Capreä i Roma/Księga I-sza/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Capreä i Roma
Podtytuł Obrazy z piérwszego wieku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1860
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na commons
Inne Cała księga Isza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XXV.

My odwróćmy oczy od tego widoku, który się rozpoczyna weselem a krwawym i dzikim szałem ma skończyć, i przenieśmy się znowu do ubogiego domku, przy Capreańskiéj bramie Neapolu, w którym zamknięty z kilką niewolnikami Juda rozpoczyna życie nowe.
Poznaliśmy już towarzyszów, jakich los dał wygnańcowi i okropną nędzę, brzęczącą łańcuchami w podziemiach ergastulum.
Ale nie w téj jednéj opuszczonéj willi więzieniu jęczeli niewolnicy, mrąc z głodu i wycieńczenia, z tęsknoty i ciężkich razów, które im lada zadawało dziwactwo.
Na wesołych brzegach morza, wśród rozkwitłéj Campanii, gdy na wozach złotem i klejnotami wysadzanych wleczono piękne nierządnice okryte przejrzystemi szaty, gdy woźnice i histryoni milionami sestercyj za płochą sztuczkę nagradzani byli, a ryba wyższą niż człowiek płaciła się ceną; wśród tego wymyślnych rozkoszy teatru — każde domostwo, obwieszone wieńcami i strojne zielenią, kryło pod mozajkową posadzką takie ergastulum ciemne, w którém powiązani ludzie stęknąć nawet nie śmieli, bo i jęk był śmiercią karany.
Czém był niewolnik w owych czasach, widać to z pism współczesnych — była to istota, a raczéj rzecz, ruchomość, któréj użycia i nadużycia, zniszczenia i pastwienia się nad nią żadne nie ograniczało prawo.
Jednych fantazya pana, łaska, słabość wyzwalała nagle i czyniła ludźmi, drugich dziwactwo, okrucieństwo, kaprys rzucał na pastwę rybom do marmurowéj pisciny... mówiono że ciało ludzkie przedziwny smak dawało murenom.
Cała moralność Rzymu, którą w pismach filozofów podziwiamy, służyła tylko na użytek jednéj społeczeństwa klassie, wcale się nie stosując do innych...
Niewolnik nie był człowiekiem.
Seneka w listach swoich raz piérwszy, i to już pod wpływem nowéj nauki, która mu nie była obcą, odezwał się za niewolnikiem [1]. Niewolnik był tak dalece uważany za bydlę, że prawo małżeństwa jego nie uświęcało ślubem żadnym, nie dawało mu rodziny, nie uznawało prawemi jego dzieci — czyniono z nim co kto zamarzył. Wprawdzie zapomniane Lex Petronia, nie dopuszczało ich męczyć i zabijać, ale od spełnienia martwéj litery tych postanowień łatwo się było wywinąć.
Nic wówczas trudniejszego nie było wedle pojęć czasu, jak przyjść do tego uznania, że człowiek każdy jest człowiekiem, a wszystkim jedno służy prawo moralne; czasem tylko litość zastępowała prawo, serce wyprzedzało myśl i rękę podawało uciśnionym.
Juda, sam nieszczęśliwy i osierocony, ledwie wyrwawszy się śmierci i uniknąwszy zesłania, skłonniejszym był niż kto inny do politowania. Widok poddanego mu ergastulum i tych co w niém jęczeli, wzbudził w nim uczucie bolesne, a gdy sam zostawiony sobie siadł w pustéj izdebce na górze i Tyro stanął przed nim w pokorze, usiłując nowemu panu usłużyć drżącemi od strachu i starości rękami — z trwogą pomyślał o niewolnikach, których trzymano na uwięzi, o głodzie, czując że los ich od niego w części zależał.
— Nowy pan nasz — rzekł po chwili do Tyrona — nie chce by mu tu jego mienie przepadało, by ludzie jego gnili w podziemiu a dom walił się i rozsypywał... potrzeba cóś począć.
— Tak, potrzebaby coś począć — powtórzył Tyro, badając go bojaźliwie okiem niewolnika, który przywykł z każdéj słabości korzystać i szuka tylko za coby się mógł uchwycić — ale z czémże my to poczniemy? Ludzie znużeni głodem, rąk nie ma, pokarmu mało? A! zrobiemy co każecie, bicz zastąpi jadło! Ale naprawdę trzebaby nowych niewolników i nowego dozorcy... I ci co są, jeśli ich puścim do pracy a podjedzą i pozdrowieją, mnie się starego nie zlękną, i utrzymać ich nie potrafię.
— A gdyby lepiéj im było? — spytał Juda!
— To jeszcze trudniejsza rada! Gdyby to niewolnicy jak u drugich!... Są tacy powolni i pracowici, których i karmić do syta nie strach i aż miło sobie z niemi poczynać; przywykli do tego życia i umiejętni i weselszego humoru, starający się przypodobać panu... ale nasi nie tacy wcale! Same kaleki i dzikie źwierzęta!
— Może ich nędza do rozpaczy przyprowadziła?
— O nie! ale to nie wiem zkąd ściągnięte i dobyte stworzenia! jednego nie mamy, któryby się na co przydał, mało nawet rozumieją języka, rozmówić się z niemi trudno inaczéj jak biczem.
Nie było co mówić ze starym, którego Juda skinieniem odprawił; nie wiele też począć było można.
Piérwsze chwile w willi nie zdały się nic dobrego zwiastować. Tyro ledwie się włóczył, strwożony, stary i drżący; reszta ludzi złamana chorobą, tęsknotą, nędzą, zobojętniała na wszystko. Juda musiał pójść po radę do pana, który mowy jego uważnie wysłuchał.
— Wszystko przepadnie — rzekł po namyśle — i te tysiące które na wille nabrał niegodziwy Sejana zausznik. Tak jest, wiem sam że radzić potrzeba skutecznie, ale jak? Dam wam ludzi do pomocy, oczyśćcie, budujcie, róbcie co możecie... nie szafujcie jednak groszem, bom go i tak dosyć na tém sponiewierał.
Wziął się więc Juda do pracy około téj posiadłości z całą gorliwością człowieka, który potrzebuje zajęcia aby nie uczuł bolu. Przybyli nowi niewolnicy, których musiano wybrać i kupić na Forum, płacąc po pięćset drachm i wyżéj od głowy, za ludzi już tak złamanych długą niewolą i pracą, a znękanych okrócieństwem, że ich jak narzędzi posłusznych wszędzie i jak chciano użyć było można.
Były to dzieci rodziców nieznanych, zrodzone już na ziemi Latium, które tylko krajowym mówiły językiem, a z mlekiem wyssały stanu swojego obyczaje, pokorny Myron i Silvanus, oba do roli tylko i ogrodów używani, bez żadnych wprawdzie szczególnych talentów, któreby ich wartość podnosiły, ale ramion silnych i nie starzy.
Z tymi to pomocnikami Juda rozpoczął swe dzieło...
Z pogardą Rzymian, ci przybysze nowi, nawykli już jarzmu i niepotrzebujący kajdan, co by ich do posłuszeństwa pętały, weszli do ergastulum, spoglądając z góry na barbarzyńców gnijących w barłogu.
Part, Germańczyk, Gothon i Iberyjczyk zdali się im zarówno pół bydlętami i niewielkiego użytku... ledwieby z nich który, rzekli, pod biczem mógł młyn obracać.
Młodszy i silniejszy a nie kaleka Gothon, którego język był niezrozumiały i który języka Rzymian nie zdawał się pojmować, jeden, jak powiadali, mógł się na coś wyrobić — ale go jadła tęsknota jakaś nieuleczona, niema, pragnąca śmierci, a tak rozpaczliwa, że biciem i razami nielitościwemi ledwie go do wzięcia pokarmu zmuszano...
Stary Tyro był tego zdania, że kaleków żywić nawet szkoda było; a że kulawy Iberyjczyk ze strzaskaną nogą pracować nie mógł chyba w miejscu, Germańczyk zaś miał rękę uciętą i obu sprzedać prawie niepodobna było nawet za najlichszą cenę — otwarcie się odzywał z radą aby ich umorzyć głodem lub zabić... by darmo nie jedli chleba; Gothona zaś sroższém obejściem i męką zmusić do pracy i życia.
Juda sądził inaczéj — sam obcy i znękany, choć jeszcze nie kosztował niewoli, napatrzył się jéj wiele, litość miała przystęp do jego serca, sądził, że łagodniejszemi środkami potrafi coś wymódz na téj dzikiéj garstce nędzarzy.
Schodził więc do ergastulum często i choć wejrzeniem ostrém ścigany, starał się powoli łagodzić umysły niewolników, których lepszą strawą, posłaniem i chwilą powietrza nagradzał za ich powolność.
Wszyscy prawie odpowiedzieli jego wyrazom łagodnym, choć mało ich rozumieli, i Part i dziki German kaleka i Iberyjczyk, którego twarz rozpromieniała się czasem trochą wesela — jeden Gothon pozostał jak był na wszystko nieczułym i obojętnym.
Dziwna to za prawdę była istota i gdyby nie rozpacz co ją na pół pożarła, byłby się na targu mógł sprzedać ceną wielką, bo trudno było o piękniejszego człowieka i całą młodość miał jeszcze. Kształtnéj budowy, pleców szerokich, jasnego włosa, oczów jak lazur niebieskich, Swew czy Gothon ów, tak wybielał więzieniem, wychudł łzami, że ledwie się w nim życie trzymało. — Wszystkie zeń kości przez wyschłą skórę przeglądały, a oko znawcy, jakim był Tyro, łatwo odgadło, że gdyby zdrowie i z niém siła, Swew byłby sztuką wielkiéj wartości. Cóż, kiedy od czasu jak go trzymano, nie jadł, chyba zmuszony, a płakał i jęczał bezustannie. Po nocach mówił do siebie jak obłąkany i śpiewał czasem rzewnie, a choć towarzysze bili go i naśmiewali się z niego, nic słyszeć, nic się czuć nie zdawał.
Stan to był jakiś dziwny, bo nic z zewnętrznego świata podziałać nań nie mogło, niczém go złamać nie było podobna. To wpadał w gorączkę i zapamiętanie, w którém śpiewał, śmiał się lub rozpaczał, rycząc boleśnie, to znowu leżał bezwładny, w pół senny, martwy tak, że gdyby nie resztka oddechu, wziąćby go można za trupa.
W tym to stanie, Tyro bojąc się by nie umarł, lał mu w usta wodę lub trochę mleka i karmił go papką z mąki bobowéj. Nie sprzeciwiał się naówczas niewolnik i pokarmiony, zasypiał na kilka godzin snem znużenia głębokim, który go pokrzepiał... daléj cięzkie[2] dozwalając wlec życie.
Myron i Silvanus, którzy już nie jedno ergastulum przebyli i wiele wytarli kątów, bo choć silni i pracowici, mieli wszystkie niewoli wady, pozbywano się ich wszędzie, lepiéj zaczynając poznawać, — wielką z razu byli pomocą Tyronowi do poradzenia sobie z niewolnikami. Opatrzyli oni bacznie towarzyszów, pokiwali głowami i Myron zapowiedział, że gdy do reszty zmoże ich głód i nędza, znęka zamknięcie i groza, jeszcze choć licho, pracować będą mogli.
Z nowymi niewolnikami do oczyszczonego podziemia weszło jakby nowe życie — śpiew obojętny spodlonych, szczebiotliwa ich rozmowa, nieustanne swawole i miary wina, które na targu dostawali za kradzione w domu i ogrodzie rzeczy, pod połą je na rynek wynosząc — przykład w ostatku, wpłynął na barbarzyńców nawet.
Naprzód kulawy Iberyjczyk, potém Germańczyk bez pięści, wreszcie Part hardy, zbliżyli się do Myrona i Silvana — jeden Swew pozostał na barłogu, a wlane mu gwałtem w usta wino nie rozweseliło go nawet — szał tylko wywołało okrutny i dziki.
Powoli oswoili się piérwsi ze swym stanem, a praca do któréj ich użyto nie była może tak ciężką jak gdzie indziéj. Z razu potrzeba tylko było wyrywać chwasty z ogrodu, mur otaczający go poprawić, oczyścić domek i grzędy skopać motyką.
Szło to dosyć raźnie i willa opuszczona powoli nową zaczęła przybierać postać.
Wszyscy się przydali, nawet Germańczyk, który ciężary dźwigał na kudłatéj głowie; jeden Swew, wygnany z ergastulum na światło dzienne z innymi, gdy ujrzał zieloność, niebo i poczuł powietrze, zwrócił oczy ku północy, siadł na ziemi i płakać począł... a do pracy nic go nie mogło nakłonić...
Płacz jego jak on sam był dziwny — bo płakał milczący jak posąg, bez skrzywienia lica, łzy wielkiemi, które padały mu na pierś nagą i schły na rozpaloném jego ciele. A gdy źródło ich się zatamowało, podnosił głos, w języku nieznanym, pół nucąc, pół mówiąc coś, niby śpiew, niby modlitwę... jakby do swoich, dalekich, przez tysiące mil przemawiał, jakby wiatrom oddawał wyrazy, które je nieznanym brzegom odnieść miały.
Oswojeni ze wszystkiemi świata językami, które się wówczas na rynkach rzymskich spotykały, w więzach i u wozów tryumfatorów — dziwili się Myron i Silvanus, że z téj mowy Gothona ani jednego pochwycić nie mogli wyrazu; on téż nie zdawał się ich rozumieć.
Na Judzie ten nieszczęsliwy[3] niewolnik szczególne czynił wrażenie; doglądając podwładnych, gdy inni pracowali, często siadał lub stawał naprzeciwko niego i usiłował oznakami litości ufność w nim obudzić; ale Swew ledwie nań spojrzał czasem i milczał uparty.
Choć willa owa daleko za miasto wysunięta była, w opustoszałéj stała okolicy, wielka jednak droga, która wiodła przez Atellę do Capui, przechodząca pod jéj wrotami, w dniach uroczystych często tłumami napełnioną była. Naówczas z za muru ogrodzonego, z przedsienia domu, przypatrzeć się było można ciekawemu widokowi tych tłumów oszalałych, tych pochodów senatorskich, tych wycieczek histrionów i dworek, pyszniących się zbytkiem ówczesnego zepsucia i chlubiących bezwstydem. Lecz gdy inni dzicy podziwiali zdumieni błyskotliwą cywilizacyę Rzymu, zdolną oczy barbarzyńców, do lasów i skórzanéj odzieży przywykłych, zachwycić — Gothon poglądał na to z obojętnością królewską, a popatrzywszy długo, płakał znowu zwróciwszy ku północy oczy.







  1. Epistolae 47.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ciężkie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nieszczęśliwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.