<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.


Zamek w Złotoryi panujący i strzegący okolicy, który położenie i nowo wzniesione mury mocnym a warownym czyniły, zdanym był staroście Romlikowi nie bez przyczyny. Człowiek i gród przystawali do siebie.
Stary wojak, który od pieluch rycersko służył i nigdy zbroi nie zrzucał, a sąsiedztwem krzyżackiem wiele się nauczył i skorzystał; na takiego dowódzcę pogranicznej twierdzy był stworzony. Surowy dla swoich ludzi, ale o ich chleb troskliwy, nieubłagany, gdy o karność i posłuszeństwo chodziło, bystrego oka i ucha, wglądający w najmniejsze szczegóły, mordował siebie i podwładnych, nieustannie się około swego zamku krzątając...
Ten trud stanowił życie jego, gdy mu zabrakło roboty, stawał się zły, gderliwy i nieznośny.
Wiek uczynił go zgryźliwym, podejrzewającym, gadatliwym nad miarę, i choć w gruncie serce miał dobre, z obowiązku udawał okrutnego i nieubłaganego. Ludzie, co z nim dłużej żyli i lepiej go znali, przywiązywali się do niego, kochali starego i nie pomienialiby byli na łagodniejszego z pozoru.
Obcy mieli o nim to przekonanie, że tyranem był srogim, bo odgrażał się nieustannie, słowy cierpkiemi szafował, a łajał od rana do nocy.
Swoi, uśmiechali się z tego, wiedząc że burze te zawsze się ciepłym deszczykiem kończyły.
Nigdy Złotorya tak dobrze nie była opatrzoną i obwarowaną; a choć się żadnego napadu nie obawiano, dostatek był wszelkiego przyboru do obrony, straże dzień i noc do koła chodziły... Na murach kamieni, drabin, haków, kół zębatych, belek gwoździami nabijanych, smoły beczek całe stosy leżały.
Wały i opasanie od rzek i od lądu w najlepszym znajdowały się stanie, brona nie podnosiła się, chyba gdy tego była konieczna potrzeba.
Żołnierz z załogi nie mógł się potajemnie wykraść na miasto, bo go miano ciągle na oku.
Wychowaniec starego Romlika, zastępca jego i prawa ręka, młody Łukosz Gozdawczyk, naśladował go we wszystkiem.
Jemu to zdał zamek Romlik na zbliżające się święta wielkanocne, dawszy się uprosić bratu do Podgórek, nie więcej nad półtorej milki oddalonych.
Starosta niegdyś był żonaty, ale żonę stracił młodo, dzieci nie miał, i rodzinę braterską, która mu własną zastępowała, kochał bardzo.
Wprawdzie na takiej wycieczce na wieś — tęsknił za murami zamku, za ludem swym i codziennem zajęciem, ale, i tu próżnować nie mogąc, gospodarstwo brata brał pod swe rozkazy, i starał się wojskową karność parobkom zaszczepić.
Utrzymywał on, że po wsiach nie inaczej wszystko iść było powinno tylko tak, jak w obozie i twierdzy.
Brat Janko dawał mu się tu rządzić, jak chciał. Był on powolniejszego charakteru i wolał wesołe towarzystwo, a gadaninę szlachecką przy kubku, niż zbytnie krzątanie się około gospodarstwa.
Prawdę rzekłszy, naówczas nie było też tak dalece co robić po wsiach. Pól bardzo mało obsiewano, wieśniacy dawali z łanów gotowy osyp ziarna do dworu, ziemianin konie hodował, bydło rozmnażał, owce dla sukna trzymał, zresztą z barci i łowów korzyści ciągnął.
Nie wielu jeszcze mniej zamożnych, a zabiegliwszych do roli się brali na swą rękę.
Rozrodzeni tylko a ubożsi ziemianie, pierwsi, kmieci naśladując rolą się parać zaczynali, a tych potem możniejsi za wzór brali sobie.
Ziemianin, rycerz majętniejszy, wojenno służył i czasu wojny miał korzyść z łupów i żołdu.
Janko szczególniej w koniach się kochał i około stadniny pilno chodził.
Dwór w Podgórkach otwarty był i gościnny; gospodarz pośmiać się i słuchać wesołego gwaru rad był bardzo.
Ubożsi ziemianie, których się już naówczas dość namnożyło, tak zwani prości panosze, zjeżdżali się chętnie do niego, bo ich karmił, choć niewykwintnie, ale szczodrze. Cały dzień prawie u niego jadło i napój ze stołów nie schodziły.
Żona do obyczaju jego stosując się, pilnowała, aby na niczem nie zbywało. Ona i starsza córka jej, która za mąż wyszedłszy wprędce straciła męża, a owdowiawszy do rodziców powróciła — tak były gościnne, jak Janko.
Dom na wiecznie otwartą gospodę wyglądał, a choć mienie było nie zbyt wielkie, na niczem nie zbywało.
Stary Romlik od dni już kilku bawiąc w Podgórkach u brata, choć święta były za pasem, zaczynał się niepokoić o opuszczoną Złotoryę.
Choć Łukosza swego był pewnym, nie dowierzał jego czujności, posądzając go, że od niejakiego czasu do ładnej mieszczki chętnie zbiegał wieczorami. Chciał niespodzianie go najechać, ale brat nie puszczał. Sprzeczyli się z sobą, śmiejąc.
Wreszcie Janko pochował konie Romlikowi, siodła mu pozamykał i zaklął się, że nie da mu wyjechać aż po świętach.
Wieczora tego, przeciw zwyczajowi w Podgórkach nie było nikogo z gości, bo każdy przed świętami miał coś do czynienia w domu.
Nagadawszy się do syta dwaj bracia, z kurami spać poszli. Prawda, że wstawali też, gdy drugie kury piały o brzasku.
Romlik sypiał w swironku[1] osobnym na podwórzu, izby zadusznej nie znosząc, bo był do wolnego powietrza w obozach nawykły. Jak to podówczas po staroświecku wszędzie prawie się działo, na noc żadnych drzwi nie zasuwano, we dnie też, choć wszyscy ze dworu wyszli, sromem było kłodki przywieszać i o zamki się troszczyć. Napaście się trafiały, ale kradzieże nigdy.
Romlik, który sen miał bardzo czujny, zbudził się, leżąc na swem sianie, otulony opończą tylko, bo mu się zdało że tentent jakiś usłyszał, a potem ciche w dziedzińcu szeptanie, które w głośniejszy gwar przechodziło.
Nie mógł zrozumieć, coby się przygodzić mogło w tak zwykle spokojnym dworze, ucha nastawił pilno — bo wołania i pokrzyki dochodziły go coraz wyraźniej. Poznał już głos brata i zawodzenia kobiece.
A że nigdy bez miecza u boku nie sypiał, bo to był zwyczaj ziemiański że go przy łóżku kładziono; — równemi nogami chwyciwszy się z pościeli, kord porwał i wybiegł ze świronka.
Dziedzińczyk pełen był konnych ludzi i pieszych, którzy już do dworu wtargnęli.
Napaść nocna widoczna.
Sam jeden Romlik nic przeciwko gromadzie tej nie mógł, ale nie rozważając wprost rzucił się na ludzi, co się do dworu cisnęli.
Noc była ciemna; nie postrzegli by go byli i nie poznali napastnicy, gdyby w tej chwili jeden z nich, z chaty w której czeladź spała, nie wyniósł zapalonej drzasgi, biegnąc z nią do dworu.
Właśnie Romlik z kordem dobytym cisnął się do progu, chcąc sobie torować drogę dla obrony brata.
Szaszor, który stał we drzwiach postrzegł go, poznał i natychmiast rzucił na niego.
Inni za tym przykładem idąc, wnet otoczyli, ścisnęli starego — który bronić się nie miał czasu, z tyłu ktoś przypadłszy miecz mu wyrwał, cała gromada opasała go, powalono na ziemię i jeden z pachołków, u pasa mający sznury, zaraz niemi krępować począł, ręce mu w tył wyłamawszy.
W mgnieniu oka na barki go wzięto, na konia wrzucono i przymocowano do niego; napastnicy ode dworu odstąpili, zaczęli koni dosiadać, więźnia pomiędzy siebie zabrali i spiesznie uchodzili z Podgórki.
Zbudzony nagle, ledwie oprzytomniawszy Janko w jednej koszuli wybiegł ze dworu, gdy już nie było nikogo... i tentent tylko uchodzących, a wrzawę posłyszał.
Co się działo z Romlikiem, który ani przyczyny, ani celu tej napaści zrozumieć nie mógł, a jako wojak znieważony, wpadł we wściekłość, opisać nie podobna.
Nie miał on osobistych nieprzyjaciół, do żadnej zemsty nie dał nikomu przyczyny, sądził że go chyba omyłką porwać musiano za kogo innego wziąwszy, i krzyczeć zaczął okrutnie, że jest Romlikiem starostą i że sroga kara czeka tych, co się na niego targnąć śmieli.
W tem Szaszor pochylił się ku niemu.
— Wiemyć my dobrze kto jesteś — krzyknął — ciebieśmy tu właśnie szukali. Stul gębę stary i milcz...
Ale Romlik wołał ciągle.
— Czegoż chcecie odemnie? zbóje nikczemne...
Sikora z drugiej strony jadący przy nim, nie sądził, aby trzeba było tajemnicę z tego czynić, dla czego został ujęty.
— Do Złotoryi z tobą paneczku musiemy — rzekł — abyś przykazał swoim natychmiast ją poddać księciu Władysławowi Białemu. Jest na to rozkaz króla. Włocławek już wziął, Gniewków swój odebrał, a wy mu Złotoryę musicie oddać.
— Niedoczekanie jego i wasze! buntowniki jakieś! — krzyknął Romlik. — Rozkaz króla! Gdyby rozkaz był królewski, nie potrzebowalibyście chwytać mnie podstępnie. Zdrajcy jesteście... ale ja nim nie będę.
Szaszor się rozśmiał.
— Jak cię przypieczem, zobaczemy — zawołał. — To nie moja sprawa. Co mnie przykazano, spełniłem. Każą cię ściąć lub powiesić, prosić za tobą nie będę...
— Choćbyście mi nie tylko grozili ale męczyli — wrzasnął Romlik — niedoczekanie wasze abyście ze mnie zrobili takiego łotra jak wy... Gdyby Białych i Czarnych was było niewiem wielu, Złotoryi nie powąchacie... jest jej komu bronić...
Szaszor już się ujadać z nim dłużej nie chciał, podniosłszy głowę, zanucił znaną ludową piosnkę miłośną.

Dzieweczko miła,
Dzieweczko złota...
Byś otworzyła
Kęs dla mnie wrota...
Stoję na dworze,
Okrutna słota.
Grom zabić może,
Dzieweczko złota...

Ludzie co pieśń znali, zawtórowali mu śmiejąc się i zagłuszyli wołanie miotającego się, a przeklinającego Romlika.

Tymczasem konie popędzano, nazad z łupem spiesząc do Gniewkowa.
Szaszor rad był i tryumfował, że mu się to tak gracko udało; Sikora utrzymywał, że gdyby nie on, pewnieby Romlik uszedł, ale zawczasu dwór otoczyć radził...
Na wołającego i wymyślającego starego, nikt nie zważał.
Romlika dobrze że krew nie ubiła. Przypomniał sobie teraz, że się gwałtem do Złotoryi wyrywał, że go brat nie puścił, że miał przeczucie złowrogie... To się na nieszczęście ziściło.
Zkąd się tu nagle wziął Biały książę, w głowie mu się nie mogło pomieścić — bo dawno żadnego o nim słuchu nie było.
Gdyby nie Szaszor — innąby zdradę jakąś przypuszczał.
Wszystko to niemal jak sen straszny mu się wydawało, ale czuł się skrępowanym okrutnie, rwał sznury i ciało sobie ranił — nie zmora to więc była.
Pieśń miłosna skończyła się śmiechem i okrzykami, Romlik, korzystając z milczenia — wołać znów począł do Szaszora.
— Prawdę mów, zbóju, kto cię na to nasadził? Wiesz, że gardłem to przypłacić możesz?..
— Księcia Białego przykazanie...
— Coś ty, w służbę jego wszedł?
— A w służbę — i milcz! — odparł Szaszor. — Rychło zobaczysz, co cię czeka...
Starego nie można było zmusić do milczenia, klął i wymyślał bez ustanku. Śmiano się z bezsilnego, a to gniew jego powiększało.
Szaszor, mający doń złość — urągać począł i znęcać się.
— Przyszła i na was kolej! nie małoście żołnierzyskom nadokuczali, a ziemianom nadojedli. — Nie zechcecie gardła dać, Złotoryą musicie.
— To dam gardło... — krzyczał Romlik.
— Jeżeli was wieszać będą — dodał Sikora — bądźcie spokojni, ja wam spowiednika przyprowadzę...
— A ja postronka dam... — rzekł Szaszor.
W końcu znużony, zapieniony Romlik, zaciął usta, zamknął oczy i nie odzywając się ani na szyderstwa, ni na pogróżki, jakby nic nie czuł i nie słyszał, dał z sobą robić co chcieli. Pachołki konia jego popędzając, bili go po plecach, śmieli się z tego drudzy, Romlik był już jak kłoda...
Konie zmęczone smagano nielitościwie, nagląc do pośpiechu — nad rankiem zbliżyli się do Gniewkowa.
Tu, choć na dworcu część ludzi spała, niektórzy straż odprawując, przy beczkach piwa siedzieli.
Na ławie, podesławszy starą opończę, Buśko spał twardo. Gdy Szaszor z Sikorą w podwórce wpadli z wrzawą wielką, pokrzykując i głosząc swe zwycięzstwo — wszyscy się ze snu zerwali; Buśko pochwycił z ławy przestraszony żegnając.
Szaszor oznajmując o Romliku, pchał go co prędzej do księcia, aby czasu nie tracić.
Biały też, nie rozdziawszy się, jak stał, zbroję tylko z piersi zdjąwszy, na ławie przy stole zmęczony gorączkowym snem, niespokojnym odpoczywał...
Wrzawa go obudziła i wybiegł zaraz z mieczem w ręku, nie wiedząc jeszcze co się stało, gdy w progu mu związanego popchnięto Romlika.
Starosta spoglądał nań oczyma zakrwawionemi — ale bynajmniej nie ulękły.
— Tyś Romlik? — zawołał podchodząc książę, ty trzymasz Złotoryą? Znasz mnie?
— Romlik jestem — ale ciebie nie znam i znać nie chcę — odparł stary.
Biały spojrzał nań gniewnie.
— Chcesz czy nie, to mnie poznasz! — krzyknął. — Złotoryą mi natychmiast musisz zdać, albo... gardła twego szczędzić nie będę.
— Za moje gardło swojem zapłacisz... — odparł Romlik. — Złotoryi mieć nie będziesz... Zdrajca jesteś...
Słysząc to Biały pobladł — miecz który w ręku trzymał, zadrgał — chciał go podnieść na starca i strzymał się. Przypomniał sobie, że mnichem był.
— Na koń! — zawołał głosem donośnym — na konie, do Złotoryi z nim...
W tem Romlik, któremu znowu rozbudzony gniew spokojnie ustać nie dawał, rzucił się, jakby chciał na księcia wpaść, sznury porwał...
Biały się cofnął.
— Kajdan na niego! — krzyknął — okuć go zaraz...
Starostę obalono na ziemię. Czeladź się po łańcuchy i kowala rozbiegła.
Tymczasem inni już konie z szop i stajen wyprowadzali. Lasota, Szaszor, Sikora wołali — do koni! żywo!
Dniało już jasno.
Biały na powrót wszedł do dworu, widok obalonego starca niewiedzieć dla czego przykrym mu był, niepokojącym.
Zadumany przeszedł się po izbach pustych — znać w nim było wahanie się jakieś i niepewność.
Na dworze okowywano starego Romlika, który zęby zaciąwszy nie targał się już i nie bronił, choć mu ciało oszarpano łańcuchem.
Wkrótce potem Biały wyszedł we zbroi i szyszaku na koń siadać, posępny, z twarzą, na której wymuszoną siłę i energję widać było, która go wiele kosztowała.
Buśko płaszcz niósł za nim.
Siadłszy na koń, obejrzał się książę i co konie starczą, jechać za sobą kazał do Złotoryi. Okutego starostę rzucono znowu na konia, dwóch pachołków wzięło go między siebie.
W ciągu podróży Biały razy kilka obejrzał się na więźnia niespokojny, spotykając zawsze wlepiony w siebie wzrok krwawych oczu jego, tak śmiały i wyzywający, jakby się wcale nie obawiał śmierci, którą mu grożono.
Nie odzywali się jeden do drugiego — książę spodziewał się, iż gdy pod mury twierdzy się zbliżą, na ostatek starego trwoga ogarnie, ale Romlik jechał jak kamienny...
Już nie daleko byli od wrót zamkniętych, gdy książę stanąć kazał — i groźno najechał na Romlika.
— Słyszysz, ty! — zawołał — jeszcze raz wzywam cię, natychmiast mi zamkowym poddać się każesz...
Starosta z pod brwi rozrosłych, rzucił nań wejrzeniem dumnem i śmiałem i krótko wyjęknął.
— Nie!
— Śmierć cię tu czeka! — zawrzał książę.
— Romlik skrzywił usta, odwrócił oczy i patrzał na zamek swój.
Z murów ludzie spostrzegli byli zbliżających się i ku wrotom ciekawie naciskali.
Na wyżki po nad niemi wybiegł Łukosz przestraszony. Wśród gromady łatwo mu było poznać związanego starca... załamał ręce.
Nie pojmował co się stało.
Książę tymczasem trąbić kazał.
Nim się do Łukosza wysłany Szaszor przybliżył ku wrotom, Romlik uprzedzając go z wielkim wysileniem podniósł głos.
— Łukosz — wrzasnął — żebyś mi zamku nie śmiał otwierać... żebyś mi się nie poddawał. Zdrajcy są... bronić się do upadłego...
Nie mogąc zrozumieć jeszcze, ani kto Romlika prowadził, ani co się stało z dowódzcą, ni czego chciano od zamku, Łukosz stał osłupiony.
— Bronić zamku! nie poddawać! — wołał zajadle, głos podnosząc Romlik.
Milczenie panowało chwilę.
W tem Lasota począł krzyczeć.
— Bramy zaraz otwierać... zamek zdać! chcecieli życie uchować! Rozkaz króla... gród ma być puszczony księciu na Gniewkowie...
Łukosz mało co o tym księciu słyszał, nie znał go wcale — nie wiedział co czynić — ale Romlika rozkaz był dlań święty... Tymczasem pachołkowie pięściami usta staremu zamykali.
Szaszor, który znał Łukosza i wiedział, że jak dziecko rodzone był do starosty przywiązany — począł wołać.
— Jeżeli zamku nie zdacie natychmiast, wyrok wydany, stryczek gotowy — Romlika tu wam przed bramą obwiesim...
Zbladł Łukosz.
Książę, który na koniu stał trzymając się nieco dalej, aby go z łuku lub kuszy nie postrzelono — przerwał Szaszorowi, dodając.
— Bramy zaraz otworzyć, lub śmierć staroście..
Dla większego strwożenia młodego dowódzcy, Szaszor z konia skoczył, jakby szukał miejsca, gdzieby wyrok miał spełnić. Romlika dwóch ludzi z konia ściągnęło...
Przed samym zamkiem u mostu, stała chata rozwalona, z dachem zapadłym, z której tylko zrąb pozostał. Obnażone belki popruchniałe zobaczywszy Szaszor począł wołać, że na jednę z nich postronek zarzucić było można. Książę stał, nie odzywając się już i nie przecząc też.
Pachołkowie powlekli nieszczęśliwego na miejsce wskazane.
Łukosz który na to patrzał, łamał ręce w rozpaczy.
— Stójcie! — zakrzyczał,[2]
Romlik już pod belką stojąc począł doń wołać.
— Ani mi się waż...
Młody dowódzca nie słuchał, bo mu szło o życie starego, który dla niego był tak jak ojcem, więcej pewnie niż o zamek.
— Pokażcie rozkaz króla! — odezwał się do stojących pod bramą.
Romlik chciał się odezwać, pachołek mu szeroką dłonią usta zatulił.
— Rozkaz króla... ja ci przynoszę... słowem mojem — zawołał książę. — Zamek otworzyć natychmiast, lub starego obwieszę.
Sposób ten zdobycia, Szaszor, który dobrze znał przywiązanie Łukosza do starca, pewnie doradzić musiał.
Romlikowi już stryczek na szyję zakładano, gdy Łukosz w rozpaczy wołać począł.
— Dziej się wola Boża — nie dam ginąć staremu, niech król lepiej zamek traci. Ma ich dosyć, a u mnie on jeden na świecie...
Na twarzy Białego zabłysła radość, pokazał się uśmiech, spiął konia spiesząc już sam do bramy.
Wewnątrz podnoszono żelazną kratę, Łukosz biegł sam, aby co prędzej starca wyzwolić.
Złotorya się poddała... Książę Władysław pierwszy wjechał na zamek.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – świronku.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.