<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Być albo nie być
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

W kazamacie zaległa skupiona, pogrzebowa cisza. Zaremba nie odchodził od drzwi i przyłożywszy ucho do »judasza«, łowił do dna zmąconą duszą najmniejszy głos, najlżejszy szmer. Gdy liczne obcasy zatupotały w celi Wiktora, wydało mu się, że depcą one po jego żałości pełnem sercu. Nie znał tego człowieka, a mimo to wyraźnie widział twarz jego, źle ogoloną, zczerniałą, wychudłą, podobną do jego własnej twarzy, odbitej ongiś w zwierciedle wody... Widział, jak zachodzące bielmem oczy szukają poraz ostatni nadaremno wśród pustych, szarych murów ludzkiej, przyjaznej postaci... Wspominał dobroć zmarłego, jego żywy do ostatka udział w odtwarzaniu Hamleta, udział we wszystkich kłopotach, troskach, bolach i radościach towarzyszy... jego wesołe żarty, jakimi krzepił ducha słabnących... Odszedł nieznany, gdyż nikt z więźniów nie znał, jak się okazało, jego oblicza...
Gdy coś ciężkiego przenoszono hałaśliwie wzdłuż korytarza, domyślił się Zaremba, że to ciało nieboszczyka i z palącą goryczą przysłuchiwał się: czy brzęczą kajdany? Czy oswobodzono nareszcie te trupie, cienkie piszczele z łańcuchów? Czy też legły one razem z nimi na dnie trumny, jak stygmat wieczystej niewoli...
— Tak wszyscy będziemy! Hańba synom człowieczym! — szepnął.
Mroźny, granitowy jakiś spokój zastąpił w nim niedawne wzburzenia.
— Co tak cicho?... Dlaczego nie odpowiadają? Polękali się, czy co?...
Zastukał głośno, wyzywająco na Pankracego.
— Co? — zapytał ten po długiem czekaniu.
— Czy dopuszczono do niego przed śmiercią kogokolwiek?
— Z naszych nikogo. Był podobno więzienny duchowny...
— Wywlekli go jak psa... Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Co poczniemy?...
— Dziwny jesteś: cóż możemy począć?...
— Wszystkich nas czeka to samo...
— Zapewne. Może nawet gorzej.
— Proponuję rzucic się na straż... Uciekać...
— Rzucić się na straż? Oszalałeś?... Któż się rzuci?... Ty?... Z twoją nogą kulawą od rany?... Albo ja, który sam się ledwie dźwigam i co dzień próbuję, który z zębów dziś wypadnie mi z gnijących dziąseł?... Większość jest w takim stanie... A zresztą: wyrwiemy się z kazamatu, a co dalej... Tam żołnierze... Mur na 20 stóp wysoki... Bez pomocy z zewnątrz niepodobna... A komunikacyi żadnej...
— Trzeba jednak coś przedsięwziąć...
— No... no!... Dość!... wiesz pan, że nie wolno... Proszę przestać... I mnie za to nie pochwalą!... — zagadał Grubas, otwierając niespodzianie klapę.
Ton głosu łagodny, tytuł »pan« podziałały uspokajająco na Zarembę. W milczeniu odszedł od ściany. Rysiemi oczyma wodził po murach, podłodze i kratach, jakby je oglądał od nowa.
— Aby stąd się wyrwać... A tam, co los da!... Można na mur zarzucić sznur skręcony z bielizny... Tu, za naszem więzieniem straż nie chodzi... Wyjść po wieczornym roncie — cała noc czasu!... A lepiej jeszcze wykopać tunel aż za mur... nazewnątrz!... Można wyciąć asfalt w podłodze, wyważyć cegły i dostać się pod fundament... Zrobić to należy pod siedzeniem i stołem... Tu najmniej widać i najbliżej do muru... Tylko czem?
Znów rozpoczął badanie celi cal po calu, nie pomijając najmniejszego kącika, najmniejszej szczelinki, wrębka, załomu... Wszystkie przedmioty obejrzał z niesłychaną, przenikliwą, skupioną i ostrą jak dziryt uwagą.
Nie znalazł nic odpowiedniego... Twardy, zwarty dokoła głaz, przeciw któremu miał jeno paznokcie i zęby. Poddał się chwilowej rozpaczy, cisnął się z pięściami na ścianę, bił ją, wodził po niej drgającemi dłońmi, gdy nagle usłyszał z przerażeniem z tamtej strony takie same ruchy... Ochłonął. Z zaciętemi ustami, ze zmarszczoną brwią, ze skamieniałą od wysiłku twarzą znów rozpoczął poszukiwania... Chodził, oglądał, dotykał wszystko po raz dziesiąty i setny. Bał się, że to się stanie z czasem jego manią, jego zmorą, a jednocześnie rozumiał, że to jedyna ucieczka przed czemś jeszcze gorszem, czego widmo stało tuż tuż za progiem. Nagle wykrył, że żelazne siedzenie jest podparte i przymocowane do ściany grubą, wygiętą sztabą. Wielka zardzewiała mutra spajała łapę podpory z blatem ławeczki. Wicher myśli gorących i niespokojnych, jak płomienie wydętego burzą pożaru, zakotłował się w mózgu więźnia. Wstał, oparł się o ścianę w obawie, że zemdleje i roztropnie odłożył dalsze badanie na potem.
— Mam czas! — uśmiechnął się. — Trzeba znów zacząć gromadzić nici na sznur, włosy wydzierać ze szczotki na perukę... Ale jak odkręcić mutrę... Ogromnie mocna i zardzewiała... Przedewszystkiem odmoczyć ją należy w ciepłej zupie... Następnie zwolna obluzować uderzeniami kajdanów... Bić w sam kant... Co dzień raz... parę razy... Mam czas!...
Uśmiechnął się i przeszedł po celi spokojny już i radosny...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.