Bosy pan/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bosy pan |
Rozdział | VII. Przygoda Dworzeckiego |
Wydawca | W. Dyniewicz Publishing Co. |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. Dyniewicz Publishing Co. |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W parę tygodni później w niedzielę było u Jasiewiczów dużo gości.
Wyprawiano zaręczyny Salusi. Przy dużym stole siedzieli: Dworzecki, Święcki, Jasiewicz, sołtys Kapuściński i wielu innych gospodarzy. Saluta Dworzeckiemu coś szeptała na ucho, a tymczasem Kłosowa rej wodziła:
— Oho, żeby Dydak nie zachorował tak ciężko, toby nie dał sprzątnąć sobie z przed nosa dziewki — mówiła.
— Et, toć przecie Saluta nie chciała go — przerwał Kapuściński.
— Dajta pokój, kumie! Jakby pana nie stało, poszłaby za chłopa.
Dworzecki podniósł się z miejsca, a dobywszy z zanadrza gazetę, czytał niby, a tymczasem przez wierzch gazety spoglądał na Kłosową.
Kto ma do sprzedania babski język albo do statków zmywania wiecheć razem z babą, to niechaj przysyła do Warszawy, proszę, a dostanie siła, bo aż po dwa grosze.
Słuchała Kłosowa tego ogłoszenia, coraz bardziej wytrzeszczając oczy, a kiedy zrozumiała, że to o nią idzie, cisnęła na stół trzymany w ręku nóż i wybiegła.
Śmiali się wszyscy biorąc się za boki, a Kapuściński rzekł.
— To za długi język! Ot i w Warszawie za babę z takim językiem trzech groszy nie dadzą, jeno tylko dwa.
— Ale, ale, panie Dworzecki! — odzywa się Święcki, — przyrzekłeś opowiedzieć, w jaki sposób zostałeś bosym panem.
Nalegali i inni, więc Dworzecki zaczął opowiadać:
— Niezadługo obejmię obowiązek w Gnieździskach. Wybrałem się właśnie tam w drogę, żeby obejrzeć przyszłe miejsce, ale że czasu mam dosyć, a wydawać pieniędzy na furmanki nie potrzebuję, bo mam parę własnych zdrowych koni, więc powędrowałem sobie piechotą. Miałem iść prosto, nie wstępując tu do Zawad, boć to kilka wiorst w bok z drogi. Ale wydarzyła mi się przygoda, po której ot zboczyłem do znajomych, żeby butów pożyczyć.
— Cha-cha-cha! — roześmieli się ludzie, a Dworzecki dalej mówił:
— Wszak mię tu znacie, że umiem się gimnastykować, czyli różne łamańce wyprawiać, a jak dobry humor, to i różne figle lubię. Otóż idę ja sobie przez tę tam kolonię niemiecką, a tu kilku parobków próbuje, który wyżej podskoczy, to znów koziołki przewracają. Wzięła mnie ochota wdać się z nimi w rozmowę. Potem pokazałem im jedną sztukę, drugą, a oni próbowali po mnie to samo, i szło jako tako. Byliśmy przy tym domu, co tam go teraz budują. U góry na belkach był drąg położony, więc przyszło mi do głowy pokazać im sztukę, którą nie każdy potrafi. Podskoczyłem, złapałem się za ów drążek, założyłem na niego nogę i za stopę się wziąwszy, puściłem się młynka. Strasznie się to moim chłopcom podobało.
Już odczepić się od nich nie mogłem; każdy prosił, żeby go wpierw nauczyć. Wiedziałem, że nic z tego nie będzie, bo nie potrafią. No, ale się uparli. I w końcu zniecierpliwili mnie swem natręctwem, a to tembardziej, że popychając przez zbytki, jeden drugiego i mnie popychać zaczęli, co nie było wcale grzecznie.
— No czekajcież — powiadam — nauczę was wszystkich razem. Siadajcie tylko najpierw na konia. — Byli posłuszni: wgramolili się na drąg i siedzą. W tedy popętałem im nogi i kazałem pozwieszać się głowami na dół. A kiedy wisieli już jak barany w rzeźni, rzekłem: — uczcież się teraz gimnastyki, a ja muszę iść dalej, bo już późno. — I odszedłem. Ale zatrzymałem się opodal, żeby widzieć, co z tego będzie. Naprawdę miałem zamiar wrócić do nich i porozpętywać, gdyby sami sobie rady nie dali.
Chłopcy próbują, ale co się który ruszy, to wtedy rym na dół i z rozpędu głową o głowę swego sąsiada uderza. Zaczęli się z tego kłócić: — No, Walek nie bij! — A bodaj cię choroba, Pietrek!
Szamotali się, krzyczeli, zaczęli wreszcie wołać o pomoc. Oglądam się, aż tu ktoś do nich idzie. Kiedy tak, — myślę sobie, — to ja tu już niepotrzebny. Zawróciłem się i poszedłem. Niedaleko w lesie usiadłem sobie, żeby odpocząć, potem położyłem się na murawie, no, i zdrzemnąłem się na dobre.
Nagle budzę się i widzę, że dwóch z moich uczniów gimnastyki wiąże mi nogi powrozem. Krzyczę więc groźnie: — Co myślicie robić nicponie? Co macie za prawo? — Oho bratku! będziesz dyndał i ty, — odpowiedzieli.
Tam do kata! — myślę, — tom się wykierował. Oni tedy wciągnęli mnie między dwa drzewa tak wysoko, jak mógł sięgnąć. Już wisiałem za nogi, szczęście tylko, że nie za gardło. A mieli przywiązać mnie jeszcze do drugiego drzewa za ręce.
— Chłopcy, — rzekłem — puście mnie, a dam wam takiego proszku, którym można złocić pierścionki, nawet pieniądze można z tego proszku robić. Wyjmcie mi go tylko z tej kieszeni. — Wyjęli i patrzą. A był tam proszek perski na pchły. Jeden z chłopców rozwijał papier z proszkiem, a drugi trzymał mnie za ręce, gdyż puszczać nie mieli zamiaru. Teraz trzy nasze głowy były tuż jedna przy drugiej. Zamykam tedy oczy i dmuchnąłem z całej siły w papier. W jednej chwili miałem już ręce wolne. Natychmiast przewróciłem się na piersi, chwyciłem się za gałęzie tuż stojącego drzewa i starałem się wyciągnąć nogi z powrozu. Ale jakem się zaczął mocować, wyciągnąłem nogi z butów, które pozostały przywiązane do drzewa. A moi chłopcy wili się po trawie, trąc oczy i wrzeszcząc, jak najęci. — Hej, chłopcy! — rzekłem wesoło, — patrzcie tylko, pokażę wam jeszcze jedną tęgą sztukę. — Ale oni jakoś nie byli ciekawi. — No, no. — mówię — nic wam się nie stanie! wszak i pchła tylko upija się od tego proszku.
Aż tu patrzę — drogą biegnie reszta moich uczni gimnastyki. Oj! może być kiepsko.... myślę sobie. I nie miałem już czasu myśleć dalej. Nogi za pas, choć bose, a buty razem ze skarpetkami musiałem zostawić wiszące. No i zamiast iść do Gnieździszek, przybyłem tu do was, żeby butów na dalszą drogę pożyczyć. A teraz, jak widzicie, mam już nie tylko buty, ale i moją przyszłą gosposię.