Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLII.
Mr. Broad wyjaśnia.

Światło słoneczne wpadało przez okna Maytree Cottage; nakrycia nie uprzątnięto jeszcze po śniadaniu, gdy Amerykanin rozpoczął opowieść swoich dziejów.
— Nazwisko moje jest, jak się pan słusznie domyślił, mr. Elk, Saul Morris. Z moralnego punktu widzenia jestem przestępcą, chociaż podczas ostatnich dziesięciu lat nie dopuściłem się żadnego czynu sprzecznego z prawem. Urodziłem się w Hertford, w stanie Connecticut.
Nie chcę panów obrażać, prosząc was o sympatję dla mego zawodu. W każdym razie przyszedłem na świat z lekką ręką i wielkiem pożądaniem bogactwa, któregobym sam nie zapracował. Nie byłem zepsuty, ani sprowadzony na manowce, nie miałem złego towarzystwa. W istocie karjera moja była dość niepodobna do żywotów innych przestępców.
Studjowałem włamania bankowe, jak lekarz studjuje anatomję, i osiągnąłem wyczerpującą znajomość wszelkiego rodzaju kas ogniotrwałych. Kiedy zdecydowałem się na wkroczenie na swoją drogę, pracowałem przez pięć lat w fabryce największego angielskiego wytwórcy kas ogniotrwałych w Wolverhampton. W wieku dwudziestu pięciu lat wróciłem do Ameryki i zaopatrzyłem się w komplet narzędzi do włamań, który kosztował mię kilka tysięcy dolarów.
Przy pomocy tych narzędzi wyłamałem — zupełnie sam — kasę ogniotrwałą Ninth National Banku, a ta pierwsza próba przyniosła mi trzysta tysięcy dolarów. Nie będę panom dawał listy swoich włamań. O niektórych zapomniałem już, inne nie są ważne lub zawierają zbyt wiele rozczarowań, aby się wdawać w szczegóły. Niech panom wystarczy, iż prócz tych moich słów niema najmniejszego dowodu, że włamania te dokonane zostały przeze mnie. Nazwisko moje wymieniano w związku z jednem jedynem tylko włamaniem, mianowicie do kasy ogniotrwałej na okręcie Mantania.
W roku 1898 dowiedziałem się, że Mantania przewozi do Francji pięćdziesiąt pięć miljonów franków w walucie papierowej. Pieniądze te poddane zostały uprzednio ciśnieniu prasy hydraulicznej dla zmniejszenia ich objętości i zapakowane były w dwóch mocnych skrzynkach drewnianych. W jednej skrzynce znajdowało się trzydzieści pięć paczek, w drugiej dwadzieścia paczek po tysiąc banknotów tysiąc-frankowych.
Okręt miał zajechać do jakiegoś portu francuskiego, zdaje się, że do Havru, gdyż statki oceaniczne nie lądowały jeszcze wówczas w Cherbourgu. W owym czasie kradzież była już właściwie wykonana. Pozostawiłem w kasie podrobione skrzynki o takim samym wyglądzie, i wszystko zdawało się w najlepszym porządku, gdy ku wielkiemu memu niezadowoleniu, przejeżdżając koło wybrzeża Irlandji, straciliśmy łopatę propellera. Kapitan Mantanji zdecydował się wylądować w Southampton, nie dojeżdżając wcale do portu francuskiego. Zmiana planu podróży wpływa na człowieka mego zawodu, jak zmiana planu bitwy na oficera. Przy tej pracy miałem pomocnika. Człowiek ten umarł później na delirium tremens. Przedsięwzięcie było zakrojone na zbyt szeroką skalę, abym mógł pracować sam, a miałem dostateczne powody, by ufać swemu pomocnikowi.
— Harry Lyme? — zapytał Elk.
„Joshua Broad“ potrząsnął przecząco głową.
— Nie, myli się pan. Nie wymienię jego nazwiska, człowiek ten nie żyje, a był dla mnie wiernym i rzetelnym towarzyszem, chociaż miał skłonność do wypitki, której to słabości ja nie podzielałem z nim. Zmiana planu podróży znaczyła dla nas, że musimy znaleźć pretekst, aby się w Southampton wydostać na ląd. I to jeszcze przed odkryciem kradzieży. Nie wydawało się jednak prawdopodobnem, aby się nam to udało.
Na szczęście panowała mgła, i musieliśmy jechać wzdłuż wybrzeża bardzo wolno. Jeżeli przypominacie panowie sobie okoliczności, to pamiętacie jeszcze, że Mantania zderzyła się z holownikiem, jadącym do Portsmouth. I oto nadarzyła się dla nas sposobność. Z otwartego przejścia na pokładzie, gdzie czekaliśmy ze swoim bagażem, rzuciłem oba kuferki na pokład holownika, ja zaś i mój przyjaciel skoczyliśmy za niemi. Jak powiedziałem, panowała gęsta mgła, i załoga holownika odkryła nas wówczas dopiero, gdy Mantania rozłączyła się z nim. Aczkolwiek historyjka, którą opowiedzieliśmy kapitanowi, brzmiała bardzo podejrzanie, uwierzył nam tem chętniej, że poparłem jej wiarogodność dwudziestodolarowym banknotem.
Z wielkiemi trudnościami wylądowaliśmy późnym wieczorem w Portsmouth, gdzie nie było rewizji celnej, i szczęśliwie wydostaliśmy się ze swemi kuferkami na ląd. Zamierzaliśmy spędzić noc w Portsmouth. Ale gdyśmy odszukali polecony nam zajazd, udaliśmy się do gospody, aby coś wypić, i usłyszeliśmy tam wiadomość, która zmroziła nam krew w żyłach. Dowiedzieliśmy się, że włamanie zostało już odkryte i że policja szuka dwóch ludzi, którzy ukryli się na holowniku. Że zaś sam kapitan holownika polecił nam nasz zajazd, małą mieliśmy nadzieję ucieczki.
W każdym razie rzuciliśmy się ku domowi, a gdyśmy opuszczali ulicę z jednej strony, z drugiej nadchodziła już policja. Puściliśmy się pieszo w dalszą drogę i o świcie przybyliśmy do miejscowości, zwanej Eastleigh. Kiedyśmy stanęli w Eastleigh, towarzysz mój udał się do miasta po zakupy i nie powrócił. Poszedłem go szukać i znalazłem pijanego zupełnie na ulicy. Nie miałem innego wyjścia, jak pozostawić go tam.
Ale obydwa kuferki były dla mnie za ciężkie i musiałem znaleźć jakieś wyjście. Wtem spostrzegłem stary dom, na którym widniała tabliczka z ogłoszeniem, że dom ten jest wystawiony na sprzedaż. Przelazłem przez płot, obejrzałem sobie wszystko jak najdokładniej i przekonałem się, że na końcu zaniedbanego ogrodu znajdowała się stara studnia, pokryta zgniłemi pniami. Spuściłem lżejszy z kuferków do tej studni i nakryłem leżącemi dokoła rupieciami. Gdybym był ukrył wówczas oba kuferki, zaoszczędziłbym sobie wielu przeżyć. Ale obawiałem się pozostawiać na jednem miejscu wszystkie z tak wielką zuchwałością zdobyte pieniądze. Zanotowałem sobie nazwisko i adres sprzedawcy domu, jakiegoś adwokata w Winchester, zabrałem z sobą drugi kuferek, kupiłem sobie w Winchester nowe ubranie i pomówiwszy z adwokatem, spędziłem tam mile dzień. Miałem przy sobie dość jeszcze pieniędzy angielskich, aby dokonać kupna. Wydałem ścisłe polecenia, że dom bezwarunkowo nie może być wynajęty i wszystko ma pozostać w tym stanie, w jakim było, aż nie powrócę z podróży do Australji. Gdyż grałem rolę Australijczyka, który chce sobie nabyć dom.
Z Winchester pojechałem do Londynu, nie przeczuwając nawet, w jakiem się znajdowałem niebezpieczeństwie. Przyjaciel, którego porzuciłem na drodze, podał mi kiedyś adres jednego ze swoich przyjaciół, niejakiego Harry’ego Lyme, który miał być największym włamywaczem w Europie. Twierdził on, że Lyme dopomoże mi w każdym kłopocie.
A kłopot nadarzył się wnet. Pierwszym człowiekiem, którego ujrzałem, stanąwszy na dworcu Waterloo, był skarbnik okrętu Mantania, zaś detektyw okrętowy znajdował się w jego towarzystwie. Na szczęście jakiś pociąg podmiejski odjeżdżał właśnie z przeciwległego peronu, pojechałem nim do Surbiton i inną drogą powróciłem do Londynu. Później dowiedziałem się, że towarzysz mój został aresztowany i po pijanemu wyznał wszystko, czego od niego żądano. Nie pozostawało mi nic innego, jak ukryć resztę pieniędzy, trzydzieści pięć miljonów. I wówczas pomyślałem o Harry’m Lyme.
Przeczytałem w gazetach, że specjalne oddziały policyjne mają za zadanie strzec domów znanych przestępców angielskich, do których się napewno zwrócę. Ale ja postanowiłem mimo to dotrzeć do Lyme’a.
Dom jego znajdował się na jakiejś podejrzanej uliczce w Camden Town. Mgła była gęsta, z trudnością orjentowałem się w brudnych zaułkach. Jakiś człowiek otworzył mi dopiero po długiem wahaniu i wprowadził mię do małego pokoiku, oświetlonego przez jedną tylko latarkę, stojącą na stole. Pokój był także pełen mgły, gdyż okno było otwarte, aby Lyme miał zawsze sposobność do ucieczki.
„Pan jest tym Amerykaninem?“ zapytał. „Oszalał pan chyba, żeby teraz przychodzić! Od południa policja obserwuje dom“.
Opowiedziałem mu pokrótce, w jakich się znajduję opałach. „Mam tu trzydzieści pięć miljonów franków — to znaczy miljon trzysta tysięcy funtów szterlingów“, rzekłem. „Starczy to dla nas obu. Czy może pan ukryć to gdzieś, zanim ja zdołam uciec?“
„Tak“, rzekł natychmiast. „Co dostanę za to?“ „Połowę“, obiecałem mu. Wydawał się zadowolony. Byłem zdziwiony, słysząc, że mówi on głosem i tonem człowieka wykształconego. Później dowiedziałem się, że był wykolejeńcem i przygotowywał się początkowo do innego zawodu, ale — podobnie jak ja — obrał łatwiejszą drogę zbogacenia się.
Nie uwierzycie panowie, jeżeli wam powiem, że nie zapamiętałem jego twarzy.
Przyczyną był fakt, iż uwaga moja skoncentrowana była wyłącznie na żabie, wytatuowanej na przegubie jego ręki. Tak, usunął ją potem wielkim nakładem kosztów zapomocą operacji, której dokonał pewien lekarz hiszpański w Valladolid.
Żaba ta wytatuowana była nieco ukośnie, i Lyme wiedział równie dobrze, jak ja, że nosił znak, który mię zawsze przywiedzie do niego, gdziekolwiekby był.
Umówiliśmy się, że w razie szczęśliwego przybycia do Ameryki dam mu telegraficznie znać pod umówionym adresem, a on przyśle mi natychmiast w liście poleconym do Grand Hotelu w Montrealu połowę pieniędzy.
Krótko mówiąc, ucieczka moja powiodła się. W określonym czasie byłem w Stanach Zjednoczonych i natychmiast po przybyciu zatelegrafowałem do Lyme’a.
Pieniądze nie nadeszły.
Zatelegrafowałem znowu, tym razem z Montrealu, gdzie czekałem na nie, — nie nadeszły znowu. W kilka miesięcy później dowiedziałem się z gazet, że Lyme utonął w drodze do Guernsey.
W rzeczywistości Lyme żył. Przeniósł się do jakiegoś miasta w hrabstwach centralnych, gdzie mieszkał przez sześć miesięcy jako skromny kupiec. W tym czasie zmienił zwolna swój wygląd zewnętrzny. Zgolił wąsy i osiągnął sztuczną łysinę przez zastosowanie środków chemicznych. Żyjąc tak w osamotnieniu, począł zwolna organizować Bractwo Żab. Celem tego stowarzyszenia było chwilowo tylko jak najszersze rozpowszechnienie znaku, po którym mogłem go rozpoznać.
Początkowo nie miał zapewne nic innego na celu. Ale nikt nie da się namówić, aby znosił napróżno męki tatuowania, musiał więc nadać organizacji określony cel i kapitał.
Z tych małych zaczątków powstała potężna szajka Żab. Jednym z pierwszych, z którymi wszedł w kontakt, był stary przestępca, Maitland, człowiek, który nie umiał pisać ani czytać.
Słuchacze Broada podnieśli głowy.
— Naturalnie! — zawołał Elk i stuknął się w kolano.
— To jest wyjaśnieniem tajemnicy „dziecka“!
— Dziecko nie istniało nigdy, — uśmiechnął się Broad.
— Dzieckiem był sam Maitland, który potajemnie uczył się pisać. Zabawka dziecka, o której opowiadał Johnson, była jego wymysłem, aby panów wprowadzić w błąd. Gdy Johnson znalazł Maitlanda, przybył do Londynu i założył „Dom Bankowy Maitlanda“. Maitland nie miał nic innego do roboty, jak siedzieć w biurze i wyglądać malowniczo i nieprzystępnie.
Najskromniejszy jego urzędnik, jeden z najzręczniejszych aktorów, jakich kiedykolwiek spotkałem, był rzeczywistą głową przedsiębiorstwa, a pozostał on urzędnikiem Maitlanda, póki mu to było wygodne. Gdy poczuł, że poczynają się nad nim gromadzić chmury podejrzenia, kazał się wydalić. A gdy sądził, że domyśliliście się w nim „Wielkiej Żaby“, kazał jednemu ze swych ludzi, aby do niego strzelił z pustego naboju.
Tymczasem organizacja Żab rozrastała się i Lyme począł się zastanawiać, jak ją wykorzystać. Codzień przybywali nowi rekruci, co kosztowało moc pieniędzy.
Ale wybrańcami z tych szumowin byli tylko dwaj czy trzej wybitniejsi złoczyńcy. Jednym z nich był Balder, drugim Hagn. Może byli i inni jeszcze, których już teraz nigdy nie poznamy. Jako rzeczywisty kierownik firmy Maitlanda, nie miał trudności z dysponowaniem swemi frankami. A gdy mu się spekulacje nie udawały, znajdował drogi, na których mógł odzyskać straty. Przy transakcji z akcjami żelaza omal nie skręcił karku. Wówczas za sprawą „Żaby“ przeniósł się do wieczności jedyny człowiek, który mógł mu zaszkodzić. Ilekroć trzeba było zabić człowieka, czy to był attaché wojskowy, czy zwykły kupiec, który poważył się spekulować na jego niekorzyść, Johnson nie wahał się nigdy. Popełnił tylko jeden wielki błąd. Kazał Maitlandowi żyć nadal jak nędzarzowi w zakupionym przez siebie domu. Gdy się przekonał, że Elk wyszpiegował starego, kazał mu się przeprowadzić na Berkeley Square, sprawił mu nowe ubrania, zaś gdy Maitland odważył się pojechać do Horsham, zabił go. Widziałem, jak morderca uciekał, gdyż znajdowałem się w chwili oddania strzałów na dachu. Sam z trudnością wtedy umknąłem.
Ale powracam do wydarzeń swego życia. Po pięciu latach nie posiadałem już nic i postanowiłem podjąć nową próbę odzyskania swoich pieniędzy. Czekała na mnie przecież jeszcze olbrzymia suma w Eastleigh — oczywiście, gdybym nie został poznany jako człowiek, który kupił ten dom. Wiele czasu upłynęło, zanim się upewniłem, że mnie tam nie znano, poczem z aktem kupna w kieszeni popłynąłem na statku bydlęcym do Anglji i wylądowałem, jak to panowie słusznie stwierdziliście, z kilkoma dolarami w Southampton. Pojechałem wprost do tego domu, który znajdował się teraz w stanie kompletnej ruiny i ulokowałem się tam jak mogłem, pracując po całych nocach przy studni, aby wydobyć skrzynkę z pieniędzmi. Kiedy tego dokonałem, pojechałem do Paryża, a resztę mojej historji znacie już panowie sami.
Rozpocząłem poszukiwania Żaby. Ale przekonałem się rychło, że gdybym polegał tylko na tatuowaniu, wysiłki moje byłyby daremne. Kiedy odkryłem, że Maitland był Żabą, ograniczyłem się w badaniach do jego biura. Zapomocą bardzo prostego podstępu przekonałem się, że Maitland był analfabetą.
Pewnego dnia zagadnąłem go w pobliżu jego domu i pokazałem mu kopertę, na której napisałem: „Pan jest oszustem!“ Zapytałem go, gdzie jest dom, wymieniony w tym adresie. Maitland wskazał jakiś dom w końcu ulicy i oddalił się szybko. Od tej chwili wiedziałem, że Johnson był Wielką Żabą.
Johnson był genjuszem. Sposób, w jaki kierował tą olbrzymią organizacją, i to właściwie wyłącznie w godzinach pozabiurowych, zasługuje na najwyższy podziw. Wszystkich wciągał w sieci, a jednak nikt go nie znał.
Zdaje się, że to wszystko, co mam panom do powiedzenia, a teraz będę was chyba musiał pożegnać na zawsze.
Gdy Joshua Broad odjechał do Londynu, Dick odprowadził Elka do furtki ogrodowej.
— Nie będę teraz przez niejaki czas w biurze, — rzekł tonem usprawiedliwienia.
— Spodziewałem się tego, — rzekł Elk z uśmiechem, — ale niech mi pan powie, kapitanie Gordon, co się stało z temi dwiema skrzynkami drewnianemi, które wczoraj w nocy stały w chatce w kamieniołomie?
— Nie widziałem żadnych skrzynek, — rzekł Dick.
— Ale ja! — zawołał Elk. — Były tam, gdyśmy odprowadzali miss Bennett, a kiedy powróciłem z policją, już ich nie było. Joshua Broad znajdował się w chatce przez cały czas.
Spojrzeli po sobie. — Zdaje się, że nie będę tej sprawy zbyt blisko badał, — rzekł Dick, — zawdzięczam Broadowi wiele.
— Właściwie ja także! — rzekł Elk i zawstydził się nieco swego zapału. — Czy pan wie, że on mię wczoraj nauczył pewnego poematu? Poemat ten ma około stu pięćdziesięciu wierszy, ale ja umiem tylko dwa początkowe:

„Wilhelm Zdobywca chce Anglji jarzmo nieść,
Bitwa pod Hastings, dziesięć — sześćdziesiąt sześć”.

To cudowny wiersz, kapitanie Gordon, gdybym go znał przed dziesięciu laty, mógłbym być dzisiaj prezydentem policji w Londynie!
Idąc w stronę dworca kolejowego, Elk długo jeszcze machał chusteczką.
Słońce świeciło na wilgotne od rosy łodygi malw, rosnących w ogrodach koło domków wiejskich. Nagle z jakiegoś kąta wyskoczyło małe, zielone stworzonko, a Elk zatrzymał się i obserwował je długo.
Mały gad rozglądał się dokoła i także obserwował detektywa wyłupiastemi, czarnemi, nieruchomemi oczkami.
— Hej, żabo! — Inspektor Elk podniósł ostrzegawczo palec. — Wracaj lepiej do domu — twoje panowanie skończyło się już.
Jakby zrozumiawszy jego słowa, żabka jednym skokiem schroniła się w gęstwinę wysokiej trawy.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.