<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Być albo nie być
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Czy stukałeś w nocy sąsiedzie?... Odpowiedz, proszę... Choć jednem uderzeniem odpowiedz! Muszę wiedzieć koniecznie... Sąsiedzie! sąsiedzie! Bądź dobry! Czy stukałeś w nocy?...
Daremnie pytał, daremnie uchem i całem ciałem gorącem do muru przylegał — mur był zimny, niemy i chropawy jak groźny wiszar skalny.
Dzień cały chodził Zaremba w kółko po celi, obłędnie...
— Więc wszystko było przewidzeniem?!... Więc to to? więc to początek końca?!
Stawał u krawędzi zawrotnej otchłani w którą nie miał odwagi spojrzeć... Gdzieś tam w oddali przewalały się ciemne wiry, w których miał zgasnąć za życia... Dreszczowe macki wychylającej się stamtąd meduzy dotykały mu raz w raz piersi i grzbietu... A jednocześnie tlił się we krwi i buchał czerwienią płomieni żar samowładny... Mięśnie i nerwy drgały jak struny harfy, na których oparła się dłoń upalna i pożądliwa... Odpychał od siebie i pragnął jednocześnie, obawiał się i marzył... Ujrzeć, raz jeszcze ujrzeć jej postać uroczą, wykwitającą z ciemności, jak biały kielich niepokalanego kwiatu... Upić się czarem smętnego uśmiechu... Zawisnąć spojrzeniem na drobnych ustach, pobladłych jak płatki opadającej róży...
— Więc to tak!?... Więc to tak?!... A może nieprawda?! Sąsiedzie... sąsiedzie!... Odpowiedz!
Sąsiad milczał, jak zwykle. Natomiast Pankracy stukał wielekroć.
— Co się stało? — Dlaczego nie odpowiadasz? Może już gardzisz sobą, i mną, i światem całym?... Może stałeś się realistą i ugodowcem? Może upadłeś nareszcie do pożądań skórzni pod kajdany?... Marzysz o czytaniu umoralniającem?... Łykasz ślinkę na myśl o Żywotach Świętych, o katechizmie lub nawet... zwykłym modlitewniku?... Odpowiedz, przyjacielu... Będzie ci lżej!... Będziemy się razem śmiać wesoło i szydzić z wrogów naszych! — prosił pieszczotliwie, zupełnie tak samo jak wczoraj Zaremba prosił sąsiada.
Ale Zaremba z krzywym uśmiechem słuchał jego stukania... Nie miał najmniejszej ochoty mu odpowiadać. Przeciwnie, czuł cierpką radość, że ktoś tam cierpi i niepokoi się z jego powodu i chciał radość tę i rozkosz bolesną zwiększyć i przedłużyć...
A gdy zapadać zaczęła noc, słodki bezwład nadziei i oczekiwania odebrał mu resztkę myśli i sił...
— Przyjdzie, czy nie?... Przyjdzie, czy nie? — szeptał prawie głośno i toczył oślepłym wzrokiem po stojącej na stole strawie, po ścianach, kratach... po dozorcy, który wszedł, by łóżko otworzyć, i zerkał nań podejrzliwie...
Wybuch światła elektrycznego, drżący, księżycowy jak Jej szaty, wzburzył go... Posępnie wtulił się w kąt, pragnąc ukryć swą więzienną szkaradę... Ponowne, wielokrotne wystukiwania Pankracego drażniły go, jak obecność natręta na schadzce. Skupionym, jak świder słuchem łowił jeno głuche, dziwaczne szmery w celi sąsiada.
Tam jakgdyby ktoś błąkał się, chodził, deptał oszalałemi rękami po ścianie... To nagle dyszał, chrapał niziutko w samym kącie u zimnej podłogi... To czmerał drapieżnie po tynku cienkimi paznokciami... To zataczał rozwarte, potoczyste obłęki — chybkie rzuty rozmachniętych skrzydeł... To tarł się płasko i szeroko o cegły, niby rozjuszony dzik... To pieścił ściany muśnięciami dłoni, lżejszemi od sennych rozkochanych dotknięć...
Raz wydało się Zarembie, że stuknął, więc odpowiedział mu natychmiast, że gotów słuchać. Lecz było to widocznie omamienie, gdyż po nastałej na chwilę ciszy dawne rozpoczęły się szmery... Od czasu do czasu ciężkie uderzenia pięści robiły wrażenie, że ktoś mocarny drze się ku niemu niezmordowanie, przez skalne zwały, roztrącając opoki i spychając głazy...
Aż zgasło światło i wszystko ucichło. Gorący dreszcz nieziemskiej rozkoszy przebiegł jak piorun po członkach Zaremby... Wstydliwie naciągnął po samą szyję swój koc i leżąc wsparty na ręku, liczył sekundy uderzeniami porywczo ściskającego się serca... Oczy rozżarzone utkwił w ciemności i czekał... czekał...
Nie znał, co to jest niepewne oczekiwanie, oczekiwanie na ukochaną i chwilami wydawało mu się, że umiera...
— Przyjdź!... przyjdź!... — szeptał. — Ukaż się nie na dłużej chociaż, niż cień obłoku!...
Ciemności falowały, zwijając się, krążyły... Już, już biały opar zbierał się w nich, zsiadał, skraplał, krystalizował... Już czuł Zaremba w piersiach przeszywający puginał spotkania... Lecz nielitościwy wir mroku znowu rozbijał znagła, rozpylał i chłonął do znaku dyamenty świetlane...
Wtedy w gniewie uderzył o mur.
— Ty, łotrze, pukaj nareszcie! Pukaj przebrzydły morderco!... Pukaj!
Zachowywał się tak głośno, że »judasz« odsunął się i znowu zabłysło nad nim światło elektryczne. A więc wciągnął na głowę cuchnący koc i z wytężeniem nadludzkiem zaczął grzebać w rumowiskach pamięci...
Hamleta czytał raz tylko we wczesnej młodości, potem również raz widział go w teatrze.
Gdzieś na dnie mózgu, w najskrytszych zakątkach czaszki wyczuwał ledwie małe drobiny pożądanych obrazów. Mozolnie wydobywał je z rdzy, pleśni i kurzu, natrzęsionych życiem. Oczyszczał skrupulatnie rozważaniem, omywał wyobraźnią jak drogocenne perły. Wreszcie składał razem niby czerepki rozbitej, ukochanej mozajki, nawlekał wyrazy na jedną nić jak cudowny naszyjnik z drogich kamieni... Miał ich jednak zbyt mało, zbyt luźne były i rozprószone, zbyt wielkie między sobą miały odstępy...
Usnął znużony, beznajdziejnie smutny, lecz obudził się nazajutrz nadspodziewanie rzeźki i zdecydowany. Pozyskał cel...
Znów zajęcia codzienne, znów zaniedbany pająk i to co działo się na korytarzu, nabrało dlań waloru i znaczenia... Pilnie przysłuchiwał się, kogo wyprowadzano na przechadzkę, co robi dozorca, o czem stukają towarzysze i z najmniejszej przerwy, z najmniejszej okazyi korzystał, aby zarzucić Pankracego tysiącem celowych, podstępnie obmyślonych zapytań...
— Więc nie gniewasz się? — ucieszył się ten, gdy Zaremba po raz pierwszy do niego zapukał. — Myślałem, że dotknąłem cię niewczesnymi żartami!
— Ależ nie!... Wczoraj byłem znużony... W dodatku ten sąsiad... Słyszałeś, co on wyrabiał przeszłej nocy...
— Spałem, ale mi mówiono, że stukał coś niemożliwie długiego... Czy powiedział ci wreszcie swoje nazwisko?...
— Nie... Wyobraź sobie: on stukał urywek z... Hamleta!
— Z Hamleta?... I nic więcej?!
— Nic. — I wiesz co, zaciekawił mię niezmiernie... Czy znasz Hamleta?... Czy widziałeś go w teatrze?
— Owszem kilka razy... Po co ci to?...
— Usiłuję go sobie przypomnieć... Może pamiętasz jaki urywek?...
Pankracy długi czas nie odpowiadał.
— Dobrze. Spróbuję! Zdaje się, że najlepiej pamiętam monolog... Deklamowaliśmy go w młodości za pięknych dni Aranjuezu...
— Czyj? — pytał ze drżeniem Zaremba.
Ale Pankracy znów umilkł. Wyprowadzono go na spacer. Potem krótko odpowiedział, że powie wieczorem, gdyż Bazyliszek...
Istotnie Bazyliszek coś zwęszył i latał po korytarzu, jakby połknął blekotu. Zaremba zwątpił, aby nawet wieczorem udało mu się cokolwiek dowiedzieć.
Gdy jednak, zapadł nuok, Pankracy zawołał go:
— Słuchaj!...

Być albo nie być, to wielkie pytanie.
Jest li w istocie szlachetniejszą rzeczą
Znosić pociski zawistnego losu,
Czy też stawiwszy czoło morzu nędzy,
Przez upór wybrnąć z niego?
Umrzeć... zasnąć...

Urwał.
Wzdłuż ścian na zewnątrz przepełznął wąż-dozorca i aksamitnymi ruchami odsuwał po drodze okienka.
— Dalej! — niecierpliwił się Zaremba, gdy kroki oprawcy ucichły.
— Dalej... nie pamiętam...
— A... o... Ofelii!... Coś o... Ofelii?...
— O... Ofelii?!... Nie, nic nie pamiętam!
Znów długo nic odpowiadał, wreszcie zastukał łagodnie...
— Wiesz co: lepiej byś przypominał sobie... jakie formuły matematyczne... albo trochę... z astronomii... Doprawdy... To lepsze dla zabicia czasu!
Zaremba odsunął się od ściany i już więcej nie stukał dnia tego.
Nazajutrz od rana przemyśliwał, jak wycisnąć z tych więżących go kamienisk to, co mu teraz potrzebniejsze było nad życie; jak wyrwać, wydostać wiadomości z gardzieli potępieńca, co mieszkał obok?
Machinalnie spełnił robotę oczyszczenia i wymiecenia celi, machinalnie odbył przechadzkę, tak, że nie był w stanie przypomnieć sobie, czy śnieg dziś pruszył, czy słońce świeciło na dworze?... Wszystko co czynił, wydawało mu się czemś pośredniem, względnem, pomocniczem, co niby zwiewna woalka, ukrywało istotną treść, rzecz samą w sobie, przenikliwą, niepokonalną duszę nieskruszonego, tajemnego dążenia. To próbował jak »jogg« indyjski wysyłać wolę swą w pościg, narzucać ją niewiadomym, przenikać przez kraty, przez żelaza, skróś opon kamiennych... To wierzył, to wątpił... Szeptał rozkazy niedostrzegalnym ruchem warg stężałych na zaciśniętych szczękach...
Więc się nie zdziwił, gdy o szarej godzinie Pankracy zastukał niespodzianie:
— Dobra nowina, towarzyszu! Dałem znać innym o twoim zamiarze... Owszem, projekt podobał się... Obiecali pomódz... Może wspólnemi siłami uda się odtworzyć nawet cały dramat... Wiktor lubił...
Musiał przestać, gdyż przeklęty Bazyliszek już zalał go potokami elektryczności i odemknąwszy klapę głośno wymyślał, aż rozlegało się po całym kazamacie...
Praca szła bardzo mozolnie, ale wniosła wielkie ożywienie wśród więźniów. Wszyscy wzięli w niej udział... Każdy starał się coś przypomnieć, naprowadzić drugiego, napomknąć... Nawet umierający Wiktor wystukiwał osłabłą ręką całe dyalogi. — Wielki miłośnik sceny, w czasach studenckich wieczny mieszkaniec paradyzu, wiedział najwięcej... Nie zawsze jednak udzielał się... Niekiedy cichem trzykrotnem pukaniem dawał jedynie znać, że żyje jeszcze...
Wszystkie wiadomości przez Pankracego niby przez cewkę spływały do Zaremby, który przez ten las sprzecznych nieraz wyrazów, błędnych szczegółów, przez mgławicę niedomówień, szedł niezmordowanie zapatrzony w swą gwiazdę... Wypytywał się, sprawdzał, uczył się na pamięć, trudniejsze miejsca zapisywał drobniuchno na ścianie dawniej zdobytym rylcem... Poczem w upatrzonej chwili o zmroku głośno wystukiwał innym odtworzone ustępy...
Dzień cały to tu, to tam potrzaskiwał więzienny telegraf... W zachowaniu się więźniów przejawiła się jakaś dobroć radosna, ustępliwość pogodna, która przeraziła swą niezwykłością dozorców... Bazyliszek denuncyował o tem dyrektorowi:
— Coś knują, jaśnie panie, coś knują!... Może ucieczkę...
Dyrektor uśmiechał się lekceważąco.
— Może bunt nieprzewidziany... Wszystkiego po nich spodziewać się można...
— Złap, a już ja zrobię porządek!...
Gruby nie mógł dać sobie rady, zrozpaczony co chwila wołał »starszego« i straszył żołnierzami...
Więźniowie szyderczo milczeli...
— Który?... który?... — dopytywał się groźnie »starszy«.
— Wszyscy!...
— Ee!... Głupiś!... Niepołrzebnie tylko zwierzchność niepokoisz!...
Bazyliszek przyczaił się; udawał, że nie zwraca już wcale na stukanie uwagi...
Robota tymczasem szła coraz raźniej... Pankracy skarżył się na nagniotki w palcach i wyrażał obawę, że wkrótce przedzióbie dziurę w rurze ogrzewalnej i wywoła nowy potop gorący... Zarembie wrócił dawny spokój... Wypracował całą metodę odtwórczą i stosował ją z systematycznością uczonego... Ale serce, obłąkane serce uderzało mu zawsze płomieniem, gdyż zbliżał się... Już drugą opracowywał scenę...
Sąsiad przywarował. Nie przeszkadzał im, nie dawał znaku życia... Chwilami Zaremba myślał, że go niema, że go wywieziono. Lecz corano drzwi jego celi otwierały się jak u innych, szastały się po podłodze szczotki, w obiad podawano tam naczynia, wieczorem otwierano łóżko... Więc był tam ktoś?... Dlaczego nawet kajdany nie brzęczały?... Widać nieszczęśnik dnie całe przesiadywał skurczony bez ruchu gdzieś w kącie, jak to umiał robić i Zaremba i każdy z nich... Zostawili go w spokoju.

Ale raz, gdy najzacieklejsza odbywała się się »telegrafia«, dziwak uderzył niespodzianie w ścianę i poszurał gwałtownie, co oznaczało żądanie ciszy... Przerwano rozmowę... Wtenczas w niezmiernej cichości zatętniły ciosy o ścianę dźwięczne i głośne, jak uderzenie kilofa. Słyszeli je wszyscy:

. . . . . . . . bo któżby
Ścierpiał pogardę i zniewagi świata,
Krzywdy ciemięzcy, obelgi dumnego,
Lekceważonej miłości męczarnie,
Odwłokę prawa, butę władz i owe
Upokorzenia, które nieustannie
Cichej zasługi stają się udziałem,
Gdyby od tego kawałkiem żelaza
Mógł się uwolnić? Któżby dźwigał ciężar
Nudnego życia i pocił się pod nim,
Gdyby obawa czegoś poza grobem,
Obawa tego obcego nam kraju,
Skąd nikt nie wraca, nie wątliła woli,
I nie kazała nam pędzić dni raczej
W złem już wiadoinem, niż uchodząc przed niem,
Popadać w inne, którego nie znamy...
Tak to rozwaga czyni nas tchórzami;
Przedsiębiorczości hoża cera blednie
Pod wpływem wahań i zamiary pełne
Jędrności, zbite z wytkniętej kolei,
Tracą nazwisko czynu... Ha, co widzę?
Piękna Ofelia!... — Nimfo w modłach swoich
Pomnij o moich grzechach...

— Ofelio!... — jęknął, bledniejąc Zaremba. — Ofelio!...
Wsparty rękami i czołem na murze słuchał przejęty, wpół przytomny... choć stukanie już ucichło i słychać było zamiast niego w celi sąsiada gwałtowne krzykliwe głosy... choć elektryczność dawno już zapłonęła nad nim, odemknęła się we drzwiach klapa i szczekający głos Bazyliszka obrzucał go potokiem obelg.
— Wywłoko!... Kundlu buntowniczy!... przestaniesz?... Już ja ci wygodzę!... Czy przestaniesz nareszcie!? Ani dnia, ani nocy spokoju! Wstawaj, bo strzelę ci w łeb jak psu!...
Błysnął rurą rewolweru w otworze. Gdy wszakże przytulony do ściany Zaremba nie ruszył się, dozorca klapę z wściekłością zatrzasnął i sunął ku wyjściu. Za chwilę brzmiał alarmowy dzwonek, korytarz napełnił się ludźmi.
— Bunt... stuuka — ją!
— Kto?... Co?...
— Tych dwóch...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.