<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Lubicz
Tytuł Córka osadnika
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 7
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
SPOTKANIE.

Nowy Orlean, miasto leżące przy ujściu Missisipi, a zamieszkałe przeważnie przez wychodźców francuskich, straciło od kilku tygodni swój, zwykły wygląd. Szerokie, piękne ulice tego ożywionego portu były zazwyczaj pełne ruchu, gwaru, rozbrzmiewały śmiechem, wesołą piosenką. Od jakiegoś jednak czasu miasto zwykle gwarne ucichło i posmutniało. Opustoszałemi ulicami przesuwały się często karawany z trumnami zmarłych, za pogrzebem, wlokła się gromadka ludzi, ubogo ubranych, widocznie znękanych niedostatkiem i chorobą, rzadcy przechodnie przemykali się pośpiesznie, jakby trwożliwie, pod ścianami domów, dużo fabryk i sklepów zamknięto, — w mieście zjawił się wróg srogi dla wychodźców, a niebezpieczny dla tuziemców — żółta febra.
Najbardziej srożyła się ta śmiertelna choroba w dzielnicach ubogich, a ludzie wystraszeni, nękani niedostatkiem, włóczyli się po mieście bezcelowo, aby zabić czas i widokiem ruchu miejskiego zagłuszyć strach przed epidemją.
Główną, ulicą, prowadzącą do portu, szedł człowiek, lat około czterdziestu, szczupły, ale energiczny w ruchach, z brodą szpakowatą. Gdy przechodził obok kawiarni, posłyszał nagle wymówione swe imię i nazwisko:
— Janie Brisson! Janie Brisson!
Wołany przystanął i spojrzał w głąb kawiarni, w której przy małych stolikach siedzieli goście. Po chwili skierował się do oddalonego stolika, gdzie z ręką wyciągniętą na powitanie stał jego towarzysz podróży z Francji do Ameryki, Henryk Lion.
— Trzy lata upłynęły od r. 1897, w którym razem wyjechaliśmy z ukochanej Francji, a ty, Brissonie, tak się już postarzałeś? Co robisz? Jak ci się powodzi? Siadaj tu, napij się kawy i mów.
Obydwaj towarzysze usiedli, zażądali kawy i po chwili Brisson zaczął:
— Narazie, gdy przyjechałem, wiodło mi się dobrze. Dostałem miejsce dozorcy składu bawełny, dobrze płatne, ale i odpowiedzialne za całość i bezpieczeństwo towaru. Dwa lata upłynęły właśnie od chwili, gdy objąłem to zajęcie; córeczka moja, Lola, chodziła na pensję, żona była zdrowa i gdyby nie tęsknota za krajem rodzinnym, byłbym zupełnie szczęśliwy. Nagle pewnego dnia spostrzegam, że ze składu wywożą większą, niż zazwyczaj, ilość towaru, a wprowadzają paki dziwnie ciężkie w stosunku do bawełny. Zaraz poszedłem do właściciela, by zawiadomić go o mych podejrzeniach, ale ten rozgniewał się na mnie i powiedział, żebym się nie mieszał do spraw wewnętrznej fabrykacji.
Brisson umilkł i zapalił papierosa.
— Cóż dalej? Opowiadaj, to ciekawy wypadek — zachęcał go Lion.
— Po kilku dniach tego rodzaju manipulacji skład bawełny zgorzał doszczętnie. Właściciel wziął wysokie ubezpieczenie, a ja zostałem aresztowany na podstawie listu, denuncjującego mnie w policji, jako podpalacza składu bawełny. Przesiedziałem w więzieniu śledczem trzy miesiące. Naturalnie, uwolniono mnie, a zasądzono właściciela jako podpalacza, ale ja straciłem miejsce i drugiego znaleźć już nie mogłem; każdy bowiem lęka się człowieka podejrzanego, chociażby i niesprawiedliwie, o zbrodnię podpalenia.
— Biedny Janie! — zawołał Lion wzruszony. — Czemuż nie wyjechałeś w inne strony?
— Czemu? Mój Boże, chyba łatwo się domyślisz, że przez czas mego więzienia żona i córka żyły z grosza oszczędzonego. Następnie już we troje zjadaliśmy szczupłe zapasy dawnych, dobrych czasów. Przyszła wreszcie choroba żony, ta natrętna żółta febra, i to nieszczęście pochłonęło wszystkie pieniądze.
— No, ale żona żyje?
— Zbiedzona, osłabiona, ale żyje. Gospodarstwem zajmuje się córka, Lola, dzielna dziewczyna. Zostało nam jeszcze trochę mebli i lepszej odzieży, ale pewno i to pójdzie na sprzedaż, gdy nie dostanę pracy. A teraz, gdy skończyłem moje smutne dzieje, pociesz mnie opowieścią o twojem szczęściu.
Henryk Lion uśmiechnął się smutnie i rzekł:
— O szczęściu? Mogę ci opowiedzieć tylko o przejściach moich, które nic wspólnego ze szczęściem nie miały.
— Więc i tobie nie powiodło się tutaj?
— Posłuchaj i sam osądź. Wiesz, że przyjechałem tu z synem Adrjanem i z żoną. Osiedliśmy w głębi stanu Luizjany w mieście St. Louis. Założyłem sklep z futrami, bo znam się trochę na tem, gdyż podobnie, jak ty, byłem leśnikiem w naszych rodzinnych Wogezach. Dochody miałem skromne, ale wystarczające dla nas trojga. Pamiętasz, że żona moja skarżyła się często na duszność w piersiach?
— A tak, pamiętam nawet, że z tego powodu nie chciałeś osiąść w Nowym Orleanie, bo klimat zbyt tu wilgotny — dodał Brisson.
— Po roku żona mi umarła na suchoty gardlane. Ani ja, ani syn mój, Adrjan, nie mogliśmy się zająć gospodarstwem, więc sprowadziłem tu z Francji moją siostrę i, chociaż osieroceni i skłopotani, żyliśmy spokojnie dalej. Przed trzema miesiącami wybuchł straszny pożar i sklep mój wraz z towarem, spłonął zupełnie. Zostało mi tylko trochę grosza u handlarzy, odebrałem więc wszystko i chcę rozpocząć nowe życie.
— Jakie? — spytał zaciekawiony Jan.
— Sądzę, że i ty przystaniesz do nas, gdy ci przedstawię cały projekt. Otóż po pożarze St. Louis zebrało się nas trzydziestu pięciu mężczyzn z żonami i dziećmi, postanowiliśmy osiedlić się w Texas. Chcąc się dobrze a tanio zaopatrzyć w broń i inne przybory, przyjechaliśmy do Nowego Orleanu, za tydzień bowiem wyruszamy.
— Nie wiem, czy moja żona wytrzyma taką podróż; jest jeszcze osłabiona — odpowiedział Jan Brisson.
— Mam dobry wóz, pomieszczą, się na nim trzy kobiety, a my ruszymy pieszo — zachęcał Lion.
— Hm... wóz i parę koni kupię sam, tylko czy żona zechce jechać w takie odludzie, w sąsiedztwo Indjan? — wahał się Jan..
— Ależ pomyśl, Janie, co tu będziesz robił dalej? O pracę trudno, żółta febra gnębi miasto, ruch handlowy ustał; więc myślę, że najlepiej uczynisz, gdy z nami pojedziesz.
— Co za jedni są twoi towarzysze?
— Ludzie odważni i dobrze uzbrojeni; trzydziestu pięciu pobije setkę Indjan z łatwością. Między niemi są Anglicy, Hiszpanie, Francuzi, a każdy ma rodzinę; ogółem zbierze się do stu osób.
— I chciałbym, i boję się — wahał się Brisson.
— Pomyśl tylko, Janie, jak to zapolujemy na bizony i niedźwiedzie! Nasze celne karabiny pozwolą nam uczynić z polowania bardzo dochodowe rzemiosło. Za skóry i futra płacą dobrze, a na tym handlu znam się trochę.
— Więc wiesz co, Henryku, — odezwał, się Brisson — chodź ze mną, a w domu zdecydujemy z żoną i córką, jak urządzić nasze przyszłe życie.
— Z miłą chęcią — odparł Henryk Lion.
I żona, i córka Brissona przyjęły chętnie propozycję Henryka Liona, który, uradowany pozyskaniem nowego towarzysza, ofiarował Loli swój sześciostrzałowy rewolwer, mówiąc z uśmiechem:
— Daję ci, Lolu, ten rewolwer, naucz się strzelać, byś w potrzebie siebie i nas obroniła przed Indjanami.
Lola, ładna blondynka, zgrabna i żywa, podziękowała serdecznie za dar i przyrzekła wyuczyć się wkrótce celnego strzelania.
W kilka dni Jan Brisson sprzedał niepotrzebne meble i lepszą, odzież, kupił wóz, konie i różne sprzęty gospodarskie, nabył doskonały dalekonośny karabin i z wiarą w lepszą przyszłość wyruszył ze smutnego Orleanu, dążąc na zachód, gdzie miał się spotkać z nowymi towarzyszami a przyszłymi osadnikami Texasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.