Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pierwszem wrażeniem Elli, gdy weszła do kuchni, było, że zawieszony na sznurze pod sufitem do wysuszenia obrus spadł.
Ze zdumiewającą szybkością została spowita od tyłu w fałdy ciężkiego, mokrego płótna. Otoczyło ją jakieś ramię, jakaś ręka zatkała jej usta i przechyliła głowę do tyłu. Chciała krzyczeć, ale nie zdołała wydobyć głosu. Kopnęła nogą w drzwi, ale żelazne ramię otoczyło jej kolana. Usłyszała dźwięk jakby dartego materjału, i członki jej zostały związane. Po lodowato zimnym przeciągu poznała, że otworzono drzwi, a w następnej chwili znalazła się w ogrodzie.
— Idź! — syknął jakiś głos, i Ella uczuła, że nogi jej znowu są wolne. Nie widziała nic, czuła tylko, jak deszcz spływał potokami na tkaninę, spowijającą jej głowę i jak wiatr dął jej z całą siłą w twarz. Po chwili podniesiono ją i wsadzono do auta. Słyszała, jak ktoś siadł obok niej i jak auto ruszyło. Potem zręczna ręka zerwała jej tkaninę z głowy. Na jednem z przednich siedzeń znajdowała się ciemna postać, której twarzy nie mogła dostrzec.
— Kto pan jest, czego pan chce? — zapytała Ella. Ale zanim jeszcze głos tego człowieka dotarł do jej uszu, wiedziała, że jest w mocy Wielkiej Żaby.
— Chcę ci dać jeszcze jedną szansę, — rzekł stłumiony głos. — Po tej nocy termin minie.
Z wysiłkiem opanowała Ella drżenie głosu i zapytała:
— Czego pan chce ode mnie?
— Zobowiążesz się poślubić mnie i rano opuścić Anglję. Mam do ciebie tyle zaufania, że wystarczy mi twoje słowo.
Ella potrząsnęła gwałtownie głową, potem uświadomiła sobie, że w ciemności nieznajomy nie mógł widzieć tego gestu.
— Nie zrobię tego, — odpowiedziała spokojnie. Podczas całej podróży nie padło więcej ani słowo. Raz tylko człowiek w masce — mimo zasuniętych firanek dojrzała odblask światła na okularach z miki, gdy auto mijało wieś — wydał szeptem jakiś rozkaz, a człowiek, który siedział obok niego, wyjrzał przez tylne okienko.
— Nic! — odpowiedział.
Nie zadawano jej żadnej przemocy, nie trzymano jej, nie związano, ale wiedziała, że myśl o ucieczce byłaby szaleństwem.
Jechali teraz wolniej, i auto zatrzymało się. Mężczyźni wyskoczyli, Ella wysiadła ostatnia. Jakiś człowiek chwycił ją za ramię i pociągnął przez otwór w płocie na niezaorane pole, jak jej się zdawało.
Drugi przyniósł płaszcz deszczowy i pomógł jej go włożyć. Deszcz lał ciągle strumieniami. „Żaba“ ruszył pierwszy, nie oglądając się za siebie. Ella poślizgiwała się nieraz i byłaby padła, gdyby nie trzymała jej tak mocno ręka mężczyzny.
— Dokąd mię pan prowadzi? — zapytała wreszcie. Nie otrzymała odpowiedzi. Zastanawiała się, czy nie udałoby się jej wyrwać i uciec w ciemności. Właśnie w tej chwili, gdy jej błysnęła ta myśl, ujrzała po prawej stronie odblask wody, okrągłą, upiornie bladą powierzchnię.
— To Morby Fields, — rzekła, gdyż w tej chwili poznała miejscowość. — Prowadzi mię pan do kamieniołomu!
Znowu nie było odpowiedzi. Szli naprzód bez wytchnienia, aż Ella zorjentowała się, że muszą być już blisko kamieniołomu. Ciekawa była, jaki los czeka ją, jeżeli będzie się nadal uporczywie wzbraniała spełnić żądanie „Żaby“. Czy ten człowiek chciał ją zabić?
— Czekaj! — rzekł „Żaba nagle i znikł w ciemnościach. Potem ujrzała światło, wychodzące z małej chatki drewnianej. Właściwie były to dwa oświetlone czworokąty, podłużny i kwadratowy. Drzwi i okno. Kwadrat okna ściemnił się natychmiast, gdyż zamknięto okiennicę. Potem zobaczyła na tle drzwi postać „Żaby“ z dziwacznem nakryciem głowy.
— Chodź! — rozkazał, a Ella podeszła do niego, jak zahipnotyzowana. Przy drzwiach chatki chciała się cofnąć, ale ręka jego uchwyciła mocno jej ramię.
Wciągnięto ją do wnętrza chatki, zamknięto i zaryglowano drzwi — była sama z Wielką Żabą. Ciekawość jej przewyższała teraz lęk. Rozejrzała się w małej izdebce. Miała ona mniej więcej sześć jardów długości i cztery szerokości. Umeblowanie było skromne, stół, łóżko, dwa krzesła, kominek. Drewniana podłoga pokryta była starym, brudnym dywanem. Przy jednej ze ścian stały długie cylindry szklane, zawierające opalizującą substancję czy płyn. Obok ujrzała dwie podłużne skrzynki, zupełnie nowe.
Zamaskowany poszedł za jej wzrokiem. Usłyszała jego chichot.
— Złoto! — rzekł. — Twoje złoto... nasze złoto. Miljon funtów szterlingów!
Ella patrzała oślepiona.
— Siadaj, — rzekł. Mówił szybko, jak człowiek interesu. Spodziewała się, że usiądzie naprzeciwko niej, że zdejmie maskę. Ale zawiodła się. Przez mikowe okulary widziała, jak oczy jego obserwowały ją gniewnie.
— No, Elio Bennett, czy chcesz zostać moją żoną? Czy też wolisz zapaść się w upragnioną nicość? Opuścisz ten dom jako moja żona albo jako trup.
Wstał, podszedł do cylindrów szklanych i stuknął w nie palcem.
— Rozbiję jeden z nich i zdejmę maskę. Będziesz miała przynajmniej tę satysfakcję, że dowiesz się przed samą śmiercią, kim jestem. Ale tylko przed samą śmiercią!
— Nigdy pana nie poślubię! — zawołała Ella. — Nigdy! Gdybym nie miała innego powodu, to choćby ze względu na nikczemną intrygę pańską wobec mego brata.
— Twój brat jest głupcem, — rzekł głuchy głos, — a mógł uniknąć tych mąk, gdybyś mi była wtedy odrazu przyrzekła, że mię poślubisz. Miałem w pogotowiu pewnego człowieka, pół-idjotę, który wyznałby, że to on zamordował Brady’ego, a ja sam wziąłbym na siebie ryzyko potwierdzenia jego zeznań.
— Tak, ale dlaczego mnie właśnie pragnie pan za żonę? — zapytała Ella.
Brzmiało to banalnie, prawie głupio, ale sytuacja była tak groteskowa, że Ella wypowiedziała to z zimną krwią, bez wzruszenia wewnętrznego.
— Bo cię kocham, — brzmiała odpowiedź. — Nie wiem, czy kocham cię tak, jak Gordon. Może idzie o to, że jesteś czemś, czego ja nigdy nie mogę posiadać i co mi się dlatego wydaje cenniejszem od wszystkiego na świecie. Nigdy jeszcze nic nie oparło się memu życzeniu.
— Raczej śmierć powitam z radością, — rzekła Ella szybko i usłyszała znowu jego stłumiony chichot.
— Bywają rzeczy gorsze od śmierci dla subtelnej dziewczyny, — rzekł zamaskowany znacząco. — Umrzesz wtedy dopiero, gdy wszystko będzie skończone.
Spojrzał na nią, a błysk jego oczu zmroził jej krew w żyłach.
— Może nigdy nie zobaczysz mojej twarzy, — rzekł i wyciągnął rękę do lampy naftowej, stojącej na stole. Wolno przykręcał knot, a płomień malał coraz bardziej i bardziej.
W tej chwili przy drzwiach rozległo się ciche pukanie.
— Tap — tap — taptap — tap.
„Żaba“ znieruchomiał z ręką przy lampie.
— Tap — tap — taptap — tap.
Wykręcił nieco światło i podszedł do drzwi.
— Kto tam? — zapytał.
— Hagn! — odparł cichy głos, a „Żaba“ cofnął się zdumiony. — Otwieraj! szybko!
„Żaba“ odsunął ciężką sztabę żelazną, wyjął z kieszeni klucz i otworzył.
— Hagn, jak się wydostałeś?
Drzwi pchnięto z taką siłą, że zamaskowany padł na przeciwległą ścianę, zaś Ella wydała okrzyk radości.
W drzwiach stał człowiek bez kapelusza, w ociekającym od deszczu palcie.
Był to Joshua Broad.
— Wtył!
Nie patrzał na nią, ale Ella wiedziała, że słowa te odnosiły się do niej i wtuliła się nieruchomo w kąt pokoju. Obie ręce Broada tkwiły w kieszeniach płaszcza. Nie spuszczał oczu z maski.
— Harry, — rzekł stłumionym głosem, — wiesz, czego żądam.
— Masz, co ci się należy! — padło z ust Żaby. Dwa strzały rozległy się równocześnie i zamaskowany padł pod ścianę. Noga jego oddalona była zaledwie o kilka cali od cylindrów — podniósł ją do kopnięcia. Ale Broad strzelił po raz drugi, i „Żaba“ padł na grzbiet, uderzając głową o kominek. Powstał jeszcze, padł znów z krótkiem, zdławionem westchnieniem — i wyciągnął ramiona.
Potem rozległy się za drzwiami dźwięki głosów, chlupanie nóg po rozmiękłym gruncie, i John Bennett wpadł do chatki. Ella rzuciła się w jego ramiona. Elk i Dick zatrzymali się przy drzwiach, przyglądając się tej scenie.
— Moi panowie, — rzekł Joshua Broad, stając naprzeciw trzech mężczyzn, — biorę was na świadków, że zabiłem tego człowieka w obronie życia. To jest Wielka Żaba! Nazwisko jego jest Harry Lyme. Jest byłym więźniem angielskim.
— Wiedziałem, że to Harry Lyme, — rzekł Elk.
Broad schylił się i sięgnął ręką za kamizelkę leżącego.
— Tak, nie żyje. Przykro mi bardzo, że zabrałem panu łup, mr. Elk, ale to była nieunikniona konieczność, abym go zabił. Gdyż jeden z nas dwu musiał tej nocy umrzeć.
Elk klęknął przy nieruchomej postaci i począł zdzierać z jej twarzy maskę gumową.
— Tutaj zabito Gentera, — rzekł Dick Gordon cicho. — Widzi pan gaz?
Elk spojrzał na cylindry i kiwnął głową. Potem oczy jego zwróciły się w stronę Amerykanina.
— Saul Morris, jeżeli się nie mylę? — rzekł.
„Joshua Broad“ skinął potakująco głową. Elk podrapał w zakłopotaniu podbródek i spojrzał znowu na leżącą postać.
— No, Żabo, pokaż nam swoją twarz! — rzekł i zerwał maskę.
Ujrzał twarz filozofa Johnsona!