Benvenuto Cellini (1893)/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
ZISZCZENIE NAJGORĘTSZYCH ŻYCZEŃ NIE ZAWSZE PROWADZI DO SZCZĘŚCIA.



Chociaż wszystkie te życzenia miały być wysłuchane przed końcem tygodnia, jednak ich ziszczenie miało pogrążyć tych, którzy je uczynili, w większym jeszcze smutku i strapieniu niż dawniej.
Takie jest prawo: każda radość zawiera nasienie jakiegoś nieszczęścia.
Daniela naprzód przestała drwić z Jakóba Aubry.
Zmiana, jeżeli sobie przypominamy, chciwie pożądana przez studenta.
W istocie, Jakób Aubry znalazł złote więzy, które miały skrępować płochą dziewczynę.
Temi więzami był ładny pierścionek emaliowany przez samego Benvenuta i wyobrażający dwie złączone ręce.
Trzeba wiedzieć, że od dnia walki, Jakób Aubry powziął prawdziwą przyjaźń dla prawej i dzielnej energii florenckiego artysty.
Nie przerywał mu kiedy mówił, rzecz niesłychana!
Patrzał na niego i słuchał go z uszanowaniem, czego jego profesorowie na nim nigdy wymódz nie mogli.
Uwielbiał dzieła mistrza z zapałem jeżeli nie ze znajomości rzeczy pochodzącym, to przynajmniej szczerze i gorąco.
Z drugiej strony otwartość, męztwo i dobry humor studenta podobały się Celliniemu.
Grał dobrze w piłkę i mógł się dzielnie bronić, chociaż przegrywał.
Potrafił dotrzymać placu przy butelce.
Słowem, on i złotnik zostali najlepszemi przyjaciółmi w świecie, i Benvenuto wspaniały, ponieważ wiedział, że jego skarb jest niewyczerpany, zmusił go jednego dnia do przyjęcia tego małego pierścionka tak cudownej roboty, że w braku jabłka skusiłby Ewę i zasiałby niezgodę na weselu Tetydy i Peleusza.
Nazajutrz po dniu, w którym pierścionek przeszedł z rąk Jakóba Aubry na palac Danieli, ta powróciła do dawnego uporu.
Biedny szaleniec! spodziewał się, że posiadł już swoję kochankę, tymczasem został jej niewolnikiem.
Katarzyna znowu podług swojego życzenia, zdołała obudzić w sercu Benvenuta iskierkę zazdrości. Oto jakim sposobem:
Jednego wieczoru, gdy jej zalotność i zabiegi rozbiły się znowu o niewzruszoną powagę mistrza, przybrała również uroczystą postawę.
— Benvenuto — rzekła — zdaje się, że ani myślisz o twoich zobowiązaniach się względem mnie.
— Jakich zobowiązaniach, kochanko — odrzekł mistrz, zdając się szukać na suficie wytłomaczenia tej wymówki.
— Czy nie przyrzekłeś mi ze sto razy, że ożenisz się ze mną?
— Nie przypominam sobie — rzekł Benvenuto.
— Nie przypominasz sobie?
— Nie; zdaje mi się, że odpowiedziałem tylko: Zobaczemy.
— Jakże i zobaczyłeś?
— Tak.
— I cóż zobaczyłeś?
— Że jestem za młody jeszcze, ażebym mógł w tej chwili czem innem być dla ciebie jak kochankiem, Katarzyno. Pomówiemy zresztą o tem później.
— A ja nie jestem już tak ograniczoną, Mości panie, ażebym poprzestała na obietnicy tak wątłej i czekała na ciebie.
— Uczyń jak chcesz, mała.
— Lecz, z tem wszystkiem, cóż masz przeciwko małżeństwu? W czem się zmieni przez to twoje życie? Uszczęśliwisz biedną dziewczynę, która cię kocha, i oto wszystko.
— W czem się zmieni moje życie, Katarzyno? — rzekł poważnie Cellini. Widzisz tę świecę, której blade światło słabo oświeca obszerną salę, w której znajdujemy się: kładę nakrywkę na knocie, otóż zupełna noc teraz. Małżeństwo jest ową nakrywką. Rozświeć tę świecę Katarzyno, nie lubię ciemności.
— Rozumiem — zawołała szczebiotliwie Katarzyna wylewając łzy — nosisz zbyt świetne nazwisko abyś je nadał biednej dziewczynie, która ci oddała swoją duszę, swoje życie, wszystko co miała, wszystko co mogła dać, która jest gotowa wszystko znieść dla ciebie, która przez ciebie tylko żyje, i ciebie tylko kocha...
— Wiem to wszystko, Katatrzyno, i zapewniam cię, że ci za to jestem nieskończenie wdzięcznym.
— Która podzieliła chętnie i rozweselała ile mogła twoję samotność, która wiedząc, że jesteś zazdrośny, nie patrzy nigdy na pięknych mężczyzn, która zawsze zamykała ucho na słodkie oświadczenia, których przecież nie brakowało jej nawet tutaj.
— Nawet tu? — przerwał Benvenuto.
— Tak, tu, tu właśnie, rozumiesz? — Katarzyno! — zawołał Benvenuto — spodziewam się, że nim nie jest żaden z moich uczni, żaden do tego stopnia nie śmiałby znieważyć swojego mistrza!
— Ten ożeniłby się ze mną, gdybym chciała — mówiła dalej Katarzyna, która przypisywała powrotowi miłości, poruszenie gniewu Celliniego.
— Katarzyno, mów! kto jest ten zuchwalec? spodziewam się, że nie Askanio.
— Mówił mi ze sto razy: Katarzyno, mistrz oszukuje cię; nie ożeni się z tobą nigdy, chociaż jesteś tak dobrą i piękną; on zbyt dumny na to. O! gdyby cię kochał tak jak ja cię kocham, lub gdybyś chciała mnie kochać tak jak jego kochasz!
— Nazwisko, nazwisko zdrajcy! — zawołał Benvenuto w gniewie.
— Lecz nie słucham go nigdy — odrzekła Katarzyna zachwycona — przeciwnie, wszystkie jego słodkie słówka były stracone, i zagroziłam mu, że ci wszystko powiem jeżeli tak dalej będzie. Ciebie tylko kochałam, byłam zaślepiona i tamten stracił napróżno swoje westchnienia. Tak, przybieraj obojętną postawę, udawaj, że mi nie wierzysz, jednak jestto szczera prawda.
— Nie wierzę ci Katarzyno — rzekł Benvenuto, który poznał, że chcąc dowiedzieć się nazwiska rywala, powinien był użyć zupełnie innego środka.
— Jakto, nie wierzysz mi! — zawołała Katarzyna zmieszana.
— Nie.
— Więc myślisz, że kłamię?
— Myślę, że sama się mylisz.
— A więc twojem zdaniem nie możnaby mnie już pokochać?
— Tego nie mówię.
— Ale myślisz? Benvenuto uśmiechnął się, gdyż ujrzał, że znalazł sposób zmuszenia Katarzyny do mówienia.
— A jednak jestem kochaną, to święta prawda — odrzekła Katarzyna.
Benvenuto uczynił nowy znak wątpliwości.
— Jestem kochaną więcej aniżelibyś mógł mię kiedykolwiek kochać, rozumiesz pan?
Benvenuto wybuchnął głośnym śmiechem.
— Ciekaw bym był — rzekł — wiedzieć kto jest ten piękny Medor.
— Nie nazywa się Medor — odrzekła Katarzyna.
— Jakże więc?
— Amadis?
— Ani Amadis. Nazywa się...
— Galaor?
— Nazywa się Pagolo, kiedy chcesz wiedzieć koniecznie.
— A! a! to mości Pagolo! — pomruknął Cellini.
— Tak panie, Pagolo — odrzekła Katarzyna urażona pogardliwym tonem, jakim Cellini wymówił nazwisko swojego rywala — poczciwy chłopiec, z dobrej familii, spokojny, rządny, pobożny i który byłby wybornym mężem.
— Takie twoje zdanie, Katarzyno?
— Tak, takie moje zdanie.
— I nie uczyniłaś mu nigdy żadnej nadziei?
— Nie słuchałam go nawet. O! byłam bardzo głupia! Ale odtąd...
— Masz słuszność, Katarzyno, powinnaś słuchać go i odpowiadać mu.
— Jakto? co chcesz mówić?
— Mówię ci abyś go słuchała gdy ci będzie wspominał o miłości, i abyś go nie zrażała. Reszta do mnie należy.
— Ależ...
— Ależ bądź spokojną, mam pewną myśl.
— To co innego. Jednak, spodziewam się, że nie ukarzesz go zbyt surowo, tego biedaka, który zdaje się spowiadać z swoich grzechów gdy mówi: kocham cię. Wypłataj mu dobrego figla jeżeli chcesz, lecz byleby nie swoją szpadą. Proszę o łaskę dla niego.
— Będziesz zadowolona z zemsty, Katarzyno, gdyż ci korzyść przyniesie.
— Jakto?
— Tak, ona ziści twoje najgorętsze życzenia.
— Co chcesz powiedzieć, Benvenuto?
— To moja tajemnica.
— O! gdybyś widział jaką on ma zabawną minę gdy chce być czułym — odrzekło wesoło dziewczę, nie zdolne wytrwać przez pięć minut w smutku. A więc, szkaradniku, to cię interesuje jeszcze, gdy się zalecają twojej śmieszce?
— Kochasz więc zawsze choć trochę biedną Katarzynę?
— Tak. Lecz nie zapomnij być mi ściśle posłuszną względem Pagola i co do joty wypełnić polecenie jakie ci dałem.
— O! nie lękaj się, potrafię bardzo dobrze grać komedyę. Nie długo znowu mi powie: No, Katarzyno, jesteś więc zawsze okrutną? Ja odpowiem: Co! znowu panie Pagolo? Lecz już wtedy, pojmujesz, tonem niezbyt gniewnym i zniechęcającym. Skoro zobaczy, że nie jestem już surową, będzie mu się zdawało, że jest zwycięzcą całego świata.. A cóż ty mu zrobisz, Benvenuto? Kiedyż zaczniesz swoję zemstę? a czy zabawiemy się, uśmiejemy?
— Uśmiejemy się — odrzekł Benvenuto.
— I będziesz mnie zawsze kochał?
Benvenuto złożył na jej czole potwierdzające pocałowanie, to jest najlepszą z odpowiedzi, gdyż odpowiada na wszystko i nie odpowiada na nic.
Biedna Katarzyna nie domyślała się, że pocałowanie Celliniego było początkiem jego zemsty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicehrabia de Marmagne, stosownie do swoich życzeń, zastał Benvenuta samego. Oto jak się rzecz stała;
Zachęcony przez prewota, oraz na wspomnienie pogardliwego obejścia pani d’Etampes, wicehrabia zdecydował się napaść z swemi dwoma zbirami, lwa w jego jaskini i wybrał na tę wyprawę dzień Ś-go Eliasza, uroczystość cechu złotników, chwilę, w której pracownia miała być próżną.
Szedł więc przez bulwary z wzniesioną głową, i bijącem sercem, mając o dziesięć kroków za sobą swoich dwóch zbirów.
— Oto — rzekł jakiś głos blisko niego — piękny szlachcic udający się na miłosną schadzkę, z swoją zamaszystą miną dla damy i dwoma zbirami dla męża.
Marmagne odwrócił się, sądząc, że który z jego przyjaciół odzywał się do niego, lecz ujrzał nieznajomego, który szedł tą samę drogą co on i którego będąc zajętym nie spostrzegł.
— Założę się, że odgadłem prawdę, mój szlachcicu — mówił dalej nieznajomy, przechodząc z monologu do dyalogu. — Stawiam mój worek przeciw twojemu, nie wiedząc co w nim jest, to mi wszystko jedno, że idziesz na miłosne rendez-vous. O! nie mów nic, w miłości należy być skirytym. Co do mnie, moje nazwisko jest Jakób Aubry; mój stan, student i idę właśnie na schadzkę z moją kochanką, Danielą Philipot, ładną dziewczyną, lecz okrutnie surowych zasad, które jednak rozbiły się o jeden pierścionek; prawda, że ten pierścionek był klejnocikiem cudownej roboty Benvenuta Cellini, nic więcej!
Aż dotąd, wicehrabia de Marmagne zaledwie słuchał zwierzeń zuchwałego natręta, i ani myślał mu odpowiadać. Lecz usłyszawszy nazwisko Benvenuta Cellini, cała jego uwaga obudziła się.
— Robota Benvenuta Cellini! Do dyabła! Jestto podarunek prawie królewski jak na studenta.
— O! pojmujesz kochany baronie... Czy jesteś baronem, hrabią lub wicehrabią?
— „Wicehrabią — rzekł Marmagne, przygryzając usta na zuchwałą poufałość, jakiej pozwalał sobie z nim student, lecz spodziewając się skorzystać z tego spotkania.
— Pojmujesz dobrze kochany wicehrabio, że nie kupiłem go. Nie wydaję pieniędzy na podobne bagatele. Benvenuto sam mi go ofiarował, zawdzięczając pomoc jakiej mu udzieliłem zeszłej niedzieli przy zdobyciu pałacu Nesle.
— A więc jesteś przyjacielem Celliniego? — zapytał Marmagne.
— Przyjacielem od serca, wicehrabio, i chlubię się z tego. Pan go znasz także bezwątpienia?
— Tak.
— Winszuję ci tedy. Jestto wzniosły geniusz, nieprawdaż mój drogi? Przepraszam, że mówię: mój drogi: mój sposób mówienia, a przytem sądzę, że jestem także szlachcicem; moja matka przynajmniej powtarzała to zawsze mojemu ojcu ile razy ją bił. Jestem więc, jak ci już mówiłem, wielbicielem, powiernikiem i bratem wielkiego Benvenuta Cellini, a tem samem przyjacielem jego przyjaciół, wrogiem jego nieprzyjaciół, gdyż ma ich dosyć, mój wielki złotnik. Naprzód panią d’Etampes, potem prewota Paryża, starego ciemięgę; nakoniec niejakiego Marmagne, drągala; którego zaczęła bardzo zajmować rozmowa ze studentem.
— Ostrzeżono go; ale... cicho! nie trzeba tego rozpowiadać, aby ów Marmagne otrzymał naukę na jaką zasłużył.
— Jak widzę przeto, Benvenuto ma się na ostrożności? — rzekł wicehrabia.
— Bezwątpienia, a zresztą Benvenuto zawsze jest gotów do obrony. Nie wiem sam ile razy w jego kraju o mało co go nie zamordowano, ale dzięki Bogu, zawsze uszedł niebezpieczeństwa.
— A co rozumiesz, mówiąc, że jest gotów do obrony?
— O! nie mówię żeby miał garnizon, jak ten stary tchórz prewot; nie, nie, przeciwnie; jest nawet sam w tej chwili, gdyż jego czeladnicy poszli na ucztę do Vanvres. Miałem nawet zagrać dziś partyę w piłkę z tym kochanym Cellinim; lecz na nieszczęście Daniela stanęła mi na przeszkodzie.
— W takim razie, zastąpię cię — rzekł Marmagne.
— A więc idź, wypełnisz dobry uczynek, idź kochany wicehrabio, i powiedz odemnie mojemu przyjacielowi Celliniemu, że odwiedzę go wieczorem. Zapukasz trzy razy; to jest umówiony znak. Benvenuto jest przekonany, że ten drągal Marmagne pragnie mu figla wypłatać i dlatego ma się na ostrożności. Czy nie znasz przypadkiem wicehrabiego de Marmagne?
— Nie.
— A! to szkoda. Dałbyś mi jego rysopis.
— A to na co?
— Ażeby otrzymał to na co zasłużył; nie wiem dla czego, chociaż go nigdy nie widziałem, nie cierpię go i jeżeli kiedykolwiek popadnie mi w ręce, tak mu się przysłużę, że długo mnie popamięta. Ale przepraszam, jesteśmy przed Augustyanami, musimy się rozłączyć, Ale... ale... jakże się nazywasz mój drogi?
Wicehrabia oddalił się, jak gdyby nie słyszał zapytania.
Benvenuto Cellini, Tom II, 6 i, I — A! a! — rzekł Jakób Aubry patrząc za nim ~ pragniemy zachować incognito... mniejsza o to!
Jakób Aubry zanurzywszy ręce w kieszenie i gwiżdżąc studencką piosnkę, pośpieszył na ulicę du Battoir, gdzie mieszkała Daniela.
Co do wicehrabiego, ten udał się ku stronie pałacu Nesle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.