Gdzie przedtem były moczary, gąszcza, krzaki albo bory, szumiały teraz łany jęczmienia, jarej pszenicy, kukurudzy. Wszędzie, nawet pod szczytami czarnohorskimi, gdzie wczoraj jeszcze były legowiska niedźwiedzi, zaraz po ścięciu i wypaleniu lasu sadzono niezawodną barabolę. Na stokach połonin, gdzie szczaw, wyrosły na przesyconej nawozem owczym ziemi, wyparł trawy, po przekopaniu ziemi sadzono nieraz kapustę, buraki, bób. Gazdowie, których ojcowie i dziadowie, nawet jeszcze przedtem, zanim rozdzielili majątek między dzieci, uważali się za biednych, teraz po wykarczowaniu lasów i uprawieniu calizny — zaczęli żyć wcale dostatnio.
Przez długie lata pamiętano o rozkwicie osady dworskiej, o jej znaczeniu dla gór. Nie miano wcale dobrych słów dla najmłodszego pokolenia, ale całe góry sławiły Pana Stanisława i Panią Otylię, jako wzorowych gazdów, którzy pomagali wszystkim radą, nauką, upomnieniem, a gdzie trzeba było, wydatną pomocą materialną. Za tuhego roku przez jakiś czas zorganizowali ją nawet systematycznie.
Według tych wieści, utrzymujących się po dalekich zakątkach górskich, dziedzica cechowała powaga, sprawiedliwość, drobiazgowa niemal troskliwość, by nikomu nie stała się krzywda, pani domu zaś odznaczała się życzliwością aktywną, pomagała wszystkim, pamiętała o wszystkich, a zawsze pogodnie, z humorem, bez rozgłosu.
Ludzie, co stworzyli i zamieszkiwali tę osadę, leżą już dawno w grobie. Kości ich spróchniały, z domu i z wszystkich zabudowań pozostały tylko zgliszcza w proch rozsypane. Zdziczałe krzewy plenią się dziko, porastają mury piwnic, które patrzą jak puste oczodoły. Wokół lasy smutniejsze niż wszystko. Zniszczone niedobitki puszcz, pogrobowce mocarnych zastępów wielkodrzewu. Czeremosz gra. Jaskrawo wstaje widzenie zasobnej niegdyś, wzrastającej osady, przystani spokoju, przyjaźni i szczęścia. —
— Siedzę tu jak w loży górskiej. Stąd wielkie widowisko widzę. Widzę świat. Nawet gazety czytam spokojnie — powiadał dziedzic.
Nie tylko z powodu odległości znikał ze świata kurz i pył. Im bardziej widoczne było, że ciężko choremu człowiekowi nie wolno umieszczać jakichś ognistych pragnień, ani nawet nadziei aktywności w świecie, tym bardziej z daleka oglądane wypadki i dzieje ukazywały się w wielkich rysach, pełne, zakończone, niemal klasyczne. Nie docierało to, co błahe, nic nie wydawało się marne, tandetne. Czasem przychodziły ważkie wieści o cudownych wynalazkach, o nowych odkryciach. Zjawiała się świadomość, w jakich dziwnych czasach żyjemy, jak wielkie perspektywy otwierają się przed człowiekiem. Jakaś dawna, dziś zapomniana, wyprawa podbiegunowa tak poruszała umysły całego domu, iż była przedmiotem całodziennych rozmów, trosk, nawet modlitw. Oczekiwano wiadomości, jakby chodziło o kogoś bliskiego. Wszystkim udzielało się napięcie i życzliwość. Są jeszcze zachowane listy jakby szkice uczone: wrażenia z lektury, wymiana zdań z dalekimi przyjaciółmi o zagadnieniach meteorologii i geologii, a nawet o polityce i filozofii. Codziennie przychodziła poczta, choć ze spóźnieniem, jednak zawsze przynosiła jakieś wiadomości jakby fale ożywcze. Listy, gazety, czasopisma nie zamącały spokoju samotni, nie straszyły, nie oblewały ukropem, nie mroziły, ani wyziewów trujących nie przynosiły. Poruszały umysły, pobudzały, odświeżały.
Stosownie do norm górskiego gospodarstwa wypasowego i sianowego, dużo było wolnego czasu. W czasie sianokosów największy był ruch, najwięcej „zdarzeń“. Najwięcej ludzi uwijało się po carynkach, dziedzińcach i po galeriach. Także chód połoniński i powrót z połoniny na dzień lub dwa naruszały ciszę. To znów na wezbranej wodzie z gór przypływały daraby. Potem znów było głucho. Wiosną i latem dziedzic całymi dniami chodził po sadach. Obcinał pędy z drzew. Godzinami obcinał róże. Stał tak nieraz długo pośród kwiatów, albo siedział wśród fali róż na ganku i czytał, a czasem pod wielkim modrzewiem wśród gęstych krzewów. Nieodłącznymi towarzyszami były gołębie, zlatujące się i gruchające. Kilka pawi jak wartownicy w szafirowych kaskach siedziało na barierze ganku lub na murawie. Wokół kręciły się lub leżały spokojnie wielkie psy gończe. Gdy wyjeżdżał konno lub wychodził na przechadzkę, psy różnego kalibru zbiegały się w pośpiechu ze wszystkich dziedzińców, by mu towarzyszyć.
I tak przez całe okresy roku nic się nie działo w Krzyworówni. Ale tak samo, jak drzewo rośnie niepostrzeżenie, puszcza korzenie, pręży się w słońcu, a choć nikt nie słyszy, jak rośnie, każdy odróżni drzewo żywe od zeschłego. Tak i tutaj każdy czuł, że osada gazdowska jak drzewo wciąż powoli rośnie, wrasta w góry.
Wśród tej ciszy i braku zdarzeń, do wielkich zdarzeń należały przyjazdy i przejazdy obcych, co skądś nagle zjawiali się w górach. Gdy ktoś zjawił się na drodze z Kosowa i już przeprawiał się przez Bukowiec, wyprzedzały go wieści „telefonem“ huculskim, jakby powiewem wiatru zaniesione. Wtedy rozstawiano nań czaty i sieci, aby się nie wymknął. Czasem wyjeżdżał na spotkanie leśniczy Aleksander, aż na Jasienowo, w późniejszych czasach któryś z paniczów. A kiedy gość, który zaryzykował taką wyprawę, uparcie i wytrwale dążył przed siebie, hen gdzieś do Burkutu, albo w Czarnohorę, albo i w Palenicę — sam dziedzic wyjeżdżał mu naprzeciw. Jadąc konno nagle wyrastał na drodze z konnym oddziałem Hucułów i strzelców. Stawał w poprzek drogi i groźnie krzyczał: — Stój! — Uzbrojeni Huculi i hajduki otaczali pojazdy. Przyjezdni zaczynali się niecierpliwić. Gdzieniektóry, mniej bywały, łyknął na chwileczkę trochę strachu, aż mu Czeremosz w uszach głośniej zaszumiał. Nie darmo przecież pisano o opryszkach. Pojazdy stawały. Była cisza.
— A cóż to za sposób omijać ten dom? — niby to groźnie wołał dziedzic. Po czym kłaniał się grzecznie, zsiadał z konia, przedstawiał się gościom. Woźnicom kazał skręcać na lewo ku bramie.
W ten sposób niejedna znajomość i przyjaźń zawiązywała się na całe życie. Przyjeżdżali różni ludzie, przeważnie nietuzinkowi, między nimi naukowcy i tacy uczeni badacze, jak słynny pionier florystyki Hugo Zapałowicz, ekstrawaganccy turyści jak ten pasjonowany rybak, kapitan angielski, który potem co roku latem się zjawiał, zadziwiając Hucułów tym, że szukał ryb, brodząc po Czeremoszu w wysokich butach gumowych. Bywali i znaczni, poważni mężowie stanu ówcześni. A raz, w późniejszych już latach, niepozornie, na małym wózeczku żydowskim zaprzężonym w jednego konika zajechał przed ganek ów mąż, który jak zdawało się wyczarowywał nowy świat — którego każde słowo wielką nadzieją napełniało Polaków: Stanisław Prus-Szczepanowski, udając się w Czarnohorę, odwiedził stannicę górską. Ze zdumieniem zobaczono, że wielki człowiek nie jeździ wcale po pańsku czwórkami jak byle szlachciura czy dzierżawca. Wycieczką zajechał tu także znany malarz Huculszczyzny Jaroszyński, co potem mieszkał w dworze latami. Byli i zwyczajni wycieczkowicze, ziemianie z Podola albo z Bukowiny, krewni lub znajomi. W późniejszych latach całe karawany gości zjeżdżały tu na imieniny lub na inne uroczystości rodzinne i na święta.
Mimo iż tak jakoby nic się „nie działo“ przez szereg lat, podobnie jak we wnętrzu drzewa rosnącego, niejeden słój krętym i fantastycznym zygzakiem wijący się, zamknął się i skończył, a nowy się zarysował. Przychodziły dzieci, jedne za drugimi. Było ich sześcioro. Drzewo puszczało nowe pąki na razie świeże i bujne. We wnętrzu było drzewo pełne soków, pełne możliwości. Prace, święta, uroczystości, chwile niepokoju i chwile radości wszystko płynęło w krzepkim soku pęczniejącego życia rodzinnego...
Zawiązywały się także na miejscu przyjaźnie i pobratymstwa niezwykłe.
Do tych przyjaciół, oprócz słynnego Foki, należał stary unicki ksiądz, dziad Buraczyński, który tak zżył się z górami, że w swych opiniach i wierzeniach, w swym całym sposobie życia niewiele różnił się od gazdów. Nie tylko nie zakazywał starych zwyczajów, starych modlitw, przemówek i poczynań. Sam chętnie z nich korzystał. Jasna rzecz, że do swej własnej chudoby wzywał przemówników, do żony swej, gdy miała rodzić — wróżki zapraszał, na to — by dzieci nie miały duszy potrójnej... Z tym się nie krył bardzo. Lecz nawet, gdy sam jegomość ksiądz niedomagał — po cichu — by nie narazić się biskupowi — kazał przyprowadzić przemównika, aby dobrym słowem i dobrym spojrzeniem, jakby promieniem świętego słoneczka — wygnał zeń nieduhę. Żył w przyjaźni ze starym Maksymem, wieszczunem. Wdzięcznie i z uznaniem wspominał dawnych wieszczunów i poczynaczy. Obowiązki kapłana chrześcijańskiego, jak sam podkreślał, spełniał wiernie, bo walczył z molfarstwem, ze złymi, pełnymi złych myśli i zamiarów, szkodzącymi ludziom i bydłu czarownikami. Dawał im ciężkie pokuty na spowiedzi, a nawet upominał z ambony — co prawda łagodnie — różnymi domyślnikami dając do poznania, który grzech piętnuje. Bo nie wypadało głośno wytykać i wywlekać sprawy niesamowite, a ludzi publicznie wstydzić. Do sumienia tylko przemawiał każdemu. Za to miał w poszanowaniu wielkich poczynaczy i dobrych wieszczunów, co to z dziada pradziada wśród twardego życia górskiego oświecali i rachmanili ludzi. Stary ksiądz był ogrodnikiem. Na stoku słonecznym, na krzepkich dziczkach pozaszczepiał szczepy szlachetne. W ten sposób w ciągu lat, wokół rezydencji księżej powstały sady. Tak też — powiadał — na starej mocnej wierze puszczowej, wierze starowieku szczepić trzeba wiarę świętą. Inaczej mdła będzie i niemrawa, nie będzie miała siły. — I jego zresztą rodzina z ojca na syna zajęta była duszpasterstwem. Sam był synem księdza. Syn jego był w Krzyworówni księdzem długie lata. A mąż jego wnuczki do niedawna był proboszczem w Krzyworówni. Ludzie mieli wielkie zaufanie do starego księdza jako do swego księdza. Gdy zmartwychwstała stara kolęda, umiał ją obronić od gniewu władyki-metropolity. Sam się nią cieszył, nie tylko nie przeszkadzał jej, lecz radośnie przyjmował kolędników w rezydencji. Łagodne słowo jego, gazdowskie słowo, więcej znaczyło niż wymyślania, groźby i gromy innych księży. O wszystkim, co wiedział, opowiadał nowemu dziedzicowi, wtajemniczał go w swoje doświadczenie, w swoją wiedzę. Wpoił weń zainteresowanie dla wiary starowieku, nauczył czci dla starej prawdy. Starzy ludzie do dziś dnia serdecznie wspominają starego księdza, który umarł blisko siedemdziesiąt lat temu.
Do przyjaciół dziedzica wypadnie zaliczyć długoletniego służącego pobereżnika Iwanka Matarżuka. Od czasu powrotu ze służby wojskowej a raczej z niewoli pruskiej, aż do końca życia trwała jego symbrilla. Wkrótce po osiedleniu się zawarli tę umowę. Iwanko chociaż młody, był to człek doświadczony. Przed służbą wojskową, mieszkając na Bystrecu był strzelcem i myśliwcem zawołanym. Wojna i pobyt w niewoli pruskiej, dokąd dostał się ranny w bitwie pod Sadową, także niejednego go nauczyły. Po powrocie ułożył pieśń o Berlinie, którą potem cały Bystrec znał i śpiewał. Oprócz podziwu dla tężyzny i mocy pruskiej, nie ukrył Iwanko, że gdy popatrzył z boku, zobaczył, jak to tym tęgim żołnierzom kręcono i wykręcano uszy, niczym białą włóczkę na nogę. Niepojęta rzecz u tak oświeconego, zdawałoby się chrześcijańskiego narodu! Pieśń zaginęła, ale tę właśnie dziwną zwrotkę o uszach pruskich żołnierzy zapamiętali starzy ludzie.
Tej wiosny po objęciu służby, dokonali objazdu lasów na Bystrecu i pod Czarnohorą. Iwanko, znający wyśmienicie puszcze czarnohorskie, pokazał po raz pierwszy dziedzicowi jego własne lasy, lasy z pierwowieku toporem nie ruszane, a wśród nich prastary kiedrowy bór na uroczysku Doboszowym. Pokazał mu także zakątki leśne i wertepy, w których może jeszcze nie było stopy człowieka. Pięli się razem za zielem na skalne ułogi czarnohorskie, wciskali się tamtędy wąskimi stromymi skalnymi rynnami, którymi spływa ze szczytowych źródełek mroźna woda, to szepcąc po wierzchu, to kryjąc się pod płytami i bulgocąc głucho. Żadne stworzenie żywe nie pcha się tamtędy w te cieniste nory, między zlodowaciałe kruche głazy piaskowca porośnięte śliskimi mchami, napęczniałymi wilgocią trawami, pokryte porostami wełnistymi jak kożuchy potworów o barwie zielonkawej, krwawo-koralowej, rdzawej. Spotykali tam tylko nieduże żabki o stonowanych, żółtawo-błotnistych wzorach na grzbiecie. Żabka taka, żyjąca w lodowatych strugach pod szczytami, gdy usłyszy głos ludzki, ucieka i skacze w niewiarygodnie wielkich susach. Tam to pokazywał Iwanko Matarżuk, wysoko na skałach, wiszących nad głową, szczeliny ciemne, rzekomo wejścia do prastarych komór, kryjących skarby.
Przybysz długo spoglądał ku czarnym czeluściom. Nie można było z dołu rozeznać, czy są płytkie czy głębokie, czy rozgałęzione wewnątrz ciemnymi krużgankami, czy też wgłębienia kończą się zaraz u wejścia.
— Jeśli tamtędy naprawdę dostawali się — jak uparcie a czasem z niemałą dokładnością utrzymują podania — jacyś ludzie do komór mieszkalnych, to pytanie, jak się dostawali? Czy na jakichś linach, a raczej hużwach smerekowych splecionych na podobieństwo lin, czy też kładkami przerzuconymi z przeciwległej skały ponad przepaścią. Cóż to za ród? Jakby inna gałąź rodu ludzkiego. Podobni drapieżcom skalnym, rysiom i sępom. Śmielsi jeszcze i bardziej drapieżni. Jakżeż nowym fundamentem, jak wielkim krokiem jest pasterstwo i gazdostwo! Gdyby zachowali się do dziś tacy myśliwcy skalni i ludzie lasowi, gdyby stamtąd, z góry, z ciemności nagle błysnęło oko człowieka-sępa, cóż by mógł w nas zobaczyć? Bylibyśmy dlań zdobyczą, łupem, mniej lub więcej cennym. I oni byliby dla nas zapewne zwierzyną nie lada jaką, godną wysiłku myśliwskiego, trofeum trudnym ale ponętnym. Granica przenikania tak obcych sobie rodzai podobnie przebiega jak w stosunku do potężnych zwierząt drapieżnych. Nie przenikamy się wzajemnie, nie przejmujemy się nimi, nie wchłaniamy w pierś ich życia, gdy walczymy z nimi — a gdy je oswajamy — także nie. Co innego może w dawne czasy. Gdyby człowiek i dziś walczył gołymi rękami z niedźwiedziem, gdyby zdarzyło się, że dziecko ssało niedźwiedzicę, to może byłoby inaczej. I stąd coś czasem wśliznęło się do bajki, do pieśni.
Może i teraz, gdyby odgadnąć, co było wymarzonym a wciąż żywym wzorem życia ludzi lasowych i skalnych: czy ryś, czy wiatr wierzchołkami drzew stąpający, czy sęp, czy górski potok, przedzierający się przez wertepy, czy cichy, upiorny puchacz, władca nocy, czy słońce potężne, wychodzące z mroku i znikające w mroku, gdyby znaleźć szczątki narzędzi, choćby jaki wrąb w skale, może zaleciałby nas oddech, tętno tego życia. — Sympatia skrzydlata, ani brzemieniem walki i strachu, ani kajdanami codziennego współżycia nie obciążona, ucieleśniłaby nam jego styl...
Wpatrując się ku górze, z zadartą głową, myśląc to i owo, dziedzic wsunięty w mokry żłób skalny, mimo woli krzyknął z dołu ku tym wysoko zawieszonym otworom, jakby chciał porozumieć się, hasło przesłać ludziom lasowym, ludziom starowieku. Skały pochłonęły głos, porwały go i połknęły tak, jak te gąbczaste mchy czarnohorskie chłoną wodę ze źródeł, jak wicher połoniński porywa krople rosy. Z komór wiało pustką i nocą. —
W kotłach i kominkach skalnych zbierali ziele wszelakie, kopali zmyjewonę, o dzierganych ząbkowatych liściach i korzeniu miotełkowatym. Jeszcze wyżej wykopywali wraz z korzeniem niesamowitą dziendziorę, o długim, nagim, sękatym korzeniu, długich liściach cętkowanych, wszystko razem długości ramienia ludzkiego. Już na połoninie czarnohorskiej zrywali mech, wyglądający jak biały płomyk, tak zwany hrań, z którego niegdyś w czasie głodu w górach przyrządzano delikatną kaszkę. Wszystko to były środki na żołądek. Dziedzicowi, który od młodych lat cierpiał na wrzody i rany w żołądku, pomagała szczególnie ta kaszka z „hrani“. Prócz tego kopali także buczinysz, wonny korzeń, dobry środek w razie wstrząśnienia ciała i bólu głowy.
Dziedzic uważał, że będzie dość. — Nie trzeba naruszać tych ziół, wyrywać z ich gazdostwa. Może każde każdemu przydatne. —
Zatem Iwanko pokazywał mu różne zioła, nie wykopując ich: skusiwnyk, leczący od skusy (nerwowych konwulsyj u dzieci), dalej odełen, wiwsyk, oliwnyk, wreszcie dziwne, niebezpieczne ziele budykrowcia, podniecające rzekomo siłę męską, najzupełniej niepotrzebne dla zdrowych młodzieńców górskich, ale nęcące takich, co nie chcą się rozstawać z tym zdrowiem. Nad ziołami, znikającymi pod zwyczajnym okiem ludzkim, Iwanko nie miał mocy. Wiedział jednak i opowiadał o nich. Całe dni tak spędzali wśród skał.
Gdy wreszcie ostrożniutko, krok za krokiem zeszli niżej, dostawali się niespodzianie do ogrodu rajskiego. Rozległe przestrzenie czarnohorskiego kotła, zamkniętego w sobie, odciętego od reszty świata były różowe, pokryte bezkreśnie pleniącymi się kwiatami omygi (różanecznika). Nad głowami mieli skały i chmury, a naokoło wszędzie różowe kwiaty.
Gdy ściemniło się, wracali do koliby. Czasem słuchali grania długiej fłojery. Lubowali się, gdy który pastuch potrafił jeszcze zagrać tę dziwną prastarą, to dudniącą, to rozpryskującą się jak woda na skałach, nutę Doboszową. Wędząc się w dymie jałowca i kosodrzewiny, po raz pierwszy wtedy dziedzic nasłuchał się starych opowieści o ludziach lasowych, opowieści, co wypłynęły z dymu i tonęły w nim. Odtąd miał dla nich coraz czujniejsze ucho.
Przez cały czas Iwanko Matarżuk usłużny, troskliwy, uprzejmy, zachowywał się jednak jak równy. Obcując z nim i obserwując go, zrozumiał, zdaje się po raz pierwszy, młody dziedzic, co to znaczy gazda górski, choć i biedak. Gdy wrócili do Krzyworówni, dziedzic, który ulegał, w miarę rozwoju swej choroby, depresjom i podrażnieniom, i wtedy bywał niecierpliwy, jak sam uważał zbyt porywczy, chcąc ostrzec Iwanka przed rozczarowaniem, powiedział mu zgodliwie i szczerze:
— Wiesz, Iwanku, choć nie jestem zawzięty, bywam jednak bardzo „incynaty“ (popędliwy)... Gdybym się kiedy zapomniał, rozzłościł, uniósł się zbytnio, nie bierz sobie tego do serca. Nie myślę tak źle, jak mówię.
— Panie didycz! — przerwał mu hardo Iwanko. — I ja jestem incynaty, strach jaki incynaty, po prostu nieszczęście. Nigdy nic nie ścierpię. Niech Was Hospod chroni!
Ten grzeczny, przyjacielski i usłużny gajowy w żadnej formie nie chciał przyznać koncesji, by kiedykolwiek nie respektowano jego dumy. — To był jeden z mych najlepszych przyjaciół — zapewniał dziedzic.
Od tego czasu jeszcze lepiej zrozumiał swych sąsiadów i także swych gajowych, swą służbę. W tym czasie zaprzyjaźnił się ze sławnym gazdą Foką.
Były jednak scysje z miejscowymi ludźmi, zatargi, rzec trzeba, całkiem swoiste. Najcięższa a chwilowo groźna była zwada z ostatnim z ludzi lasowych, opryszkiem prawdziwym i potomkiem opryszków, zuchwałym myśliwcem, świetnym strzelcem, przekornym i złośliwym Fudorem Gełetowym. Ten wypowiedział wojnę „Panu“, po prostu za to, że to „Pan“, że śmiał osiąść na stałe tu, pośród dziedziny staroopryszkowskiej.
Przykra była tak zwana wojna kiedrowa, chociaż każdy poszczególny jej epizod kończył się pogodnie, jednak dla samego lasu kiedrowego ostateczne wyniki wojny tej były wcale żałosne. Smutne są losy tego drzewa. Od dawna ceniono je. Kiedyś uważano je niemal za święte. Budowano zeń cerkwie. Najsławniejszy ród górski wywodzi się od kiedry. Lecz, gdy zjawiły się butyny, coraz gorzej było z kiedrami. Zaczęto doceniać wartość kupiecką na eksport, a nie znano i nie dbano o trudności, jakie ma szlachetne drzewo we współzawodniczeniu z innymi bardziej wulgarnymi rodami drzew, z powodu mniej bujnego wysiewania, z powodu ptaków, co zjadają nasiona, smaczne i tłuste orzeszki kiedrowe, z powodu powolnego wzrostu drzewa. W kilku miejscowościach jak w Bereżnicy i Żabiem, nazwy — a gdzieniegdzie resztki pni — świadczą, że były tam lasy kiedrowe. (Podobnie było z drzewem cisowym). Z powodu butynów i wzmocnienia się ruchu przez Czarnohorę, napływu robotników z węgierskiej strony, nawet słynna dziedzina Doboszowa, połonina Kiedrowata, w której rzekomo do dziś drzemią skarby Dobosza, nie była już tak niedostępna i pusta jak dawniej. Tam właśnie zachowany był ostatni stary las kiedrowy, należący do dworu. Choć siedemdziesiąt lat temu nie było jeszcze haseł ochrony przyrody, dziedzic szanował lasy, tym bardziej w poszanowaniu miał sędziwą kiedrynę. Innych kradzieży leśnych dziedzic co prawda nie brał sobie zbyt do serca. Opowiadają, jak nawet wcale bezceremonialnym złodziejom leśnym, co zaprzągłszy cztery pary wołów przywieźli na własne podwórze niedawno zrąbaną w dworskim lesie jodłę, tak ogromną, że nikt dotąd nie mógł jej ruszyć z miejsca, dziedzic uroczyście podarował skradzione drzewo, za to tylko, że potrafili dać mu radę, że je przywieźli całe, nierozkłute. Walczył jednak o kiedrynę. Coraz częściej dochodziły wieści o wyrębywaniu kiedryny, o dostarczaniu kufrów i skrzyń do miasteczek na doły. Ludzie ze wszystkich stron, co w czasie butynów poznali Czarnohorę, przychodzili z czekanami i siekierami kopać skarby w skałach. A że nie było skarbów, czy też jako niewtajemniczeni nie mogli do nich dotrzeć, brali się do lasu kiedrowego. Opowiadali jeden drugiemu, aż powoli dorywczy, rabunkowy przemysł z tego powstawał. Jedni niszczyli jawory i wywozili na doły koryta i drewniane naczynia jaworowe, inni zaś zużytkowywali drzewo kiedrowe. Rzucano podejrzenie i na domowników. I dzisiaj ludzie starzy obwiniają Josenka, co był arendarzem w karczmie nad ujściem Bystreca, zwanej Czerdak, że on to potajemnie organizował wyrób skrzyń, kufrów kiedrowych i sprzedaż ich na doły. Zdaje się, że dziedzic nigdy o tym się nie dowiedział.
Iwanko Matarżuk przelatywał lasy, z całą furią brał się do złodziei i niszczycieli kiedr. Przez jakiś czas było lepiej, aż znów gdzieś jakiś butyn w pobliżu się otworzył. Ilekroć lasy i płaje zaczęły roić się od ludzi, trudno było upilnować kiedry. Jednak Iwanko nie dawał za wygraną. Łapał złodziei, staczał z nimi boje, posyłał ich albo sam odprowadzał do Krzyworówni, przed oblicze dziedzica.
Nieraz Iwanko istotnie nawet narażał się w obronie kiedryny. Raz, już w późniejszych latach — tak opowiadają — dopadł w lesie kiedrowym jakiegoś młodego kłusownika. Ten, gdy usłyszał okrzyki Iwanka „haltującego“ przestępcę po żołniersku, z miejsca zmierzył z fuzji do prześladowcy. Iwanko nie miał broni w pogotowiu. Stanął naprzeciw kłusownika, powiedział mu prosto i spokojnie:
— Ej, żebyś strzelił, smarkaczu! To to będziesz bity.
Młody kłusownik rzucił broń i uciekł. Iwanko krzyknął jeszcze za nim:
— Masz szczęście durniu! Dziękuj Bogu!
Latami tak walczył Iwanko szczęśliwie. Dzięki energii Iwanka stare kiedry znów miały spokój przez jakiś czas.
Opowiadają jednak także, że wiele lat później, kiedy Matarżuk i dziedzic już byli starzy, znów doszły do Krzyworówni wieści o poważnych szkodach w lesie kiedrowym. Przyjeżdża dziedzic na Bystrec, a tu ludzie, jak zawsze, trochę plotkarze a trochę zazdrośni, relacjonują, gadają jeden przez drugiego, alarmują:
— Tam pod wierchem Kiedrowatym teraz już na urząd kradną las kiedrowy. Sklep sobie tam zrobili, gotowe deski kiedrowe sprzedają. I każdy wie, tylko Matarżuk nie wie. —
Dziedzic niby to nie słucha. I tak już wie swoje. To odbiera plotkarzom ochotę rozwodzić się nad tym zanadto szeroko: A niech tam, jeśli sam nie dba. Jednak, gdy spotkał Matarżuka pyta go:
— Cóż tam Iwanku? Czy dobrze wszystko?
— Dobrze dziedzicu. Sława Bohu, myròm.
— A co ty powiesz na to, że tam pod wierchem Kiedrowatym już deski sprzedają jak na targu — Matarżuku?! Niedobrze to, źle, Matarżuku... —
Matarżuk, choć już stary, służbisty był. Jakby go kto po głowie kołem pociągnął. Zanadto dufny był, że złodziei odstraszył, a tu nowi się rozpłodzili. Przeżegnał się z przerażenia.
— Co powiadacie, dziedzicu? Hospody! Ładnych czasów dożyłem. Nie będzie więcej tego. —
Jednak przy następnym spotkaniu nic wesołego nie mógł zameldować. Nie stanął tak dumnie, ze zwycięskim uśmiechem, jak zwykle, lecz skarżył się prawie:
— Źle, panie! Nieszczęście! I rąbią kiedry i traczkę postawili sobie złodzieje na wierchu. Co tu mówić. Rżną deski, po prostu gazdują jak u siebie. Nie tylko nie ustąpili, jeszcze się do mnie puszczali z toporami. Porąbać chcieli. Ale ja sobie jeszcze dam z nimi radę! Haj! Wytępię tę wilczą psiarnię choćbym na starość miał zgnić w kryminale. Albo ja, albo oni na tym świecie — zaciął się stary, wąsaty Iwanko.
— Zostaw to, Matarżuku. Zakazuję ci tam chodzić. Lasu jest jeszcze dość — dzięki Bogu a życie jedno. Drugiego Iwanka nie znajdę. Dowiesz się tylko, kto to kradnie, a ja go zaproszę na wizytę... —
I cóż takiego działo się na tych „wizytach“? Złodzieje, zabójcy i świętokupcy kiedr szli ze strachem na wizytę, bo dziedzic był poważny, małomówny, otoczony mirem i autorytetem. Idąc do dworu, odrzekali się kiedr głośno, przeklinali tych, co ich rzekomo namówili i uwiedli. Przysięgali, że na nich wszystko złożą. Wcale nie będą ich ukrywać, po prostu wyjawią wszystko! Niektórzy ludzie żałowali skazańców. Inni mówili: Dobrze im tak, niech cierpią! Cierpienie ograniczało się do strachu dość jednak wielkiego. Naprzód trzeba było czekać na ganku, a tu tymczasem świdrowały zabójcę kiedr i świętokradcę spojrzenia wszystkich domowników, kręcących się po dziedzińcach. Patrzono nań tak, jakby ściął matkę rodzoną, albo okradł cerkiew. Potem wpuszczano już skruszonego winowajcę przed oblicze trybunału karnego. Z miejsca leśniczy Aleksander ryknął nań takim basem, że jaki taki nieborak do ziemi przysiadał. Potem, z kolei krzyczał wójt Krzyworówni — Surbàn. Znane było jego urzędowanie. Po prostu coś strasznego. Złoczyńca zapadał w mrok piekła. Przecierał jednak oczy i sam dziwił się, że po tym krzyku jeszcze trochę żyje, że krzyki wójtowskie nie rozszarpały go, nie podarły w strzępy. Ale jakoś i to przetrwał. Dziedzic podniesieniem ręki przerywał urzędowanie wójta. Robiło się cicho. Uroczyście naznaczano karę, opłatę karną za kradzież lasu. Zapisywano powoli na karteczkach — Amen. To jeszcze można było wytrzymać. Po czym leśniczy i wójt odchodzili. Dopiero zaczynała się dla skazańca najstraszniejsza chwila — długie milczenie. Ponieważ byli to przeważnie ludzie, co kradli lekkomyślnie, nie zastanawiając się, naprawdę nie wiedząc co czynią, każdy prawie szczerze żałował, gdy zobaczył, ile z tego ma kłopotu. Dlatego to — opowiadają starzy ludzie — dziedzic każdemu od razu albo nieco później, darowywał, skreślał karę. Oddawał także zawsze skonfiskowane przez pobereżników narzędzia, siekiery lub piły. W kącie stała bardzo gruba, chociaż lekka, bambusowa laska. Laska ta znana była w górach przeważnie ze słyszenia. Przeznaczona dla niepoprawnych, a w intencji także i dla takich, co naruszali moralność, uwodzili dziewczęta, żyli z cudzymi żonami. Dwa a czasem nawet trzy, sakramentalne, bardzo powoli wymierzone a lekkie — lecz straszne, bo bardzo rzadko szafowane — uderzenia po kożuchu poskramiały, w razie nieodpartej potrzeby, najbardziej zuchwałego, zatwardziałego i niemoralnego przestępcę. Gdy winowajca zaś w ciągu wizyty okazał skruchę, lub gdy od razu zmiękł całkiem, dziedzic bardzo poważnie nakazywał, aby odtąd nigdy nie kradł kiedr, bo kiedry to w jego gazdostwie dzieci najmilsze. Niejednemu, co tłomaczył, że z biedy ukradł, że chciał sobie pomóc, bo potrzebował na to albo na owo, a kiedry to rzecz łakoma dla kupców, zaraz płacą — takiemu nieraz dziedzic jeszcze dopłacał. Nakazywał mu, aby się zgłosił u niego po pomoc, a nie niszczył drzew tak pięknych, które sam Pan Bóg chroni.
W sprawie ochrony kiedr zasięgał także dziedzic opinii najbardziej miarodajnych. Zawezwany w tej sprawie do dziedzica jako rzeczoznawca, przebywający pod Czarnohorą, Matij Zełenczuk, prawdomówny, otwarty, śmiały człowiek taką opinię wypowiedział:
— Na Czarnohorze, na Wierchowinie nie ma policji, dziedzicu, także i dla kiedr. I znów choć niejeden miałby ochotę pójść powiedzieć Panu, kto i jak kradnie albo i złapać go, musi jednak obawiać się zemsty złodziei. Podpali go który za to, że się miesza do nie swoich spraw. A tu na Wierchowinie nie ma policji — także i dla ludzi. To jest tak: który Panu popatrzy w oczy, ten może już nie będzie kradł. Ale, ilu takich jest, co nie popatrzą. Na Wierchowinie, kogo sumienie nie upilnuje, nikt go nie upilnuje. Nie ma policji — i koniec.
Taka była opinia Matijka o ochronie kiedr.
Ludzie widzieli jednak, że dziedzic to złoty panisko. Choć tak surowo milczy i groźnie patrzy, to potem, gdy odezwie się, mówi łagodnie i ciepło. Ci sami, co byli na „wizycie“, już potem nie kradli. Ale innych to nie odstraszało. Głos opinii był po stronie dziedzica. Złodzieje kradli dalej, lecz ze złym sumieniem. Zapewne niewielka to pociecha dla nas miłośników kiedr. Wolelibyśmy, by stary bór kiedrowy na uroczysku Doboszowym, jak przed wiekami, dotąd stał nienaruszony, podobny przybytkowi Bożemu! Kolumnady tęgich a strzelistych pni, skupione w sobie, zadumane, wieszcze postacie drzew — ich kędziory wiecznie zielone — ich ramiona potężne, wzniesione ku chmurom, dzierżące ponad głowy innych drzew świeczniki puszczowe. Dla usprawiedliwienia dziedzica musimy zaczerpnąć argumentów od starych ludzi. Powiadają oni, dziś jeszcze tak głoszą: Nie mógł, nie chciał skrzywdzić nikogo. Zresztą dziedzic i Iwanko jednak przecież utrzymywali las kiedrowy jako tako, choć nie był to już pralas, choć nie taki, jak w Doboszowe czasy. Bo prawdę powiedziawszy, las kiedrowy zniszczyli ostatecznie nie złodzieje ani przybłędy, lecz późniejsze zupełnie legalne wyręby, dokonane z polecenia samych dziedziców późniejszych. Lasy miały świetną cenę, właściciele mieli świetną wymówkę: I tak złodzieje rozkradną...
Iwanko Matarżuk nie doczekał końca lasów. W nagrodę za służbę długoletnią otrzymał 50 morgów dobrych sianokosów pod Czarnohorą. Na dobrym gazdostwie dokonał żywota. Nieraz opowiadał, jak to w młodości bronił lasu od najścia, jak nawet ścieżką w pobliżu kiedryny nikomu przejść nie pozwalał.


∗             ∗

Tyle było wojny i zwady co o te kiedry.
— Byłoby jednak śmiesznym nieporozumieniem mniemać, że Pan Stanisław należał do typu ziemian, znanego z pewnych utworów literackich, „pana o chorym sumieniu“. Tacy ludzie byli bezbronni gospodarczo i życiowo. Własną sytuację społeczną odczuwali jako nieznośny, nieraz bolesny ciężar, jako nieporozumienie. Przyznawali czasem w duszy rację najbardziej brutalnym i niesprawiedliwym przeciwnikom „klasowym“, ośmielali, albo popierali mimo woli elementy nie tylko dla ich własnego stanu, ale dla wszelkiej pracy wiejskiej destruktywne. Pan Stanisław przeciwnie — choć śmiesznie to znów powiedzieć w naszych czasach, gdy świat się tak rozszerzył i zmądrzał nadmiernie — miał poczucie swej misji. Cechowała go pewna powaga, nieco surowa, rozwaga, przezorna nierychliwość, właściwa ludziom bezosobistym, o ile są odpowiedzialni za jakieś gospodarstwo w większej czy mniejszej skali, i w rezultacie stosunek ojcowski do otoczenia, sumienie świeże a czujne, lecz zdrowe, niezachwiane. Nie był ani rozrzutnikiem ani skąpcem, nie miał ani w tym, ani w tamtym kierunku żadnej skłonności. Jak nieraz powtarzał: był gazdą. Majątek nie dawał mu innych perspektyw, oprócz gospodarskich: że tylu ludzi, tyle życia przeróżnego pod jego opieką trwa, rozwija się, trzyma się jakoś razem i prosperuje. Czyż nie wydaje się, że każdy człowiek, zapewniający innym bezpieczeństwo i byt musi mieć w sobie powagę, pewność decyzji, a zarazem troskliwość i pobłażliwość ojca?
O każdym człowieku, który z nim wspólnie albo u niego pracował, który z nim sąsiadował, pamiętał pan Stanisław, interesował się jego losem. Zajmowały go sprawy domowe tych ludzi, ich zdrowie, ich rodzina, dzieci, krowy, owce, pastwiska — nawet ich moralność.
Równy, pełen rezerwy, niezbyt rozmowny, ożywiał się zawsze w tych wypadkach, kiedy jakaś zamierzona opieka wymagała jego uwagi. Pani domu była żywa, impulsywna, chyża, krytyczna, a przy tym przyjacielska i szczodra. Wiedziała o wszystkim, wszędzie potrafiła wkroczyć, choć nigdy się nie śpieszyła, nie gorączkowała. Z biegiem lat dozór prac przechodził coraz bardziej w jej ręce. Kierując gospodarstwem, nieraz potrafiła krzyknąć głosem mocnym, niskim, niby to ostro, ale w tonie rozkazu czy nagany słychać było, że nigdy nie przejmowała się — w specyficznie kpiącym, umyślnym patosie otwarta była zawsze furtka humoru, pojednania, przebaczenia.
Każdy kto był kiedykolwiek we dworze, podziwiał ciepło i suchość jego wnętrza. Nawet zimą, w największe mrozy ani zawieje śnieżne, w domu mieszkalnym nie było zimno nikomu. A czasem taka luta zima bywała, że stare drzewa uginały się, a ich gałęzie pękały, młode zaś drzewka łamały się od śniegu, a nawet od szronu. Wierchami gnały i wirowały huraganowe śnieżyce, zamiecie czartowskie, piekielne tak hulały, że nocą nikt nie odważył się wyjść nieco dalej od chaty, bo śmierć pewna. Tymczasem we dworze nie odczuwano zimy. Nikt nie zamierzał, ani nie miał przyczyny oszczędzać opał, ale opału nie wychodziło zbyt dużo. Gdy kilka smolastych polanek smerekowych wrzucono do pieca, gdy zaczęło trzaskać w piecu, grać i śpiewać w kominie, piec już w krótkim czasie tryskał ciepłem hojnie, rozsiewał je uprzejmie. A gdy się tak przeszło przez wszystkie pokoje, każdy piec inaczej sobie śpiewał, gawędził i mruczał. I pachniał każdy inaczej i grzał jakoś inaczej. Kiedy już tak dobrze rozgrzały się piece, chociaż mróz chwytał szponami Wierchowinę — mróz nie byle jaki, huculski drapieżnik, niebieskooki, srebrnowłosy watażko stary, piękny, dziarski a groźny — we dnie nieraz na oścież otwierano drzwi od ganku. Błękitno-srebrny chłód nalotem opryszkowskim wdzierał się do pokoi, a z sionek jak źródło buchało ciepło niewyczerpane, serdeczne. Opierało się zwycięsko mrozowi, jak niegdyś dwór opierał się napadom. Za to pokoje wchłaniały świeże powietrze, przyjmowały światło oślepiające, kąpały się w świetle, cienie i plamy świetlne na sprzętach i kątach tańczyły i szalały z radości.
I takież ciepłe jak wnętrze domu były dusze ludzi zamieszkujących dom, serca ich podobne tym piecom. Zdawało się, że całe góry zdolne ogrzać.
Ilekroć Pan Stanisław zaopiekował się żywiej jakimś szczegółem gospodarki rolnej czy ogrodowej, oznaczało to szczególną troskliwość dla jakiejś istoty żywej z kręgu ludzi i zwierząt, należących do zasięgu jego gospodarstwa. Jeśli koński ząb na ogrodach, pod okiem żony wyrobionych i uprawionych, udał się dobrze i szumiał wielkim łanem, dziedzic wołał bouhara Marka. Wiedział, jaką mu sprawi radość. Stali tak obaj przed łanem, deliberowali, oceniali jego wydajność, rozważali, jak to krówki i woły będą smakować, jak będą się raczyć soczystą paszą, jakby ją sami smakowali. — A patrząc na owoce, na wiśnie, na jabłka, na śliwki dojrzewające, rozmawiał o dzieciach, o wnukach, o tym jak jabłka będą błyszczeć na choince na Boże Narodzenie, jak dzieci będą się delektować, gdy wrócą do domu, jak wnuki będą rade, gdy im się wyszle paczki. Gdy kukurudza bardzo bujnie zrodziła, a za przełazem od strony Pisanego Kamienia stał wysoki, suchy, ciepły gaj kukurudziany, złocący się dojrzewającymi szulkami, wspominał Ilka, Semena, Hawryła, Seńkę, Annę i innych, wszystkich tych robotników, którym w tym roku dostanie się szczególnie dobry udział i nagroda za pracę. Razem z żoną wołali kogoś z nich, planowali głośno, z zadowoleniem, ile to ziarna będzie w tym roku, ile młyn będzie miał roboty. — Kwiaty pielęgnował sam, miał o nich staranie, sprowadzał nowe odmiany, wszystko z myślą o żonie, gdyż była to największa radość, jedyne urozmaicenie w jej samotnym życiu w górach. Z kolei pani domu, skoro już nowe rośliny wprowadzono do ogrodów, umiała je kultywować, zachowywać. Na oknach, na stołach, po galeriach suszyły się niezliczone ilości rozmaitych nasion. Po komodach, szufladach i szafach leżały starannie ułożone w pudełeczkach, szkatułkach, kopertach zaopatrzone napisami przeróżne ich gatunki. Były one dumą gospodyni, wędrowały stąd, różnymi środkami komunikacyjnymi, do wszystkich krewnych, sąsiadów i znajomych — stosownie do życzeń, próśb, a także z własnego życzliwego popędu gospodyni, by darzyć tym, co sama umiłowała. Do nasion dołączała dokładne rady i pouczenia o ich wysiewie, o piastowaniu kwiatów i jarzyn. —
Nowoczesny człowiek, co wszystko chciałby praktycznie i wydajnie urządzić tak, by nie było stosunku między człowiekiem a człowiekiem, najwyżej chyba taki, jak między interesentem a urzędnikiem przy okienku, krótki rzeczowy, zestandaryzowany, albo jeszcze lepiej, dla uniknięcia widocznych niewygód obcowania indywidualnego, jak między klientem a automatem, jak między automatem a automatem — taki człowiek uśmiechnie się na chwilkę, gdy usłyszy bajania o owych czasach i stosunkach. Uśmiechnie się, tylko w tym wypadku, jeśli sam ma nieużyteczne jakieś, luksusowe zainteresowania. W chwili zrozumienia, w chwili tęsknoty na deser, oddałby to wszystko do — muzeum, to znaczy, jeśli przyjrzeć się bliżej, do tego rodzaju pomieszczenia izolacyjnego, skąd zazwyczaj mniej jeszcze prądów dochodzi do życia żywego, niż z pawilonu chorób zakaźnych. Rozumie taki człowiek bowiem, że stosunki tak różnorodne i detaliczne między ludźmi, tak trudne do usystemizowania, mogły istnieć tylko wtedy, kiedy się nic nie działo, kiedy — nie było postępu.
Rzecz bowiem w tym, że postęp, jak pastuch, bynajmniej niepowolny, nie ten łagodny i nie gazdowski, lecz jak srogi i sprawny poganin, najmita kupiecki, popędza nas biczyskiem ołowianym — naprzód. Nie szczędzi bata. W pochodzie „naprzód“ wszystko jedno obok kogo się idzie, każdy jednakowy. Jedno potrzebne: pilnować drogi, iść — jak to się mówi — naprzód, choćby ku rzeźni. Bo batog postępu czyha nad nami. Nie pozwala zatrzymywać się przy nikim, przy niczym. „Wszyscy naprzód!“ W takim wytężonym pochodzie całej wielkiej trzody zawsze co nowsze, to lepsze. Z konieczności cieszymy się każdym nowym postojem i popasem. Nie ma też co wspominać, nie ma po co.


∗             ∗

W czasach, kiedy nie było postępu, bo nie było prawie pieniędzy, każdy chciał żyć jak ojcowie. Gazdowie, którzy sami — a może z pomocą potęg niesamowitych — wywojowali połoniny, pastwiska i łąki od puszczy i od niedźwiedzi, zdobywali majątki, swobodę i piętno mocy gazdowskiej. W tej walce ustalili sposoby gospodarskie, obyczaje i wierzenia. To wszystko dziedziczyły ich rody. Do nich przychodzili skądś z dołów najmici „bojkowie“, oddawali się im w opiekę, zawierali symbrillę, umowę służbową. Poświęcali im swą pracę, przeważnie pasterską, na szereg lat, na całe życie prawie. W nagrodę za to otrzymywali później sami najmici, albo ich dzieci, gospodarstwo. W ciągu jednego pokolenia stawali się wolnymi ludźmi, gazdami, przejmowali życie i zwyczaje pasterzy. Czasami przynosili jakieś nowości rolnicze.
W ubiegłych wiekach, w oczach górskich ludzi, panowie rządzili tutaj sposobem rozbójniczym. Góry nie miały jeszcze dla nich prawie gospodarskiej wartości. Toteż nie wprowadzali stosunków gospodarskich ustalonych. Ich uroszczenia przychodziły jak naloty rozbójnicze, jak nagła fala powodzi. Nie były też nigdy uznawane, wywoływały czasem opór rozpaczliwy, wzrost rozbójnictwa wśród ludności. Ale w czasach, o których mówimy, a tym bardziej po osiedleniu się nowych gospodarzy, dwór coraz bardziej przybierał sposób życia gazdowski, nie — pański. Było to życie — bez postępu. Jak niegdyś do gazdów, przychodzili z dołów wolni najemnicy „bojkowie“. Nie było już prawie hajduków, ani „kozaków“, całej tej próżniaczej sfory pańskiej, na utrapienie ludzkie wymyślonej. Miejscowi górscy ludzie jednak prawie nie znali pracy rolnej i nie najmowali się. Dlatego to bojkowie z dołów: Ilko, Semen, Andruś, Hawryło — byli pierwszą właściwą służbą we dworze. Za tymi pierwszymi bojkami przychodzili potem inni. I ci najmowali się na szereg lat, jak niegdyś u gazdów. Po wysłużeniu wszyscy otrzymywali grunta i inwentarz od dworu, osiadali w górach, stawali się gazdami.
Miejsce dawnych hajduków, ale tylko dla pilnowania lasu, dla polowań, a w późniejszych czasach dla dozoru nad wyrębami leśnymi i nad spławianiem drzewa — zajęli pobereżnicy Huculi. Chodzili wystrojeni, wyczuczurzeni i uzbrojeni jak jakieś wojsko fantastyczne. Służba w dworskich obszarach leśnych była miejscem ochrony ich gatunku, miejscem utrzymania starej formy życia. Wszyscy bowiem byli z rodów opryszkowskich, o tradycjach opryszków, rozbijaków i kłusowników. Gdzieniektóry miał za sobą więzienie, niekoniecznie krótkotrwałe, za kłusownictwo i związane z nim przekroczenia i zbrodnie, za taką czy inną upartą niesforność wobec prawa, nazwanego przez nich pańskim. Jeden i drugi po latach i to w późnym już wieku zginął w bójce, w pojedynku na topory. Ich służba to nie tyle służba była, ile raczej z początku zawieszenie broni z dworem, a później po latach pobratymstwo. Symbrillę, jeśli mieli — powiadano — to chyba ze szczeznykiem, tajemne a mocne układy z leśnymi duchami. Stąd ten i ów miał strzelbę śpiewającą, bo miał zapewne świętokradczo w strzelbie ukrytą hostię. Dlatego szły na nich byki leśne, dlatego „dawały się“ im niedźwiedzie. Jak dawni przodkowie żyli z puszczy, zawsze mieli w chacie dziczyznę, tłustą wędzonkę jelenią i pełno skór, które mieniali za zboże. Z watażkowskiej przekory i hardości zwłaszcza w stosunku do ludzi, którym byli niechętni, z którymi mieli zwady, pobereżnicy czasem pokazywali władzę, nadużywali władzy. Dziedzic wcale ostro tępił te zamaszki watażkowskie. Nakazał, zwłaszcza później w czasie rozliczeń za wyręby, że jeśli wolno popełnić jakąś niedokładność, to zawsze na korzyść ludzi wiejskich, a nie na korzyść dworu. Ustanowił dzień w miesiącu, w którym można było przychodzić z życzeniami i prośbami w sprawie lasu, ze skargami na pobereżników.
Z bojków żaden nie pchał się do lasu, między niedźwiedzie, wilki, rysie, dziki i między szczeznyków — w cały ten ciemny, groźny świat. Ich świat był jasny, równy, pola zielone, żyto, pszenica, kukurudza. Oczyszczali ogrody z kamieni, z resztek pni i korzeni. Podobnie jak w Jasienowie gazda Foka, tutaj dziedzic pierwszy wprowadził pługi stalowe. Jak u siebie w domu na dołach, orali i siali bojkowie. W porównaniu z dawnymi przybyszami dolskimi los ich był lekki i wesoły. Nie brali się za bary z lasem, nie mocowali po szczytach z wichrami i burzami, nie musieli paść krów z fuzją gotową do strzału, ani nastawiać niemal co dnia drewnianej, zaostrzonej rohatyny napastującemu niedźwiedziowi, czy też wykurzać go głownią płonącą. Nie chodzili też wcale uzbrojeni jak Huculi. Ale chociaż przyjechali i pracowali w ubiorach szarych, ubogich, stopniowo, gdy szli między ludzi albo od święta, przebierali się w stroje jaskrawe, czerwone, huculskie, nawet obwieszali się bronią, tak dla parady. Tak powoli zbliżali się do swobodnego życia górskich ludzi, przyjmowali ich zwyczaje i poglądy. I tak samo nawet oficjaliści z drobnej szlachty i z mieszczan powoli przyjmowali huculskie zwyczaje, osiadali, przebierali się, stawali się gazdami.
Ostatni tuhy rok szczególnie dotkliwie zaskoczył społeczność huculską, zastał ją nie przygotowaną. Na dołach, na Pokuciu i Podolu był nieurodzaj i głód. Ludzie uciekali, dokąd oczy poniosą, wędrowali i wałęsali się, szukając chleba. Wielu zdążało poprzez góry na Węgry. W górach wprawdzie był nadmiar paszy i nabiału, ale zbyt mało ziemi uprawnej. W dodatku od pewnego czasu, z powodu wymierzenia własności ziemskiej przez kameralne i dworskie obszary, osłabł pęd do karczowania. W czasie tuhego roku także wiele gruntów sprzedano spekulantom lub pośrednikom zbożowym. I w dworskim gospodarstwie nie myślano zrazu o rolnictwie na większą skalę. Przywożono ziarno a nawet jarzyny z folwarku dolskiego. W czasie tuhego roku rozdzielano bezpłatnie ziarno tym, co go potrzebowali. Jednak tuhy rok wykazał, że bezpieczniej i wygodniej mieć wszystko pod ręką, na miejscu. Zajęto się na urząd gospodarką rolną. Bojki byli górą. Na gruntach dworskich pod kierownictwem gospodarzy byli głównymi pionierami rolnictwa i ogrodnictwa. Od nich i od dworu uczyli się tubylcy. Niezbędna potrzeba rolnictwa zastała ich bez przygotowania, a niestety także z okrojonym i zmniejszonym posiadaniem ziemi.
Jak powiedzieliśmy, przez długi czas jeszcze Huculi na najmitów do dworu się nie zgłaszali. Tym bardziej do robót dniówkowych nawet biedni nie mieli ochoty. Uważano je jakby za pozostałość tego wielkiego bezprawia, pańszczyzny, albowiem robota, gdy ktoś stoi nad karkiem, nie jest robotą ludzi wolnych. To znów powiadano, że dniówki to kradzież, jeśli się robi niedbale, nie tak, jak chce gazda. Dniówki zresztą nie mogły ubezpieczyć, ani zadowolić nikogo przy niezmiernie niskich cenach robocizny, jakie podówczas panowały na dołach, do których z pewną nadwyżką, musiano by stosować i robociznę w górach. Co innego tołoka. Na tołokę, pracę, połączoną z zabawą, schodzi się wielu ludzi, na tołokę iść można nawet w czasie niektórych świąt, kiedy pewne roboty dla siebie samego, na mocy jakiejś prastarej tradycji, były zakazane. Bo tołoka to przecież przysługa i grzeczność sąsiedzka, to zabawa i „nabywanie się“ z pobratymami.
Kobiety huculskie przed tuhym rokiem jeszcze nie pracowały na roli. Prawdę powiedziawszy, w dawnych czasach oprócz przędzenia, tkania i gotowania niezbyt wiele pracowały. Nawet dojenie i doglądanie krów, wobec odległości pastwisk i połonin, była to przeważnie praca mężczyzn. Po tuhym roku, gdy zaczęły się prace w butynach, gdy mężczyźni zaczęli zarabiać, coraz więcej zajęć spadało na kobiety. Zaczęły się wtedy brać do grządek. W Krzyworówni niejednego nauczyły się od bojków dworskich, ale wszędzie pomagały sobie jeszcze, jak mogły: obchodziły o wiele dłużej niż mężczyźni nadmierną ilość dawnych świąt. Treść tych świąt polegała na tym, że jakieś szczególne roboty, czy to tkanie, czy przędzenie, czy praca w polu, były zakazane, bo inaczej z przekroczenia tradycyjnego zakazu może wyniknąć jakieś nieszczęście, jakaś szkoda dla bydła, kalectwo albo niebezpieczeństwo ze strony gromu lub burzy. Człowiekowi, patrzącemu z boku, wydawało się, że święta takie polegały po prostu tylko na nieróbstwie, a samym świętującym dawały jeszcze także nastrój świąteczny, pogodny, beztroski. Znamienne było, że większość tych zakazów dotyczyła robót kobiecych. Istnieją różne ironiczne przypowiastki o tych świętowaniach. Między innymi taka: Pewien gazda niezamożny miał żonę, która prawie każdego tygodnia przez wszystkie dnie z jakiejś racji świętowała. Poniedziałek to święty poniedziałek, boży ratownik, nie godzi się tygodnia źle zaczynać: nic nie robiła. Wtorek to drugi dzień w tygodniu, także go trzeba szanować, nie natężała się. Środa zaś to „boża środa“, bożka czyli post, i pościć trzeba i nie godzi się robić. Na czwartek jak czasem, także coś sobie znajdowała, ale to była jej tajemnica, w piątek zaś i palcem nic ruszyć nie można, bo to przecież jeszcze większa bożka niż środa. I w sobotę zazwyczaj nie robiła, bo to dzień dziadowy, zaduszny, mogliby się pogniewać dziadowie na tamtym świecie. O niedzieli i wspominać szkoda. I koło pieca nie wolno się zakrzątnąć. Tak przez cały tydzień. Gdy już nie mogła nic wyszukać, powiadała, że to Sawy albo Warwary, albo tym podobne święto. I tak przez całe życie. „Serbowała, serbowała“, nigdy, broń Boże, święta nie naruszyła. I z ludźmi żyła dobrze, bogobojnie. Zabaw i tołok w sąsiedztwie ściśle pilnowała. W ten sposób zbiedniało, zniszczało całe gospodarstwo. Gdy umarła świętobliwa żona, mąż włożył ją nagą do trumny. Przyszedł ksiądz odkrył trumnę, patrzy, oczom nie wierzy. Pełen oburzenia zwraca się o wyjaśnienie do męża. Zbiedzony i wynędzniały mąż opowiedział otwarcie o swojej biedzie, o wszystkich świętowaniach żony, które doprowadziły do takiej nędzy, że w końcu nawet koszuli nie miała. Stosownie do tego ksiądz, zamiast sławić pamięć umarłej, zaczął przyśpiewywać:

Hóspody pomyłuj, Hóspody pomyłuj,
a od takiej żonki ochroń i zbaw.
Od świątek takich, Warwar i Saw.
Nie „sawić“ ci było i nie „warwarzyć“,
lecz prząść, koszule szyć, mężowi warzyć.
Hóspody pomyłuj! Hóspody pomyłuj!
Od takich żonek ochroń i zbaw. —

Od tego czasu, gdy się o tym wieść rozeszła, kobiety zaczęły się wystrzegać zbyt licznych świętowań. —
Tym dziwniejsze, że właśnie we dworze ilość kobiet pracujących zwiększyła się stopniowo do liczby czternastu. Jednak byłoby to mylną konstrukcją myśleć, że odbywał się tu jakiś jednolity „proces“. Stosownie do obyczajów, pełnych fantazji, żadna, zdaje się, z tych kobiet nie przyszła do służby z zamiarem służenia. Taka służba byłaby, przynajmniej w owe czasy, poniżeniem, natomiast w każdym wypadku geneza służby i ustosunkowanie się do służby u każdej kobiety inne, odrębne, u każdej było połączone z jakąś przygodą. Jedno było tylko wspólne, że dwór był miejscem bezpiecznym.
Jest taka zabawa, znana dobrze dzieciom i wyrostkom huculskim, zwana biłyczka, tzn. wiewiórka. Jeden chłopak, odgrywający wiewiórkę, skacze a raczej zlatuje z drzewa na drzewo z niezwykłą śmiałością, naginając wierzchołki młodych buków lub olch, a drugi chwytający, zwany kotem, może biegać po ziemi i po drzewach, jak zechce. Gonionemu nie wolno, w myśl zasad zabawy, zeskakiwać na ziemię. Jest tylko jedno, specjalnie zakreślone miejsce, zwane „pańskim“, na które może się schronić. Jeśli skacząc z drzewa na drzewo dobiegnie w końcu na „pańskie“, jest bezpieczny od pościgu, wygrał.
Podobnie chroniły się na „pańskie“ do dworu w ciągu lat różne kobiety, przez różnych prześladowców ścigane.
Pałahnę mąż przywiązywał do swołoka za nogę i tak wiszącą bił rzemieniem z nieuzasadnionej zazdrości albo po prostu z fantazji.
— Doskonały na opryszka — zapewniała, jakby z uznaniem, Pałahna. Uciekła na „pańskie“ do dworu, z dzieckiem przy piersi. Więcej do męża nie wróciła. Opiekowała się pozostawionymi dziećmi, ale z daleka. Zwłaszcza że, jak zapewniała, syn poszedł w ojca: opryszek — doskonały! — We dworze Pałahna stała się później po prostu członkiem rodziny. Ale chociaż, jak powiadano, żyła w „pańskim stanie“ — nie chciała mówić pańską mową i za nic w świecie nie włożyłaby na siebie żadnej części stroju „pańskiego“, uważałaby to za obrazę swego stanu, niemal za hańbę. — Nie jestem przebranka jakaś, jestem gazdynia. — Nawet dzieci „pańskiego“ rodu systematycznie rutenizowała, kazała im mówić mową „ludzką“, byle nie pańską. Oddana, wierna, bezwzględnie uczciwa, uczciwa aż do jakiejś zazdrosnej gorliwości — sucha, drobna i delikatna Pałahna była przewrażliwiona, a nawet obraźliwa. Jeszcze po latach czterdziestu zdarzało się, że trzeba było dyplomatycznie i przemyślnie przepraszać Pałahnę.
Z Jełeniochą, która była później stałą zastępczynią Pana Kucharza, był nieco inny wypadek schronienia się na „pańskie“. Jełeniocha już w młodości odznaczała się popędliwością nieokiełznaną. W młodych latach jakiś chłopak obiecał jej ożenek. Nie dotrzymał słowa, ożenił się z drugą. Oburzona tym Jełeniocha tak go zbiła, że chłopak rozchorował się. Sama co prędzej musiała zmykać przed zemstą rodu poszkodowanego parobka — na „pańskie“. Oparłszy się we dworze, została tam do końca życia. Była niepospolicie pojętna, a jak niejeden talent szukała coraz częściej podniety w alkoholu. Żyjąc bowiem w pańskim stanie, tak czy inaczej, łatwiej mogła osiągnąć ten środek ożywczy, niż gdyby była pozostała na wierchu, w swej chacie. „Pański“ stan a kucharski zawód coraz bardziej z roku na rok potęgował jej tuszę i jej zawadiackość. Coraz tłustsza, coraz kolosalniejsza była, coraz ognistsza w słowie, a jak trzeba i w czynie. W samej osadzie dworskiej oprócz kucharza i pani domu nikt się jej chyba nie oparł, miastowych przybyszy pośród służby (jak lokajów i pokojowe) przerażała tak, że w ogóle nie wiedzieli, kto tu panuje. Na szczęście przebywała w przyzwoitej odległości od domu mieszkalnego. Poza tym właściwe ludziom artystycznie usposobionym humor i dobroć równoważyły jej wybryki. Za swoje wybuchy i swoje pyskowania Jełeniocha na nikogo nie gniewała się długo. Jednała się serdecznie, po gazdowsku, przeważnie w karczmie. We wsi unikano z nią zwad jako że to gazdynia, że w pańskim stanie, a najbardziej że — Jełeniocha. Lubiła fundować i rozdawała hojnie prezenty.
Wszystkich w awanturniczej fantazji przeszła Jula, córka zamożnego gazdy. Uciekła przed groźnym gniewem ojca do dworu, gdy miała mieć dziecko. W dworze urodziła dziecko, a potem karmiła piersią jedno z dzieci pańskich, ale w najkrytyczniejszej chwili porzuciła dziecko, gdy stęskniony ojciec uwiadomił ją, że przebacza. Chwila była dramatyczna, gdyż „pańskie“ niemowlę, dotąd karmione przez nią, dostało konwulsyj. Nieustannie mknęli posłańcy i gońcy z dworu na górę do Juli. Nie pomogły jednak żadne zaklęcia, ani groźby. Jula nie chciała wrócić, dla odmiany nie mogła się rozstać z ojcem. Powiadała: cóż, jeśli chcą, niech przyniosą dziecko tu na górę do chaty. — Tymczasem opuszczony dzieciak, jak się wydawało, był bliski śmierci. Wtedy jeden ze sług dworskich wpadł na pomysł oryginalny. Pożyczył od księdza z cerkwi Ewangelię, mszał, i poszedł z tym na górę do Juli. Nie namawiał jej, nic nie mówiąc, otworzył mszał i mrucząc jakieś zaklęcia, czy modlitwy, przyłożył otwartą księgę do piersi Juli. Po czym uroczyście zawezwał ją do powrotu. Jula natychmiast wróciła do dziecka, które po nakarmieniu przyszło do siebie. I później w życiu Juli bywały różne przygody i nawroty i ucieczki. Do dworu zawsze miała wstęp otwarty.
Inna znów była Warwaruca. Pochodziła z rodziny, która lekkomyślnie utraciła majątek. Warwarucy została tylko mała chatka przy drodze, długi i prześladowcy-wierzyciele. Tych wstąpienie jej do służby w dworze od razu uśmierzyło i uspokoiło. Ale Warwaruca uważała się nadal za gazdynię. Zamiast pójść na stałe do dworu — chciała utrzymać gazdostwo, natężała się w pracy, pracowała podwójnie. Nie umiejąc innych robót, za młodu przychodziła do dworu myć podłogi, sprzątać i „pomagać“. Robiła to wszystko z wielkim ferworem. W późniejszym wieku kierowała zawsze robieniem porządków równie energicznie. Zawsze wieczorem spieszyła do domu. Nie tylko nie sprowadziła się do dworu — za nic nie chciała tam nocować. — Idę do swojej chaty. —
Podobnie inne kobiety, Anna i Senka, choć mieszkały wcale daleko i choć nawet nie musiały wracać do chaty, wolały nocować w domu, czuły się gazdyniami. W niedzielę lub święta wszystkie ubierały się, jak mogły najświetniej, przemieniały się w uprzejme i pełne rezerwy huculskie gazdynie. Tak wystrojone szły do cerkwi. Pokazywały innym gazdyniom, że w „pańskim stanie“ nie stały się połatankami, przebrankami, ani bojczychami.
Działo się bowiem odwrotnie, że bojki i bojczychy, a także miastowa służba, a nawet oficjaliści starali się wyglądać jak Huculi, zachowywać się i mówić jak Huculi. Niemało było śmiechu, gdy wcale niezgrabny „bojkowski“ woźnica Hawryło w niedzielę zrzucał splamione zawsze liberie i kaszkiety i przebierał się świątecznie po huculsku. — U wa! Hawryłke honorny! Jak sam Foka jasienowski — żartował z niego karczmarz Ajzyk.
Służbie tej nikt nie mógł odmówić gorliwej uczciwości w pracy, nieraz przywiązania i wprost fanatycznej wierności. Przeto ogrody i sady stały otworem dla jej użytkowania. Nikt nie liczył, ani kontrolował, ile każdy z nich, jeśli tylko zechciał, wziął sobie: kapusty, ogórków, bobu czy ziemniaków, jabłek, gruszek, śliwek czy suszenic. Trzeba przyznać, że podobne dary Boże nie tylko szły, w odpowiednich ilościach, dla rodzin służby, ale czasem dla jakichś pobratymów, tak sobie, jako podarki, jako że to — „w pańskim stanie“. Tylko niektóre drzewa i krzewy zarezerwowane były dla dziedzica, i tych nikt nie tknął. Nic dziwnego, że czasem ktoś z gości, zwłaszcza ktoś należący do rodziny, nie dość uświadomiony, zwracał uwagę, że to niesłychane, że dzieją się tu widocznie złodziejstwa na wielką skalę. Taka krytyka, choćby najżyczliwsza w intencjach, była niechętnie widziana, wprost obrażała gospodarzy. Odczuwano to, jakby ktoś niepowołany a niedelikatny usiłował podważyć podstawy dobrobytu, zwyczaju i zaufania.


∗             ∗

Powoli, w miarę sił i zdrowia, rozszerzała się opieka dziedzica na cały powiat. Były to czasy klasycznych rządów ziemiańskich dawnej Galicji. W czasach naszej młodości namiętnie atakowaliśmy je, i kto wie, czy to jeszcze trochę nie zasłania nam sprawiedliwej oceny. W każdym razie dziś jesteśmy wobec rządów tych pobłażliwi i mimo liczne od tego czasu przeżyte fazy radykalizmu, nikt dzisiaj tych rządów nie przeklina. W dawnej Galicji było kilkudziesięciu marszałków powiatu: każdy sprawował swe funkcje jako urząd honorowy, a niejeden miał w swoim powiecie taki autorytet i zaufanie, jakby w udzielnym państewku. Liczyły się z nim władze administracyjne, państwowe, ludność szanowała go i ze wszystkim się doń zwracała. Marszałek powiatu tym większe miał znaczenie, im bardziej odległy komunikacyjnie był jego powiat. Ze względu na istotną decentralizację, jaką przyniosły te rządy, a także na to, że wśród marszałków bywali nieraz ludzie światli i pełni dobrej woli, nazwano te czasy żartobliwie epoką oświeconego feudalizmu.
Po latach sześćdziesiątych nasz dziedzic, podobnie jak i wielu jego rówieśników, był wcale wrogo usposobiony wobec państwa austriackiego. Urzędnik, choćby wysoki dygnitarz, gdyby tu przybył i chciał się narzucać swą ważnością w imieniu państwa, spotkałby się z hardością albo z bardzo zjadliwą ironią. Resztki odczuwania feudalnego i gazdowskiego sprawiły, że i stosunek do monarchy mógł być tylko akcesem dobrowolnym, a brak postępu sprawiał, że własne gospodarstwo było własnym. Zatem pan Stanisław także wobec monarchy, wobec cesarza Austrii, przez dłuższy czas zachowywał się w swych uczuciach z niechęcią lub może nawet ze wzgardliwą rezerwą. Aż raz, po latach, przybył w gościnę stary pan, gdzieś aż znad Dniestru, ziemianin ze znanej rodziny, który słynął jako świetny gospodarz, jako człowiek światły i bardzo wykształcony. Słychać było o nim, że jest szambelanem cesarskim, a podobno i przyjacielem cesarza. Nikt nie śmiałby wątpić o jego patriotyzmie polskim. Gdy miły gość przyjechał, zmienił się nastrój domu. Ten niezależny, godny zaufania człowiek, daleko patrzący polityk, a zwolennik austro-polskiego rozwiązania, zapewniał i pouczał młodego pana Stanisława, że cesarz przede wszystkim kocha Polaków, powierza wszystko Polakom, a przyszłość państwa i monarchii opiera na Polakach. Odtąd inaczej już mówiono o cesarzu w dworze górskim. Jak gdyby o patronie, jak o możnym, starszym krewniaku, godnym zaufania. I dzieci i wnuki nabierały przekonania, że to „nasz cesarz“ — polski. Podobnie jak wiejskie dzieci od maleńkości uczono, że to „nasz pan cesarz“ — chrześcijański, a po miasteczkach żydowskie dzieci zapewne były zdania, że to „nasz cesarz“ — żydowski. Polakom ukazywała się jakaś zorza wcale nie krwawa, połączenie wszystkich ziem polskich pod berłem „naszego cesarza“, wśród pokoju bez końca. Długotrwały pokój europejski szczególnie dziwny refleks rzucał na tutejszy zakątek. Wydawał się tak głęboki i nieskończony, jak jasny okres pogody jesiennej, co ogarnia cały kraj górski i pokucki, gdy jadąc przed siebie ani chmurki nigdzie nie dojrzysz i nie możesz sobie wyobrazić burzy czy słoty. W górach dziwnie stapiał się on z huculskim czasem — czasem bez zdarzeń, bez postępu.
Z początku, w okresie tym, także wszystko co złe, było jakieś jaskrawsze, a zatem przejrzystsze. Jeszcze nie nauczono się, jak później, fałszować statystykę, „organizować“ wybory, czy też może nie uświadomiono sobie jeszcze tak wysokich celów, które by z miejsca, już od dołu, kazały wszystko zabarwiać i kłamać. A mimo to, czy też może właśnie dlatego, coraz bardziej „odaustryjaczała się“ Galicja, a raczej każdy powiat dla siebie. Z początku bowiem rządów ziemiańskich wypłynęli na wierzch ludzie bardziej wartościowi, jakby resztki szczerej oliwy o ciężarze właściwym, pozostałym z dawnych czasów.
Urząd honorowy marszałka powiatu, piastowany przez dziedzica, związany był z siedzibą powiatu — miasteczkiem Kosowem. Tę stałą drogę odbywał przez szereg lat, kilka razy w miesiącu, a na początku urzędowania bardzo karkołomnymi drogami. Do ciężkiej kolasy przytraczano wielkie walizy jakby w daleką podróż. Jeszcze bowiem nieprędko zbudowano nową drogę, przeto jazda do Kosowa stanowiła wyprawę w swoim rodzaju. Dlatego to można, a nawet trzeba było wstępować wszędzie po drodze, popasać, stawać, rozmawiać z ludźmi spotkanymi. Główny popas odbywał się w karczmie z drugiej strony Bukowca, gdzie także niejednokrotnie z konieczności zatrzymywano się na nocleg. Bo Bukowiec i potok Waratyn nieraz pokazywały swoje sztuki, a nocny przejazd, choćby z pochodniami, nie był bezpieczny.
W Kosowie, gdy Żydzi zobaczyli ekwipaż marszałka, zaprzężony w białe ciężkie konie, wychodzili z domów i uliczek, kłaniali się z daleka i witali grzecznie. Znów powóz stawał, znów z tym i owym wszczynała się rozmowa. Dziedzic zajeżdżał zawsze do tej samej starej gospody, o architekturze dawnych zajazdów kosowskich, z bramą, sięgającą aż pod dach, dzielącą dom na dwie połowy. Chłodne, czyste, przestronne izby z olbrzymimi łóżkami o nadmiernej ilości poduszek, z „wiedeńskimi“, czerwonymi, pluszowymi meblami, pełne gracików i szafek szklanych z porcelaną i szkłem od parady, izby o swoistym luksusie stanowym małomiasteczkowych Żydów, używane przez właściciela jedynie chyba do wielkich uroczystości rodzinnych lub religijnych, stały zawsze do dyspozycji marszałka. W żydowskie zaś święta nigdy nie jechało się do Kosowa, podobnie jak w uroczyste święta chrześcijańskie, łacińskie czy unickie. Gdy marszałek rozlokował się w przestronnych gościnnych ubikacjach gospody, przyjmowały one inny wygląd, wszędzie były portrety i fotografie jego rodziny, serwisy do kawy, książki, akty, tabakierki, fajki. Skoro tylko zjawił się marszałek, dziesiątki interesantów z różnych stanów się zgłaszało, przychodzili miejscy i wiejscy ludzie w sprawach mniej lub więcej ważnych, nieraz dla porady i po prostu dla pogawędki, chociaż nie brakło zawziętych nudziarzy — marszałek przyjmował wszystkich bez wyjątku. Właściciel gospody, stary Żyd, pełen dostojnej uprzejmości, zazwyczaj dokładnie poinformowany o pobycie i zamiarach marszałka powiatu, udzielał informacji tylko powołanym. Urzędowanie trwało kilka dni, połączone było z długimi wizytami, rozmowami, dyskusjami i przyjmowaniem gości u siebie w gospodzie.
Nie wyjeżdżając tak latami dalej niż do Kosowa, pan Stanisław żartował nieraz, że jedzie „do Paryża po zakupy“. Chodził po Kosowie i kupował w sklepach i kramach różne drobiazgi — pamiętał o każdym domowniku. Po przyjeździe rozdzielał „paryskie prezenty“.
Marszałek nie lubił wyjeżdżać poza granice powiatu i tym bardziej nie myślał o tym, by swą działalność rozszerzyć. Toteż mimo pewne pokusy i namowy nie wyszła ona nigdy poza powiat. Potrzeba przebywania zawsze w atmosferze ufności, wzmagającej odpowiedzialność, niechęć do targów, wstręt choćby do cienia intryg i zawikłań, sprawiała, że odrzucał te pokusy. O kandydaturze do sejmu powiadał: — Tam, gdzie nie można być uczniem albo gospodarzem, nie ma po co chodzić. Chyba, by być figurantem. Zapewne, są ludzie powołani do gazdowania całym krajem. Iluż takich? Inni to figuranci, udawacze, fanfarony i jakieś tam niedowarzone, a może i podejrzane kłopotniki. —
Marzycielsko-aktywną polskość stannicy pobudzał i utrzymywał pobyt dziwnego człowieka, emigranta z Litwy, pana Władysława, którego najbliższych krewnych dosięgły okrutne wyroki Murawiewa-Wieszatiela, a który sam uciekłszy z katorgi, naprzód ukrywał się na Bukowinie u krewnych pani domu, a potem przyjechał w góry wraz z panem Stanisławem. Pracując jako leśnik w czasach, kiedy Austria jeszcze wydawała zbiegów, ukrywał się pod nazwiskiem przybranym, które potem — nie wiadomo — ulegalizował, czy po prostu zasiedział. Jeden tylko dziedzic znał prawdziwe nazwisko pana Władysława. Koperty jego pieczętowane były herbem jednej z najznaczniejszych rodzin magnackich na Litwie. Wiedziano o nim tyle, że miał na Litwie, gdzie zostawił żonę i dzieci, wielkie majątki. Z powodu obawy konfiskaty kontakt z rodziną utrzymywał w sposób niezmiernie ostrożny. Jak długo trzeba było się ukrywać, pan Władysław pracował jako gajowy. Z biegiem lat został zarządcą dóbr w pobliskiej fundacji.
Pan Władysław był poetą, poetą, co nieraz w wierszach i zarysach dawał wyraz swym marzeniom pełnym rezygnacji, a równocześnie delikatnym, zwiewnym, nieziemskim jak roztapiające się w głębinach nieba wiosenne obłoki. Był także poetą w życiu, poetą na codzień i w każdym calu, w stosunku do każdego niemal człowieka. Rozbitek wielkiej sprawy był pełen cichej rezygnacji co do osobistego losu. Lecz żywość i inicjatywa serca sprawiała, że darzył każdego człowieka życzliwością niespotykaną, do której zdolny tylko pustelnik, co rozstał się z tym światem. Gdyby dziś jeszcze zebrać w górach głosy o panu Władysławie, powstańcu polskim, byłaby to jedna fala błogosławieństwa dla tej jasnej postaci. Zaprzyjaźnił się z całym krajem, z przyrodą i z ludem. W dworze był codziennym gościem. Wszystkie dzieci, a w późniejszych czasach wnuki, witały go entuzjastycznie. Miał zdolność wywoływania nastroju radosnego. Gdziekolwiek się zjawił — robiło się świątecznie. Powoli, ale stale podsycał marzenia o Polsce wielkiej, duchowo przodującej. Rysował boje, jakby z bajki i męczeństwa, jakby z żywotów świętych. Szeptem opowiadał o Łukiszkach, gdzie męczennicy Polski żegnali się ze światem. I jako to pono słyszeli — mówił — gdy ich tętna miały zgasnąć, bijące tętna serc z całej Polski. Takie rozmowy toczyły się wieczorem na werandzie albo na ganku, gdy z Czeremoszu wstawały chóry falowe, pełne mocy, nadziei i dumy niezwalczonej. Westchnienia, idące z odległej północy, odżywały tutaj w wolnym junackim kraju wśród puszcz.
Pan Władysław nauczył się mowy Hucułów i mimo, że był z Litwy, a u nas w owe czasy język ukraiński nie był jeszcze ustalony (nazywano go prawie wyłącznie ruskim), uczył się języka ukraińskiego. Czytał i deklamował Szewczenkę i Dumy. Przy końcu życia cieszył się nowym wielkim zjawiskiem, czynem pisarskim Iwana Franki. W małoduszność ówczesnego prowincjonalizmu ideowego wnosił żarzącą się na Łukiszkach i tlejącą na Sybirze myśl o wielkiej misji dziejowej, o odpowiedzialności Polaków za los Ukrainy i Litwy. Wyśmiewał małoduszność galicyjską, co pchała resztkę Rusi w objęcia Rosji. Przerażony był tymi moskalofilami, co z rozpaczy zwracali się ku bogatej krewniaczce-Moskwie. Panu Stanisławowi nie na jedno otworzył oczy, nie w jednym ośmielił i umocnił go — pustelnik.


∗             ∗

Czasem jednak wyjeżdżał dziedzic z całą rodziną i z całym sztabem służby, trzema albo więcej pojazdami, na wizyty do krewnych i przyjaciół na Pokucie, na Podole lub na Bukowinę. Wizyty takie, podobnie jak rewizyty, trwały tygodniami. Czasami jechano jeszcze dalej, koleją do Krakowa i w krakowskie, do Częstochowy na Jasną Górę albo do Wiednia. Dalsze podróże, odbywane w celach kuracyjnych albo dla zwiedzenia obcych krajów, trwały jeszcze dłużej. Jeździł tak pan Stanisław do Karlsbadu, do Drezna, do Włoch i do Paryża. Wracał i znów latami nie ruszał się z domu, nie wyjeżdżał poza Kosów. Znów zanurzał się w gospodarstwie i w pracy powiatowej, żył i przejmował się życiem wsi, gromady i powiatu. Opowiadał panu Władysławowi sperspektywizowane przez odległość wspomnienia i wrażenia z podróży.
Czasami jeszcze bardziej oddalał się od świata. Co kilka lat bowiem przychodziła ciężka chroniczna choroba i kładła go na łożu cierpień. Kilkakrotnie pacjent naprawdę był bliski śmierci. Bardzo powoli przychodził do zdrowia, znów wchodził w życie, patrząc na nie z coraz większego oddalenia, wchodził z cieniem śmierci.
Przez cały czas choroby opieka żony była szczególnie czuła i drobiazgowa. Podziwiała ona męża, świata za nim nie widziała, była w nim zakochana do końca życia. Podczas choroby i rekonwalescencji świat zwężał się, ale i pogłębiał, znów byli tylko oni oboje, Stanisław i Otylia, sami, na całym świecie, jak za dawnych, młodych lat.
Jednak w czasie tych faz choroby ciężkich, groźnych a długotrwałych, jedna ważka dla całej stannicy zachodziła przemiana. Pan Stanisław wycofywał się na wielu odcinkach z życia, a młode pokolenie, synowie wchodzili na arenę nalotami nagłymi, podobnymi burzy. Stwarzali wiele faktów nieodwołalnych, gdy równocześnie pan Stanisław był w odwrocie życiowym. Co prawda trzeba przyznać, że dzieci czciły ojca, widziały w nim spełniony ideał, choć nie można twierdzić, by ktoś z nich natężał się i usiłował iść w jego ślady. Nasz tatko, nasz tatko — mówiono o nim niemal z patosem, jakby o świętym. Tym bardziej synowie już spokojnie mogli iść wprost w przeciwnym kierunku, uważając, że ojciec zadośćuczynił wszystkim wymaganiom ideału. Czcili ojca podobnie, jak niektórzy raubritterzy czcili świętych za to, że już za nich wszystkiego dokonali i przeto niejako pozwolili im żyć życiem, jakie im się spodobało. Synowie pana Stanisława nosili zawsze przy sobie, jakby świętość, fotografię ojca, podobnie jak raubritterzy mieli przy sobie relikwie świętych. I podobnie jak ci wzywali świętych o pomoc w swych niewybrednych wyprawach, tak i młodzi pankowie zwracali nieraz nabożne myśli ku ojcu w chwilach niekoniecznie stosownych. A dziwna rzecz, pani domu tak rozkochała się w temperamentach swych synów, jeszcze w czasie ich młodości — jakby podziwiała w młodych konikach szumne humory i fochy — że nie uważała nawet, by nadawali się, choćby w drobniutkiej cząsteczce do naśladowania ojca. Byli tacy, co usprawiedliwiali młodych panów, że to przecież sama przyroda górska, co od dawna wyhodowywała górskich junaków i opryszków, wabi i wzywa do tak szumnego życia. Inni mniej pobłażliwi, czy też mniej życzliwi, przeciwstawiali temu, że przyroda twarda, naprawdę wychowywała górskich wojowników i rozbijaków, a więc szlifowała ich także, jak woda burzliwa szlifuje kamienie, które niesie ze szczytów. Dawała im styl swoisty. A tu tymczasem odskocznia pańskiego uprzywilejowanego dworu uprzywilejowała paniczów także — moralnie. Sposób życia, za który każdy junak górski musiałby być odpowiedzialny bardzo a bardzo nieubłaganie, im uchodził bezkarnie, przez jakiś czas, pod nietykalną ochroną dworu i autorytetu ojca — na „pańskim“. Tak powiadali nieżyczliwcy. Nie do nas należy ocena. Musimy tylko przyznać, że jeśli chodzi o niesamowitą „malowniczość“, pokolenie młodych panów wykazało ją w takiej intensywności, jaką trudno znaleźć w dziejach ziemiańskich dziwaków, a nawet w dziejach zawadiaków huculskich.
Coraz groźniejsza chmura ich stepowych temperamentów zbliżała się ku stannicy: Tak, jak w upalne lato, od pól stepowych ze wschodu ołowiane chmury płyną ku Czarnohorze i nad szczytami obrywają się nagle gradem i ulewą, niosąc powódź i zniszczenie.



CZĘŚĆ DRUGA

Dla zobaczenia Stannicy Górskiej oczyma późniejszych pokoleń zaczerpniemy nieco ze wspomnień osoby, która nas w pewnym stopniu wtajemniczyła. Tą osobą był najstarszy wnuk, co w wieku ośmiu do dwunastu lat przyjeżdżał do starego dworu przy końcu ubiegłego stulecia. Zwano go we wczesnym dzieciństwie do ckliwości zdrobniale — Siuna. Siuny już dawno nie ma na tym świecie. Można opowiadać wszystko bez obawy, że mu to zaszkodzi.
Siuna był to chłopak jasnowłosy, niebieskooki, różowy, rzekomo słabowity i skłonny do chorób, w rzeczywistości zupełnie zdrów. Ruchliwy, przymilny, zapalny, prędko zapominający o zbyt licznych „zapałach“, ale wierny starej przyjaźni. Z nadmiernej wyobraźni strachliwy, a z lekkomyślności i dziarskiej śmiechliwości przepędzający prędko swe strachy. Pełen niepokoju szukania czy dążenia, ale pogodny. Przyzwyczajony do ciągłego nasłonecznienia uczuć, do atmosfery przyjaźni. Jako potomek rodu górskiego nade wszystko kochał swobodę.
Siuna — takie przypuszczenie wyraził dziadek — miał zupełnie dobre zadatki. Bardzo licznie reprezentowany świat kobiecy, babki i ciotki stanowczo twierdziły: „Zapowiada się doskonale, cudowne dziecko!“ Niańki i Huculi orzekli, że jest rabin i basta.
W owe czasy nie wierzono w wychowanie. Wierzono jedynie w dobre zadatki. Już konie raczej wychowywano, ale i w tym nie było przesady. I u koni wierzono w dobrą lub złą „naturę“. I tak wierzchowce były to przeważnie konie bardzo stare, doświadczone, pobłażliwe, albo istoty z natury tak łagodne, że nie potrzebowały ujarzmiania. Gdy czasem ktoś z gości kręcił nosem na takie wierzchowce, gdy domagał się konia bardziej ostrego, przyprowadzano do wyboru konie, które w fantastycznej dzikości przewyższały wszystko, co wiedziano o ostrych i dzikich koniach. Gość miał tej ostrości za wiele, krytykował zazwyczaj, że te konie już zbyt mało wychowane. Wtedy na czole dziadka, który nie lubił takiej krytyki, zjawiały się zmarszczki. Tłumaczył dobitnie, że wychowanie to zachowanie, po prostu ochrona, by istota żywa była zdrowa, nieskażona na ciele i duszy i w swej naturze. Męczeniem zwierząt — powiadał — czy męczeniem człowieka można tylko skazić, wykoszlawić dobre zadatki.
Nie „męczono“ zatem nikogo, nie męczono i dzieci. Nie chciano zadawać gwałtu żadnej miłej istocie. Przeto kończyło się na „zapowiadaniu“, na dobrych zadatkach.
Szczyptę pobłażliwości winniśmy może nie tym przebrzmiałym poglądom, ale tym odległym czasom, sądzonym in absentia: zapowiedź, obietnica jest przecież także faktem. Faktem bardzo miłym, budzącym nadzieje. A nuż zaczęto by wychowywać jakoś nieudolnie? Gdyby tak poważny eksperyment, na przykład, się nie udał? Przez to zepsułoby się te dobre zapowiedzi. Tymczasem Siuna miał, jak każdy, jedno tylko dzieciństwo. Nikt mu go nie zabierał, nikt nie sięgał po laury eksperymentu wychowawczego. Dlatego może dzieciństwo Siuny było szczęśliwe.
Szczęśliwość ta jednak dziwnym zbiegiem okoliczności i w tym jeszcze miała swą przyczynę, że Siuny wprawdzie — broń Boże — nie „wychowywano“, ale że ciągle mu jakoś czegoś zakazywano. Zakazywano w sposób życzliwy i perswazyjny, to serdeczny i zajmujący, to nudny i niezrozumiały, zawsze usilny i zawsze — odwołalny. Siuna „zapowiadał“ się dobrze. Czasem nawet lubił te zakazy, jako coś nowego, jako okazję do jakiejś aktywności myśli. Z początku ulegał sugestii, przejmował się zakazami. Niejednemu zakazowi, zbudowany jakimś przykładem, wprost ślubował wierność. Myślał, że naprawdę nie wolno wychodzić rano na rosę, ani kąpać się w Czeremoszu, ani iść między krowy, ani załazić do psiej budy w nowym ubraniu, ani przesiadywać całymi dniami w budynku kuchennym, ani wyjadać czekoladek z przygotowanych dla gości tortów. Był przekonany o słuszności tych zakazów. Nie pomyślał, by je obchodzić, nie kręcił. Tylko po prostu — bez nieposłuszeństwa — kiedy minął zapał, kiedy przejął się może całkiem innym zakazem, przekraczał za porządkiem dawniejsze zakazy. Nie był niepoprawny. Bo gdy jeden zakaz przekroczył, to już przez pewien czas nie zdarzyło się, by go znów przekroczył. Na drugi dzień miał sposobność do przekroczenia zupełnie innego zakazu. I nikt się nie gniewał na Siunę. Za co? Wytłumaczył przecież, patrząc prosto w oczy, szczerze, z uśmiechem, a bez kpin, że całkiem nie chciał nieposłuszeństwa. Tylko przede wszystkim wprost zapamiętać trudno było wszystkie zakazy. A choćby i zapamiętał, to co? Pociągnęło go tak na chwileczkę skoczyć na stromy stok po deszczu. Stoczył się na dół i już całe ubranie oblepione było żółtą, lepką gliną. Skorciło go razem z małymi świnkami pocwałować ku Czeremoszowi: kto prędzej? I tam skoczył, nie wiadomo jak, na przejeżdżającą tratwę. Na kolanach jakiegoś Hucuła, który go trzymał troskliwie i głaskał po głowie, zajechał aż na Jasienowo.
Wytłumaczył zawsze wszystko szczerze, dokładnie, zgodnie z prawdą.
„Siuna bardzo posłuszny!“ — orzekano w rezultacie.
Z zakazów tych miał Siuna podwójną korzyść. Wskazywały mu świat tajemniczy, pełen ukrytych czarów, skarbów trudnych do osiągnięcia, choć nie strasznych. Odsłaniał mu się powoli ten świat, w miarę przekraczania zakazów, tak jak ten widok na Czarnohorę odsłania się nagle ze stromego gliniastego stoku pod Ihrecem. I drugą korzyść miał jeszcze Siuna, że w końcu za to wszystko pieszczono go i chwalono.
„Posłuszny chłopczyna! Zapowiada się doskonale!“
A jednak dzięki zbytniej wierze w jakąś łaskawą i dobrotliwą tajemniczość świata, odsłaniającego się za kulisami niezliczonych zakazów, Siuna musiał skosztować niejednej goryczy dziecięcej. Zakaz brzmiał: „Tego ostrego noża myśliwskiego, co tam wisi w przedpokoju u dziadka, koło głowy lisa, nie wolno ruszać, nie wolno się nim bawić.“ Siunę skorciło raz, pchnęło coś tak, by pobawić się nożem. Skaleczył się głęboko w rękę. Lamentował później przerażony ostrym bólem i widokiem płynącej krwi. „Tej długiej szczotki do zamiatania, stojącej za wielkim tapczanem w przedsionku kredensu nie wolno nogą naciskać, nie wolno sobie robić z niej wahadła.“ Siuna spróbował. Drzewce szczotki spadając rozbiło zaświeconą lampkę naftową, podłoga w sieni zapaliła się. Po raz pierwszy w życiu niesamowite przerażenie ogarnęło chłopca. Na szczęście skończyło się dobrze. Jeden z dalszych zakazów brzmiał: „Nie wolno od razu łykać tych ogromnych, twardych, czerwonych cukierków. Trzeba je ssać długo, rozgryzać i łykać ostrożnie.“ W rezultacie Siuna tak długo łykał cukierki, aż się udławił cukierkiem. Dławił się nim przez dobre kilka minut. I trzęśli nim potężnie i bili w kark, by cukierek wyskoczył, bili tak mocno, jakby mimo woli teraz karali za te wszystkie przekroczenia licznych zakazów. I chcąc mu wyciągnąć cukierek z gardła, podrapali mu podniebienie (tak, że potem przez kilka dni nic nie mógł przełknąć prócz mleka). Nic nie pomagało. I kto wie, co by było, gdyby nie przyszła z bardzo wielkim glinianym, polewanym saganem pełnym wody sama niania Pałahna. Powiedziała: „Pyj, synoczku, zaraz bude dobre!“ I zaraz cukierek dał się przełknąć.
Naprawdę coś ciemnego powiało od tej przygody z cukierkiem: żeby tak wszyscy dorośli stali bezradni, zdrętwieli ze strachu! A tu nie daje oddychać. Ten dobry łaskawy świat nie dla ciebie.
Dziwna niesamowita sprawa.
Nie wszędzie kryje się widocznie nadzieja łaskawa, nie za każdym zakazem rozwiera się perspektywa szeroka, radosna, jak ten widok na Czarnohorę. Świat nie wszędzie jest tajemniczo piękny, swobodny, gdzie można tak albo tak. Bywa nieprzenikniony i ciemny, jednorazowo surowy, bezapelacyjny, jakby kamienny, pełen przypadków wcale niemądrych, tnących jak ten nóż myśliwski, dławiących jak ten wielki, twardy cukierek.
Podobnych wypadków było więcej. Jednak Siuna choć czasami doświadczał dreszczów niesamowitych, wciąż był pełen optymizmu, tętnił nadzieją. Poszukiwanie tych perspektyw, wielkich jak sama Czarnohora było w nim potężniejsze niż instynkt samozachowawczy. Za mało było tych ostrzeżeń, nie było nieprzyjaciół, nie widział nieprzyjaźni w świecie. To go zgubiło w późniejszym życiu, gdy wrogość zjawiła się nagle, jak flota nieprzyjacielska na morzu w pełnym rynsztunku bojowym.
Atmosfera stannicy, trwałe, ważkie wspomnienia z niej wyniesione spotęgowały w chłopcu brak obronności.
Główne cechy dworu i osiedla były: przestrzeń, swoboda bez czasu i cisza. Zauważył to niejeden gość, wiedziało i pamiętało o tym każde dziecko, co przyjeżdżało z gwarnego miasta czy z dolskich i podgórskich folwarków, pełnych ruchliwej skrzętności, do tego wymarzonego gniazda. Przyjazd taki był nagrodą dla dzieci, uchodził za nagrodę: za grzeczność, za różne przezwyciężenia dziecięce. Nagroda za to a za to, bo inaczej byś nie pojechał!
A gdyś tu przyjechał, gdyś wyszedł do dolnego sadu w kąt nad murem, gdzie między starymi modrzewiami były ławeczki, gdyś wyglądał poprzez rzekę ku Synyciom, dwa głosy słychać było tylko: szum Czeremoszu, a na tle szumu niewidzialną fłojerę w głębi lasu. Fłojera zaczynała bardzo szeroko i bujnie, rozszerzała pieśń jak zapytanie, zatrzymywała się. Znów nagle zrywała się w podlocie tęsknym. Opadała w smutku łagodnym bez żalu, nie kończąc melodii.
Swoboda tych szumów i pieśni, wyrywającej się z lasu, była wyrazem jakiejś wiary zewsząd wstającej, że trzeba iść tylko za głosem własnym, głosem swojej istoty, przekonania o zbędności, o brzydocie wszelkiego przymusu. Wielka ufność, jak to łagodne zapytanie fłojery, trzepotała się ku niebiosom.
Ta sama atmosfera szła od ludzi swobodnych, grzecznych, życzliwych, serdecznych, pełnych pobłażliwości i łagodnego humoru, ludzi budzących zaufanie bez zastrzeżeń.


∗             ∗

Babcia brała Siunę, tuż po przyjeździe, na długie pogawędki do garderoby. Wieczorami opowiadała na werandzie awanturnicze, zawiesiste i soczyste opowieści o przodkach bukowińskich i kozackich, rumuńskich i tureckich. A później, już przy łóżku, bajki nieraz straszne, ale pełne tajemnic, które wplatały się od razu w sny chłopca. Młody Hucuł, zwany Kuzykiem, opowiadał o zmroku na ganku frontowym opowieści huculskie o każdym szczycie, o każdym lesie. Jakie to tam się działy czyny bohaterskie, jakie walki, czary, zaklęcia tam się odbywały. Jakie to wszędzie ślady dawności, znaki, jakie wskazówki wielce wiarogodne o skarbach i komorach skalnych. Dziadzio rzadko rozmawiał dłużej. Każde jego słowo było niezapomnianym kanonem dla Siuny.
Każdy człowiek w owe czasy pozdrawiał spotkanego. Tej zasady ściśle przestrzegał dziadek. Czasami obcy wędrowcy czy wycieczkowcy, nieraz młodzi ludzie, niemało bywali zdziwieni, a nawet zawstydzeni, gdy starszy, siwy pan o dostojnym wyglądzie witał ich pięknym ukłonem. Siuna naśladował dziadka i z przejęciem kultywował ten zwyczaj. Witał ukłonem wszystkich, kogo spotkał — znajomych i nieznajomych. Przy czym, dzięki swej skłonności do komunikowania się, zawierał wciąż nowe znajomości z Hucułami. Po każdym przyjeździe nastawało dla Siuny istne długotrwałe święto, święto witania się ze znajomymi. Z Hucułów każdy witał się z nim długo, wypytywał długo i opowiadał nowiny górskie.
Wtedy też otrzymywał Siuna takie podarki, o których gdzie indziej marzyć by nie można. Pan Władysław podarował mu raz nietoperza, a żartował, że to taki gołąbek. Ihnat podarował mu kły z niedźwiedzia, a Petro Kuzyk świstawkę z kości do wabienia jarząbków, a także zrobił dla Siuny prawdziwą małą tratewkę, którą można było jeździć po młynówce. Iwandiuk podarował mu małą bardkę, zupełnie podobną, jakie nosili dorośli. Kto by mógł zliczyć te cudowne podarki, które Siuna — „rozdajko“, jak go nazywano — z kolei w niedługim czasie rozdarowywał. Rozdarowywał zresztą i wszystko niemal, co przywiózł z domu. Bo najważniejsza dlań była serdeczna przyjaźń z ludźmi, z której płynęły, wciąż płynęły nowe, różne podarki. Kto takich ludzi miał wokół siebie, jacy tu byli, temu trudno nauczyć się pogardy dla ludzi, trudno nawet stać się nieufnym, choćby zamieszkał w jaskini zbójców czy pośród karłów, zawistnie spoglądających na każdy kęs, albo wśród niewolników wdeptanych w błoto, ten zawsze wierzyć będzie, że jest gdzieś czarowne słowo serdeczności, szczepionka swobody, co zdoła ich przemienić w ludzi tak życzliwych i bez żółci jak stary „bojko“ Ilko, tak niezależnych, jak Marko Bouhar, naczelnik obory dworskiej, tak serdecznych i szlachetnych jak Pan Władysław, tak sprawiedliwych i czcigodnych jak sam dziadzio — w ludzi swobodnych.
To wszystko utrwaliło w chłopcu element swobody, oddzieliło na długie lata od wpływów świata nowego i dziejów nowych. Należałoby się spodziewać, że wyrośnie z niego poeta. Ale sam kraj górski uwodził do wiary w ziszczanie poezji i do zamiarów ziszczenia takiego. Siuna wierzył przeto w kształtowanie poezji z kruszcu żywego, w przemianę ludzi i stosunków w jakieś wymarzone, jakie „znał“ z dzieciństwa. I to zrobiło zeń fantastę zamiast poety.
Zaraz po przyjeździe, od tego kąta w murze, skąd słychać było Czeremosz i fłojerę, Siuna leciał w górę obok domu w kierunku Ihreca. Tam wysoko ponad owczarnią, w górnym kącie ogrodu, na stromym stoku nad potokiem Pawim rosło kilka tęgich brzóz. Między nimi były ławeczki. W dole szumiał potok Pawi, zakryty lasem smerekowym. Było tam bardzo ustronnie i urocznie. O zmroku stawało się niesamowicie, nawet strasznie. Siuna spróbował raz pofrunąć tamtędy o zmroku. Ale nie powtarzał tych odwiedzin, chociaż nikt mu ich nie zakazywał, nikt nawet o tym nie wiedział. O zmroku bowiem, gdy wiatr powiał od zachodu, ogarniał powoli szumem i gwarem naprzód smereki w dole, potem brzozy, potem rozszerzał się, a było w nim tyle szeptów, tyle oddechów, westchnień, pomruków, kroków i stąpań, że już, już gdzieś z szumów miała się wynurzyć ogromna, biała postać kudłatego ślepca gromowego, o którym tyle nasłuchał się Siuna. Zaraz się zjawi — dreszczem przeszywało malca — wiatr go już niesie od góry Hromowej. Siuna wiedział coś o tym — nie wiadomo skąd mu się to wzięło — że gdyby zobaczył dziada lub gdyby, chroń Matko Święta, przemówił doń dziad, straciłby zaraz, w jednej chwili wszystko, co ma najdroższego na świecie. Za to uzyskałby jakąś siłę straszliwą, zawrotne dary i skarby. Siuna drżał, jakby poddając się już, ale nagle wyrwał się, uciekł, dzwoniąc zębami i zatykając uszy. Nie odważył się więcej pójść wieczorem za owczarnię. W myślach natomiast powracał jakby chętnie do tej możliwości przywidzenia. Później w czasie ciężkiej choroby, w czasie silnej gorączki, w półśnie koszmarnym ziszczała mu się ta samotność szumu: utrata i zagłada wszystkiego, co bliskie, a po przebyciu przepaści — wiedza, potęga nadludzka. We dnie pogodne, zwłaszcza po przyjeździe, gdy postać olbrzyma-dziada jeszcze nie usadowiła mu się w lasku za owczarnią, ustronne miejsce nęciło Siunę. Odwiedzał je chętnie, lecz na krótko.
Gdy już dobrze zanurzył się w ciszy i swobodzie raju górskiego, Siuna gruntowniej odnawiał stare znajomości, a zawierał nowe. Znajomości, z tych najważniejszych, w świecie pozaludzkim a pobratymczym:
Stare psy były grzeczne, serdeczne, kręciły się gromadkami wokół chłopca, w zgodzie z nim i wszystkie ze sobą. A młode, to rozmaicie. Powoli przywykały do tych manier i obyczajów swobodnych a wytwornych, jakie tu panowały. Bywały z nimi wszakże głośne incydenty, przypominające Siunie o istnieniu innego, pozarajskiego świata, podobnie jak przypominały o tym ostre noże, rozbite lampy naftowe, raniące i dławiące cukierki. Powoli nabierały manier i kundysy niesforne, uczyły się obyczaju słobodnego. W chłopcu rosło przekonanie, że ze wszystkimi, nawet najgorszymi wrogami na świecie, o ile są, można koniec końców, tak się dobrze spobratymować, jak z najgłupszym i najzaciętszym z młodych kundysów.
Ważne było sprawdzenie stanu licznych gołębi. Siuna nie tylko znał każdego gołębia, każdą małżeńską parę gołębi. Znał dzieje ich rodów, ich pochodzenie. Każdemu gołębiowi nadawał imię stosownie do jego właściwości. Przypatrywał się im długo z przejęciem, naśladował ruchy i głos każdego. Aż wniknął w „naturę“ gołębia, aż znalazł, „co w nim jest“. Wtedy już mógł mu nadać imię. Co roku, w kilka dni po przyjeździe Siuny przywykały doń gołębie. Gdy zobaczyły go, latały za nim po dziedzińcu, tłoczyły się wkoło jego głowy tak, że chłopiec musiał zakrywać oczy, by go który gołąb nie dziobnął lub skrzydłem nie uderzył.
Najgłębsza przyjaźń łączyła Siunę z końmi. Sam później wyznawał, że w owych latach marzył po prostu, by stać się koniem. Przejmował się istnością końską, żywotem konia. Do pewnego stopnia udawała mu się taka metamorfoza końska. Biegał wyrzucając nogi po końsku, rżał z uciechy, parskał i pryskał, gdy był niezadowolony. Matce swej odpowiadał krótkim rżeniem zamiast przeczenia lub potakiwania. To przejęcie się końskością wzmagało się, sięgało z czasem dalej niż były jego zamiary. Coraz bardziej ponosiło go, hasał do upadłego coraz dalej po sadach, ogrodach, lasach jak młody konik.
We wspomnieniach dawnych mieszkańców i gości dworu żyją jeszcze postacie różnych koni, nie dlatego, że były jakieś nadzwyczajne w znaczeniu hodowlanym, lecz że wiele się nimi zajmowano. Były po huculsku „wykochane“ i po prostu kochane. Była tam Kapka, prababka rodu końskiego w Krzyworówni, cała biała, nakrapiana żółtymi kropeczkami, stareńka, poważna. Dziadek dosiadał jej w owe czasy raz lub dwa razy do roku, w czasie większych uroczystości rodzinnych. Siuna zawsze miał ochotę ukłonić się Kapce. Któż by zliczył te wszystkie osobistości końskie. Czy ruchliwa i niesforna szpakowata Kocioróbka, czy łagodna, siwa Lubka, świetnym ambulansem płynąca jak wody Czeremoszu. Czy ciężkie siwosze powozowe, Bajtały, albo znów inne ostre, bujne gniadosze, Hajdamaki, czy potulny a gorliwy wierzchowiec huculski, Szpindżak, albo inny zwany Pićkiem, to poczciwy, to nieobliczalny, bo z całą zawziętością lubił kłaść się do błota, czy też słynny niesamowity kary ogier, którego czartowskie wyczyny i szaleństwa wzbudzały przerażenie. Albo wreszcie własna kara huculska klaczka Siuny, mało ujeżdżona, płochliwa i niesforna, której Siuna okazywał pełen trwogi szacunek w prostym stosunku do swej małej umiejętności jeżdżenia. Rozumiejąc, że ogier to dziki, groźny koń i wyolbrzymiając te zalety klaczki, utytułował ją Ogierzycą. Trudno wspomnieć wszystkie te konie i nie ma po co wyliczać. Wszystkie te konie namalował w swoim czasie znany malarz Huculszczyzny, jeden z pierwszych jej odtwórców na płótnie, pan Jaroszyński. Wykazał na płótnach takąż czułość wobec koni, jaką żywił cały dom na codzień. Ale obrazy zostały wyrabowane lub spalone w czasie wojny. A że biografie koni także nie zostały napisane na czas, więc dla świadomej pamięci ludzkości i dla potomności raz na zawsze przepadły wszelkie wieści o cudownym współżyciu i serdecznym pobratymstwie ludzi, w tej liczbie i małego Siuny z tymi istotami. U tych ludzi, co jeszcze żyją, pamięć o koniach jest poukrywana zapewne gdzieś tylko w obłokach jakiejś niejasnej tęsknoty.
Po wyjeździe z Krzyworówni, nie tylko do rodziny tęsknił Siuna, ale także do wszystkich koni. A gdy znów wracał, gdy zjeżdżał z Bukowca, gdy już szum Czeremoszu zagrał, myśl niecierpliwie skakała to na ganek i do biblioteki, gdzie zapewne siedział dziadek; to znów zaraz do stajni, gdzie Lubka spogląda okiem czułym i rży łagodnie, albo psotna, niepoczciwa „Ogierzyca“ grozi gniewnym spojrzeniem; to znów na galerię, gdzie babcia kieruje robotą przęśniczek, i zaraz pośpiesznie do spiżarni, gdzie niezliczone baterie soków, konfitur, między nimi różnorakie tureckie sorbety, smażone róże, derenie, gruszki w miodzie, stare porzeczniaki, miody, tokaje nie tylko dla dzieci były pamiętne. I znów nad młynówkę, gdzie pojono konie, a na czele całego rodu końskiego majestatycznie kroczyła po wodzie biała staruszka Kapka.
Jeśli tęsknota jest skrzydłem, co po śmierci niesie człowieka i wyczarowuje mu, czego zapragnie, Siuna dostał się zapewne w towarzystwo tych wszystkich koni.
Podziw nie zawsze rodzi przyjaźń. Tym mniej podziw dla bogactwa, jeśli jest dumne, nieczułe. Tak było z pawiami. Ich mieniące się pióropusze i wachlarze, czuby i kaski, cały skarbiec klejnotów, barw i odcieni szafiru i złota, to wszystko nie zjednało im przyjaźni chłopca. Przeciwnie, bogactwo wywołuje nieraz pragnienie brzydkie. I Siuna przywoził ze sobą jedno nie bardzo szlachetne pragnienie: posiadania pawich piór. Miał wprawdzie zamiar zbierać bukiety piór pawich dla mamy i babci, ale wiadomo, że nawet piękne cele nie uświetniają pragnienia, które tyle zamętu wnosi w życie ludzkie, tyle więzów nakłada na swobodę. Z pragnień takich wylęgają się, jak śliskie jaszczury pełzające po deszczu, zamiary brzydkie i chytre plany. Siuna powziął myśl zdobycia naraz pęku piór w ten sposób, że chciał wyrwać go z wachlarza ogona pawiego. Zasiadał tam, gdzie zazwyczaj przewijały się pawie w swych wędrówkach, w gąszczach, wśród krzewów, pokrzyw i burzanów o jakiejś niemiłej duszącej woni, czyhał jak kot, zamiast hasać sobie gdzieś końskim obyczajem. Cierpliwie czatował godzinami. Czegóż nie zdziała pragnienie posiadania? Pawie miały swój rozum, przesuwały się wszędzie, tylko nie tam, gdzie była zasadzka. I jak to się dzieje zwykle, gdy jaki taki nieborak mierzy się z bogaczami, Siuna został zawstydzony. Nie doczekałby ani jednego pióra, gdyby nie obojętna łaskawość pawi, co z nadmiaru bogactw roniły tu i tam po jednym piórze. Musiał je zbierać mozolnie. A pyszne wachlarze, szafirowo-złote pióropusze dalej snuły się po łąkach, po zaroślach, nie zwracając uwagi na chłopca.
Aby nie oczerniać niepotrzebnie pokolenia dzieci z owej epoki, pokolenia, które nie było zmuszone do materializmu, trzeba powiedzieć, że oprócz chciwości bogactw jeszcze był inny powód napiętych stosunków z pawiami. Dziadkowi był przez lekarza przepisany i zalecany usilnie sen i odpoczynek w porze poobiedniej. Tymczasem pawie, ci arystokraci między drobiem, krążące sobie swobodnie po ogrodach, faworytowane i nieraz karmione przez dziadka, gdy im się znudziły wędrówki, przychodziły gromadką w odwiedziny na półpiąterko, gdzie była sypialnia dziadzia. Przychodziły i w porze popołudniowej. Wskakiwały na poręcze ganku, zaglądały do pokoju, kręciły się tędy i owędy. A gdy nie mogły otworzyć zamkniętych okiennic, otwierały dzioby, wrzeszczały głosami niemuzykalnymi, zdradzającymi brzydotę duchową bogaczy. Wtedy sen dziadka kończył się, a cały dom wpadał w rozpacz. Mimo to dziadek nie pozwalał zamykać i więzić pawi, jak jakiś pospolity drób. W celu przeszkodzenia temu wszystkiemu wnuki zgłaszały się na wartę i strzegły snu dziadka. Odpierały najścia pawi, wdzierających się to od strony werandy, to od budynku kuchennego. Ale i najlepsze zamiary i czyny muszą mieć umiar. Dzieci tak gorliwie strzegły snu dziadka, że dochodziło między nimi do kłótni wcale hałaśliwych. Jedno awanturowało się, że drugie nie dość uważa, a drugie płakało w poczuciu krzywdy. Tak się w końcu pokłóciły i poczubiły, że niebezpieczeństwo hałasu ze strony wartowników nie mniejsze było niż ze strony napastników. I to także przypisywały dzieci pawiom.
Choć Siuna uchodził z powodzeniem za „rabina“ i miał nawet dość dużo książkowych wiadomości, jednak w czasie pobytu w Krzyworówni nie natężał się zbytnio w nauce, nie otwierał w ogóle książki. Toteż w tym czasie nauczył się więcej niż kiedykolwiek. Niemało doświadczenia nabył przez różne wędrówki. A wędrować nie było tak łatwo, jakby się nam wydawało. Co innego przelecieć tędy i owędy, a co innego wałęsać się gdzieś aż poza przełazy i ogrodzenia. Z zakazami dawał sobie jakoś radę, ale trzeba było także utorować drogę, usunąć przeszkody, oczyścić przeprawy. Podobnie jak bohater z bajki staroruskiej, i nasz młody bohater spotykał w swych wyprawach wszędzie liczne przeszkody w ptakach kłujących i dziobiących. I nie były to jakieś małe ptaszki, lecz właśnie tęgie, dobrze utuczone indyki. Oprócz innych, co włóczyły się wszędzie, pewien bardzo zacięty i odważny indyk czyhał już od razu za węgłem małego aresztu pod gankiem, a potem wszędzie wprost polował na Siunę. Nie dawał mu przejść. Doganiał go nawet i ścigał tak, że naprawdę, nieraz napędził chłopcu strachu. Ścigany, dobrze zmykający Siuna nieraz już chciał wołać o pomoc i zaledwie zdążył uciec na ganek. Potężny indor nadymał się z pychą, rechotał zwycięsko. Mały niepozorny piesek kuchenny był nauczycielem chłopca w walce z indykiem. Wytrwale atakował ptaka, i gdy indyk najsrożej się rozsierdził, chwytał go zębami za pióra. Indyk cofał się w popłochu. Chłopak, nie mogąc chwytać indyka zębami za pióra, spróbował broni innej. Zrywał krzaki pokrzywy i trzymając przez chusteczkę spory pęk, zasiadał na indyka. Równocześnie wpadali na siebie indor i chłopiec. Chodziło o tę malutką chwilkę pokonania strachu. Indor dudniał groźnie, koralowa pierś błyszczała krwawo. Siunie już już chciało się zawrzasnąć wielkim głosem o pomoc i zemknąć bez sławy. Wspomniał piękny przykład pieska. Po desperacku, z całej siły smagał indyka miotełką z pokrzywy. Indyk, spuszczając skrzydła, pulkał, bulgotał jakby woda wypływająca z karafki — i uciekał. Siunie zdawało się, że w tym pulkaniu wypływa z ptaka rozindyczona wściekłość, odwaga i groza. Nabrał otuchy, wypędził indyka z dziedzińca. Odtąd smakował w gromieniu indyków. A wszystkie drogi i wszystkie przeprawy stały dlań otworem.
W niedalekim starym sadzie przedmiotem tych pielgrzymek, odbywanych oczywiście w tajemnicy, była niewielka sadzawka, stanowiąca niejako podręczny basen dla kucharza. Było tam zawsze trochę ryb i ciągle wpuszczano schwytane w Czeremoszu ryby, zanim znów je złowiono dla kuchni. Sadzawka otoczona starymi drzewami, miała kolor ciemnozielony. Wydawała się chłopcu bardzo głęboka, a w miarę zakazów, niebezpieczna. Pociągała go ku sobie. Miała dopływ ze studni, skąd niedużą strugą sączyła się czysta źródlana woda. Z drugiej strony sadzawki był odpływ wody. Było tam niemało sposobności do chlapania się, budowania mostów, wodosporów i tratew. Malec szczególnie lubił długo zaglądać do wody, wypatrywać ryb. I wyobrażać sobie, jak tam żyją ryby, jak by to można zmienić się w rybę. Wynurza się nagle, szybuje prędko, śmiga rezolutnie i śmiało przez tonie, znika jak duch. Raz, kiedy Siuna pogłębiał dopływowy strumyczek, grzebiąc w nim rękami i usuwając kamienie, zabłąkana z sadzawki malutka srebrzysta rybka, zmykając chyżo, dotknęła jego ręki. Siuna przerwał robotę, był olśniony tajemniczą cudownością życia rybki, marzył o niej i śnił nieraz. Sam potem nie wiedział na pewno, choć wciąż usiłował sobie przypomnieć, czy dotknął ręką tej przedziwnej, prawdziwej, srebrnej rybki, czy tylko mu się to przyśniło. Było to takie szczęście, jakby zjawienie się anioła z gwiazd na Boże Narodzenie. Była to jedna z najszczęśliwszych tajemnic Siuny.
Ogrody były pooddzielane płotkami. Z jednego do drugiego wchodziło się przez furtki, częściej przez przełazy. Daleki ogród jarzynowy wraz z lodownią tam się znajdującą, był przedmiotem zainteresowań wędrowca, a ogromna czereśnia, stojąca samotnie w polu, praktycznym celem tych pierwszych wędrówek. Gdy ktoś ma lat osiem i tak się oddala od domu w „okolicę“, gdzie — jak straszono — dziady, gady i wściekłe psy czyhają, pełzają i roją się, wtedy pielgrzymka, choćby tak ponętna jak do starej czereśni, daje niezwykłe napięcia i pamiętne wzruszenia. Zaczynało się to już od przełazu za starym sadem. Naprzód trzeba się było przewalić z trudem na drugą stronę przełazu. I już zaraz strach ogarniał małego człowieka, czy uda się z powrotem taka sztuka. Ale tuż za przełazem, na straży ogrodu jarzynowego, stał cudowny lasek kukurudziany. Ścieżka przez lasek wymoszczona była deskami. Nęciła małego włóczęgę. Tak się dobrze po niej dreptało. Jakaż to rozkosz dla ośmioletniego człowieka skryć się w takim złocistym, suchym i jakby pogodnym lasku kukurudzianym! Nikt nie wyśledzi, a przy tym tak ciepło, zacisznie, bezpiecznie. Z daleka przez wylot ścieżki widać było szeroką czereśnię. Świeciła rzęśnie i nęciła bladoróżowymi owocami. Drzewo było dostępne i gościnne. Jak po schodach wchodziło się po gałęziach w gościnę do starej czereśni. Częstowała gościa bez miary, po gazdowsku. Dziesięciu takich ugościłaby bez uszczerbku dla siebie. Nasycony i odświeżony sokiem czereśniowym, siadał wędrowiec pod drzewem wielce uszczęśliwiony. Siuna nie wiedział jeszcze o piekle Danta i o trzecim kole potępieńców, którzy za obżarstwo dostali się pod wieczny deszcz, czarny, ciężki, brudny, „nigdy nie nowy“, na gnijącą ziemię, do bagnisk cuchnących. Przeciwnie, nasz wędrowiec, upojony sokiem czereśni, oczarowany błękitem, kukurudzą, zielenią, swobodą widoków ciągle nowych, byłby skłonny sądzić, że podobnie jak jemu tutaj w tej chwili jest może nie w najwyższych kręgach raju, ale w tych, które wystarczą dla niego i jemu podobnych stworzeń. Oglądał Pisany Kamień, wiecznie zielony pomnik Wierchowiny, słuchał szumu Czeremoszu tak dziwnie tam rozsianego jakby bujne kędziory się rozsypały. Dumał sobie szczęśliwie — jak mu się zdawało — dumał coś mądrego. Nagle ogarniał go strach samotności. Może nie gady, nie dziady i nie wściekłe psy, ale takie „coś“ mogło się tu zjawić! Spoglądał na czereśnię. W każdej chwili i jednym susem można się było schronić na drzewo. Dla wypoczynku po mądrych dumaniach, dla odpędzenia strachów znów dawał się ugaszczać bogatej gazdyni-czereśni. Wracał prędko, galopem dreptał po ścieżce kukurudzianej, z rozmachem przewalał się przez przełaz. O pobratymstwie ze starą czereśnią nie rozgłaszał.
Od północnej strony ogrody wchodziły w las, mieszały się z lasem. A raczej las odwojowywał wciąż swe dziedziny, zagarniał je z powrotem. Jak gdyby czyhał, by znów pochłonąć wszystko, gdy na chwilę zaśnie czujność ludzka. W lesie można było czasem spotkać stare drzewa czereśniowe, albo zdziczałe krzewy agrestu, na których rosły, małe, włochate, słodkie owoce.
Siuna coraz odważniej zanurzał się w las. Bardzo powoli w miarę zakazów, zachodził coraz głębiej, z początku w te niewielkie parcele leśne na bliższych stokach Ihreca niedaleko potoku, co, jak to można poznać po starych ogromnych zmurszałych pniach-odziomkach i po mchach niezmiernie bujnych, wyrosły na miejscu starego boru, nie tak dawno zrąbanego. Później zapuszczał się w lasy na wyższych stokach Ihreca, lasy sędziwe i ciche, a później już nawet wyrywał się jakoś przez rzekę do lasu pod Synyciami. Jedynym towarzyszem jego był piesek kuchenny, który mu służył za wzór odwagi i przedsiębiorczości.
W Krzyworówni ani w górach żaden heroizm nie rodzi się z kultu heroizmu, tylko po prostu z miłości do słobody. Nasz chłopiec wcale nie miał ochoty szukać niebezpieczeństw, wcale o nich nie myślał. Nie miał zamiaru zapuszczać się zbyt daleko, bo przecież i za bramę nie wolno było wychodzić, ale powoli las go wciągał, wchłaniał; chował się czasem przed pieskiem w jakimś głębokim wykrocie, niby to w komorze opryszkowskiej, gwizdał stamtąd. Nie dochodził wysoko aż do tajemniczych Cerkwów Doboszowych. Spoglądał ku nim tęsknie z brzegu lasu, wspominał opowiadania o ludziach lasowych, zdawało mu się, że teraz lepiej w nie wnikał. Ale zimno zrobiło mu się gdy raz usłyszał od bab zbierających maliny, że niedawno poszłapał tędy ot, maliniakiem, młody niedźwiedź-burzannik. Na jakiś czas przerwał penetracje leśne. Piesek znów go zachęcał. Zasmakował bowiem w tych myśliwskich gonitwach i włóczęgach po lasach, gdzie tyle było ponętnych dla jego węchu śladów, gdzie nieraz wypłoszył sarnę, głuszca albo wiewiórkę. Znów szli obaj na leśne wędrówki. Niedźwiedź wydawał się nieprawdopodobny, w każdym razie mniej straszny niż do niedawna stary indor.
Podczas jednych wakacji przybył do Krzyworówni o wiele starszy od Siuny kuzyn Niunio. Przyjechał z wielkiego świata, z samego Lwowa, gdzie stale mieszkał i chodził do czwartej czy nawet do piątej klasy gimnazjalnej. Posiadał wszystko, co chłopiec prawdziwy mieć może: dwie strzelby, noże myśliwskie, przybory stolarskie, nóż uniwersalny (w którym była nawet mała piłka), własne siodło, nowe tręzelki dla koni i moc różnych zabawek, o jakich nawet Siuna dotąd nie słyszał. Dla Siuny żywił lekceważenie, nawet lekką pogardę, jak dla takiego ot malca z prowincji, ale okazywał mu czasem łaskawą życzliwość. Chociaż niektórzy członkowie rodziny szeptali sobie krytyczne uwagi o postępach Niunia w nauce, Siuna podziwiał go, bez zastrzeżeń przyznawał mu prawo wyższości i pogardy. Gdzież mnie — tak odczuwał — maminemu synkowi mierzyć się z takim prawdziwym chłopcem z wielkiego świata, z takim, który wszystko umie i wszystko ma! Niunio coraz bardziej zapędzał Siunę w kozi róg różnymi kpinami, wykazywaniem mu nieznajomości świata, braku zuchowatości i dziarskości chłopięcej. Nie było to zbyt przykre dla Siuny, bo potem następowały w pełnej harmonii różne zabawy. Gdy Niunio już dał dostatecznie poznać Siunie jego nicość, olśniewał go potem, zadziwiał, wymyślał wciąż coś nowego, pozwalał Siunie strzelać do celu ze swego flobertu, pozwalał puszczać po galerii miniaturowy parowóz i w ostateczności, po ustaleniu należnego autorytetu, był bardzo dobry i serdeczny dla Siuny.
Chodząc po ogrodach i lasach, bawiąc się w gazdów i królów, chłopcy wymyślili sobie taką zabawę, że podzielą „świat“ na dwa gazdostwa: ogrodowe i lasowe. Starszy chłopak, co przybył z cywilizowanej stolicy, zaanektował sobie dziedzinę bardziej wydajną i cywilizowaną. A małemu dostało się leśne państwo. Ten zwał się królem na ogrodach, tamtem gazdą leśnym. Obchodzili rozległe ogrody, wyznaczali granice swych państw. Trudno to było, bo mimo karczunek, wciąż pokonywany a ciągle zdobywczy las wdzierał się ze wszystkich stron. Siuna przeczuwał jakoś niejasno, że jako głupszy będzie może pokrzywdzony, gdyż w układzie był pewien ważny punkt, że gdy jeden drugiemu nie pozwoli jeść czegoś ze swego królestwa, tamten musi go usłuchać. A gdy tak obchodzili granice lasu, Siuna wcale nie myślał o kalafiorach, o ogórkach, o rzodkiewkach, truskawkach, gruszkach i śliwkach. Przeciwnie, gdy spojrzał ku lasom, coś jakby duma w nim się zjawiła, jakie to potężne i nieogarnione jego gazdostwo.
Później pokazało się, co to znaczy zawierać układy gospodarcze. Czasami bowiem przy stole, gdy podawano świetne ogórki, młode kartofelki albo krem z truskawek, Niunio z przemądrą, tajemniczo uśmiechniętą miną, podnosił palec i szeptał do Siuny: „nie pozwalam“. Z początku Siuna, chcąc udowodnić, że jest chłopcem prawdziwym, słuchał króla na ogrodach i połykając ślinkę, z kwaśną miną zrzekał się używania darów ogrodowego królestwa. Potem jednak niejednokrotnie przekraczał układ. Czyhał wprawdzie na stosowną chwilę, by zabronić Niuniowi malin, konfitur z jagód i grzybów, ale Niunio był mądrzejszy, przeciwstawiał mu wszystkie przekroczenia układu do rozrachunku, przekroczenia, które jak twierdził, ma dokładnie zapisane w notesie. Brał sobie obfitą rekompensatę, objadał się darami lasu.
Siuna nigdy nie mógł się dokładnie dowiedzieć, czy król na ogrodach wykreślił mu coś z rachunku, dał w siebie wmówić, że wciąż jeszcze jest dłużnikiem. Te wszystkie targi dostarczały Niuniowi dużo satysfakcji i śmiechu. Niektórzy domownicy, zwłaszcza liczne ciotki, zaczęły stawać w obronie małego Siuny, a Niunio jakby z wdzięczności, że Siuna taki zabawny i głupiutki, pokazywał mu coraz więcej swoich zabawek, nawet niektóre mu podarował. Między królem na ogrodach a gazdą leśnym była zgoda. Nagle wszystko popsuło się.
Do górnego sadu, gdzie wokół suszarni na pagórkach rosło wiele śliw i drzew wiśniowych, przychodziły czarne, górskie wiewiórki. Jedna z nich szczególnie zaprzyjaźniła się z Siuną. Oswoił ją, karmił ją czasem, czasem z nią coś rozmawiał. Wiewiórka przybiegała jeszcze bliżej aż pod ogrody warzywne, czekała tam na Siunę. Stała się bardzo zuchwała, przestała się bać ludzi. Pewnego dnia Niunio, który chodząc po ogrodach wypłaszał flobertem wrony, zastrzelił wiewiórkę. Siuna w pierwszej chwili chciał sądzić, że właściwie Niuniowi należy się udział w leśnej zwierzynie, ale gdy zobaczył swoją wiewiórkę skrwawioną, leżącą bez ruchu, nie wytrzymał, stanął w obronie gazdostwa. Szlochając, wyjąc prawie, wołał i wrzeszczał: „Ja nie pozwalam, to nie jest do jedzenia!“ Ponieważ Niunio lubił bardzo koty, z którymi zresztą i Siuna się przyjaźnił, Siuna zaczął się odgrażać przeciw kotom. Tonąc w łzach i łkając, dawał dowód, że wcale nie jest chłopcem, tylko niuńką i mazgajem. Czując, że spada na dno przepaści i błaźni się na całe życie, rycząc i zawodząc, popędził w objęcia ciotek, pogrążając zupełnie swą sławę chłopięcą.
— Ty jesteś nie tylko mazgaj, ale i fagas — powiedział mu wyniośle Niunio, gdy się znów zobaczyli. W rezultacie sprawa przedstawiała się nawet gorzej niż myśleli obaj chłopcy. Ciotki postanowiły oddać ją przed sąd samego dziadzia.
I zasiadł sąd pod modrzewiem, jak za dawnych czasów. Właściwie siedział tylko sam dziadek i pił kawę. Resztę składu sądu stanowiły przybory, należące do podwieczorku. Na każdy z nich spływała część autorytetu dziadzia. Śnieżny, niepokalany obrus pokrywał stolik ogrodowy. Wokół zaś na stoliczkach stały z błyszczącymi łysinami metalowe imbryki, jakieś chłodne kryształy i nadęte porcelany, podstawki, talerze i filiżanki. Psy, pawie i gołębie kręciły się wokół stolików i ławeczek. Sąd czekał. Nim przyszli chłopcy przed sąd, zrzedły im miny. Niunio stracił pewność siebie, z Siuny spadły gorycz i rozżalenie. Popatrzyli na siebie. Podali sobie ręce. Obiecali nigdy nie wspominać o wiewiórce. Gdy przyszli pod modrzew, dziadzio czytał książkę.
— No cóż chłopcy? — zmarszczył się lekko. Chłopcy milczeli.
— Kłócicie się, co?
— My wcale się nie kłócimy — wypalił pierwszy Siuna — my już mamy przymierze.
Dziadek zaglądał dalej do książki. Chłopcy czekali.
— Nie kłócicie się? No to się nie kłóćcie!
Wyrok był ogłoszony. Łyse, błyszczące imbryki dymiły i sapały z zadowoleniem. Kryształy i porcelany uśmiechały się lekkim blaskiem. Sąd się skończył. Chłopcy odeszli. Niunio nie usiłował być przemądry, był serdeczny dla Siuny. — Ogród z lasem wieczne przymierze! — powiedział. Gazda leśny stąpał dumnie. Na pojednanie poszli razem do kuchni dowiedzieć się, co tam słychać „o lodach, szodach i z sokiem wodach“.
W stosunku do kuchni, trzeba to przyznać, największa harmonia ideałów panowała. Bo z kuchni płynęły, jak strumienie ze źródła, nie tylko lody, leguminy i torty, ale płynęły stamtąd także nowiny, bajki i niezliczone rozmaitości. Było to miejsce ciekawe i barwne. Psy i koty w kalibrach, jakie tylko można było wymarzyć, kręciły się nieustannie po galerii kuchennej. W głównej, dużej izbie kuchennej zawsze były pod wielkim piecem małe żółciutkie kurczątka. Z tyłu zabudowań kuchennych wiele przeróżnego ptactwa domowego. Istne sejmy tam się odbywały — bełkotanie indyków, okrzyki pantarek, pianie kogutów, gdakanie kur. Nie tylko służba ze stajni, z obory, ale także pastuchy z połoniny, gajowi leśni, liczni interesanci przewijali się tam przez cały dzień. Czasem, bardzo rzadko, zjawił się wędrowny kupiec Słowak, niosąc na głowie ogromny kosz, pełen rozmaitych nowiutkich przedmiotów, zabawek, nożyków, harmonijek, grzebyków, lusterek. To było nawet ciekawsze niż goście dworscy. Chrupiąc sobie biszkopty albo rozkoszując się lodami, można było słyszeć w wielkiej izbie kuchennej bajki leśne, gawędy przecudne, nie kończące się nigdy, nie gorsze niż na werandzie. Nad kuchnią władał dobrotliwie, lecz autorytatywnie sam pan kucharz. Władał to widzialnie, to niewidzialnie. Pan kucharz to jak urząd prezydenta republiki. Obojętnie, jak się zwał. Rządził republiką kuchenną. Czy ten stary, to suchy, ostry i rzeczowy, to wpadający w głęboką zadumę z powodu nadmiernego łyczku, czy inny, młodszy, uprzejmy, pobłażliwy, dworny. Do kuchni była wcale daleka droga, krytą galerią. Zatem z musu, aby nie tracić niepotrzebnie czasu, dzieciaki przebywały ją w kłusie lub galopie. Tylko po obiedzie nie było wskazane hasać po galeriach aż pod budynek kuchenny i wiercić się koło pokoju pana kucharza. Pan kucharz bowiem sypiał po obiedzie. Snu jego strzegły liczne świetliste postacie: torty, kremy, konfitury, jakieś rybki smaczne i kartofle pieczone. Nie tylko świetliste, ale jakżeż wonne, jakżeż delikatne i misterne były dzieła sztuki kucharskiej, związane z osobą kucharza. Ostatecznie jednak nie w tym rzecz była. W najgorszym razie przecież wszystkiego można było skosztować w kredensie, no i w końcu przy stole. Ale chodziło przecież o harmonię ideałów. A ta byłaby naruszona, gdyby pan kucharz zaczął się marszczyć albo nawet mruczeć na wałęsanie się dzieci po kuchni, na gapienie się, przesiadywanie i słuchanie bajek.
Stopniowo do tych doświadczeń, do różnych nauk lasu i ogrodu, domu i kuchni, dołączały się i inne zamiłowania i wiadomości. Siuna postanowił zrobić prawdziwą mapę gór, zaczynając oczywiście od Krzyworówni. Mapę nie taką ogólną, suchą, gdzie nic nie można poznać, ale soczystą, pełną, taką, po której można by prawie spacerować jak po ścieżkach. Zaczął od potoków, wdzierał się w każdy potok, łaził brzegami, jarami z wielkim blokiem rysunkowym. Nie mając żadnych wskazówek jak rysować mapę, a chcąc wiernie oddać wszystko, rysował każdy zakręt potoku, zaznaczał i cieniował każdy „huk“ czyli wodospad, każdy huczek nawet, każdy „kowbur“ czyli zagłębienie. Roił sobie, sadził się w cichości sam przed sobą, że to dopiero będzie kiedyś mapa prawdziwa. Na każdy potok zmarnował kilka ogromnych arkuszy świetnego rysunkowego papieru. Podczas jednego lata zepsuł kilka bloków rysunkowych. Nikt nie domyślał się, na co zużywa tyle papieru. Materiały do pomnikowego dzieła chował w tajemnicy.
I do innych wędrówek dołączały się dopływy z książek, pragnienia i rojenia dotychczasowe, żeniły się, spajały się z nowymi. Ale dalsze wędrówki Siuny niezupełnie już należą do naszego terenu. Odbywały się bowiem w świecie imaginacyjnym. Bądź co bądź jednak ciało jego leżało na łóżku we dworze, a także myśl powracała ciągle w góry, krążyła po górach. Wędrówki takie odbywały się, gdy po prostu nie można było chodzić, to jest nocą, niekiedy także podczas nocy letnich, ale przeważnie podczas pobytu wiosennego lub zimowego, kiedy z powodu błota, śniegu i tęgich mrozów żadne inne wędrówki nie były możliwe. Nocne wędrówki zaczynały się blisko, a kończyły się gdzieś daleko od ziemi.
W tych nocnych wędrówkach główną rolę odgrywała pewna dziewczynka, po prostu wybrana Siuny. Marzenia takie nie wkraczały nigdy, jak to się mówi, w jakieś niedozwolone dla młodzieży regiony. Nie przeczuwały ich może. Przeciwnie, Siuna marzył o dziewczynce po dziecinnemu, ale wyobrażał ją sobie jako towarzyszkę życia i myślał o niej z dziwną dla niego samego czułością. W największej tajemnicy roił sobie, jak się doń uśmiechnie, jak go wyróżni i jak on jej pokaże wszystkie swoje zakątki, odkryje wszystkie tajemnice, nawet mapę potoków pokaże. Nie wiedział tylko, czy opowie jej o pewnym śnie, w którym widział jak oboje w białych guglach weselnych, na świetnych koniach jechali do ślubu. Sam stary pan cesarz był na ślubie. A potem Siuna zaprowadził oblubienicę do nowego pałacu, który ojciec dlań wybudował, pałacu o potężnych schodach, wielkich oknach i ogromnych podwojach. Na progu pałacu pocałował ją. Aby nikt nie mógł znać jego tajemnicy, jak gdyby na to, aby i w myślach zaszyfrować wszystko, nazwał tę dziewczynkę, w rzeczywistości małą wnuczkę księżowską z sąsiedztwa, dziwacznie i zabawnie: Pimpulinka. W rzeczywistości był wobec niej bardzo nieśmiały. Czasem przynosił jej pawie pióra i kwiaty, czasem orzechy. Potem prędko ulatniał się. Jedno widzenie wystarczyło mu na długo. Oczy jej ogromne, ciche, jasne, łagodne oczy, obiecywały mu wszystko, co najlepsze na świecie. Gładkie, piękne kolanka, widoczne spod dziecinnej spódniczki, przejmowały go słodkim dreszczem i lękiem. Miał ochotę wtedy iść do cerkwi, by o coś prosić, czemuś się poddać, coś ofiarować z wdzięczności i dla ochrony Pimpulinki. Dziewczynka miała tę dobrą stronę, że nie mówiła dużo, co pozwalało mu przypuszczać, że wszystko zrozumie i przypisywać jej, co mu się spodobało i uroiło.
Z nią też odbywał wędrówki, podróże i wyprawy nocne. Dziwna muzyka ich prowadziła. Siuna sypiał w niedużym pokoiku od strony galerii, zwanym garderobą. Stał tam piec z kuchenką. Tęgi, barczysty, brzuchaty, gazdowski piec. Dawniej jeszcze, we wczesnym dzieciństwie, Siuna nazywał go, widocznie z uszanowania i podziwu: Pan Piec. A później Pan Piec był świadkiem nocnych dumań chłopca. Sekundował mu swoją muzyką. To dudnił uroczyście, grał potężnie, to śpiewał przeróżnie. Czasem węgle jarzące się lub dogasające, jakby oczy czy myśli Pana Pieca, w ciemności świergotały lub bezgłośnie świeciły. Sygnalizowały wyraźnie coś takiego, że Siuna zaraz wiedział i rozumiał wszystko.
Zaczynał Pan Piec skocznie od ucha, tanecznie jak skrzypek huculski. Siuna szedł sobie w świat z Pimpulinką. Naprzód nad niedalekim potoczkiem, wśród leszczyn i olszyn sami zbudowali sobie maleńką chatynkę. W dobytku mieli kozła i mały wózeczek. Sami zaprzęgli koziołka, sami jeździli wcale prędko, dokąd chcieli. Potem zbudowali sami małą kolejkę z prawdziwymi wagonikami. Jeździli sobie nią po lasach. Wszędzie, gdzie przedtem wałęsał się Siuna, świstała teraz ich kolejka. Dojechali tak do ojca Siuny, który wybudował dla nich umyślnie nowy, wspaniały pałac, taki, jaki śnił się kiedyś Siunie. Tam urządzali przyjęcia dla wszystkich. Towarzystwo było liczne i rojne, ale mieszane, gdyż Siuna nie uznawał różnic stanowych. Samotne życie skończyło się, zaczęło się życie z ludźmi, obcowanie ze światem. Piec grał równo, dziarsko i pewnie, jakby czwórka pysznych koni płynęła.
W pałacu podczas przyjęć Pimpulinka grała wszystkim przepięknie na fortepianie i na czym kto chciał. Całe rzesze słuchały. Umiała tez malować prawie tak jak pan Jaroszyński. Potrafiła namalować wszystko, co Siuna jej wskazał, co miał ochotę namalować, a czego sam namalować nie potrafił.
Potem Siuna znikł gdzieś. Pimpulinka czekała tęsknie, coraz bardziej niespokojna. Musiała coś wiedzieć, ale nikomu nie mówiła. Wreszcie pewnego dnia rozeszła się wieść radosna, triumfalna, dzwonowa wieść: Ojczyzna wskrzeszona. Jeszcze jedna wieść ciekawa: Siuna został królem.
Pan Piec zahuczał, zatriumfował, a potem obwieścił coś basem.
Do pałacu schodziły się tłumy ludzi, panowie, panie, huculskie rzesze, miasteczkowi Żydzi, robotnicy z kopalń. Wszyscy rozprawiali o wielkich, dobrych, radosnych sprawach, o nowym, wskrzeszonym królestwie. Potem wojska huculsko-polskie i francuskie maszerowały, defilowały przed Pimpulinką. Tak sam król sobie życzył. W końcu pokonali najtwardszych nieprzyjaciół. Wkroczyli do Berlina. Pimpulinka tak sobie umiała ująć zwyciężonych, że klaskali radośnie w dłonie, witając ją wjeżdżającą na huculskim koniu. Król i królowa mieli bowiem przy sobie wszystkich górskich pobratymów, a przede wszystkim tych, co byli odważni, co wcale nie bali się strzelby i strzelania: starego Ihnata, starego Łukiena z jego zbójeckimi wychowankami, Petra Kuzyka i cały rój bystreckich i bereżnickich strzelców, śmiałków, myśliwców i kłusowników czarnohorskich. Wzięli też ze sobą na zwycięską wyprawę wszystkie niemal konie z Krzyworówni. Po ulicach Berlina, bardziej rojnych niż rynek kołomyjski i może nawet wspanialszych niż ulice Lwowa, w wysokich pasach, w rogatych czapach, z błyszczącymi bardkami snuły się śmiałe postacie ludzi lasowych na koniach górskich.
Doradcami i protektorami nowego królestwa był dziadzio, ojciec Siuny i stary pan cesarz. Ojciec Siuny odkrył tyle nowych, bogatych kopalń w górach, że cały kraj się wzbogacił. Z wypraw wracali królestwo w góry, jeździli po górach, chodzili po chatach, od chaty do chaty. Nie było odtąd biedaków ani chorych. Pimpulinka wyraziła życzenie, by wszędzie były sady, by całe góry były jednym sadem. Wszędzie słychać było głosy fujarek i skrzypek, muzykę i śpiewy. Ludzie błogosławili Pimpulinkę. Siuna zaprowadził wszędzie swobodę, tak jak mu opowiadał Kuzyk, prawo wierchowińskie, starą prawdę. Wcale nie w Warszawie ani nawet w Krakowie, lecz tutaj w górach, może nad jeziorem Szybenym, mieli stolicę. Stąd rządzili królestwem huculsko-polskim od morza do morza... Pan Piec śpiewał szeroko, gorąco, a dumnie.
W końcu szeleścił Pan Piec tajemniczo. Po długim życiu trzeba było umierać... Trudno. Pimpulinka jak piórko uleciała prosto do nieba. Uleciała taką śliczną, anielską dziewczynką, jaką była teraz i zawsze. A Siuna? Ha, nie wiadomo. Pan Piec zaciągnął zapytaniem cichym, lecz niesamowicie jękliwym: hej, junaczku, junaczku?
Bo przecież grzeszył, złościł się i ciskał, nieraz i przeklinał. I tak prawdę mówiąc, choć go chwalili, że niby to posłuszny, nie posłuchał mamy ani nikogo, po prostu ani razu. Nawet nie żałował szczerze ani nie myślał się poprawić. A zatem... Pimpulinka modliła się szczerze, przechadzała się po niebie, przyjaźniła się ze świętymi, jak tu na ziemi z ludźmi. Siuna czekał. Chyba do czyśćca? Może jest nadzieja? Pan Piec milczał. Pimpulinka żałośnie spoglądała z nieba, Siunie już teraz na łóżku na płacz się zbierało.
Tymczasem w huculsko-polskim królestwie synowie Siuny królowali szczęśliwie i mądrze. Ciekawe były ich imiona: Selim Mędrzec, Orion Wspaniały, Aldebaran Dobry. Stolica górska i góry były jednym rajem, królestwo jednym rajem, narody były szczęśliwe od morza do morza... Brzuchaty Pan Piec, nasycony złotym, jarzącym się żarem, dyszał bez natężenia, pełnie, dostatnio. W swej potędze szeptał coraz ciszej. Ukołysywał Siunę. Chłopiec zasypiał.
Mimo dostatek tajemnic, Siuna przechadzając się po ogrodach zwykł głośno rozmawiać sam ze sobą. Rozprawiał tak, planował, czasem ganił sam siebie, czasem znów pochwalił siebie za coś. Możliwe, że dziadek usłyszał kiedyś jedną z tych głośnych tajemnic, bo raz powiedział mu: „Aby dojść do wielkich rzeczy, trzeba się uczyć, uczyć usilnie“.
Te słowa zelektryzowały Siunę. Uczyć się? Ale jak? Z książek, to dobrze, ale nie wszystkie książki zrozumie. Te „wielkie“ rzeczy zdaje się jakoś pochowane po książkach, w jakichś kątach i zakamarkach. Uczyć się... W szkole? To nie to... A może od tego, który te słowa powiedział?
Coraz bardziej obserwowanie dziadka, a nawet w ramach własnej niedoskonałości, naśladowanie dziadka zajmowało Siunę. Od dawna już zresztą, od wczesnego dzieciństwa nawet, niemal z naukowym nastawieniem, oglądał i notował sobie w myślach życie dziadka. Kiedy jeszcze był bardzo mały, jednym z najmilszych zajęć jego było oglądać, jakby obrzęd jaki, golenie się dziadka. Leciał wtedy w pośpiechu, brał stolik, ogłaszał: „Będę oglądać dziadzia“.
Powoli chłopak splótł się ze wszystkim, co go otaczało. Ogarnęło go poczucie cudowności tej zielonej Wierchowiny, kraju jego dzieciństwa. A na tle wszystkich doświadczeń przychodził do przekonania, że najciekawszy jest sam dziadek. Wierchowina była mu najwyższym z kręgów rajskich, a w myślach jego dziadek królował nad całą Wierchowiną.
Obserwacja nawet życia codziennego dziadzia była przez długi czas ulubionym zajęciem wnuka. Do końca życia wspominał wszystko. Jak to wesoło, ciekawie, a równocześnie bezpiecznie robiło się rano, gdy otwierano okiennice w pokoju dziadzia. Nagle ciemny frontowy przedpokój zalewało światło. W przedpokoju tym była kiedrowa szafka, w której stały stare miody, tokaje, porzeczniaki. Ilekroć pozwolono Siunie ich skosztować — a było to wszystkiego kilka razy — rajska nieruchomość go ogarniała. Za to co dnia można było zaglądać przez szkło do szafki. W przedpokoju tym była głowa lisa w drewnianej ramie, na niej zawieszona okazowa szulka pięknej kukurudzy. W tym przedpokoju wyczekiwał wnuk, zanim dziadzio się ubierze.
Jakżeż uroczyście odbywały się obiady przy długim stole w jadalnym pokoju! Do stołu zasiadało może trzydzieści osób, dorośli i dzieci. Nikt nie siadł przed dziadkiem, nikt nie zaczynał rozmowy, zanim dziadek się nie pomodlił. Była cisza głęboka. Tylko obrusy, szczególnie pięknie haftowane, bieliły się niepokalanie, tylko nakrycia się świeciły, a waza na kredensie dymiła obiecująco. Po modlitwie było już swobodnie, ale nikt, a tym bardziej dzieci, nie mówił zbyt głośno. Czasem któraś z dziewczynek, ku szczególnemu zmartwieniu Siuny, najczęściej jego własna mała siostrzyczka, zaczynała się zachowywać w sposób buntowniczy. Wtedy dziadek dzwonił w szklankę, prosząc o spokój grzecznie i poważnie, po czym następowała zupełna cisza. Ku zdziwieniu Siuny dziadek nierzadko raczył rozmawiać przy stole z tymi właśnie najbardziej niesfornymi dziećmi. Nic innego — pocieszał się potem Siuna — jak to, że dziadziowi bardzo śmiesznie z ich głupoty. Nieraz przy stole padały jakieś zdania mądre, ciekawe, zagadkowe. Często pouczał dziadek dzieci, w jaki to sposób uprzejmie i grzecznie należy zwracać się i przemawiać do służby.
Najbardziej pamiętne były dla wnuka letnie wieczory, szare godziny w towarzystwie dziadzia. Dziadzio czekał na pocztę, siedząc przy swoim biurku, wtedy można było zajść do pokoju. Naokoło biurka wisiały dziesiątki fotografii, niektóre bardzo stare przedstawiały pradziadów, prababki, a inne rodzeństwo, dzieci, wnuki i przyjaciół dziadzia. Nad biurkiem zawieszone były kalendarze. W jednym podkreślone imieniny i urodziny wszystkich członków bliższej i dalszej rodziny, na to, aby nie zapomnieć o życzeniach, o prezentach i paczkach. W innym znów kalendarzu notatki jakieś w sprawie potrzeb służby. Gdy słońce zachodzące tworzyło monstrancje świetlne w oknach, dziadzio składał papiery i palił fajkę. Wkrótce miały wrócić konie z poczty z Jasienowa. Tymczasem rozmawiał z wnukiem.
Pamiętne były dla Siuny te rozmowy. Obok rozmów z ojcem, w czasie pobytu w domu, należały rozmowy z dziadziem do podstaw jego światopoglądu i zainteresowań. Ale z ojcem rozmawiało się o dziejach ludzkich, o Polsce, o polityce, o krajach i ludach dalekich, a także o zwierzętach, o ich obyczajach. Z dziadkiem zaś toczyły się rozmowy, jak to nazywał chłopiec, o mądrości wszelakiej. Do „mądrości“ należały rozmowy o zachowaniu się, o wartości ludzi, o książkach, o sztuce, o samej Wierchowinie, a szczególnie o Czeremoszu.
Przede wszystkim dziadek starał się nauczyć Siunę rozmawiać. Mimo bowiem prawdziwy szacunek i podziw dla dziadzia, niecierpliwy Siuna, wtrącając wciąż swoje trzy grosze, nie dał dziadkowi dokończyć ani jednego zdania. Tłumaczył dziadek wnukowi i pouczał go, że nigdy nie należy nikomu przerywać rozmowy, że zawsze trzeba dosłuchać uważnie do końca, a dopiero potem swobodnie powiedzieć swoje. Rozmowa bowiem — tak mówił dziadek — to jakby obrzęd najważniejszy, rozmowa szczera albo żadna. Nawet gdy widzisz, że ktoś się myli, nie wolno mu przerywać, niech mówi, skoro mówi szczerze i prawdę. Chyba że kłamie. Jeżeli przerywasz komuś rozmowę, dajesz mu do poznania, że kłamie.
Czasem rozmawiali o książkach.
W szkole chwalili się chłopcy, że czytają książki na wyścigi. Ten czytał dwadzieścia książek, a tamten aż pięćdziesiąt trzy. Siuna tak nie potrafił i był w rozterce. I podziwiał chłopców i równocześnie jakby odczuwał jakieś rozczarowanie, że ktoś tak szasta książkami, że nie przywiązuje się do nich. Od najmłodszych lat ojciec czytał Siunie na głos wiele ładnych rzeczy: „Farysa“, „Pana Tadeusza“, „Giaura“, Wincentego Pola „Pieśń o ziemi“ i „Obrazy z życia i przyrody“. Później Siuna ułożył sobie antologię, do której wpisywał wszystkie wiersze, jakie mu się podobały. Nazwał tę antologię „Farys“ i planował sobie, jak ją wydrukuje. Przez kilka lat przeczytał tylko cztery książki: „Pana Tadeusza“, całego „Don Kichota“, „Młodego wygnańca“ i „Podróż bez pieniędzy“. Ciągle do tych książek powracał, przejmował się nimi, rzec można, zaprzyjaźnił się z nimi. Tymczasem cóż dla uczonych kolegów znaczyły takie książki? Klepali je niemal po ramieniu. Gdy przyjechał do dziadzia, zaczął opowiadać, jacy to mądrzy jego koledzy w klasie, ile książek czytali: ten czytał Wiktorhugona dziesięć tomów, a tamten Dumasa wszystkie tomy, a inny czyta na dzień całą książkę itp. Dziadzio zganił takie czytanie, powiadał, że ludzie czytający prędko dużo książek to barbarzyńcy. Bo książka dobra, to jak człowiek dobry, mądry i poważny. Trudno ją poznać i zrozumieć. Każdą stronicę należy dobrze czytać wiele razy. Czytać piękne dzieła prędko, to tak jakby czcigodnemu człowiekowi pod nosem bąknąć dzień dobry albo na przywitanie trącić go łokciem i lecieć dalej. To tak jakby pójść do kościoła, tylko na to, by kichnąć. Złe książki — prawda — można czytać prędko, ale lepiej wcale ich nie czytać. Zła książka gorsza od najgorszego człowieka. Bo człowiek może się poprawić. A książka się nie poprawi.
— A któreż to są te złe książki? — zapytał wnuk.
— Te, które nie są dobre, nieprawdziwe, bo nie mają duszy — powiedział dziadzio zagadkowo.
Czasem dziadek opowiadał wnukowi o różnych obrazach pięknych, które widział w czasie podróży. Siuna zapamiętał sobie opowiadanie o Madonnie drezdeńskiej Rafaela.
— Choć to przecież nie kaplica i nie kościół — mówił dziadzio — a taka prawda idzie od tego obrazu, że człowiek mimo woli zgina kolana i modli się. Czuje bliskość czegoś świętego.
Nieraz w późniejszych latach w rozmowach z wnukiem dziadek powstawał przeciw nowej poezji i sztuce, powykręcanej, pełnej dziwaczności, jak mniemał. Ten mistrz — powiadał — co stworzy coś niewidzianego, a co jednak tak chodzi, tak rusza się i żyje jak przyroda, a w przyrodzie jeśli coś pokręcone, dziwaczne, to chyba coś chorego. Przecież ów mistrz włoski nie widział Matki Boskiej, a jednak idzie Ona ku nam z chmur jakby żywa — nadludzka, lecz bliska.

Dziadek, mimo wzrastającą chorobę, zajmował się wnukiem coraz więcej. Tymczasem Siuna stał się uczniem szkolnym, gimnazjalistą prawdziwym, nie takim prywatystą jak dotąd. Wyjazdom jego do prawdziwej szkoły towarzyszyły upomnienia, precepcje i nieraz bardzo mądre rady dziadzia. Ale Siuna mało co z nich zapamiętał. Gdy wszedł w wir nowych wrażeń, nawet krótkich, skąpych, ważkich i jędrnych napomnień ojca nie pamiętał. Pamiętał natomiast dokładnie przykazania niani Pałahny, obwieszczone mu przed wyjazdem.
Nie wiadomo jakie poglądy miała niania Pałahna na klasyfikację i system nauk. Nie ujawniała ich dotąd. Jednak przed samym wyjazdem Siuny do szkoły odprowadzając go już do pojazdu, wzruszona może, że „dziecko“ jedzie, kto wie między jakich zbójów, chcąc pokryć to wzruszenie, a może jeszcze na chwilkę zatrzymać chłopca nakazywała mu wcale długo, wstrzymując płacz:
— Ucz się, syneczku, oj ucz się! Po Bożemu się ucz i po ludzku. A niechby i po pańsku! Ucz się po chrześcijańsku, ucz się po żydowsku! A po katolicku i po turecku czemuż by nie? I po lutersku także. Ucz się po polsku dobrze i po „taliańsku“ jak trzeba i po „chrańcusku“, jak głowy starczy. Ucz się po rusku szczerze, a po rachmańsku najlepiej. I po huculsku i po bojkowsku... — Nie kończyła już tych precepcji, zamiast tego płakała.
Siunie wcale nie było śmiesznie. Pocałował Nianię w rękę i jadąc rozważał te słowa, jakby coś bardzo mądrego.
Niesłusznie zatem posądzano Siunę od młodych szkolnych lat o zapędy ekstrawaganckie, o egzotyczne zamiłowania i zainteresowania dla obcych, odległych języków i odległych wiar. Niektórym zdawało się, że te zainteresowania już nadmiernie rozszerzały tradycjonalne horyzonty, że wprost jakby coś przekraczały... Nie brakło z tego powodu scysyj z kolegami, a nawet z nauczycielami, wreszcie z członkami rodziny. Także nadmierny popęd do tolerancji miał swój refleks, znacznie później, w brzydkim podejrzewaniu Siuny o — masonerię i Pan Bóg wie o co. A on tymczasem zawsze pozostał wierny tylko przykazaniom Pałahny.
Podobnie niesprawiedliwie byłoby oskarżać niektórych znajomych Siuny, w szczególności spośród Żydów, o chęć zmasonizowania katolickiego dziecka. Dziecko bowiem samo wszędzie nos wtykało. A tak to się zaczęło:
Od dawna wizyty gości dziadzia interesowały bardzo Siunę.
Raz gdy Foka Szumejowy zstępował po schodach od dziadzia, chłopiec przypatrzył mu się. Obserwował go z podziwem. Jakby rycerza z prastarej dawności, jakby istotę bajeczną. Foka nie zauważył chłopca, patrzył przed siebie śmiało, ale nieruchomo, jakby nie patrzył nigdzie. Łaskawie uśmiechał się do jakiejś dali. Pewnie do dawności świetnej — marzył sobie Siuna.
Właśnie z późniejszych wizyt utkwiła w pamięci Siuny postać starego Żyda, Drimera. Siuna raz nieostrożnie wleciał jak kula do pokoju dziadzia i zobaczył, że na jednym z foteli siedzi stary Żyd z siwą brodą, o niebieskich oczach i rumianych czerstwych policzkach, w długim czarnym surducie. Gość rozmawiał przyjaźnie i pogodnie z dziadziem. Siuna niby to chciał się prędko wycofać, ale z ciekawości zwlekał. Wtedy dziadek zawołał go i przedstawił gościowi.
— Oto mój wnuk najstarszy. Przeszedł do trzeciej klasy gimnazjalnej. Niezła głowa.
Pan Żyd Drimer dobrotliwie a poważnie skinął głową i ujął Siunę za rękę.
— No cóż ty umiesz najlepiej, synku? — pytał niskim głosem.
— Ja umiem najlepiej łacinę.
— O, to szkoda — rzekł Drimer — bo ja nie umiem łaciny.
— A co pan umie? — zapytał Siuna.
Trzymając rękę na plecach Siuny, uśmiechając się i pykając fajkę — powiedział powoli Drimer:
— No, cóż ja umiem? Chyba hebrajski...
— To bardzo mądre, to jest potrzebne, ja także nauczę się po hebrajsku. To książki czarodziejskie.
Obaj starzy ludzie uśmiechnęli się. Siuna paplał dalej:
— Nawet ksiądz katecheta mówił, że to księgi święte, bo Żydzi połączą się z nami, z Kościołem. A kiedyż to będzie, panie Drimer?
— Na masz... Jest religijna dysputacja — śmiał się dziadzio. — Oj Siuno, Siuno, nie zagląda się Panu Bogu w karty. Gra, jak sam zechce.
Siuna spoglądał to w stronę dziadzia, to w stronę brodatego, mocnego gościa.
Stary Drimer przyjrzał się nieco uważniej chłopcu, objął go z lekka wpół, naprzód wzniósł oczy, potem zamknął je, nadął policzki, potem obwieścił poważnie, ale tak powoli, że Siuna nie mógł się doczekać końca.
— Skoro tak pytasz, to ci powiem, dziecko. Na tym świecie każda rzecz ma swoją ulicę, swoją własną drogę. Wszystko jest obmyślane mądrze, ustanowione mocno, ułożone dokładnie, skombinowane, urządzone... A czy wiesz przez Kogo?... To dobrze. Żydzi są potrzebni. I będą potrzebni. A kiedy się połączymy wszyscy? To długo czekać. To będzie, gdy znajdą się ludzie sprawiedliwi, ludzie mądrzy, ludzi miłosierni, dobrzy, ale tak naprawdę, choć dziesięciu, przynajmniej kilku... I wtedy świat będzie mądry, szczęśliwy. I właśnie...
— Już wiem — Siuna, jak zwykle, mimo pouczenia dziadzia, nie dał dokończyć zdania — to właśnie wszystko jest w tych książkach czarodziejskich, hebrajskich. Trzeba się uczyć, uczyć i wtedy...
— Niech będzie i tak — zrezygnował dobrotliwie Drimer.
Zaciekawiony tym Siuna, nieraz jeszcze później dopytywał się w rozmowach i nudził o mądrość czarodziejską i o te hebrajskie książki — bezskutecznie. Nie wiadomo, czy się kiedy dowiedział. A po latach, podczas ciężkiego okresu wojny i wrogości, wspominał dwóch starych ludzi, jak siedzieli w domu nad Czeremoszem; zrozumiał, że już wtedy świat, tam nad Czeremoszem, był mądry, dobry i szczęśliwy.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.