Być albo nie być/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Być albo nie być |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Bazyliszek tryumfował. Ostatni najzdrowszy i najniespokojniejszy z więźniów przycichł i spokorniał. Pycha, wzgarda, pewność siebie bardziej jeszcze zaostrzyły ostry nos, ostrą bródkę, konopne wąsy i spiczasty wzrok dozorcy. Zadzierał głowę tak wysoko, że widział tylko golone czubki aresztanckich głów; rozkazy wydawał nie słowami już, lecz sierdzistymi ruchami i nieartykułowanemi mruknięciami.
— Inaczej nie można! Za grdykę i o ziemię, to zaraz cicho! Znam ja ich! Ho, ho — pouczał Grubego.
— Też ludzie som!
— Co? Jacy ludzie? Władzy nie uznają, prawo łamią! Dranie som! Na wszystko się targną!
— No tak, prawda! Dranie — zgadzał się Gruby, wylękły o swoją posadę i pensyę. Zwolniony z dyżuru uciekał co rychlej do domu mrucząc:
— Też... zmora!
Bazyliszek był niestrudzony. Nigdy nie spóźniał się i nigdzie nie spieszył. Jak wahadło chodził po korytarzu i jak motyl nocny zapuszcza w kwiatów tajnie swe żądło, tak on zapuszczał pożądliwe oko do coraz to innego »judasza«.
Więźniowie wciąż czuli na sobie jego jaszczurcze spojrzenie, a ponad sobą jego nietoperze skrzydła. A on już żyć nie mógł bez rozkosznego widoku tych pojedynczo zamurowanych w kamiennych odołkach nieboszczyków, gnijących w jego oczach... niezbyt szybko i niezbyt wolno, lecz według... regulaminu.
Ożywienie, które go do niedawna oburzało zgasło, stukanie ucichło. A jeśli rozlegało się jeszcze czasem, to było takie krótkie, nieśmiałe, że... mógł się z niem pogodzić... Polował na nie, lecz napawały go już nie gniewem ale raczej dumą i uciechą jak wybrednego myśliwca powabki zwierzyny.
— Zmądrzeli, juchy! — rozmyślał dobrotliwie.
Pewną obawę wzbudzały w nim jedynie głuche, przeciągłe dźwięki, rozlegające się co jakiś czas w celi Zaremby. Nie mógł dociec co one znaczą i nie mógł schwytać więźnia na uczynku. Gdy rewidował celę w czasie jego spaceru, wszystko znajdował w porządku, zaś pytać się uważał za niestosowne i bezskuteczne.
— He! Bawi się! Niech się bawi, aż go »ustukam!«
I nagle w tej niemocie tryumfującej, w tej żywej śmierci, w tym bezgłosiu pobitych i konających zabrzmiał pewnego wieczoru śpiew... wolności! Spiżowy hymn wyzwolenia...
Śpiewał sąsiad Zaremby. I bynajmniej nie krył się z tem, przeciwnie: usta przyłożył do »judasza« i ryczał jak bawół. Gdy zdumiony Bazyliszek próbował doń zajrzeć, plunął mu przez otwór w oko... Tego było zawiele. Dozorca otworzył klapę i pchnął śpiewającego tak mocno, że ten potoczył się aż pod ścianę; rychło jednak skoczył napowrót ku drzwiom i chlustnął w okienko wprost w twarz Bazyliszkowi wodę przygotowaną w kubku. Więźniowie przylepieni uchem do swych drzwi słyszeli wybornie to chluśnięcie i dziki okropny śmiech współwięźnia, który przejął ich dreszczem. Klapa zatrzasnęła się, ale śmiech nie ustał... i przeszedł w krzyk rozdzierający, męczeński, wołanie nieustanne a rwące się i wstrząsające jak przerywany tok wysokiego napięcia...
Zaremba zastukał na dozorcę.
— Czego?
— Co mu robisz?
— Nie twoja rzecz!
— Nie waż się go ruszyć... Daj zaraz znać do kancelaryi...
Blady z wściekłości Bazyliszek błysnął tylko ślepiami i klapę zatrzasnął.
Całą noc grała więźniom nieludzka orkiestra. Wycie, przeraźliwe chichoty, urywane dwugłosy rozmów, śpiew... potem straszniejsza od nich cisza i nowe wrzaski piekielne, konające wołania o pomoc, histeryczny pisk uchodzącej przed pościgiem ofiary... dzikie charczenie i mamroty zwierzęce... to odchodziły w głąb celi, to zbliżały się ku drzwiom, lecz nie ustawały na chwilę. Nikt oka nie zmrużył tej nocy; usnęli dopiero gdy dobrze oświtło i ucichł gomon. Rychło wszakże obudzono ich według regulaminu. Zaremba, który słyszał, że nie otwierano do sąsiada był pewny, że go zabrano.
— Gdzie on jest? — spytał półgłosem Grubego, który blady jakiś i nieswój, okazywał mu szczególną grzeczność.
— Nie wiem... śpi! — odrzekł cichutko dozorca.
— Powiedzieliście w kancelaryi?
— Powiedział, powiedział... Kończcie już sprzątać... Zamknę.
Zaremba nie wierzył. Lecz usłyszał później, że podają sąsiadowi śniadanie, że on rusza się tam i pobrzękuje pętami jak zawsze. To go uspokoiło. Próbował nawet zastukać do niego, ale ten nie odpowiedział, jak zwykle. Zamienił z Pankracym słów kilka.
— Trzeba rozmówić się z Herodem... Trzeba żądać, żeby go zabrali do szpitala...
— Nie uwierzą...
Więcej nie dał im stukać ani »sąsiad« ani Gruby. Gruby użalał się przed nimi, że go swem stukaniem niechybnie zgubią, że dyrektor lada chwila przyjdzie. »Sąsiad« szurał po ścianie i wystukiwał niecierpliwie gamy.
Dzień jednakże upłynął zupełnie spokojnie, zupełnie spokojnie minęła noc. Dopiero nazajutrz po śniadaniu zadudniło u wejścia, więźniowie poczuli, że weszła do kazamatu gromada ludzi i usłyszeli, że ciężki, twardy przedmiot postawiono pośrodku korytarza. Drzwi od celi sąsiada otwarły się. Zaremba posłyszał tam głuchą, krótką rozmowę; potem z odgłosu kroków rozpoznał, że więźnia wyprowadzają... Drżący głos zawołał nagle:
— Bracia!... Bracia!... Nie dajcie!...
Szamotanie... upadek... ciche tygrysie ruchy ludzi... ciężkie oddechy... a potem niezrozumiały świst w powietrzu... ciachnięcie... przeciągły przeciągły, stłumiony jęk... znów świst i jęk, który zmienił się w nieustający, łkający pokrzyk...
— Biją! — szepnął Zaremba, czując jak wszystka krew zbiega mu do serca. Uderzył zdrową nogą we drzwi, że zadrżały w zawiasach, a łańcuchy zagrały mu na nogach jak dzwony. Po niejakim czasie we wszystkich celach dudniły drzwi i łoskot wstrząsanych łańcuchów zmieszał się z świstem rózeg i skowytem katowanego. Raptem wszystko ucichło... Krótko, dorywczo przebrzmiał niemowlęcy płacz zgłuszony przywartemi z trzaskiem drzwiami. I znowu cicho... Zaremba wciąż stukał w zapamiętaniu.
— Oprawcy! Łotry!
Nagle zaprzestał. Usłyszał, że tłumnie zbliżają się ku niemu. Cichutko zgrzytnęły rygle, nieznacznie odsunęły się sztaby i drzwi uciekły w tył... W półkolu dozorców i stróżów więziennych stał pan dyrektor...
— Przecież on jest obłąkany... — zaczął Zaremba, łykając łzy.
Dyrektor dał ręką znak; pachołcy rzucili się w głąb celi, schwycili za ręce Zarembę, zacisnęli mu usta i wywlekli na korytarz. Szarpnięty za nogi, upadł twarzą na brudną ciężką ławę. Na wyciągniętych jak struna zapięściach rąk i przystopach nóg zacisnęły się niezwłocznie pętlice powrozów. Z grzbietu zdarto mu odzież i po chwili strasznego jak konanie oczekiwania spadł z świstem nań z góry pęk rózeg... Tysiące płomienistych wężów, noży i kolców wpiło mu się w ciało i mózg. Zaremba wyciągnął się, przypadł do ławy i zagryzł do krwi usta, aby nie krzyczeć... Raz tylko, gdy dosłyszał stukanie współwięźniów, z męką i mocą niezmierną zawołał piorunowym głosem:
— Nie stukać! Nie stukać!...
Przestali go bić dopiero wtedy, gdy ciało jego zamieniło się w jednolitą ranę, gdy kawałki skóry i mięsa wyszarpywane łozą latać zaczęły w powietrzu i lgnąć na ścianach. Omdlałego zawleczono do celi i porzucono na podłodze.
Nikogo więcej nie bito, lecz wszystkich zakuto w ręczne dyby żelazne i wszystkich skazano na chleb i wodę.
Zaremba starał się jak najdłużej nie budzić z omdlenia. Nie otwierał oczu... odpędzał myśli... Jakiś twardy niepomierny ból, niby pancerz potworny, okuł mu tułów, całe ciało... opierścienił, znieczulił duszę. Obok w celi wył szaleniec, a w rurę gwałtownie stukał Pankracy. Podpełzł ku niej Zaremba i odezwał się:
— Słucham...
— Umrzemy... wszyscy z tobą... chcesz?
— Nie... ja nie umrę... Nie ucieknę... Niech mnie sami zabiją!
Pankracy umilkł. Zaremba słyszał, jak w dali stukali gorączkowo, porozumiewając się więźniowie, jak krążył po korytarzu Bazyliszek i zaglądał doń co chwila przez »judasza«.
Zaremba leżał twarzą do podłogi, nie ruszał się, krew sączyła się zeń na asfalt i utworzyła tam czarną kałużę... Przyniesiono obiad... Dozorca otworzył łóżko, Zaremba nie zmienił pozycyi... W parę godzin potem przyszedł felczer więzienny...
— Niech pan wstanie... niech pan położy się na pościeli... Doktór prosił i pan dyrektor pozwolił!
Zaremba nie drgnął. Felczer pomacał mu puls, wzruszył ramionami, oczyścił cokolwiek rany z drzazg, z kawałków zmartwiałej skóry i wyszedł.
Pankracy oznajmił Zarembie, że więźniowie postanowili rozpocząć głodówkę. Nic mu nie odpowiedział. Usnął na miejscu jak leżał i nie wiedział, jak się znalazł w nocy na posłaniu. Na plecach miał przylepiony jakiś plaster. Nie mógł już zasnąć. Słyszał, jak obok jęczał sąsiad, jak w dali pokasływali i pobrzękiwali łańcuchami inni. Myśli czarne, otchłanne jak ta noc szły odeń w ciemności...
Na samem dnie jaźni, gdzieś poza świadomością rodziły się jakieś postanowienia i wola nieskruszona dawała klątwy palące, bezsłowne...
Nie pozwalał tym uczuciom przekształcać się w myśl, lubował się mglistymi ich majakami, wdychał namiętnie ich zapach okrutny, chował głęboko ich treść jak owoc trujący, który tem silniejsze daje pędy, im głębiej zostanie zaryty w grudę... Złom na złomie dźwigał granitowe podstawy jakichś przyszłych czynów... Odgadywał jakie zacz będą i patrząc szeroko rozwartemi oczami w noc, wspominał życie, z którem się zawczasu żegnał... Mało miał lat... Był jeszcze jako ranek wiosenny... I mało zaznał dojrzałego szczęścia... Doświadczył jeno pierwokwiatu wrażeń... przeważnie udręki... Z bólem rozważał jak dola człowieka bardzo jest zależna od cnót i zbrodni ludzkich. A cnoty te i zbrodnie są jako dżdże i pogody; niespodziane są jako pioruny; są jako wichry siekące po sercach... Z jednej strony świat skał nieużytych, albo ogrodów rajskich, gdzie samotny człowiek bytuje na poziomie zwierzęcym. Z drugiej... życie wartkie, bogate, gdzie tysiące nici bliźnich, wrosłych w nerwy, w mięśnie i krew szarpie nieznośnie duszę...
— Być samotnym! — pragnął tam nieraz...
Oto był samotnym i poznał, że niema okropniejszej tęsknoty jak tęsknota za człowiekiem!... Gdzież są oni? W mękach porodu leją krew i cenniejsze nad krew skarby szlachetnych serc!... Chłepcą je niby piachy pustyni, niby nienasytne mszarniki leśne — dusze niegodne... Wyrwać je jak kąkol, zniszczyć wszędzie na każdem miejscu, nie szczędząc rąk, nie żałując ginącej pospołu pszenicy... Niech słońce dojdzie do samego łona obnażonej gleby, niech wyprowadzi z ciemnic zagłuszone źdźbła zdrowe... niech ruń, ruń nowa pokryje przeorane szlaki!...
Bardzo mu w zamiarach jego przeszkadzała głodówka. Daremnie jednak próbował odwieść od niej towarzyszy. Zbijali łatwo jego dowodzenia, wreszcie Pankracy zapytał go:
— Sam chcesz coś zrobić! Przyznaj się! Otóż nic z tego!...
Wychudli, zczerniali leżeli na ziemi, gdyż zamykano im łóżka. Niektórzy już nawet nie otwierali oczu. Prosili, żeby nie wnoszono im strawy, nie podawano chleba. Z rozmysłem dostarczano im smaczniejszego jadła, staranniej ugotowanego. Zapach mocno okraszonej zupy lub kaszy wypełniał zaprzałe cele nęcącym zapachem. Chleb czarny świeży zionął smaczny kwas, podobny do zapachu niwy żytniej w parny wieczór letni... Leżały go na stole całe góry...
Gdy nastawał dzień, wyczekiwali z udręczeniem rychło się skończy, a zbliżającej się nocy oczekiwali znowu z przerażeniem... W potępieńczej ciszy błyskały nad nimi od czasu do czasu jeno dzikie chichoty waryatów... Żałosne skowyty zapuszczały im w mózgi i serca swe ostre, jadowite groty...
Już było dwóch obłąkanych i przekrzykiwali się z jednego końca korytarza na drugi jak szatańskie kukułki... Bazyliszek przestał się czaić i kryć. Chodził głośno po piekielnym korytarzu i dzwonił kluczami.
Ilekroć wnoszono jadło, gadał:
— Jedz, jedz!... Nic nie wskórasz!... Oni przecie żrą! — dodawał złośliwie, kiwając głową w stronę waryatów.
Grubas wzdychał i nic nie mówił. W czasie jego dyżuru usłyszeli po raz pierwszy takie same ciężkie kroki gromadki ludzi, niosących ciężar, jak w dzień śmierci Wiktora.
— Kto? — zastukał Zaremba.
— Włodzimierz!
— Widzisz... widzisz.. Nie trzeba!
— Zadalekośmy zaszli... Nie można ustąpić!...
— Należy choć pogadać z nimi, postawić żądania...
— Kiedy nikt nie przychodzi, nie pyta się...
— Więc zawołać!
— Wątpię, czy przyjdzie... W ich interesie jest, aby nas zginęło jak najwięcej...
— Dlatego żądam zaprzestania głodówki...
Nazajutrz wyniesiono drugiego trupa. Zaremba dowlókł się do drzwi i zastukał.
— Żądam doktora... Niech przyjdzie doktór...
Grubas, który był dyżurnym poleciał natychmiast dać znać, że ten najbardziej zatwardziały więzień przyzywa doktora. I doktór przyszedł.
— Czego pan sobie życzy? — spytał drżącym głosem, nie oddalając się zbytnio od proga.
— Żądamy, żeby zabrano obłąkanych do szpitala. Jak ich wezmą, zaczniemy jeść... Przecież to okropne!... Posłuchaj pan...
Doktór blady słuchał wstrząsającego duetu i wzruszał ramionami.
— Co ja mogę! Doskonale panów rozumiem... Sami dawno byśmy wzięli... Ale... dotychczas nie przyszło pozwolenie... Stamtąd...
— Tam spieszą się tylko z krzywdą...
Doktór spuścił głowę.
— Przedstawię znowu dyrektorowi... To istotnie okropne, nie do zniesienia!...
Znowu upłynęła noc i dzień. Leon wystukał rozdzierające pożegnanie... Zaremba uniósł się na posłaniu i bił z rozpaczy bezsilnemi pięściami po murze... Sąsiad odpowiadał mu potężnemi uderzeniami. Nawet im oków z dłoni nie zdjęto.
— Teraz na mnie kolej, bracie! Żegnaj! — stukał Pankracy.
— Stój! Jedz! Żyj!... To nie czyn...
— A ty jesz?
— Nie!
— A widzisz!....
— Słuchaj: ja go zabiję! Przysięgam, że go zabiję, ale jedzcie..
— On nie przyjdzie.
— Poczekam...
— Dusza nie może czekać bezkarnie! Zabije nas wcześniej własna pogarda!
— Zaklinam was!
Zaczęły się nowe przetargi i narady. Bazyliszek nie przeszkadzał im wspaniałomyślnie. Miał nowe zajęcie: drażnił waryatów. Wymyślał im i groził ustawicznie. Zaremba słyszał nieraz, jak wołał na jego sąsiada:
— Wyłaź!... Gdzieś się schował, pokrako!?...
Ale raz, gdy drzwi do celi szaleńca otwarły się, rozległ się niespodzianie łomot, szarpanina, potem krzyk straszny, który nawet wycieńczonego Zarembę postawił na nogi... Jednocześnie ktoś chyżo poleciał bosemi stopami wzdłuż korytarza. Trzasły rygle w najbliższej celi, kroki zawróciły ku niemu, wrzeciądła opadły, uchyliły się drzwi i blada ogolona twarz więźnia z wilczemi oczami i wyszczerzonymi kłami wyjrzała, szepcząc z uśmiechem:
— Zabiłem szczura!... Ten sztych wart dukata!... Wychodź!... Zabiłem szczura!... Chi... hii!... Prra-oo, książę!...
Zaśmiał się jak potępieniec i pobiegł dalej. Za chwilę wszystkie cele były otwarte i ciżba kościotrupich, obdartych mar wyległa na korytarz. Ci co nie mogli wstać wypełzli choć na próg, wlokąc za sobą łańcuchy. Dwaj obłąkańcy, ująwszy się za ręce z chichotem, wymyślaniem, rykiem, z rechotem podciągniętych kajdan, pędzili przez korytarz, kopiąc się i bijąc... Przeskoczyli przez ciało Bazyliszka, który leżał bez ruchu w poprzek drogi. Z roztrzaskanego ciemienia dozorcy wypływała struga krwi i mózgu. Waryaci dopadli do drzwiczek ciemnicy, spróbowali je otworzyć, a gdy nie ustąpiły ich wysiłkom, zawrócili na korytarz i po krótkim namyśle skoczyli do trupa. Schwycili go za nogi, powlekli... Jeden wyrwał mu z kobury rewolwer, puścił się ku leżącym na ziemi więźniom.
— Wstawajcie, nicponie!... Dość wylegiwać się!... Cha... ha!... — ryczał.
— Trzeba ich schwytać!... Trzeba ich schwytać!... Rozbroić!... — wołał gorączkowo Zaremba.
Zgraja okutych na rękach i nogach szkieletów opadła dwóch sytych wzburzonych szaleńców, którzy nadomiar mieli ręce niezakute, gdyż nie brali udziału w proteście. Wszczęła się szatańska, nieopisana walka bratobójcza. Waryat groził rewolwerem; na szczęście bezpiecznik był zamknięty. Zaremba niespodzianem uderzeniem zapięścią ręcznego łańcucha wybił mu broń z ręki. Ale wycieńczeni więźniowie rady sobie dać z obydwoma nie mogli; zaledwie przytrzymali jednego, wyrwał się im drugi, podniósł rewolwer i jego rękojeścią zaczął tłuc po głowach walczących...
Słabsi uciekli do cel i wołali tam w niebogłosy o pomoc, lecz grube mury chłonęły ich krzyki bez śladu. Nikt nie wiedział gdzie jest dzwonek alarmowy. Wkrótce i reszta więźniów musiała się cofnąć do cel i, zawarłszy za sobą drzwi, trzymać ich z całych sił, aby rozjuszeni szaleńcy nie wdarli się tam za niemi. Jeden z więźniów zdarł jakimś cudem z wychudłych nóg kajdany, cisnął nimi w okno i wybił szybę.
— Ratunku!... Ratunku!...
Na korytarzu tymczasem ucichło. Zaremba wyjrzał, aby przekonać się, co się tam dzieje. Jeden z obłąkanych czaił się z rewolwerem pod ścianą niedaleko od jego celi; drugi okraczył jak pająk trupa dozorcy, uniósł do góry jego łeb i gryzł mu czaszkę i twarz, tocząc z gęby pianę z posoką...
W tej chwili drzwi wchodowe otwarły się, na tle słońca zamrowili się ludzie i błysnęły bagnety.
Czający się waryat skoczył jak kot i strasznym ciosem w głowę zamroczył Zarembę...