Być albo nie być/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Być albo nie być |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Stukanie umilkło.
Zaremba słyszał, jak wpadli do jego sąsiada, jak szamotali się z nim, jak ten ryczał jak dziki zwierz, a potem rzężał, gdy wlekli go ku tajemniczym drzwiczkom w końcu korytarza. Następnie z hukiem rozwarły się wrzeciądze jego własnej celi. Gromada ludzi z najeżonemi wąsami, z zębami błyskającemi z pod rozchylonych warg, z wytrzeszczonemu białkami oczu... Nim słowo rzekł, rzucili się nań, chwycili za ręce, za łopatki, przyparli do muru...
— Tu... tu!... Dawaj!... Trzymaj!... Prędzej!... — wołali, sapiąc.
Opinając na zapięściach łańcuchy, wykręcali mu niepotrzebnie, niemiłosiernie dłonie i ramiona, że trzeszczały w stawach piszczele. Wreszcie powiedli go, popychając przed sobą pięściami zaciśniętemi i ledwie hamującemi się od razów.
Małe drzwiczki stały otworem. Postawiona na ziemi świeca słabo rozświetlała poczynającą się za progiem ciemność. Majaczył tam ostry kant ponurego, czarno malowanego zrębu. Podczas gdy pachołek więzienny zgarbiwszy się w niziuchnem wejściu, dał nura w głąb ciemnicy z kubkiem w ręku i kawałem razowca pod pachą, Zaremba dosłyszał gdzieś z boku urywaną, przyduszoną mowę i żałosne jęki. Lecz nie zdążył głowy w tę stronę odwrócić, jak przygięty do ziemi i potrącony, wpadł w otwór.
Była to wielka skrzynia, niezmiernie, jak mu się zdawało wysoka, lecz tak wązka i krótka, że można w niej było jeno stać lub siedzieć. Wyciągnąć się nie było sposobu. Gruby mrok otulał go szczelnym, nieprzeniknionym worem. Omackiem odszukał śmierdzący kubeł, kromkę chleba i blaszany dzban z wodą. Wtulił się w kąt, skute ręce na kolanach położył i wytężył słuch. Zdala jak gdyby z przepaścistej głębi, przetkanej gęstym splątanym lasem, dobiegło go niemowlęce rytmiczne kwilenie. Ktoś śpiewał hymn wolności i zwycięstwa. I padła pieśń mu na piersi, jak iskra na proch. Wstrząsnął się, serce uderzyło jak dzwon, przejął go chłód rozkosznego dreszczu i ze zwątlałego od długiego milczenia gardła wyrzucił tę samą wyzywającą pieśń...
Długo śpiewał. Wreszcie zwalił się skronią na twardą ścianę i usnął.
Obudziła go nieznośna drętwica w skutych rękach. Nie mógł wstrzymać głośnego jęku. Bolała go głowa, bolały kości, język opuchły i skołowaciały jak knebel wypełnił mu usta płonące od żaru... Ostrożnie odszukał dzban z wodą... Ciemności stały się z czarnych rudawe. Miał wrażenie, że rozróżnia z gruba zarysy kubła... Podniósł oczy i z radością dojrzał szereg otworków, przez które sączyło się brunatne światło, jak zaćmione szarugą gwiazdy...
— Aha, nie udało się!... Nie mogli!... — rozważał tryumfująco.
Potem słuchał długo, pilnie, z utęsknieniem i próbował stukać. Walił w drzwi piętą co siły, ale ciosy wsiąkały w grube bierwiona, bez echa jak uderzenie kamienia w błotny mech. Otwarły się wprawdzie na chwilę drzwi na korytarz, ale rychło zamknęły. Duszna, nienaruszalna cisza przygniotła go; próbował śpiewać ale głos z krtani dobył się brzydki, ochrypły, wymuszony...
— Towarzyszu, towarzyszu!... — wołał. Cicho. Może go zabrali i on został sam jeden... Zostanie tu pewnie na długo... na zawsze!?... Kto im zabroni!?... A co robią tamci?.. Co robią tamci!?... Nic nie słychać!...
Opadły go roje myśli gorzkich i niegodnych. Bronił się im, odganiał precz jak sforę dokuczliwą kundysów. Aż wpadł na »Hamleta« i słowo po słowie zaszeptał:
»Kto tu?
Nie, pierwej sam mi odpowiedz!...
Stój, wymień hasło!
Niecił Bóg broni króla...
Bernardo?
Ten sam...«
Cudny poemat był mu osłodą i ucieczką... Był mu puklerzem, zbroją twardą i niespożytą... Był mu druhem miłym, co wiódł go nieczułym przez boleści i marności czasu bieżącego... Był mu podporą, był ostrym mieczem, którego rękojeści nikt mu wydrzeć nie zdoła... Chyba sam złamie go lub ukróci!...
Wzdrygnął się. Mglisty cień »sąsiada« przesunął się w pomroce
»Już rzeczy moje zniesiono na pokład:
Bądź zdrowa, siostro! A gdy wiatr przyjaźnie
Zadmie od brzegu i który z okrętów
Zdejmie kotwicę, nie zasypiaj wtedy,
Lecz donoś mi o sobie...
Wątpisz o tem?
Co się zaś tyczy Hamleta i pustych
Jego zalotów, uważaj je jako
Mamiący pozór, wynikłość krwi wrzącej...
Jako fiołek młodocianej wiosny,
Wczesny lecz wątły, luby lecz nietrwały;
Woń kilka tylko chwil upajającą...
Nic więcej...
Więcej nic?...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przyszła... Przyszła niosąc w rysach i ruchach czar rodzący tęsknotę nieukojoną... Przyszła w obłokach kwietnej woni... w powiewnych lekkich szatach poprzez które świeciło śliczne jej ciało niby różowy płomień zamknięty w alabastrach... Przyszła z cichym łagodnym szeptem upragnionych ust... Siadła na wezgłowiu i oparła mu na czole dłoń pachnącą i przejrzystą jak alpejska róża, świeżą — jak rosa letnia... Pochyliła nad nim perłowe lica i utopiła mu w oczach otchłanne żałobne źrenice...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Od wieków szłaś już ku mnie z głębiny istnienia...
Szłaś przez czasów łańcuchy, przez światów ogromy,
Aż spłynęły się w jedność złotego promienia
Rozsiane w wielu duszach naszych dusz atomy...
W gwiazd drogach żyłaś dla mnie w dalekim wszechświecie
Unosiły Cię burze w swym wartkim oddechu,
Umierałaś co wiosna w każdym zwiędłym kwiecie
I rodziłaś się w każdym dziecięcym uśmiechu...
Dziś dotykam Cię!... Jesteś! Oczy Twoje widzą,
Usta ust mych szukają, pierś drży i oddycha,
Objęcia Twoje pragną, boją się i wstydzą,
Dłoń Twoja mię przyciąga i znowu odpycha...
Kocham Cię! W nikłym splocie tych ulotnych dźwięków,
Słychać rozkazów groźnych niepożyte moce,
Śmieje się dreszcz rozkoszy, budzą echa jęków,
Nowe słońca powstają i giną w pomroce...
W nowe liście stroją się obumarłe drzewa,
Kryształ stale w kochane układa się kształty,
Gdzieś, w mgławicach ruch w nową świadomość dojrzewa
I skupia się w uczucie duch na proch roztarty...
Myśmy się na to z Tobą spotkali, kochana,
I złączyli na krótką szczęścia błyskawicę,
Aby w rozstaniu naszem potęga nieznana
Wzrosła o jedną więcej słoneczną... tęsknicę...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy po trzech dniach wypuszczono go nareszcie z ciemnicy, wyszedł z twarzą bladą jak chusta, z podbródkiem i czaszką szkaradnie okłaczonemi odrosłym włosem, ze spojrzeniem, w którem niepomiernie rozszerzone źrenice otwierały się, jak dwie wypruchniałe dziuple...
Bazyliszek cofnął się mimowołi przed nim i krzywy skurcz przeleciał mu po gębie. »Starszy« zmierzył go zyzem, wypiął wargę i zakiwał znacząco głową.
— Wiktor umarł! — krótko i niezmiernie cicho wystukał jeszcze dnia tego Pankracy.
Sąsiad już był w swej celi. Brzęczał łańcuchami, mruczał i chodził.