Centaur (Guérin, 1910)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice de Guérin
Tytuł Centaur
Pochodzenie Dusza mówiąca
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wincenty Korab-Brzozowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
M. DE GUERIN
CENTAUR



Urodziłem się w rozpadlinach tych gór. Podobnie jak rzeka doliny tej, której pierwotne krople ściekają ze skały, płaczącej w grocie głębokiej, tak pierwsza chwila życia mojego spadła w ciemność zamierzchłej okolicy, nie mącąc jej ciszy.
Matki nasze, kiedy się zbliża czas rozwiązania, uchodzą między pieczary, a w głębi najdzikszej z nich, bez jęku, rodzą owoce, milczące, jak one same. Mleko ich, mocne i posilne, sprawia, że zwyciężają bez słabości i niepewnej walki pierwsze trudy żywota. A przecież opuszczamy jamy nasze później, aniżeli wy wasze kołyski. Albowiem powszechną jest pośród nas wiara, iż należy chronić i starannie ukrywać pierwsze doby istnienia, bo te składają się z dni wypełnianych przez bogów.
Rozrastanie się moje dokonało się niemal całkowicie wśród mroków, w których się urodziłem. Dno miejsca przybywania mojego tak daleko wdzierało się w miąższ góry, że nigdybym nie poznał wnijścia do niego, gdyby nie wiatr, który zbaczając, ogarniał je świeżością i niespodzianym ruchem. Czasami także matka moja wracała owiana zapachem dolin, albo kapiąca od fal, do których często szła w odwiedziny. Otóż te powroty jej, nie dając jeszcze dokładnego pojęcia o jarach i rzekach, odurzały mię i tak mąciły zmysły, że błąkałem się w szalonem rozdrażnieniu po ciemnościach. Czemże są — mawiałem do siebie — te dale, kędy matka moja uchodzi, a co w nich tak potężnego przebywa, co ją do siebie woła zbyt często? A jakie sprzeczne odbiera tam wrażenia, że codziennie wraca inaczej wzruszona? Matka moja jawiła się, to ożywiona głęboką radością, to smutna i wlokąca się i jakby zraniona. Radość, którą niosła, widniała z daleka już w jej chodzie, rozlewała się w jej spojrzeniu i udzielała się mnie głęboko; przygnębienia jej jednak bardziej na mnie działały, nieprzeparcie ciągnąc do koła dziwnych przypuszczeń, ku którym duch mój się skłaniał... W chwilach podobnych niepokoiło mię poczucie własnych sił. Rozpoznawałem w nich moc, która nie mogła pozostać samotną. I wstrząsając ramionami lub coraz zwiększając szybkość gonitwy mojej po przestronnych ciemnościach jaskini, siliłem się znaleść w razach, którymi uderzałem w próżnię, i w naprzód miotających się skokach to, ku czemu ramiona moje wyciągać się miały, a nogi miały mnie unosić.
Od tego czasu oplotłem ramiona moje około popiersia wielu centaurów, i ciał bohaterów, i pni dębów; ręce moje przeszukały kamienie, wody, rośliny niezliczone i chwytały najsubtelniejsze wrażenia powietrzne. Wznosiłem je w noce ślepe i głuche — i brałem niemi szmer i lotne powiewy, i dotykałem się znaków wróżebnych swej drogi. Nogi moje — spójrz, o Melampie, jak są zużyte! — A przecie, mimo żem w lód stężał i u schyłku wieku, bywają dni, kiedy w pełnym blasku, na wyniosłych szczytach, powtarzam te same gonitwy, jakie mnie niosły za młodu w głębi pieczary. W tym samym celu prężę ramiona i zużywam reszty swej krzepkości. Odtąd nie powstało w całej mej istocie żadne inne uczucie, prócz uczucia, że rosnę i że stopnie życia piętrzą się w mem łonie. Straciwszy skłonność do wszelkich szalonych porywów i ukrywszy się w zupełnym spoczynku, korzystałem niezmącenie z dobrodziejstwa bogów, rozlewającego się we mnie. Cisza i mroki przodują tajemnemu czarowi używania życia. Cienie, zamieszkujące rozpadliny tych gór! waszym to troskom milczącym zawdzięczam owo wychowanie na uboczu, które mię tak silnie karmiło i ten żywot pędzony w czystości i płynący wprost z łona bogów. Kiedy z waszego schronienia zeszedłem do dziennego światła, zatoczyłem się i nie pozdrowiłem go radośnie — zawładnęło mną bowiem gwałtownie, odurzając tak, jakby to sprawić mógł napój złośliwy, nagle w pierś wlany — i oto odczułem, iż me jestestwo, dotąd tak mocne i proste, chwiać się poczęło i tracić dużo z samego siebie, jakby przed rozwiewaniem się w powietrzu...
O Melampie! który chcesz poznać życie centaurów, przez jaką to wolę bogów skierowano cię ku mnie, najstarszemu i najsmutniejszemu z nich wszystkich? Od dawna już nie żyję trybem ich życia. Nie opuszczam wcale szczytu tej góry, na której wiek mię postawił. Ostrze strzał moich służy mi jedynie do wyrywania roślin upartych; jeziora spokojne znają mnie jeszcze, lecz wartkie rzeki — zapomniały... Opowiem Ci niektóre przejścia z czasów mej młodości; — ale wspomnienia te, w przyćmionej pamięci zrodzone, wloką się jak ciecz skąpej libacyi, sączącej się wolno z uszkodzonej urny. Opisałem Ci z łatwością najpierwsze lata, gdyż były one spokojne i doskonałe; życie pogodne i proste karmiło mnie — to się trzyma pamięci i wypowiada bez trudu. Bóg, uproszony o opowieść swego życia, zamknąłby ją całą w dwóch słowach, o Melampie!
Bieg młodości mojej szybkim był i pełnym wzburzeń. Żyłem w nieustannym ruchu i nie znałem granic dla swych kroków. W dumie swoich sił wolnych, włóczyłem się, ogarniając sobą cały obszar tych puszcz. Pewnego dnia, przebiegając dolinę, spotkałem człowieka, idącego wdłuż rzeki, po przeciwnym jej brzegu. Pierwszym był, który oczom moim się jawił — wzgardziłem nim. Oto jest zaledwie — rzekłem do siebie — połowa mej istoty! Jakże nogi Jego są krótkie, a ruchy niezgrabne! Oczy jego zdają się mierzyć przestrzeń ze smutkiem. Jest to zapewne centaur zgromiony przez bogów, a zniewolony przez nich, włóczy się w ten sposób...
Często, po całodziennych trudach, zażywałem wywczasu w łożysku strumieni. Połową ciała mego ukryty pod wodą, miotałem się, aby ją pokonać podczas gdy drugą wznosiłem spokojnie, ramiona nie unosząc wysoko ponad falami. W ten sposób zapominałem się wśród toni, powierzając siebie woli prądów biegnących. Niosły one w dal lub prowadziły swego dzikiego gościa ku wszystkim czarodziejstwom wybrzeży. Wieleż to razy, przez noc zaskoczony, szedłem z prądami w mroku, który rozchodząc się, składał na dnie najskrytszych jarów nocną władzę bogów. Natura moja nieposkromiona łagodniała wtedy do tego stopnia, że lekkie tylko Poczucie bytu rozlewało się wskróś mego istnienia, tak jak w wodach, po których pływałem, promienie bogini, noc przebiegającej. Melampie, starość moja tęskni za strumieniami: spokojne po większej części i jednostajne, toczą się za swem przeznaczeniem z większym spokojem, aniżeli centaury i z dobroczynniejszą mądrością, aniżeli ludzie. Kiedy opuszczałem ich łona, za mną szły ich dary, towarzysząc mi dniami całymi, a precz odchodziły, wolno i nieskoro sposobem ulatniających się woni. Niestałość dzika i ślepa rządziła moimi krokami. Wśród najgwałtowniejszej gonitwy nieraz zdarzyło się, żem stanął jak wryty na miejscu, jak gdyby otworzyła się mi przepaść pod stopami, lub nagle bóg jakiś przede mną się zjawił. Przez te unieruchomienia i przez pędy znienacka przerwane, odczuwałem głęboko życie, całe wzruszone własnem mojem wzburzeniem. Niegdyś łamałem w lasach gałęzie i w pełnym biegu wznosiłem je nad głową; szybkość pogoni wstrzymywała poruszenie się liści, które przebiegało wtedy tylko lekkie drżenie; ale przy najmniejszem zwolnieniu, wiew i ruch wstępował napowrót w gałęzie, a one znowu szeptały żałośnie.
Tak to życie moje, po każdem nagłem przerwaniu gonitwy burzliwej, niosącej mię przez uroczyska, drżało w całej mej piersi! Czułem, jak biegło, wrąc; jak toczyło ogień, dobyty z gorąco przebiegniętej przestrzeni. Biodra moje rozgrzane walczyły przeciw owym falom, które je z zewnątrz ściskały i znajdowały w burzach tych jedynie morskim wybrzeżom znaną rozkosz zamykania w sobie żywiołu, podniesionego do najwyższych szczytów mocy i wzburzenia. Tymczasem, z głową schyloną w wietrze, niosącym mi świeżość, przypatrywałem się wierchom gór ginących w oddali, nadbrzeżnym drzewom i wodom strumieni: te wolno niesione wlokącym się biegiem — tamte przyrosłe do łona ziemi, a ruchome tylko swymi liśćmi, poddającymi się podmuchom wietrznym, sprawcom ich jęku. »Ja sam jeden — mówiłem do siebie — posiadam wolność ruchu i przenoszę się wedle swej woli z jednego do drugiego krańca tej doliny. Jestem szczęśliwszy od potoków, które spadłszy z gór, nigdy już do nich nie wrócą. Dźwięczący odgłos mych kroków piękniejszym jest od jęku lasu i szmeru wód; jest to w pełnej swobodzie rozleganie się centaura, który rządzi sam sobą. A kiedy biodra me burzyły się, upojone jazdą, wyżej odczuwałem dumę, a odwracając w bok głowę, patrzałem przez chwilę na grzbiet mój dymiący.
Młodość podobną jest do zielonych lasów, falujących w wietrze: potrząsa z wszystkich stron bogatymi darami istnienia, a zawsze jakiś głęboki szmer tkwi w jej konarach. Żyjąc, jak swobodnie poddające się rzeki, wdychając wciąż wonie Cybeli — bądź w dolin łożysku, bądź na szczytach gór, rzucałem się wszędzie, niby życie ślepe i rozpętane. Lecz kiedy, pełna boskiego spokoju, noc znachodziła mię u gór pochyłości — wiodła wtedy do jaskini i uspakajała, jak uspokaja nurty morza, zostawiając we mnie tylko lekkie falowania, które ożywiały sen, nie mącąc spoczynku. Leżąc u progu schroniska, z grzbietem w jaskini, a z głową pod niebem, śledziłem pełzanie cieni. Wtedy to obce życie, które mnie za dnia było przeniknęło, odczepiało się ode mnie, kropla za kroplą, wracając z powrotem do ciszą owianego łona Cybeli; tak po ulewie resztki deszczu, wiszące na liściach, spadają i łączą się z wodami. Mówią, że bogowie morscy opuszczają swoje głębokie dziedziny, a usiadłszy na przylądkach, snują spojrzenia swoje po falach. Tak ja czuwałem, mając u nóg mych życia obszary, podobne do uśpionego morza. Z chwilą powrotu do bytu wyraźnego i pełniejszego, zdawało mi się, jakobym dopiero się urodził i jakoby, wody głębokie, które mię w swem łonie poczęły, zostawiły na górskiej wyżynie, jak delfina zapomnianego przez fale Amfitrydy na ruchomych piaskach.
Spojrzenia moje biegły swobodnie, sięgając najodleglejszych krańców widnokręgu. Jak wybrzeże zawsze wilgotne, tak łańcuchy gór Zachodu były nasiąknięte światłem, nie całkiem zwalczonem przez ciemność. Tam żyły wciąż, w blaskach bladawych, szczyty nagie i czyste. Tam nieraz widywałem Pana, schodzącego wiecznie samotnie; — chóry bóstw tajemnych lub nimfę górską, upojoną czarami nocy. Czasem orły olimpijskiej góry przelatywały poprzez sklepienie nieba i znikały w konstelacyach dalekich, albo zapadały w gęstwinę lasów natchnionych. Duch bogów, ruszając się, mącił nagle ciszę starych dębów.
Ubiegasz się o mądrość, o Melampie! która jest wiedzą o woli bogów — i idziesz od narodu do narodu, jak śmiertelnik zbłąkany z mocy przeznaczeń. Jest w okolicach tych kamień, który za najwniejszem dotknięciem wydaje dźwięk, podobny dźwiękowi zrywających się strun — a ludzie opowiadają, że Apollo, zganiający trzody swe po tych puszczach, położył raz na tym kamieniu swą lutnię i w nim pozostawił ową melodyę. O Melampie! błądzący bogowie pozostawiali każdy lirę swą na kamieniach, lecz żaden... żaden jej nie zapomniał.
Za czasów kiedy jeszcze czuwałem w pieczarach, wierzyłem nieraz, że już, już miałem przeniknąć majenia Cybeli uśpionej — że matka bogów, przez sny zdradzona, wyda niejedną z tajemnic — lecz nie wyszpiegowałem nic prócz dźwięków topiących się w tchnieniu nocy, albo wyrazów niepewnych, jak wrzenie strumieni.
»O Makareuszu!« — rzekł mi pewnego dnia Wielki Chiron, za którego starością w ślad szedłem — jesteśmy obydwaj centaurami gór, lecz jakże żyjemy odmiennie? Widzisz oto — wszystkie zabiegi moich dni polegają na szukaniu roślin, a ty, ty jesteś podobny do tych śmiertelnych, którzy podjęli z wody albo w gajach i do ust przyłożyli kilka piszczałek Przez boga Pana połamanych. Od tej chwili śmiertelni, z tych boskich szczątków wchłonąwszy w siebie nieposkromioną duszę, lub wyzyskawszy jakiś zapał tajemny, wkraczają w puszcze, nurzają się w borach, idą z biegiem wód, mieszają się z górami, niespokojni, gnani nieznanym zamiarem. Klacze ukochane przez wiatr w najodleglejszej Scytyi, nie są płochliwsze od ciebie, ani smutniejsze wieczorem, z odejściem Akwilonu. Szukaszli bogów, o Makareuszu! i skąd powstali ludzie, zwierzęta i źródła ognia powszechnego? Lecz stary Ocean, rodzic wszystkiego, zachowuje w sobie samym te tajemnice, a nimfy otaczające go, tworzą przed nim, śpiewając, krąg wieczysty, by ukryć to, coby się wymknąć mogło jego wargom wpółotwartym we śnie. Śmiertelni, którzy przez cnotę swoją wzruszyli bogów, dostali z rąk ich liry, aby czarować narody, albo nowe nasienia, aby je wzbogacać — lecz nie z ich ust niezłomnych.
Od pierwszej mojej młodości Apollo skierował mnie ku ziołom i nauczył wydobywać z ich żył soki dobroczynne. Odtąd pozostałem wiernie w tem wielkiem górskiem mieszkaniu, gdzie niepokój nieraz mię ogarnia — lecz wtedy zwracam się do roślin i dzielę się z innemi własnościami, które w nich odkrywam. Czy widzisz stąd łysy szczyt góry Oety? Alcyd ogołocił ją, aby stos sobie zbudować. O Makareuszu! półbogi, synowie bogów, rozciągają skóry lwów na stosach i trawią się na górach. Trucizny ziemi zakażają krew otrzymaną od nieśmiertelnych! A my centaury, poczęci przez śmiałego śmiertelnika w łonie mgły, bogini podobnej, czego mielibyśmy się spodziewać od Jowisza, który spiorunował ojca rodu naszego? Sęp bogów rozdziera nieustannie wnętrzności rękodzielnika, który ulepił kształt pierwszego człowieka. O Makareuszu! ludzie i centaury Uważają za twórców krwi swojej owych zdzieraczy przywilei nieśmiertelnych, a może wszystko, co zewnątrz nich się porusza, jest tylko kradzieżą dokonaną na ich szkodę, lekkim szczątkiem ich natury, zaniesionym w dal, jak nasienie lecące w wszechmocnem tchnieniu przeznaczeń? Głoszą, iż Egeusz, ojciec Tezeusza, ukrył pod ciężarem skały nad brzegiem morza, pamiątki i znaki, po których mógłby syn kiedyś rozpoznać swoje pochodzenie. Bogi zazdrosne zakopały głęboko świadectwo powstawania rzeczy, ale z brzegu jakiegoś oceanu strąciły skałę, która je pokrywa, o Makareuszu!«
Taką była mądrość, ku której wiódł mię wielki Chiron. Ostatecznej dobiegłszy starości, centaur żywił w swym duchu najwznioślejsze słowa. Biust jego, Jeszcze śmiały, ledwie upadał mu ku bokom, z ponad których wznosił się lekko schylony, jak dąb zasmucony burzą; a sprężystość nóg jego nieznacznie ucierpiała ze stratą lat. Rzekłbyś, zachował resztę nieśmiertelności otrzymanej od Apollina, lecz którą zwrócił był temu bogu.
Co do mnie, o Melampie! pogrążam się w starość, spokojny, jak gasnące gwiazdy. Zachowuję dosyć odwagi, by piąć się na wirchy skalne, gdzie nieraz do późna przybywam, patrząc to na dzikie I niespokojne chmury, to na dżdżyste Hyjady, wracające z głębin horyzontu, albo też na wschody plejad i wielkiego Oriona. Ale przyznaję, iż słabnę i szybko siebie zatracam, jak śnieg unoszący się ponad falami; i niebawem pójdę, by zmieszać się ze strumieniami, płynącymi w łonie szerokiej ziemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Korab-Brzozowski.