Benvenuto Cellini (1893)/Tom II/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Benvenuto Cellini |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Ascanio ou l'Orfèvre du roi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Istotnie, jak mówił Aubry, Benvenuto był sam; Askanio bowiem poszedł gdzieś marzyć.
Katarzyna z panią Rupertą udała się z odwiedzinami do jednej ze swoich przyjaciółek, a pracownicy obchodzili uroczystość świętego Eloi w Vanvres.
Mistrz znajdował się w ogrodzie, pracował nad modelem swojego olbrzymiego Rosa, którego kolosalna głowa przewyższała dachy wielkiej wieży Nesle i mogła patrzeć na Louvre, gdy mały Jan, który dnia tego odbywał straż przy drzwiach, zwiedziony sposobem zastukania Marmagna, w mniemaniu, że to przyjaciel, wpuścił go razem z dwoma zbirami.
Jeśli Benvenuto niepracował jak Tycyan ubrany w zbroi, to przynajmniej jak Salvator Rosa zajmował się roboty, mając przy boku pałasz a sztuciec w ręku.
Marmagne przekonał się więc, że nie wiele zyskał na niespodzianem zejściu Celliniego, albowiem trafił na człowieka uzbrojonego.
Wicehrabia usiłował ukryć swoję bezwstydne tchórzostwo, zwłaszcza, że Cellini zapytał go owym tonem nie cierpiącym żadnej zwłoki w odpowiedzi, w jakim zamiarze przybył do niego.
— Nie mam z tobą nic do czynienia — odrzekł — nazywam się wicehrabia de Marmagne; jestem sekretarzem króla i oto rozkaz Najjaśniejszego pana — dodał wznosząc po nad swoją głową papier, oddający mi na własność część Wielkiego Nesle; przychodzę więc dla wydania rozkazów i rozporządzeń, aby urządzono według mojej woli część pałacu ustąpioną, w której odtąd będę przemieszkiwał.
Mówiąc to, Marmagne otoczony swoimi dwoma zbirami, zbliżył się ku bramie zamku.
Benvenuto chwycił ręką za sztuciec, który jakieśmy to już powiedzieli, miał zawsze przy sobie i jednym susem stanął na ganku przed drzwiami.
— Wstrzymaj się! — zawołał straszliwym głosem. I wyciągnąwszy rękę prawą ku Marmagnowi — rzekł: Krok jeden dalej, a padniesz trupem.
Wicehrabia zatrzymał się, a stosownie do tego wstępu, należało się spodziewać pojedynku.
Lecz są ludzie posiadający dar stawania się groźnymi.
Trwogą przejmuje każde ich spojrzenie, każdy ruch, jakby to było spojrzenie i ruch lwa.
Ich tchnienie już wionie postrachem, zdala już czuć ich siłę; tupają nogą, ściskają pięście, marszczą brwi, ich nozdrza się wzdymają, a na ten widok i najśmielsi się ociągają.
Drapieżne zwierzęta, których małe są napadnięte, jeżą tylko sierść i hałaśliwie szczekają aby odstraszyć napastnika.
Lecz ludzie, o których tu mówię, są żyjącem niebezpieczeństwem.
Najodważniejsi poznają w nich równych sobie, lecz pomimo tajemnego wzruszenia, prosto ku nim przystępują.
Tylko słabi, tylko lękliwi i podli, drżą i cofają się na ich widok.
Marmagne więc jak już mogliśmy się tego domyśleć, nie był odważnym, a Benvenuto zupełną miał nad nim wyższość.
Przeto gdy wicehrabia usłyszał głos straszliwy złotnika i zoczył ku sobie wymierzone rozkazujące poruszenie, pojął, że sztuciec, pałasz i sztylet, któremi on był uzbrojony, były wyrokiem śmierci jego i dwóch zbirów.
Prócz tego mały Jan poznawszy, że mistrz jego jest zagrożony, pochwycił za dzidę.
Marmagne uczuł, że cel zamierzony chybił i że za szczęśliwego się bardzo poczyta, jeśli teraz wydobyć się zdoła zdrów i cały z kłopotu, jakiego sam sobie narobił.
— Dobrze! dobrze! panie złotniku — odrzekł. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy będziesz posłuszny lub nie rozkazom Jego królewskiej mości! A ponieważ się opierasz, odmawiasz zadość im uczynić, odwołamy się więc do tego, który zdoła ci nakazać swojej woli wykonanie. Lecz niespodziewaj się, abym ci ten zaszczyt miał uczynić i zmierzył się z tobą. Dobranoc!
— Dobranoc! — odpowiedział Benvenuto z głośnym śmiechem. Janie, odprowadź tych panów.
Wicehrabia i dwaj zbirowie ze wstydem wyszli z wielkiego Nesle, strwożeni przez jednego człowieka, a odprowadzeni przez dziecko.
Tak się to smutnie skończyło owo życzenie wicehrabiego: Gdybym mógł znaleźć Benvenuta samego!
A ponieważ jeszcze dotkliwiej był omylonym w życzeniach swoich niż Jakób Aubry i Katarzyna, przeto nasz waleczny wicehrabia wściekał się.
— Pani d’Etampes miała słuszność — mówił do siebie, widzę się zmuszonym pójść za radą, którą mi dała; trzeba mi strzaskać moję szpadę a wyostrzyć sztylet; ten szatan-człowiek, istotnie jest takim jak mówią. Dobitnie wyczytałem w jego oczach, że gdybym był krok jeden postąpił, już byłoby po mnie; lecz w każdej przegranej jeszcze jest odwet. No, miej się na baczności!
Udał się więc do swoich braci, ludzi doświadczonych, którzy tego tylko też pragnęli aby uczciwie zarobić sobie cokolwiek pieniędzy, zabijając lub dając się zabić, i którzy ustępując, ulegli jedynie tylko rozkazom swojego pana.
Bracia przyrzekli być szczęśliwszymi w zasadzce; lecz Marmagne aby zręczniej osłonić swój honor, utrzymywał, iż niepowodzenie, którego doświadczył było z ich winy, przeto powiedział, że ponieważ w owej zasadzce nie będzie im towarzyszył, powinni się więc z niej sami wykręcić jak będą mogli. Właśnie też najbardziej tego pragnęli.
Poczem zaleciwszy im najgłębsze milczenie co do tej wyprawy, sam udał się do prewota Paryża i oświadczył, że stanowczo uznał za rzecz pewniejszy, dla usunięcia wszelkiego podejrzenia, odłożyć ukaranie Benvenuta aż do dnia, gdy obładowany jaką sumą pieniężną lub kosztowną robotą, zapuści się, co mu się często trafiało, w jaką pustą i ustronną uliczkę.
Tym sposobem wszyscy pomyślą i uwierzą, że Benvenuto został zamordowany przez złodziei.