Capreä i Roma/Księga I-sza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Capreä i Roma |
Podtytuł | Obrazy z piérwszego wieku |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała księga Isza |
Indeks stron |
Jedna z willi, rozsianych po wyspie, znajdowała się na wzgórzu od strony Neapolis, dość od Jowiszowéj odległa, przedzielona od niéj głęboką doliną — zwała się willą Plutona, od podziemnych pieczar, w których część większa należących do niéj budowli się kryła. Jedna tylko galerya z widokiem na morze, umieszczona na szczycie, zdradzała, że w łonie téj skały spękanéj kryje się gmach tajemniczy.
Cezar rzadko tu w dnie skwarne przebywał szukając chłodu — choć jesienny, dzień ten był gorący i Priscus dla odmiany wybrał groty Plutona na ucztę wieczorną.
Tyberyusz od rana siedział niewidzialny, zamknięty, nawet Cajusa nie przypuszczając do siebie; nikt nie mógł odgadnąć co się działo w jego duszy, wszyscy tylko domyślali się jéj niepokoju.
Przed zajściem słońca, ocienionemi ścieżkami, niewolnicy na silnych barkach przenieśli milczącego Tyberyusza do Plutonowéj willi.
Wnijście do niéj od górnego perystylu i galeryi wiodło wschodami szerokiemi, jakby w głąb ciemnéj otchłani; wszystko tu kryło się we wnętrzu skały rozszarpanéj, ale wykute w niéj przysionki, sale i przejścia tak były rozległe i ozdobne, że się w nich zapominało jak leżały głęboko pod ziemią, jakiéj pracy kosztem zdobyto te czarne przepaście... Niezmierne izby sklepione, całe wytwornemi malowaniami i mozajką okryte, następowały po sobie szeregiem, to na słupach wsparte, to mury ciężkiemi wspierane; posadzki ich, powoli się osuwając, wiodły nieznacznie coraz ciaśniejszemi chodnikami do wschodów, które się spuszczały w głąb nadmorskiéj groty, przez samą naturę pracą lat tysiącznych wyżłobiono cierpliwie.
U wnijścia do niéj, na kamiennych ławach, rzuconych w morze i obwiedzionych marmurowemi balasy, umieszczone były triclinia, do których stóp prawie błyszczące podpływały fale.
Po nad pieczarą strop, nieregularnemi poszarpany kawały, wisiał, sklepiąc się w kształtach dziwacznych.
Światło dzienne nie przeciskało się, tylko jednym szczupłym otworem u dołu i łamiąc w lazurowych wodach, przychodziło tu żywym szafirem zafarbowane, barwą tą oblewając skał złomy i ściany i strop i całą ową salę biesiadną. Wody i kamienie i wszystko co otaczało ją, wydawało się tak niebieskiem, jakby niebo roztopiło się na tę kąpiel Sardanapalową...
W głębi pieczary wprawdzie paliły się lampy nad stołami, ale światło dnia żywe jeszcze i gorące, wdzierając się przez otwór od morza, szafirowemi blaski swemi gasiło mdłe ludzkie światełka...
W wód tych wstędze jasnéj, jakby z rozpuszczonych turkusów i szafirów zlanych... Priscus artysta wystawił z żywych postaci scenę niezmiernego wdzięku...
Przodem płynęli ludzie, misternie za Delfinów przyodziani, okryci łuską, błyszczącą lazurem i złotem, wyrzucając wody do góry przez nozdrza rozdęte... Za niemi szły Trytony, z głowami zielem morskiém oplecionemi, przygrywając na wielkich krzywych konchach... W pośrodku na wozie jechała prześliczna Amfitryte, a wóz ten, na kształt ogromnéj konchy, cały sadzony macicą perłową, posuwał się nie zanurzając po wód powierzchni, podtrzymywany przez otaczający orszak bogini...
Wprzężone w tę Thensę (wóz zwycięzki) konie białe, których nogi zakończone były płetwami rybiemi, tak doskonale bajeczne owe naśladowały istoty, że wziąść je było można za urodzone z morza potwory...
W koło, z dziewcząt najpiękniejszych i chłopiąt niedorosłych, Priscus utworzył orszak Amfitryty, przystroiwszy go kwiatami i powiewnemi zasłony... Ciała ich na pół w falach srebrzystych, pół w powietrzu, okryte pianą i szklannemi tryskami, w powolnych ukazywały się ruchach...
Znać było, że z Ovidiuszowéj księgi utworzył ten pochód Nereid Priscus, ale żywe postacie wdzięczniejsze były nad marzenie poety, a wnętrze groty tło im dawało, jakiego śpiewak nie widział nawet we śnie... Gruppa ta przepływała niewielką przestrzeń morza, zawartą ścianami pieczary i jak sen, to nikła w cieniach, to się zjawiała jasną i świetną...
Śpiew Nereid i Trytonów, plusk fali cichy, niebieskie oświecenie podziemnia, wszystko to czarujący stanowiło obraz, dodając uroku biesiadzie, która uśmiech przecie wywołała na zwiędłe starca usta.
Widok był wielki, wspaniały, tajemniczy i mógł Cezarowi na chwilę dać złudzenie boskiéj władzy, co go takiemi otaczała cudami... Inny w istocie świat jakiś miał przed oczyma... te Nimfy wodne, Syreny i Nereidy z liśćmi uwieńczonemi głowy i porozpuszczanym włosem, ci chłopcy z konchami morskiemi w dłoniach, ta swawola na tle szafirów, w niezwykłych barwach przedstawiająca się oku, wreszcie nad głową jeżące się skały dzikie, czarne, odblaskiem lazurowym jaśniejące... czyniły wrażenie potężne, jakby świata duchów, piekieł i Bogów...
Cezar popatrzał, uśmiechnął się i pozostał obojętnym.
— Priscus doprawdy wspaniale ugaszcza Cezara — rzekł krzywiąc pogardliwie usta... ale mi tu brak czegoś jeszcze..
Niespokojny sługa szukał oczyma, coby dodać jeszcze można, gdy Cezar dokończył:
— Poety, któryby śpiewał te cuda... jak wczoraj...
Nikt się ust nie odważył otworzyć, tylko Cajus, który we wszystkiém chciał naśladować Cezara i na jego wzór twarz i słowa urabiał, uśmiechnął się jak on szydersko.
Przy panu siedzieli dziś, położyć się nie śmiejąc, Vescularius i Marinus, dwaj starzy dworacy, którzy tylko co z Rzymu wrócili; starcy jak on, towarzysze jego z Asterem na Rhodyjskiém wygnaniu, dziś dobrowolnie zamknięci z nim w Caprei.
Były to dwa wzory upodlenia i dworactwa, dla których już nic nie pozostawało, by dosięgnąć ostatecznéj granicy bezcześci i bezwstydu. Oba, choć rzymscy patrycyusze, byli tylko piérwszymi niewolnikami Cezara i nigdy najdzikszy objaw jego woli nie znalazł w nich oporu. Vescularius służył mu świeżo przeciwko Libonowi, Marinus z Sejanem nastawał na Attica. To poddaństwo ślepe jednakże, którego wymagał Tyberyusz, nie zjednało im u niego ni łask większych, ni zaufania; używał ich jak narzędzi, gardził jak istotami splugawionemi. Dzisiejszy wybór i powołanie do dzielenia łoża z Cezarem, który szczególniéj dla nich dobrotliwym i uśmiechającym się okazywał, na obu twarzach malowały się bladością i przestrachem. Wiedzieli oni, że serdeczne objawy miłości i zaufania zawsze prawie u Tyberyusza kryły rodzącą się nienawiść i gniew stłumiony, szukali więc oba w myśli, czém mu się narazić mogli i niespokojne ich twarze wyrażały trwogę niezmierną, którą pokryć usiłowali, aby się jéj Cezar nie mógł domyśléć, gdyż odgadnąć go, było to zemstę przyśpieszyć.
Bardzo tak często ostateczną zgubę ludzi zbliżonych do Tyberyusza poprzedzały zwiastujące ją najwyższe honory i łaski. Tak uczynił z Sejanem. Usypiał niemi, uwodził, uspokajał; ale ten środek już był zestarzał i użyty kilkakroć; obudzał bojaźń i niewiarę.
Vescularius drżał cały i z naleganiem podawane sobie potrawy brał dłonią nieśmiałą, tak że niemi plamił się cały; Marinus, blady i pomięszany, zdało się, że co chwila utraci przytomność; Tyberyusz śledził ich oczyma, bawił się tém i uśmiechał. Znać wczorajszy dwuwiersz, niespodzianie znaleziony, na któregoś z nich podejrzenie zwrócił.
— Nicże nie krąży po Rzymie, o tym biednym Sejanie? — spytał Vesculariusa, który bełkotał sam nie wiedząc co mówić.
— Pamięć jego z życiem zgasła! — odparł zagadniony.
— Choć wybyście go żałować powinni! — dodał zwracając się do Marinusa.
— Ja Cezarze! ja! na Bogi... dla czegożbym... drżąc i jąkając się przemówił stary.
— Był to przecie twój sprzymierzeniec przeciwko Attyka, i razemeście pracowali...
— Ale wola twoja była tam z nami trzecią.. jéj, nie Sejanowi, byłem posłuszny...
— Wola moja! — zawołał Cezar ruszając ramionami — mylisz się... Stary, niedołężny, mamże ja wolę i władzę jaką? Cóż ja znaczę! panuję, jak mówią, w Caprei tylko... Senat rządzi i czyni co chce...
A! ciężko mi już podołać brzemieniu, które dźwigam na ramionach!
To mówiąc, wypróżnioną czaszę podał Pocillatorowi, który się zbliżył, nalaną wychylił szybko i chmurném okiem powiódłszy dał znak skończenia uczty, szepcząc coś na ucho Priscusowi, który przodem już sługi odprawiał...
Pływająca Amfitryte, Nimfy i Trytony, jakby za dotknięciem czarodziejskiéj laski, ukryły się natychmiast w jaskini na prawo zagłębionéj, a biesiadnicy, poglądając po sobie niespokojni, udali się za panem, którego znowu niesiono w górę tąż samą drogą, którą przybył na ucztę.
Dzień tymczasem się kończył i jasny wieczór, cały w gwiazdach, rozwiesił swe szaty szafirowe nad ziemią; gdy przy blasku niesionych lamp i pochodni wyszli na górną galeryę z podziemi willi Plutonowych, noc czarowna, cicha, woniejąca, obejmowała uśpioną Capreę. Na rękach niewolników młodych dźwigany Tyberyusz, ze spuszczoną głową, milczący, dawał się nieść nie okazując najmniejszego znaku rozweselenia po biesiadzie; obok siebie kazał iść ulubionemu Hypathosowi i rękę wychudzoną zwiesiwszy na białą szyję chłopięcia, igrał roztargniony z miękkiemi pierścieniami włosów jego.
Vescularius i Marinus z tyłu się wlokąc za Cajusem, który na nich szydersko poglądał, odosobnieni od tłumu już stroniącego od nich, sami téż od siebie się odsuwali, posądzając wzajem jeden drugiego o całą winę, która obu niebezpieczeństwem groziła. Nie mogli się skarżyć, bo Cezar jak nigdy na nich był łaskaw, a czuli jednak, że to przymilenie było groźbą. Osamotnienie w jakiém się znaleźli, najlepiéj tego dowodziło.
Droga, którą z wierzchołka góry Plutonowéj schodzili, wiodła do gaju Venery; podnosiła się ona kilkakroć drapiąc po grzbietach skał, to znów spadała w doliny, przebywając kute w kamieniu wąwozy i mosty rzucone nad przepaściami, nim wreszcie ukazał się jak wczora lasek ów gęsty, cały oświecony już i ogniami płonący.
Miły po biesiedzie chłód dawał się czuć w dolinie zamkniętéj, która nawet po obrazie groty lazurowéj wydała się piękną, w innym choć nie mniéj czarującym rodzaju.
W pośrodku lasu, na zielonéj darni, biały marmurowy wodotrysk wystawiał lubieżnie uściśniętą z łabędziem Ledę, całą oblaną wodami, w których ptak płynąć się zdawał... Szeroka sadzawka otaczała to arcydzieło greckiéj sztuki, przy świetle lamp wydające się jakby żywą postacią.
Na około wśród litostratowych ścieżek, w cieniu pomarańczowego lasu, pełno było, to złudzenie zwiększających, posągów... ale nie z marmuru kutych — zastąpionych ludźmi żywymi. Dziewczęta, chłopcy, mężczyźni, których Priscus dobierał i ustawiał, przedstawiały sceny i grupy z Owidyuszowych przemian i poematów miłosnych.
Jedne z nich przedstawiały Nimfy, inni Satyrów i Faunów, Apolla, Muzy, Gracye, a wszyscy stali jakby skamienieli chwilę, potém grali swe role uganiając za sobą, walcząc, obejmując z wyuczonym wdziękiem i namiętnością kłamaną...
Wśród cieniów nocy, białe te zjawiska, ledwie lekkiemi osłonione szatami lub całkiem nagie, naśladowały znane rzeźby greckiego dłuta i posągi mistrzów, ulubione Rzymianom. Wszystkich tu Priscus ustawił dla zabawienia Cezara, ze staraniem największém, a rzeźbiarz z trudnością by mógł piękniejsze kształty wymarzyć nad te, które jak cienie snuły się po gaju Venery...
Uśmiechały się usta ich nieme, błyskały oczy, wdzięcznie zginały ręce drżące, a gdy Cezar, wniesiony w ten świat czarów, jakby na Elizejskie Pola, wśród przelatujących szczęśliwych cieniów umarłych, zatrzymał się u wodotrysku, zkąd widok na dolinę był zewsząd otwarty, znowu na dany znak stężało wszystko, skamieniało i życie uciekło z tych przed chwilą ruchomych posągów... Tyberyusz ruszył się i wszystko ożyło, rozpoczęły się milczące gonitwy i igraszki po lesie...
Piękność téj sceny zwiększało jeszcze towarzyszące jéj milczenie głębokie, dziwne, niepokojące, straszne — ruchy ledwie się zdradzały szelestem gałęzi, zdeptaną pod nogami trawą, szmerem jakimś niepochwyconym, a bacchantek usta otwarte do śpiewu, a krzyczące wargi wyrywających się nimf — nie wydawały głosu.
— Zaprawdę — rzekł Tyberyusz — Priscus, powtarzam wam, jest wielkim artystą.
— Wielkim mistrzem Priscus! — wtórował Cajus po cichu, choć z zazdrośném jakiémś uczuciem...
Cezar wstał z siedzenia, na którém go niesiono i skinął, by odprawiono niewolników, powoli puszczając się między drzewa... Nikt nie śmiał pójść za nim.
Priscus pogłaskany pochwałą, cieszył się, spodziewając, że lubieżny ów obraz gaju Venery ożywi Tyberyusza, młodsze mu przypominając lata; ale widać było po chodzie powolnym, po roztargnioném wejrzeniu, że uroczy ten dramat ożywionych posągów nie czynił na nim najmniejszego wrażenia. Oczy zbladłe skierował czasem ku grupie, którą spotkał nad drogą, na widok jego stającéj się marmurem bezwładnym, to znowu opuszczał wzrok ku ziemi; widocznie czuł się chorym, złamanym, ale bólu okazać ani słabości odkryć nie chciał... tajemnicą i udaniem całe swe czyniąc życie.
Nie wierzył w lekarzy, jak nieufał ludziom i nigdy nie uciekał się do nich, w obawie trucizny i zdrady, a ilekroć bolał jak teraz, czekał, by natura sama przełamała chorobę... Po wzroku obłąkanym, po spalonych ustach, po gorejących policzkach, poznać było łatwo, że cierpiał, ale się nie przyznawał do cierpienia; oko dworzan dostrzegło tylko zmianę i wszyscy przejęci byli bojaźnią, bo Cezar chory straszniejszym był jeszcze od zdrowego Cezara.
Oddaliwszy się od towarzyszów, Tyberyusz jęknął z cicha i to mu ulgę sprawiło, ale obejrzał się żywo, czy go kto nie podsłuchuje i trzęsącą dłoń do spotniałego przyłożył czoła.
Nawyknienie udawania uśmiech zaraz wywołało na usta.
W miarę jak się coraz daléj posuwał w głąb pomarańczowego i cytrynowego gaju, grupy Nimf i Faunów, igrające przy wodotrysku, z razu skupione, rozproszyły się za nim po lesie i zdala otaczając, przedstawiały się w coraz nowych postawach z za zielonych gałęzi. Ilekroć podniósł głowę, wszystko stawało i twardniało, potém znowu poruszało i biegło jak cień milczący... Wśród zacienionych głębi ginęły i nikły białe postacie, a niekiedy promyk światła, wciskający się wśród liści, to twarz uśmiechnioną, to ramiona drgające oblewał. Zdawały się wyrastać z ciemności cudem i znikać w sposób niepojęty, ożywiać i martwiéć równo dziwnie i niespodzianie.
Gaj przytykał do skalistéj zewsząd ściany, jakby w olbrzymie wschody połamanéj i rozbitéj; stopnie te nagie, gdzie niegdzie rzucone, winne ubierały latorośle... żadna ścieżka nie wiodła tędy w dolinę i Cezar mógł spokojnie bezpieczny błądzić w zaczarowanym swym świecie.
Szedł téż powoli, chcąc zapewne ukryć boleść trawiącą raczéj, niż się widokiem swawolnych nacieszyć obrazów; stawał i oko jego wydęte, osłupiałe, zatrzymywało się długo, nieruchomie poglądając na przedmioty, nie widząc nic przed sobą, tak silne wewnątrz piekły go męczarnie... Zacięte usta tylko o tém świadczyły.
Nagle, podchodząc ku ścianie, pod którą wiła się ścieżka, oko jego, lepiéj w ciemnościach widzące niż we dnie, skierowało się w jedno miejsce przymroczone, w którém widać było dwie nieruchome postacie.
Nie należały one do tego igrzyska, gdyż ciemnemi okryte były szatami, stały ukryte umyślnie; ale wśród cieniów nocy, twarz kobiéty i mężczyzny kocim oczom starca stała się wyraźną. Tyberyusz, dostrzegłszy ich, stanął zdziwiony, przerażony i mimo wielkiéj mocy nad sobą, z przestrachem krzyknął głosem drżącym:
— Agrippina!
W téjże chwili zjawisko niespodziane, na odgłos rozlegający się wśród ciszy, usunęło się nagłe[1] i znikło w głębi groty, na któréj tle chwilę się tylko ukazało...
Tyberyusz stał niemy.. w około niego już znowu przesuwały się gruppy swawolne, on nic nie widział, jakby w miejscu przykuty. Klasnął w dłonie... Priscus przyskoczył uradowany, ale postrzegłszy brew chmurną i wargi ściśnięte, stanął przelękły.
— Priscus... tam! tam! — wskazał mu ręką na grotę — obce twarze, jacyś ludzie... mężczyzna i kobiéta... widziałem ich, weź ludzi i szukaj.
Sługa nie zrozumiał.
— Widziałem tu obcych, nigdzie nie jestem bezpieczny... kobiéta! zkąd tu ta kobiéta? chcę ją widziéć z blizka... kto ona?
I wnet, na skinienie Priscusa, niewolnicy rozbiegli się po wszystkich doliny zakątach.