<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział IV. Dom macierzyński
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.
Dom macierzyński.

— I cóż powiedział mer? — zapytała matka Barberina, gdy weszliśmy do mieszkania.
— Nie widzieliśmy go wcale. Spotkałem się w kawiarni ze znajomymi i tam się zatrzymałem. Do mera pójdę jutro.
Pewien byłem, że Barberin odstąpił od zamiaru sprzedania mnie Witalisowi.
A jednak mimo zakazu i pogróżek Witalisa, byłbym opowiedział wszystko matce, gdybym się był znalazł choć na chwilę sam na sam z nią; ale Barberin przez cały wieczór nie opuścił mieszkania. — Położyłem się spać, nie znalazłszy sposobności, na jaką oczekiwałem.
Zasnąłem, mówiąc sobie, że nazajutrz matce wszystko opowiem.
Lecz zbudziwszy się nazajutrz rano, spostrzegłem, że matki niema. Szukałem jej napróżno po całym domu.
— Matka poszła do wsi po zakupna, — rzekł do mnie Barberin, — wróci dopiero po obiedzie.
Dziwna obawa ścisnęła mem sercem. Przeczuwałem, że jakieś niebezpieczeństwo mi grozi.
Barberin śledził mnie wzrokiem, który mnie jeszcze większym niepokojem napełniał. Aby nie czuć jego wzroku na sobie, wybiegłem do ogrodu.
Był to niewielki ogródek, lecz wielkiej dla nas wartości, bo on nas żywił, dostarczając nam prócz zboża wszystko, co spożywaliśmy: pereczki, szablaczek, kalafjory, marchewkę. Każdy skrawek ziemi był wyzyskany, a jednak matka Barberin dała mi mały kącik, w którym nagromadziłem najróżniejsze rośliny i trawy, które przy pasieniu krówki wykopywałem w lesie lub na pastwisku i przesadzałem potem do mego ogródka, jedno obok drugiego, jak mi się udało.
Bezwątpienia, że mój ogródek nie był pięknym, lecz pięknym mi się wydawał, bo należał do mnie i był mojem dziełem. Zwłaszcza część mego ogródka, w której zasadziłem jarzynę nieznaną we wsi, — bulwy, — była przedmiotem mej wielkiej troskliwości. Powiedziano mi, że bulwy lepsze są od kartofli, bo przypominają smakiem karczochy i inne jeszcze jarzyny. Odtąd przemyśliwałem tylko ciągle o wielkiej niespodziance, jaką sprawię matce Barberin. Nic jej nie powiedziałem o tem, że zasadziłem bulwy, a gdy wypuszczały kwiecie, mówiłem jej, że to są kwiaty. Ale gdy wyrosną, to pozrywam pokryjomu moje bulwy, sam je ugotuję. W jaki sposób? Nie wiedziałem, ale wyobraźnia moja nie zaprzątała się takiemi drobnostkami. Wyobrażałem sobie już naprzód, jak matka Barberin ucieszy się, gdy przyszedłszy na wieczerzę, zastanie nową ugotowaną jarzynę. Przynajmniej raz inna potrawa, a nie wciąż tylko kartofle. Nawet braku „graniastej“ nie uczuje wtedy tak bardzo matka Barberin. I to ja będę wynalazcą tej nowej potrawy, ja, mały Remi.
Klęcząc na ziemi, wsparty na obu dłoniach, schylony nad memi bulwami, posłyszałem, że Barberin woła na mnie zniecierpliwionym głosem.
Spiesznie pobiegłem do domu.
Okropnem było moje zdziwienie, gdy wchodząc do izby, zastałem w niej Witalisa z jego psami.
Natychmiast zrozumiałem, dlaczego Barberin wysłał żonę z domu.
Czując, że ani litości, ani pomocy nie mogę oczekiwać od Barberina, podbiegłem do Witalisa.
— O! panie, — zawołałem, — nie zabieraj mnie od mojej mamy.
Wybuchnąłem gwałtownem łkaniem.
— Mój chłopcze, — rzekł Witalis do mnie łagodnie, — nie będzie ci źle u mnie; ja dzieci nie biję i wesoło będzie ci w towarzystwie moich uczniów, którzy są bardzo zabawni. Czegoż tu żałujesz?
— Matki Barberin!
— W żadnym razie tu nie pozostaniesz, — rzekł Barberin, chwytając mnie mocno za ucho; — albo pójdziesz z tym panem, lub do domu podrzutków. Wybieraj!
— Chcę zostać przy matce Barberin.
— Nudzisz mnie, — zawołał Barberin, który wpadł w wielką wściekłość, — wygnam cię stąd kijami. Precz!
— To dziecko żałuje matki Barberin, — rzekł Witalis, — nie trzeba go bić za to, to dowodzi, że ma on dobre serce. A teraz załatwmy naszą sprawę. Mówiąc to, Witalis położył na stole osiem sztuk pięciofrankowych, które Barberin zgarnął i włożył do kieszeni.
— A gdzie rzeczy chłopca? — zapytał Witalis.
— Otóż są, — odparł Barberin, wskazując modrą chustę związaną na czterech rogach.
Witalis rozwiązał chustę, w której znajdowały się dwie moje koszulki i para płóciennych spodzienek.
— Dalej, Remi, — rzekł Witalis, — weź węzełek z twemi rzeczami i idź naprzód, przed Kapim.
Wyciągnąłem ku niemu błagalnie dłonie, a potem do Barberina, ale obaj odwrócili się do mnie plecami. Poczułem, że Witalis chwyta mnie za rękę.
Trzeba było iść.
Ach! drogi domku! Zdawało mi się, przestępując próg jego, że pozostawiam w nim kawałek mego własnego serca.
Rozglądałem się naokół, lecz moje oczy, zaćmione łzami, nie dostrzegły nikogo, kto mógłby mi przyjść z pomocą. Nikogo nie było przy domu, nikogo na drodze.
Począłem wołać: Mamo, mamusiu!
Nikt mi nie odpowiedział i wołanie me ucichło, stłumione łkaniem.
Witalis wiódł mnie za rękę.
— Szczęśliwej podróży, — zawołał Barberin, wchodząc do domu. — Niestety, nie było już ratunku.
— Dalej, Remi, chodź, dziecko, — mówił Witalis i ujął mnie za ramię.
Począłem iść obok niego. Szczęściem nie szedł on prędko, lecz stosował umyślnie swe kroki do moich.
Droga, którą szliśmy, wznosiła się pod górę. Na każdym zakręcie spostrzegałem domek matki Barberin, który coraz więcej malał i malał. Tyle razy przebiegałem tę drogę i wiedziałem, że na ostatnim zakręcie raz jeszcze ujrzę domek, w którym dotąd szczęśliwie żyłem, a potem zniknie on mi już z przed oczu. Przybyliśmy wreszcie na wierzchołek góry.
— Pozwól mi pan odpocząć cokolwiek, — rzekłem.
— Chętnie, mój chłopcze.
Po raz pierwszy puścił mą rękę, lecz w tej samej chwili spojrzał na Kapiego i dał mu znak, który tenże zrozumiał.
Jak pies pasterski, strzegący stada, opuścił Kapi czoło pochodu i stanął za mną.
Zrozumiałem, że Kapi miał być moim stróżem i, że, gdybym próbował uciekać, rzuciłby się na mnie.
Usiadłem na murawie, a Kapi tuż obok mnie.
Raz jeszcze spojrzałem na dół, szukając oczyma, zalanemi łzami, domu matki Barberin.
Łatwo dojrzałem go wśród zieleni drzew. Wąska smuga dymu dobywała się z komina i wznosiła się w górę, płynąc aż ku nam.
Na podwórku ostatnia kura, jaką mieliśmy, biegała tu i tam, lecz zdala wydawała mi się mniejszą, niż gołąbek. — W ogródku dojrzałem gruszę o krzywo wygiętym pniu, który od tak dawna usiłowałem przerobić na konia.
Wszystko było na swem miejscu — i moje taczki i pług, zrobiony z pogiętych gałęzi i budka, w której hodowałem króliki i mój ogródek, mój drogi ogródek.
Któż będzie przyglądał się moim biednym, kwitnącym kwiatkom? Któż przyrządzi moje bulwy? Może niegodziwy Barberin.
Jeszcze parę kroków, a to wszystko zniknie mi na zawsze z przed oczu.
Nagle na drodze, prowadzącej ze wsi do domu, spostrzegłem zdala biały czepiec. Na chwilę zakryły go drzewa przed mym wzrokiem, potem znów się ukazał, jak motyl wiosenny, na tle zieleni.
Są chwile w życiu, w których sercem widzi się lepiej zdala, niż najbystrzejszemi oczyma. — Poznałem matkę Barberin; to była ona, czułem to. To był jej czepiec, jej niebieska spódnica.
Szła wielkiemi krokami; snać spiesząc się bardzo do domu.
Przybywszy przed wrotka, otwarła je i przeszła prędko podwórko.
Podniosłem się z murawy, nie myśląc o Kapim, który skakał naokół mnie.
Matka Barberin nie pozostała długo w domu, z którego wybiegła z wyciągniętemi przed siebie ramionami. Biegała tu i tam po podwórku. Szukała mnie.
Pochyliłem się naprzód, wołając z całych sił: Mamo, mamo!
Ale głos mój nie mógł dojść do niej, ani przegłuszyć szmeru płynącego strumyka.
— Co ci się stało? — zapytał Witalis. — Czyś postradał rozum?
Nie odpowiedziałem mu, wpatrzony w matkę Barberin, która nie przeczuwała, że jestem tak niedaleko od niej i ócz swych ku mnie nie wzniosła ni razu.
Przeszedłszy podwórko, weszła na drogę, rozglądając się na wszystkie strony.
Krzyczałem coraz mocniej, ale napróżno. Wtedy Witalis podejrzewając prawdę, stanął przy mnie i pochylił się w dół. Wnet spostrzegł biały czepiec matki Barberin.
— Biedny malcze, — rzekł półgłosem.
— O, błagam pana, — zawołałem, zachęcony jego słowami współczucia, — pozwól mi pan wrócić.
Lecz on ujął mnie za rękę i wiódł mnie dalej drogą.
— Wypocząłeś już, — rzekł, — więc maszeruj naprzód, mój chłopcze.
Usiłowałem wyrwać mu się, ale trzymał mnie silnie.
— Kapi, — zawołał, — Zerbino!
Oba psy stanęły przy mnie; Kapi za mną Zerbino przedemną.
Po pewnym czasie odwróciłem głowę.
Zeszliśmy już ze szczytu góry. Nie mogłem dojrzeć już ani naszej doliny, ani naszego domu. Zdala tylko widniały wioskowe pagórki, sterczące ku niebu. Dal sina, nieznana, nieskończona rozciągała się przed memi oczyma, z których łzy ciągle spływały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.