Biała cisza (London, 1910)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Biała cisza
Pochodzenie Biała cisza
Wydawca Nakładem Kurjera Wileńskiego
Data wyd. 1910
Druk Druk Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The White Silence
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

BIAŁA CISZA.

— Carmen wytrzyma jeszcze ze dwa dni, nie więcej.
Mayson splunął, przyczem grudka lodu zadźwięczała na zamarzłej ziemi, uważnie obejrzał nieszczęśliwe zwierzę, podniósł jego łapę ku ustom i jął obgryzać sople, wpijające się w jego biedne, pokaleczone palce.
— Ile razy zdarzało mi się widzieć psy o sławnych imionach, wszystkie nic nie były warte, — powiedział, skończywszy z tą robotą i odtrąciwszy od siebie zwierzę. — Daje się psu sławne imię, a ono poprostu nie może podołać tej odpowiedzialności, nędznieje i zdycha. Co innego, jeżeli się psa nazwie jakimś rozsądnem imieniem, jak naprzykład Burek, Łyska, albo Żuczek. Czy takiemu psu może się stać co złego? Nie, sir, nie może. Weźmy naprzykład choćby Szukuma, przyjrzyjcie mu się, on…
Chap! Mocny, żylasty pies z szybkością błyskawicy zrobił koziołka w powietrzu tak, że Mayson zaledwie zdążył odskoczyć i ocalić swoje gardło przed ostremi zębami zwierzęcia.
— Aaa… toś ty taki! no, to masz za to! — Szybkim uderzeniem biczyska rozłożył psa na śniegu; zwierzę żałośnie zawyło, a z pyska spłynął mu jakiś żółtawy płyn.
— Mówiłem więc, spójrzcie na Szukuma, to prawdziwy północny pies; założyłbym się, że zanim upłynie tydzień, pożre Carmen.
— A ja założę się, że my zjemy Szukuma i to w bardzo krótkim czasie — odezwał się Malmut Kead, przewracając bryłę lodu, którą postawił na ogniu, aby się roztopiła. — A jak ty myślisz, Ruto?
Indjanka, zajęta gotowaniem kawy, wrzuciła do imbryka kawał lodu, żeby fusy opadły, popatrzyła na Malmuta, potem na męża, i nie odezwała się, ani słowem. Była to tak oczywista prawda, że potwierdzać ją uważała za zbyteczne. Mieli przed sobą jeszcze dwieści mil, po bezdrożu; zapasy mogli rozłożyć na jakieś sześć dni, nie więcej, psy zaś nic już nie miały — jasne więc, że innego sposobu nie było.
Wszyscy troje usiedli przy ogniu i zabrali się do nędznego posiłku. Był to krótki, południowy wypoczynek, psów więc nie wyprzęgali; leżały dokoła sani, wpatrując się w ludzi chciwemi, wygłodniałemi oczami.
— Teraz już skończymy z obiadami — wiedział Malmut Kead, — i trzeba dobrze pilnować psów, bo zrobiły się bardzo złe. Przy pierwszej lepszej sposobności mogą się na które z nas rzucić.
— I pomyśleć, że niegdyś byłem prezesem związku chrześcijańskiego i nauczycielem w szkole niedzielnej. — Mayson powiedział to obojętnym tonem, ot, tak sobie, byle coś powiedzieć i z zamyśleniem spoglądał na swoje mokassyny[1], z których buchały kłęby pary; wkrótce jednak z zadumy wyrwała go Rut, podając mu garnuszek z kawą. — Dzięki Bogu, że mamy przynajmniej herbatę. A wiecie, że ja widziałem, jak ona rośnie w Tenessy. Co jabym teraz dał za talerz gotowanej kukurydzy! No, nie martw się, Rut, już niedługo będziesz przymierać głodem i nosić mokassyny.
Na te słowa, twarz kobiety rozpromieniła się, a w oczach jej odbiła się bezgraniczna miłość dla białego pana — przed nim nie widziała ani jednego przedstawiciela białej rasy i wogóle nie spotkała mężczyzny, któryby traktował kobietę, jak człowieka, nie zaś, jak bydlę robocze.
— Tak, Rut, — ciągnął dalej mąż, z trudnością wysławiając się tym łamanym djalektem, w którym jedynie mogli się ze sobą porozumieć, — bądź jeszcze jakiś czas cierpliwa, a potem wszystko sprzedajemy i jedziemy w daleki kraj. Bierzemy łódź białego człowieka i płyniemy przez słoną wodę. Szkaradna woda... zła woda... wielkie góry wody skaczą wciąż na dół i do góry. Woda wielka, wielka, płynie się daleko, daleko, dziesięć snów, dwadzieścia snów, czterdzieści snów (poglądowo przedstawił jej na palcach liczbę dni) ciągle woda, szkaradna woda. Potem przychodzisz — wieś, wielka wieś, dużo ludzi... jak komarów w lecie. Wigwamy wysokie, wysokie, dziesięć sosen, dwadzieścia sosen...[2]
Przerwał, nie umiejąc się wytłómaczyć, i błagalnie spojrzał na Malmuta Keada, po chwili jednak wpadł na pomysł pokazania rękami, co znaczy wysokość dwudziestu sosen, postawionych jedna na drugą. Malmut Kead przyglądał mu się z drwiącą pobłażliwością; za to w szeroko otwartych oczach Rut błyszczał podziw i zachwyt, myślała bowiem, że mąż wszystko to dla niej specjalnie zmyśla, a takie względy radowały serce biednej, niezepsutej kobiety.
— Potem wchodzi się do skrzyni i fiut! — leci w górę, — by pokazać jej poglądowo, jaki ruch wykonywa winda, podrzucił w górę garnuszek, a następnie, chwyciwszy go, dokończył: — potem bęc! spada się na dół! O, wielcy szamani! Ty Fort-Joukon, ja Arctic-City... dwadzieścia pięć snów... przez całą drogę długi sznur... biorę sznur, mówię: hallo, Rut! jak się masz? ...ty mówisz: to ty mój dobry mężu?... ja mówię: tak... ty mówisz: nie mogę robić dobrego chleba, niema wody... ja mówię: idź do dziury, koło worka z mąką... zaglądasz do dziury, łowisz dużo wody. Cały czas, ty Fort-Joukon, ja Arctic-City. O, wielcy szamani.
Rut tak serdecznie rozśmiała się z tej, jej zdaniem, bajki, że obaj jej towarzysze wybuchnęli głośnym śmiechem. Tymczasem psy pogryzły się ze sobą, trzeba było wstać i rozbroić je; potem, nie chcąc tracić czasu, ułożyli bagaże na sanie i ruszyli w drogę. Mayson nie zdążył już dokończyć opowiadania o cudach Dalekiego Kraju.
„Masz, Szukum! Chi, masz![3] Mayson kilku mocnemi uderzeniami bicza popędził psy, a gdy te z całych sił wyciągnęły postronki, zręcznym ruchem długiego żelaznego kija zsunął z miejsca poprzymarzane płozy sań; za nim biegły sanie Rut, której pomógł Malmut Kead, a on wraz ze swemi psami zamykał pochód. Ten wielki, silny i szeroki mężczyzna, jednem uderzeniem pięści powalający wołu, z psami obchodził się niezmiernie łagodnie; nigdy ich nie bił, a gdy patrzył na ich wysiłki, serce rwało mu się w kawały; nie mógł się przemódz, by je uderzyć, a tylko zachęcał je głosem, czego poganiacze nigdy prawie nie robią.
— Nuże,... nu... marsz, biedaki, — mruczał, próżno usiłując poruszyć z miejsca swoje sanie. Psy, jęcząc, wytężały wszystkie siły, ale wreszcie cierpliwość jego została wynagrodzona, sanie pobiegły chyżo w pogoń za dwojgiem pierwszych.
W drodze nie rozmawiano — trudności podróży nie dozwalają na taki zbytek. Ze wszystkich ciężkich prac, najcięższą jest podróżowanie w okolicach podbiegunowych. Szczęśliwy jest ten, kto może przejechać cały dzień, nie wymówiwszy ani słowa, zwłaszcza, jeśli podróżuje ubitym śladem, ale ze wszystkich uciążliwych prac, najuciążliwszą jest torowanie drogi. Mimo szerokie, dziurkowane łyżwy, co chwila pada się w śnieg po kolana. Potem trzeba podnieść nogę do góry, prosto do góry — biada, jeśli zegnie się ją w bok, chociażby na jeden jedyny cal, dopóki całej łyżwy nie wydostanie się ze śniegu; podnosi się nogę nad poziom śniegu i stawia się ją naprzód; potem trzeba podnieść na pół łokcia drugą nogę. Jeżeli temu, kto robi to poraz pierwszy, uda się ani razu nie podwinąć łyżwy pod siebie, a padając, nie zapaść się w miękką, zdradliwą pierzynkę; jeżeli nie porzuci tej pracy, do cna wyczerpany, nie ujechawszy jeszcze dwustu nawet kroków; i jeżeli w ciągu całego dnia ani razu nie wpadł między psy i nie zaplątał się w ich uprząż, — to ma zupełne prawo na noclegu wleźć w swój worek do spania z czystem sumieniem i z taką dumą w sercu, jakiej człowiek, który tego nie dokonał, nigdy zrozumieć nie zdoła. A kto w ten sposób uszedł dwadzieścia snów — temu mogą pozazdrościć bogowie.
Godziny biegły, a podróżni, przejęci tajemnym lękiem przed wielką Białą Ciszą, w milczeniu zdążali naprzód. W naturze istnieje wiele różnych zjawisk, za pomocą których uświadamia ona człowiekowi jego nicość: wiecznie ten sam porządek przypływu i odpływu, gniewna potęga burzy, huk trzęsienia ziemi, oślepiający ogień błyskawic; ale najbardziej oszałamiające ze wszystkich — to martwa, Biała Cisza. Nic tu nie zaszeleści, jasne niebo błyszczy i cięży, jak miedź, najcichszy szept wydaje się świętokradztwem, a wystraszony człowiek, drobna cząsteczka życia, przemyka się poprzez posępną pustynię martwego państwa, drżąc ze strachu za swą zuchwałość. Dziwne myśli przychodzą mu do głowy, świadomość czegoś niezmiernie tajemniczego przedziera się na zewnątrz. I oblatuje go strach przed śmiercią, strach przed Bogiem, przed światem, nabiera nadziei w życie zagrobowe, poczyna dążyć do nieśmiertelności, do wieczności; wtedy i tylko wtedy podróżny jest sam na sam z Bogiem.
Dzień miał się ku schyłkowi. Rzeka robiła tu gwałtowny zakręt, więc Mayson skierował swój zaprząg do brzegu by przeciąć na ukos wąski przesmyk; ale brzeg był bardzo stromy i psom nie udało się wciągnąć sani; spróbował jeszcze raz i jeszcze raz, ale mimo pomocy Rut i Malmuta Keada, którzy popychali sanie z tyłu, wciąż zsuwały się one na dół. Wreszcie, wszyscy razem zrobili jeszcze jeden wysiłek; nieszczęsne, osłabłe z głodu psy wytężyły wszystkie siły... jeszcze trochę... jeszcze... i sanie zatrzymały się na samym brzeżku. Nagle jednak przedni pies skręcił na prawo i pociągnął za sobą cały sznur psów; postronki zaczepiły o łyżwy Maysona, ten nie mógł utrzymać równowagi i padł w śnieg; jeden z psów, zaplątawszy się w zaprzęgu, upadł także, sanie runęły w dół, pociągając za sobą cały zaprzęg.
Bęc!.. Bat boleśnie ciął psy, zwłaszcza tego, który upadł.
— Mayson, nie trzeba, — zabłagał Malmut Kead, — biedactwo ledwie dyszy. Poczekaj, zaprzęgnę swoje psy.
Mayson umyślnie zatrzymał bat, dopóki mówił Kead, ale przy ostatnim jego wyrazie cienka, długa żmijka powtórnie uniosła się w powietrze, potem z błyskawiczną szybkością okręciła się naokoło tułowia nieszczęsnego winowajcy. Carmen — była to ona — przypadła do śniegu, żałośnie zawyła i padła na bok.
Jakaż tragiczna chwila, jakież nieskończenie smutny widok: ginie pies, a dwaj towarzysze spoglądają na siebie z wściekłością — i to na najdalszej północy! Rut trwożliwie przenosiła wzrok z jednego na drugiego; Malmut Kead już się opanował, chociaż w oczach jego pozostał milczący wyrzut; pochylił się nad psem i poprzecinał postronki. Nikt nie wymówił ani słowa. W milczeniu zaprzęgnięto psy Malmuta Keada i wreszcie wydostano się na brzeg; wkrótce potem cała karawana ruszyła w dalszą drogę, umierająca Carmen zaś powlokła się również za saniami. Dopóki pies jest jeszcze w stanie chodzić, nie dobija się go, dając mu możność dowleczenia się do noclegu — może uda się zabić jelenia, wtedy można będzie nakarmić zwierzę i tym sposobem ocalić je od śmierci.
Mayson żałował już w duszy swego okrucieństwa, ale był zbyt uparty, żeby się do tego przyznać; zdążał teraz na czele małego orszaku, nie przypuszczając nawet, że nad głową jego krąży już śmierć. Szli przez zasłoniętą od wiatru nizinę, zarośniętą gęstym, wysokim lasem. Przed nimi, w odległości pięciu, może sześciu metrów, wznosiła się olbrzymia sosna. Stała tu od Bóg wie ilu pokoleń; — a może losy strzegły ją dla tego właśnie przeznaczenia, może fatum oddawna już wydało wyrok nad Mayşonem.
Przystanął, żeby zawiązać rozluźniony rzemień przy mokassynach; sanie zatrzymały się, a pomęczone psy czemprędzej pokładły się na śniegu. Cisza była absolutna; spętany mrozem las, wstrzymał, rzekłbyś, oddech; chłód i milczenie zamknęły serce i drżące usta przyrody. Nagle w powietrzu dało się słyszeć jakby westchnienie; podróżni może go nawet nie dosłyszeli, lecz odczuli, jako zapowiedź ruchu w tej atmosferze absolutnej nieruchomości; potem drzewo zachwiało się pod ciężarem swych lat i śniegu: Mayson usłyszał trzask i chcąc się przekonać, skąd on pochodzi — wyprostował się, a cios spadł mu na ramię.
Niespodziane niebezpieczeństwo — niespodziana śmierć — jakże często zdarzało się Malmutowi Kead spotykać się z niemi oko w oko! Iglaste gałęzie jeszcze nie przestały drżeć, gdy zabrał się już do roboty. Nie straciła też przytomności indjanka: nie zemdlała i nie krzyknęła, jakby to uczyniła niewątpliwie niejedna z jej białolicych sióstr. Na rozkaz Malmuta Keada, całym ciężarem ciała wsparła się na naprędce sporządzonej dźwigni, zmniejszając tym sposobem wagę drzewa, przygniatającego jej męża, Kead zaś natychmiast zabrał się do przerąbywania toporem pnia sosny. Stal z brzękiem wgryzała się w zmarznięte drzewo, a za każdem uderzeniem słychać było oddech, z głośnym sapaniem wylatujący z potężnej piersi Keada: chcha, chcha!
Wreszcie Kead złożył na śniegu biedne ciało, które przed chwilą jeszcze było człowiekiem. Boleśnie było patrzeć na męczarnie towarzysza, ale boleśniej jeszcze — na niemą rozpacz jego biednej żony, na jej nieprzytomne spojrzenie, w którem błyszczała równocześnie i nadzieja i smutek beznadziejny. Słów wypowiedziano niewiele — ludzie z Północy od wczesnego dzieciństwa uczą się cenić nie słowa, lecz czyny.
W temperaturze sześćdziesięciu pięciu stopni poniżej zera, według Farenheita, człowiek nie może długo leżeć na śniegu i mimo to zostać przy życiu. Dlatego też czemprędzej poprzecinano rzemienie, przytrzymujące pakunki na saniach, i owinąwszy rannego w futra, położono na stosie gałęzi. Przed nim rozpalono ognisko z tego samego drzewa, co go przygniotło, a za jego łożem i nad nim rozciągnięto naprędce baldachim, żeby ze wszystkich stron dochodziły doń promienia ciepła — kto się uczył fizyki, ten zrozumie to zjawisko.
Ludzie, którzy przyzwyczaili się zaglądać śmierci w oczy, nie mylą się nigdy, gdy śmierć na nich zawoła. Mayson był straszliwie pognieciony, można to było zauważyć na pierwszy rzut oka. Prawa ręka, prawa noga i kość pacierzowa były złamane; nogi aż do miednicy były sparaliżowane, a prawdopodobnie i wewnętrzne organy również uległy straszliwemu wstrząśnieniu. Tylko z jęków, jakie od czasu do czasu wyrywały się z jego ust, można było wnosić, że jeszcze żyje.
Nadziei— żadnej, możności ulżenie mu w jakikolwiek sposób — żadnej. Noc nadbiegała bezlitośnie szybko. Twarz Rut zamarła w wyrazie beznadziejnego stoicyzmu, właściwym ludziom jej plemienia; na bronzowem obliczu Keada ukazało się kilka nowych zmarszczek. Mayson w gruncie rzeczy cierpiał najmniej ze wszystkich, przeżywając przez ten czas powtórnie chwile swej młodości, spędzonej we wschodniem Tenessy, wśród olbrzymich Dymiących gór. Nagle zaczął mówić w rodzinnem narzeczu Południa, majaczył o kąpaniu się w rzece, o kukurydzy, o wyprawach po arbuzy do cudzych sadów — wszystko to było całkiem niezrozumiałe dla Rut, za to podwójnie wzruszające dla Keada, który od tylu już lat nie widział cywilizowanego kraju.
O świcie ranny odzyskał przytomność, więc Malmut Kead nizko się nad nim pochylił, by módz dosłyszeć jego szept.
„Pamiętasz, jak gromadziliśmy się wszyscy na rzece Tananie? na wiosnę będzie już cztery lata. Wtedy ona była mi jeszcze całkiem obojętna; pociągała mię jedynie jej piękność, a także niezwykłość tej przygody. Ale wiesz, od tego czasu nauczyłem się kochać ją i szanować. Była dla mnie wierną żoną, przyjacielem, którego w ciężkich chwilach czułem zawsze koło siebie. A w handlu, jak sam wiesz, nikt nie potrafi jej dorównać. Pamiętasz, jak przepłynęła porohy, żeby pomódz nam wydostać z mielizny, i nie patrzyła nawet na kule, obsypujące ją ze wszystkich stron? A pamiętasz głodówkę w Nucklukietto? A jak przeszła przez rzekę, gdy lód już ruszył, przynosząc nam ważne wiadomości? Tak, była dla mnie dobrą żoną, lepszą, niż tamta, pierwsza. Toś ty nie wiedział, że byłem żonaty? Nie mówiłem ci o tem? Byłem, byłem, jeszcze w Stanach. I dlatego właśnie tutaj przyszedłem. Myśmy się z nią nawet razem chowali... Odjechałem, żeby dać jej możność otrzymania rozwodu. I dostała go.
„Ale to, zresztą, niema nic wspólnego z Rutą. Układałem sobie, że na przyszły rok zlikwiduję kopalnię i wyniosę się stąd razem z nią... ale teraz jest już zapóźno. Kead, nie odsyłaj jej do jej plemienia. Strasznie to trudno dla kobiety tam wracać. Pomyśl: przeżyć cztery lata na naszej słoninie, na grochu, chlebie i suszonych owocach, a potem wrócić do dziczyzny i ryby. Pożyć naszem życiem, przyzwyczaić się do niego i polubić je, a potem wrócić do sposobu życia jej ludu. Zaopiekuj się nią, Kead. Czemuż byś nie miał się z nią... a zresztą, tyś zawsze stronił od kobiet... nie mówiłeś mi nigdy, co cię tu sprowadziło. Zajmij się nią i jaknajprędzej odeślij do Stanów. Ale zrób tak, żeby mogła tu wrócić, na wypadek, gdyby zatęskniła za krajem.
„A dziecko... wiesz Kead, ono bardziej jeszcze przywiązało mię do niej. Mam nadzieję, że to będzie chłopczyk. Kead... to kość kości mojej, i miałby się chować w tym nieszczęsnym kraju. A tembardziej, gdyby się urodziła dziewczynka. Sprzedaj moje futra, dostaniesz za nie conajmniej z pięć tysięcy dolarów, kompanja ma tyleż moich pieniędzy. Zajmij się mojemi sprawami, jakby to były twoje własne. Myślę, że ten szyb nad strumieniem musi być bardzo bogaty. Postaraj się, żeby chłopiec otrzymał staranne wychowanie i, na miłość Boską, zrób tak, żeby tu nigdy nie wrócił. To kraj nie dla białych ludzi.
„Umieram, Kead. Zostalo mi jeszcze trzy, co najwyżej — cztery dni. Ale wy tu nie możecie siedzieć. Musicie koniecznie, koniecznie, natychmiast jechać dalej! Pomyśl, przecież to moja żona, mój syn! — O Boże, mam nadzieję, że się urodzi syn! Nie możecie zostać tu, przy mnie. Żądam, żebyście natychmiast jechali dalej! To ostatnia prośba umierającego!“
— Pozwól nam zostać tutaj jeszcze trzy dni, — odezwał się błagalnie Malmut Kead; — może zrobi ci się lepiej, a zresztą, może się coś zdarzyć.
— Niepodobna.
— Tylko trzy dni.
— Niepodobna, jedźcie.
— Choćby dwa dni.
— Kead, tu chodzi o ocalenie mojej żony i dziecka, jak możesz prosić mię o to?
— Pozwól, żebyśmy zostali jeden dzień tylko.
— Nie, nie, nie proś...
— Tylko jeden dzień. Przeciągniemy jeszcze jakoś zapasy, a tymczasem może uda mi się zabić jelenia.
— Niemożna, niemożna, Kead. No, dobrze zresztą, ale tylko jeden dzień, ani minuty dłużej. A potem Kead, nie pozwól mi się tak... bez celu męczyć. Jeden tylko strzał, jedno pociśnięcie kurka... rozumiesz mnie? Mój Boże, mój Boże! kość mojej kości, a ja go nie zobaczę! Przywołaj tu Rutę. Chcę się z nią pożegnać i powiedzieć jej, że powinna myśleć tylko o tem, żeby ocalić dziecko, a nie wyczekiwać tu mojej śmierci, bo może nie zechce z tobą pojechać. No, żegnaj, stary, żegnaj!
„Kead, zaczekaj. Wykop szachtę koło dołu do przemywania piasku, trochę wyżej; kiedyś przemyłem tam złota za czterdzieści centów z jednej łopaty piasku.
„Poczekaj jeszcze chwilę, Kead. — Kead nizko się nad nim pochylił, by pochwycić ledwie dosłyszalne wyrazy, w których umierający żałował swego uporu. — Bardzo mi przykro, że... no, wiesz... że tak postąpiłem z Carmen“.
Podczas, gdy nieszczęśliwa kobieta w milczeniu opłakiwała umierającego, Malmut Kead przypasał łyżwy, wziął strzelbę pod pachę i poszedł w las. Znał dobrze różne tragedje bezlitosnej Północy, ale w tak ciężkiem położeniu znajdował się poraz pierwszy. Rozumując logicznie, sprawa przedstawiała się całkiem jasno: z jednej strony — możność ocalenia życia trojga ludzi, z drugiej — jedno gasnące istnienie. Ale nie mógł się nie wahać. Pięć lat składało się na ich przyjaźń; w ciągu pięciu lat przywykli stać ramię przy ramieniu na rzekach i na lodowych równinach, wspólnie zaglądać śmierci w oczy, wspólnie znosić powodzie i głodówki. Byli tak do siebie przywiązani, że chwilami Malmut czuł, iż jest zazdrosny o przyjaciela nawet w stosunku do Ruty. A teraz własnemi rękami zmuszony będzie przeciąć pasmo drogiego mu życia?
Modlił się gorąco, by napotkać jelenia, jednego jedynego jelenia, ale zdawało się, jakby wszystko, co żyje, porzuciło tę straszliwą okolicę; pod wieczór wracał do obozowiska bezsilny, zrozpaczony. Wtem usłyszał wściekłe ujadanie psów i przenikliwe krzyki Rut; puścił się więc pędem przez las.
Rut stała pośród sfory psów i opędzała się im toporem. Psy, widocznie, zbuntowały się przeciw żelaznemu prawu człowieka i napadły na zapasy żywności. W tej dzikiej, pierwotnej walce człowieka ze zwierzętami, w walce o życie, o istnienie, Kead rzucił się na pomoc Rut. Topór Ruty i kolba Keada opadały na głowy i grzbiety psów, które już to przyskakiwały do nich z błyskawiczną szybkością, już to, rycząc, wiły się po śniegu, z dziko płonącemi oczami i wyszczerzonemi zębami. Wreszcie pobite zwierzęta zrezygnowały z walki i pokładłszy się daleko od ogniska, jęły lizać swe rany, skarżąc się gwiazdom na nieszczęsny swój los.
Okazało się, że zniknął cały zapas suszonego mięsa wielorybiego i zostało zaledwie pięć funtów mąki; i to na zgórą dwieście mil drogi wśród pustyni.
Rut wróciła na swe miejsce przy boku umierającego, a Kead zaczął krajać w kawałki ciepłe jeszcze mięso psa, którego czaszkę w bitwie Rut zmiażdżyła uderzeniem topora; mięso starannie schował, wnętrzności zaś i skórę oddał reszcie psów na pożarcie.
Nad ranem przyszło nowe nieszczęście — zwierzęta zabrały się do siebie; pierwsza padła Carmen, która jeszcze dyszała — resztkami sił czepiając się życia; cała sfora rzuciła się na nią, nie zważając na razy, sypiące się im na grzebiety; psy ryczały i wyły z bólu, ale nie można ich było rozpędzić, dopóki nie pożarły nieszczęsnego stworzenia do cna — z kośćmi, skórą i szerścią.
Malmut Kead wziął się do roboty, mimowoli słuchając majaczeń umierającego towarzysza. Przygotowywał jednę z tych powietrznych kryjówek, w których myśliwi przechowują zapasy mięsa, by zabezpieczyć je przed żarłocznością psów i wilków. Rut pilnie przyglądała się każdemu jego ruchowi; nachylił ku sobie wierzchołki dwóch młodych sosen i przyciągnąwszy je do samej prawie ziemi, związał rzemieniami z jeleniej skóry. Potem, uspokoiwszy batem rozdraźnione psy, zaprzągł je do dwóch par sani, przełożył na nie cały ładunek, za wyjątkiem futer, w które był owinięty Mayson. Futra te obwiązał mocno dokoła ciała towarzysza, końce ich zaś przytwierdził do wierzchołków sosen. Należało już tylko poprzecinać rzemienie, a ciało poleciałoby w górę i zawisło w powietrzu.
Rut wiedziała o ostatniej woli męża i nie sprzeciwiała się jej — biedaczka od urodzenia była przyzwyczajona do bezwzględnego posłuszeństwa; w dzieciństwie już nauczono ją uchylania głowy, jak uchylały ją wszystkie kobiety jej ludu, przed wolą pana stworzenia, — mężczyzny, — a teraz nie mogła sobie poprostu wyobrazić, co to jest nieposłuszeństwo ze strony kobiety. Kead pozwolił jej na pożegnanie ucałować męża — co nie było w zwyczaju wśród jej plemienia, — ale natychmiast potem zaprowadził ją do przednich sani i pomógł przymocować do nóg łyżwy. Rut jakoś bezwolnie wzięła do ręki hamulec i bat i popędziła psy przed sobą. Wtedy Kead wrócił do Maysona, który leżał już bez przytomności. Kobieta oddawna już zniknęła w głębi lasu, a on wciąż jeszcze siedział przy ognisku i wciąż czekał i modlił się, by los sam zesłał śmierć jego towarzyszowi.

Ciężko jest siedzieć samemu z posępnemi myślami w sercu wśród wielkiej Białej Ciszy. Jakże pełnem litości i miłosierdzia jest milczenie pod pochmurnem niebem; szczędzi ono nasz smutek, otacza nas, rzekłbyś, niezmiernem współczuciem; ale jakże bezlitośną jest Biała Cisza pod zimnem, stalowem niebem, tak straszliwie jasnem i bezdusznem.
Upłynęła godzina, potem jeszcze godzina, a Mayson nie umierał. W południe, słońce, chociaż nie było go widać z za horyzontu, oświetliło na chwilę purpurową pożogą wschodnią część nieba. Malmut Kead wstał i zwolna powlókł się do miejsca, gdzie leżał umierający. Obejrzał się niespokojnie dokoła. Biała Cisza szydziła zeń jakby. Ogarnęło go przerażenie. Potem zabrzmiał głuchy strzał i Mayson wzniósł się w górę razem ze swą powietrzną mogiłą, a Malmut Kead wskoczył na sanie i popędził psy, które puściły się co sił przez śnieżną równinę.








  1. Mokassyny — skórzane obuwie.
  2. Daleki kraj — Stany Zjednoczone, Lódź białego człowieka — okręt. Słona woda — morze. Sen — doba. Wigwam — dom.
  3. Masz — krzyk, którym na północy poganiają psów pochodzi od francuskiego marche, który to wyraz przynieśli tam kanadyjczycy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.