<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Korab-Brzozowski i inni
Tytuł Dusza mówiąca
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WINCENTY KORAB BRZOZOWSKI
DUSZA MÓWIĄCA
separator poziomy
WARSZAWA MCMX J. MORTKOWICZ


KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SP.





POD ZNAKIEM POETÓW
separator poziomy
WYDAWNICTWO JAKÓBA MORTKOWICZA






ŚWIETLANEJ PAMIĘCI BRATA MOJEGO STANISŁAWA
POŚWIĘCAM








Odjechał, a po sobie zostawił wspomnienie
Przykre — gadów ohydnych pełzające ślady.
Blizcy powiedzą o nim trwożnie: Był on blady,
A w jego głowie drzewo zła miało korzenie.

Nikt go nie mógł ukochać: mętne tajemnice
Szumiały w jego serca purpurowej jamie...
Na swem czole miał głuche, kainowe znamię,
A jego oczy smętne były, jak księżyce...

Zwykle milczał; lecz kiedy mówił, z pod kurzawy
Ciemnych pojęć, słuch łowił, przerażon do głębi,
Namiętny, w ciężkiej ciszy, ostry krzyk jastrzębi,
A wzrok dojrzał lecący puch z gołębic, krwawy...

Wszyscy odeń stronili, nie mając ochoty
Być w kręgach jego myśli: więc, w kącie komnaty,
Sam jeden ze swym cieniem, dziwne poematy
Układał, pisząc węglem smutku i zgryzoty...


Z domu wychodził rzadko — o słońca zachodzie —
I w parku szedł, wśród kwiatów, pełen zimnej pychy;
A rzędy drzew, w aleach, mruczały jak mnichy
Egzorcyzmy, zgadując, że Złośnik w ogrodzie...

Noce miał niespokojne; szeptał: »O Sezami
Dusz naszych, odsłoń skarbów twych złote kobierce!...«
A potem krzyczał, raniąc jakieś Dobre Serce,
I wielkie groby kopał i łkał nad grobami...

Odjechał, gdzieś daleko, na losy tułacze:
Szczerą uczuli ulgę wszyscy z tej rozłąki,
Otwarto spiesznie okna, powiał podmuch z łąki
I zmiótł ostałe po nim grzechy i rozpacze...

Przed odjazdem napisał: »Żegnam! Za mą trumną
Nikt z was pewnie nie pójdzie?... Żyłem wedle skruchy.
I tam, kędy się piętrzą Wielkich Gór łańcuchy
Duch mój zapłonie świętą, ognistą kolumną!«



DOMUS AUREA


Zmarli tylko mnie słyszą; dom mój głąb cmentarna;
Więc być wrogiem dla siebie, to mych losów dzieje...
Sława ma dla niewdzięcznych, dla kruków me ziarno
Chociaż nigdy nie zbieram, wciąż or[zę] i sieję.

Lecz się nie będę skarżył! Niech zły wiatr kłos ścina
Cóż wzgarda? cóż szyderstwa znacz[ą] i cóż męki?
Jeżli, przezemnie tknięta, lutnio Apollina,
Wydajesz coraz głębsze i przeczyste dźwięki!

Poświęcam ten wiersz Mo[...]
Stefanie, który wśród żywych umiałeś słuchać — W. Korab Brzozowski[1]







Z księgi Nicości.

O, Nadobny! napełnij winem kształtne czary!
Niech dzień ten niezna żalów ani przerażenia:
Jutro, jak dziś, na serce spadną nam ciężary
Tysięcy lat wczorajszych i smutek istnienia.


∗             ∗

Uczyń jak ja, Najmilszy! Mędrzec próżno wzdycha,
Chwila uchodzi, lekka, jakby była mgnieniem...
Oto pewność jedyna! Reszta jest złudzeniem —
A kwiecie rozwinięte, więdnie i usycha.


∗             ∗

Czas uchodzi: weselmy się, o Bracie młody!
Chwila za chwilą wpada w głębie niezmierzone.
Lecz dni wczorajsze zmarły; jutro — niezrodzone.
Więc skoro dzień ten słodki, wysączmy zeń miody!


∗             ∗

Krótka chwila, co w trosce i żałości ginie;
Jedna chwila nad próżnią Czasu kołysana...
A potem, w świetle gwiazd złotych, pójdzie karawana
Ku jutrzence Nicości, przez mroków pustynie.


∗             ∗

Uśmierz swe łkania: światło radośnie się mieni,
Jak w pierwszą jutrznię, kiedy, wyłoniony z mroków,
Los odczytał wyrazy niezmiennych wyroków,
Napisane na ścianie ruchomej przestrzeni.


∗             ∗

Uśmierz swe łkania; rękę spuść sterczącą w szale:
Pokora trwa, nienawiść, groźby lub cierpienia,
Nie zdołają przemienić znaków Przeznaczenia,
Ani łzami swych oczu nie zmyjesz ich wcale.[2]


∗             ∗
I.

Szedłem, mając za sobą fantazye Zachodów
Z złotych żółwi na morzu, z chmur ognistych ptaków,
Przez kraje niedotknięte nigdy tchnieniem lodów,
Woniejące zapachem gorejących krzaków!

Tajemniczych gwiazd światła, z wyżyny lazuru,
Niby płatkami lilii chłodziły mi lica,
A noc, wielka olbrzymka z czarnego marmuru,
Niosła przede inną cichą latarnię księżyca.

Nieznanych drzew olbrzymich zrywałem owoce,
Które mają smak buntu i słodycz ust żeńskich,
I z wód szumiących piłem bohaterskie moce,
I oto byłem gotów do wypraw zwycięskich.

Na szczerozłotych strunach, o których się nie śni
Śpiewakom ziemi, słońcu, w siłaczów pokorze,
Wielkie śpiewałem hymny, a mej głośnej pieśni
Olbrzymio harmonijnie wtórowało morze!


Odwiedziłem w siedzibach górnych wzniosłe Magi,
Ukląkłem przed grobami Świętych w głębi lochów,
I tak ucałowałem zimne sarkofagi,
Iż mam jeszcze na ustach pocałunek prochów!

I oto w dom, którego przed laty zuchwale
Odbiegłem, znowu wracam, mając w sobie ciszę;
A jeśli jeszcze jakiś Bóg przemówi w chwale,
To ja, próżen hałasu już, Boga usłyszę!



II.

Słów mych uderzę w was słonecznym grotem
I śpiewać będę z anielskiem wzruszeniem:
Cieszmy się! Dusza jest wewnątrz Płomieniem,
A zewnątrz — Lotem!



III.

Ja jestem panem na górnych wieżycach,
Które wśród równin stopą jak strażniki,
Z strzałą na gwiazdach złotych i księżycach.

Znam firmamentu najgłębsze tajniki;
Światy ogniste nieba, globy żywe,
Gadają do mnie jasnymi języki.

Tchnienia wzniosłości rozwiały mi grzywę,
W żar rozpaliły węgiel mej tęsknoty,
Hymn zaśpiewały sercu, miłościwe!

I oto w snach mych — lazurów namioty,
I w woli mojej — sine błyskawice,
I w mych rozkazach — latające grzmoty.

I Lecz[3] oto moje opuszczę wieżyce
I zejdę w nizkość krainy popiołów,
Kędy nędzarze żyją i nędznice —

I z nich wywiodę ród Jasnych Aniołów.



IV.

Wieczny mnie rodzi Ogień i wyznaję Słońce:
W świątyniach jego Wschodu odprawiam obrzędy
Piękne, jak ziemia moja, gdzie kwieciste grzędy
I drzewa są sezamem owoców płonące.

Mieszkam w szałasie z myrtów i pachnącej kory
Aloesu, wiotki, radosny dom! na błękity
Otwarty, by doń weszły jasnych duchów świty
I moc życia, śmiertelnie rażąca upiory.

Niewiasta ma Praw nie zna, lecz ręką swą wieńczy
Czoło śpiewaka laurem; ma urok młodzieńczy,
Jest ową Obiecaną, co czerpie z krynicy,

Amforą smukłą, słodki napój Tajemnicy —
Więc gdy miłośnie moje ramię ją otoczy
Drży z rozkoszy, jak fala, i zamyka oczy...



V.

Oto co rozkazuje głosić mistrz mój Słowo
(Niech będzie pochwalone!): O Dusze-Mówiące!
Kierujcie tęsknot waszych lot na Święte Słońce:
Ono Pańskiego z wami Przymierza odnową.

Czyż na to was rzuciła w światłość przedwiekową
Dłoń Mocy, której godła na niebie są lśniące,
Abyście legły jako kamienic milczące,
Strącone z gmachów życia w przepaść bezechową?

O, wstać z hejnałem siły! Rozedrzeć te krepy
Waszych żałobnych nocy! W ogród zmienić stepy,
Niechaj na piaskach płoną Gorejące Krzaki!

Albowiem czas już blizki i zjawią się znaki,
I biada słabym! Rywal stłucze im w czerepy
Czaszki i w nich zasieje kwiaty swe — robaki!



VI.

Śpiewajmy Ognia Świętego objawy,
Od których życie, wiedza, moc powstała:
Słońce i Gwiazdy i Księżyc złotawy —
Wiecznie im chwała!

Śpiewajmy Ognia Świętego objawy!

Niechaj nad nami kwitną Gwiazdy Boże,
Abyśmy duszy naszej nie splamili:
Ona białość na ciemnem jeziorze
Przedziwnej lilii.

Niechaj nad nami kwitną Gwiazdy Boże!

Niechaj nad nami kwieci Łuk Księżyca,
Aby, w powoje srebrne owinięta,
Szła dusza nasza, wieczna wędrownica,
Która pamięta...

Niechaj nad nami świeci Łuk Księżyca!


Niechaj nad nami płonie Wielkie Słońce,
Byśmy nie legli wśród smutku popiołów,
Lecz byli duchem, jak orły, lecące
Do Archaniołów!

Niechaj nad nami płonie Wielkie Słońce!



VII.

Kocham! Goreję! — Milcz ty! tak mowa jest pusta!
Serce grzmi, łono dyszy, w głębiach, nawałnicą!
Ach! przymruż lśniące ognie oczu, tygrysico!
Ach! daj mi kąsać żywe kwiaty, twoje usta!
Niechaj twą kibić ścisnę ramion mych obręczą,
A mleczne bryzgi moich gwiazd, z twą krwawą tęczą
Chciwie skłębione, w łona twojego przestworza
Rzucą drgającą wieczność!
Ciała, jak dwie fale
Leżą, mdlejące, lśniące, — w słonecznym upale:
O hej! na złotych brzegach życia Fale Morza!



VIII.

Rokhu! bajeczny gryfie oryentalnych marzeń,
Któryś Syndbada wyrwał lotem swej potęgi
Z ostrowia, gdzie nie było ducha, i w gwiazd kręgi
Rzucił i nurzał w rozkosz niebiańskich przerażeń!

Rokhu! straszny zjadaczu wężów! oto wrażeń
Codziennych płazów zdradnie wokół mnie lśnią pręgi,
A przed blaskiem mych oczu puste widnokręgi,
A moja głowa płonie głodem wielkich zdarzeń!

O! rozwiń nad mem czołem skrzydeł swych wachlarze
I porwij, kędy gorą słońc, planet ołtarze
I hymn Duszy Powszechnej brzmi, po trzykroć święty!

A jeśli mą nicością pęd twój latający
Wstrzymam — to ciśnij w wąwóz klejnotami lśniący,
Niechaj roztrzaskam czaszkę mą o dyamenty!



IX.

O wy wyniosłe, granitowe wieże,
Pchnijcie w wszechświaty swe jasne pacierze,
Gdy noc w popłochu!
O wy się wznoście, niezdobyte góry,
Co hełmem macie pierwotne lazury,
Zaraniem lśniące!

∗             ∗

I usłyszałem modlitwy spiżowe,
I oto kłonię ku ziemi mą głowę
I duch mój w prochu...
A potem wstanę i pójdę na szczyty,
Abym się rzucił na święte błękity
I chwytał słońce!

∗             ∗

Huczcie, o dzwony! uderzcie w me serce,
Aby swem biciem raziło bluźnierce
I niedowiarki!

Huczcie, o dzwony! niechaj moje żyły
Toczą purpury! niechaj krwi mej bryły
Zaszumią, wrzące!

Huczcie, o dzwony, potężne modlitwy,
Abym nie runął z mej górnej gonitwy.
Jak kamień szparki...

Huczcie, o dzwony, jednym wielkim chórem,
Abym, odziany świetlanym lazurem,
W pięści miał słońce!



X.

Ponad górami, kędy orłów gniazda,
Mój lot i moja jazda!
A na niebiosach, tej najwyższej z ksiąg,
Płomienny rapsod mego ducha,
Którego każde słowo: Gwiazda!

— Wieczność mnie słucha.



XI.

A przedewszystkiem ty, więcej pokory
W sobie na przyszłość miej. Nie bądź tak skory
Do wykrzykników: Słońce! Szczyt! Lazury!
Bo jeśli orłów mieszkaniem są góry,
To wiedz, że także są miejscem żałoby,
Na którem ludów rzesza stawia — groby...

(A gdyby ojciec twój miał tam swą trumnę,
Czybyś ty często szedł na wirchy dumne?)

Patrz się na jezior spokojne zwierciadło:
Anielsko wiernie odbija widziadło
Wysokich światów, a tak pełne ciszy,
Iż dusza twoja wyraźnie usłyszy,
Jak cicho szepczą, śląc wonne ofiary,
Śnieżystej lilii kwiat i nenufary...



TRYUMFY



[CZTERY SONETY, PISANE RAZEM
Z BRATEM POETY, STANISŁAWEM]


OJCU SWOJEMU SYNOWIE
STANISŁAW I WINCENTY.

Nowych światów odkrywcy, niespokojni gońce,
Ścigający swym wzrokiem Hesperyd ogrody,
Zwińcie żagle już wzdęte! Na niepewne wody,
O żeglarze! wstrzymajcie korabie płynące.

Błogosławić tu przyszedł waszej drogi końce
Boski Starzec — Ulisses i Syndbad. — Zachody,
Wschody, północ, południe, lądy i narody
Wszystkie widział, i poznał, na co patrzy słońce.

Chodźcie; w sercu pomieścił, jak w cedrowej skrzyni
Drogie skarby mądrości (żywe i śmiertelne) —
Z lichym mówił robakiem i z Bogiem w pustyni.

Chodźcie zaczerpnąć słodycz z prac Jego stulecia,
Albowiem Jego myśli, złote roje pszczelne,
Zebrały dla was miody z wonnych ziół i kwiecia.



SŁONIE.

Przez głuche, nieruchome, przedwiekowe puszcze,
Pod sklepieniem konarów, wśród odwiecznej mroczy,
Ciężkim chodem, poważnie, słoni tabor kroczy,
Łamiąc z chrzęstem stłumionym gałęzie i kuszcze.

Bóg lasów, ustrojony w zwoje ljan i bluszcze,
Zbudzony ze snu, który powieki mu tłoczy,
Zdumieniem zdjęty, wraża złowrogie swe oczy
W te milczenie mącące i zuchwałe tłuszcze.

One uczuły wzrok ten. Stają. Wściekłe gniewem,
Wzniesione mi trąbami walą w buki, dęby:
Bór cały się kołysze, jak okrętów maszty;

Chwiejąc się, z trzaskiem drzewo upada za drzewem...
Nagle, z tryumfem, słońce wdziera się przez zręby,
I patrzy na zwycięzców cielsk potworne baszty.



TARCZA ACHILLESA.

Hefajstos, boski kowal, kruszcu złom w ciemnicy
Gór przepastnych, gdzie wiecznie panuje noc głucha,
Zdobywszy, z trudem niesie, sapie, chwyta ducha,
Aż wreszcie na ziem ciska w głębi swej kuźnicy.

I skinął; na znak jego czujni robotnicy,
Cyklopi, ogień niecą: już żar krwawy bucha;
Więc bryłę weń wrzucają, aż skier zawierucha
Gardzielą Etny strzela w dymów nawałnicy.

On tymczasem młot chwyta w dłoń i z siłą turzą
Kuje metal jarzący, a echem mu wtórzą
Uderzenia Cyklopów, olbrzymich wśród żaru.

A coraz bardziej nagli młota swego razy,
Albowiem ujrzał, mocą swej twórczej ekstazy,
Na tarczy Achillesa Gród w łunach pożaru.



DAWID.

W łuszczastą karacenę odzian Olbrzym hardy,
Filistyńczyk z Geth, Goliath, w miedzianym puklerzu,
Trzymając Izraela na hańby pręgierzu,
Ciska mu w twarz wyzwanie i słowa pogardy.

Ku niemu szedł Młodzieńczyk. Siłacz pełen wzgardy
Patrzał,jak biegł ten pastuch na śmierć i żer zwierzu;
Lecz onci chłopiec z Panem Zastępów w przymierzu,
Sięgnąwszy do swej torby, wyjął kamień twardy,

Wsadził w procę i kręgi zatoczył nią wkoło:
Kamień z świstem się wyrwał i wrył w groźne czoło;
Olbrzym nagle się zachwiał i runął na ziemię.

A Dawid, przybieżawszy, w gardziel miecz mu wtłacza
I wysoko wzniesionym, ściętym łbem Siłacza
Sieje postrach ogromny w Filistynów plemię.



SPOTKANIE


I.

I stał mój namiot, lśniący jako gołębica,
Wśród złotych piasków ziemi i niebios płomieni;
Słońce strzałami blasków raziło me lica,
Serce moje gorzało! — Więc jako spragnieni
Szukają pilnie, kędy jest chłodna krynica,
Tak zapragnąłem rosy i pachnących cieni;
I nagle — muszą spełnić się wyroki losów —
Noc nadeszła i skryła mię w głębi swych włosów...



II.

Oto długo czyhałaś, niewiasto,
Na tej drodze,
Z wzrokiem utkwionym w miasto,
Którego się wznoszą wieżyce i tumy,
Jako pomniki dumy,
Lśniące w słonecznej pożodze.

Oto przychodzę...

Lecz wiedz, rozczarowane są czasy,
Że lęk i trwoga ogarniają dusze —
I, nim pójdziem społem, wpierw muszę
Tajemną pojąć treść i cel twej krasy.
Postawa twoja jako wotywne drzewo zaklęte,
Którego owoce święte
Każdy ma zerwać prawo, czy jasny jego ród,
Czy podły i nikczemny, aby łagodził trud
Podróży swej — drogą jałową...


Postawa twoja, jako wotywne drzewo zaklęte,
W syryjskiej ziemi, i dlatego smutki niepojęte
Powstają we mnie rzeszą pogrzebową...
I gniewu mojego orzeł się trzepoce,
I widzę, wspiął się! wnet skrzydła rozpostrze
I runie z słońca! i zatopi ostrze
Szponów w pierś i dziób swój krzywy w oczodoły
Nędzarza, co twoje zerwie owoce,
Słodkie, a jednak suche, jak popioły!...

A potem własne będę krwawił serce,
Iż zazdrości toporem
Pień twój w perz zdruzgocę!
A ciało twoje z próchnem weźmie ślub!
A potem bedę żył w poniewierce
Haniebnym tworem,
Lecz ten, który przyjść miał po mnie, ujrzy twój grób!...

Oczy twoje... Pamiętam pieczary,
U gór wysokich podnóża,
Kędy majaczy
Upadek mój w rozpaczy!

Pamiętam obszary,
Chmur hebanowych ściśnięte obręczą,
A jednak jasne, nieskończone obszary,
Gdzie klęczą moje zachwyty — przed zguby godziną...


A dwie błyskawice prężą się do skoku
I zwycięsko zabłysną w nadchodzącym mroku!

Pamiętam moczary,
Nieruchome, mętne wody, gdzie zgnilizną siną
Ciała topielców przerażonych płyną,
A nad niemi komarów roje i much chmary,
Zbite w jakieś ruchome opary,
Jęczą nudą żałobną i szmerem muzyki
Zgonów, a z piekieł powstałe mary
Tańczą, a z zielonych ich rąk,
W krąg,
Niby ogniste ptaki,
Fruwają błędne majaki...

I gaśnie lampa Mędrców,
A Poeci — błądzą...



WĘGLEM SMUTKU I ZGRYZOTY


I.

Ach, jak często się kończy hymn życia głęboki
Wykrzyknikiem cyprysów ciemnym, wśród cmentarzy!
Ach, jak często łka we mnie, kryjąc wstyd swej twarzy,
Smutna madonna pieśni tej nędznej epoki!

A ja tak ukochałem świetlane uroki
Wasze, o gwiazdy, lśniące, kiedy coraz szarzej!
A jam tak czcił, o słońce, moc twą, co się żarzy
Na niebiosach, by [3] tryumfem ognia razić rażąc [3] mroki!

A oto teraz światła trudnię się gaszeniem
I śniąc o białej magii wieczystych południ,
Uganiam się, smutny szaleniec, za cieniem...

Noc posępna w dziedzinach myśli mojej gości,
A dusza moja leży na dnie ciemnej studni,
Niby upadła gwiazda, łza nieskończoności!...



II.

J. A. KISIELEWSKIEMU.

Nad szmerem strumieni
Skonały niezabudki;
W łanach zbóż — bławaty;
W mrocznych lasów zieleni —
Białe smutki
Konwalii.

A Zachód wieczorny się pali
W ogrodzie, kędy lilia czysta
W rezygnacyi —
A na jej modlitwach żmija
Swoje pierścienie obwija,
Żałobna i promienista...

Zachód wieczorny się pali
I nie będzie księżyca i gwiazd na firmamencie:
Ogień Zachodu i zmierzchy,
W jakimś szalonym zamęcie,

Pokryją kirem drzew wierzchy —
I będą cyprysy;
Ubiorą w szkarłaty
Kwiaty —
I będą róże.
Spadną tumanem krwi, legną w popiele —
I będą maki;
I, dziwnym czarem ich —
Asfodele!



III.

Żadna z mych pieśni nie dobiegnie końca:
Ogród mój więdnie bez promieni słońca,
I oto idę, z bólem na dnie czaszki,
Po chłodnych ścieżkach, gdzie, jak złote blaszki,
Szeleszczą liście. Czasem, skądś z ustroni,
Powionie zapach, lecz to echo woni,
Subtelne de profundis późnych kwiatów:
Niemasz jaśminów już, ni róż szkarłatów!
Niekiedy na gałęzi nagiej drzewa
Jakiś usiędzie ptak, krótko zaśpiewa
I odlatuje... Jak puste gospody
Chylą się drzewa, na wybrzeżu wody.
A serce bije, dusza tęskni — za czem?
Wodotrysk zrywa się i spada z płaczem...
Szlachetne oczy, które zachwycała
Jasno-różowa biel żywego ciała,
Spojrzenia teraz zamieniają z Parką...
Oh! jak miłości czas przeminął szparko!


Z złamaną strzałą, Eros, wyczerpany,
Leży u zimnych stóp jałowej Dyany.
Niebo się krwawi na krańcach zachodu;
Mroki ogarną wnet obszar ogrodu —
I oto dążę, gdzie mnie nikt nie czeka,
Wlokąc za sobą smutny cień — Człowieka.



IV.

Magiczne blaski i fantasmagorye,
Które w mej duszy palą się od Wschodu,
Tak szarzejące, kiedy smętne norye
Zawodzą długim żalem, bez powodu!...

I zdaje mi się, że w zimnej fontannie
Jestem posągiem i tulę w uścisku
Boginię białą — a płacz, bezustannie
Na nas błękitny pada wodotrysku...

I nigdy dosyć łez, byśmy oboje
Mogli na zawsze zniknąć wśród ich toni!...
I wiecznie z wzrostem fal nowych łez zdroje
Płyną podlewać krwawy gaj Ironii...



V.

Upadłych liści zamieć w wir się kłębi:
Płomienie świecą i gasną, i lecą...
spojrzenia niewiast jak jeziora świecą —
I widno będzie w sercu, aż do głębi...

W zmierzch niebios leci rój krwawych gołębi;
W ogrodzie coraz więcej liści pada...
Miłość niewiasty do serca się skrada:
Zima wyszczerza białe, ostre zęby...



VI.

Odejdź ode mnie! Smutną jest biel ciała,
A dreszcze pieszczot są długą agonią —
Dusza jut moja w objęciach konała,

A jeszcze nad nią łzy oczy me ronią,
A jeszcze serce me krwawi okrutnie!...
Tak, dreszcze pieszczot są długą agonią...

Słoneczna przeszłość moja zgasła smutnie,
Świątynię myśli ciemność zamieszkała,
U stóp twych świętą pohańbiłem lutnię!

Odejdź ode mnie! Smutną jest biel ciała...



VII.

Objęłaś życie moje w posiadanie
I zapachniały mi czary twych, włosów...
Lecz wnet w rozłączeń rzuciłaś otchłanie
Żyjącą miłość mą, słoneczność losów!

I nigdy sen już nie zamknie mi powiek,
I ciągle słyszę serca swego bicie,
I będę jako tajemniczy człowiek,
Który po śmierci patrzy w swoje życie...



VIII.

A więc na zawsze żegnasz mię? To dobrze.
Pokój niech będzie z tobą, piękna pani.
Czy z tobą rozstać się boleśnie rani?
Z żyjących jestem: wszystko zniosę chrobrze.

Oto jest pierścień, odbierz. Kamień złoty,
Jak lustro w ramie srebrzystej, majaczy;
Oto są listy, mówiące inaczej
Niźli twe usta... Stylistyczne zwroty.

Nie szydzę, pani. Wierzyłem niezłomnie
W wszystkie twe słowa: »Kochaj mnie wieczyście!
Wiosna! Na drzewach, patrz, pachnące liście!
Wiatr szumi! Słońce świeci! O, pójdź do mnie!«

Lecz nim odejdziesz, pozwól, w twoje oczy
Raz jeszcze spojrzę. Ich czarem spowity,
Mówiłem zawsze: »Żywe chryzolity,
Lśniące w głębinach miłosnej roztoczy...«


Lecz nim odejdziesz, pozwól, niech popieszczę
Twoje przesłodkie, rytmiczne kolana,
Niechaj zmysłowe zaśpiewam hosana!
Na twojem łonie, gdzie jest blask i dreszcze!

I myśleć, te tam jakieś bezimieńce
Wtargną do twojej piękności świątyni,
I pośród tłumu, tej ducha pustyni,
Zgasną na twojem czole — moje wieńce!...

O, żegnaj, żegnaj! Odsunę wrzeciądze,
Otworzę wrota serca, gdzie, wśród mgławic
Szumnej purpury, lśnią pęki błyskawic
I w harfę życia dzwonią moje żądze!

Odejdź! Ostrożnie! Zapalę płomienie,
Bo ciemność nocy głęboko się szerzy —
A ty w dół idąc ze szczytów mej wieży,
Potknąć się możesz i runąć w bezdenie...



IX.

Czy blizko będziesz przy mnie, czy daleko,
Nie zmieni w radość to smutku mych dni:
W oczach twych, bladą przymkniętych powieką,
Już położyłem umarłe swe sny.

Już pożegnałem się z twojemi usty,
A z rąk twych powiał już rozłączeń znak:
Cóż stąd, że serce, czując wszechświat pusty,
Drgnęło kurczowo, jak zraniony ptak?

Ty wiesz, kto jestem; ja — poznałem ciebie;
Oto przed nami łachman zdjętych mask;
Gardła ściśnięte są, jak na pogrzebie...
Oh! jaka próżnia! jaki nędzny blask!

Gwiazdy padają, martwe, w głąb chaosu,
Widzę miłości zwłoki pełne plam —
I łkają płaczki-żałobnice losu,
Żeś tak samotna ty, że ja — tak sam!...



X.

A oto teraz, na rozłączeń brzegu,
Żywot goryczy w samotności wiodę
Dni moje nikną — spojrzyj:
Płatki śniegu padają w wodę...



XI.

Dziś jak i wczoraj, przeminął czas smutnie,
Jałowo, niby pusty wiatr jesienny,
Co wonny ogród obdziera okrutnie.

A stan goryczy ten trwa, wciąż niezmienny,
Od dawien dawna już!... Jestem w żałobie...
I oto piszę wyraz »Bezimienny«

Na progu życia swego, jak na grobie.



XII.

Jak okiem w dal sięgnąć — stroskane bezdroże.
Czas wokół nas depcze po serca ofierze,
I jesteśmy smutni, jak smutne wybrzeże,
Przy którem od damna nie śpiewa już morze.

I badam, schylony, przyszłość naszą w szlakach,
Które los rozrzucił po bezgwiezdnej toni:
Może jaka pomoc jest teraz w pogoni?
Może jeszcze jaka nadzieja lśni w znakach?

Jak okiem w dal sięgnąć — stroskane bezdroże,
Czas wokół nas depcze po serca ofierze,
I jesteśmy smutni, jak smutne wybrzeże,
Przy którem od dawna nie śpiewa już morze!



XIII.

Mówiłem ciągle: Jutro zrobię —
Ale dotychczas nie zrobiłem...
Bezdomnym będę nawet w grobie,
A życia jasny dom — straciłem...



XIV.

Im częściej człowiek myślą w próżnię życia wchodzi,
Widzi, jak sny spadają nicości głębiny:
Nic bezmiernej tęsknoty smutku nie łagodzi
I nic nie pociesza stroskanej godziny!

Wiecznie znane już brzegi, niezmienne pejzaże,
Biegi wód zamyślonych, kędy łabędź płynie —
I żadna niespodzianka — wciąż te same twarze,
Nie dające dźwięku nowego godzinie!

I zawsze, z powolnością, podobną do słoty
Płaczącej w dni jesienne — gdzie przedmieścia sine,
Jakiś młyn, miarowymi swych skrzydeł obroty,
Krąży bezustannie i miele godzinę!

[JERZY RODENBACH.]



XV.

Może dzwoniono, a ja nie słyszałem?
Może wołano, a ja byłem we śnie?
A na żywota tle opustoszałem
Widnieje napis, płonący boleśnie:
Może dzwoniono? lecz nie usłyszałem.
Może wołano? a ja byłem we śnie...



XVI.

PSYCHE, MOJA DUSZO.
Edgar Poe.

Było to jak na farsalskiem holu. Ranni,
Ohydni,
Konali na brzegach rowów,
Tani, kędyśmy razem wrócili oboje
Z Psychą, moją duszą.

I rzekłem jej: »Nieprawdaż?« I rzekłem jej:
»Te łuki, jakże w gruz padają! te łupy, co za łachmany!
Ach! przeklęte były nasze bronie i przeklęte
Nasze sztandary!
Psyche, moja duszo«.

Było to jak w czyśćcu, gdzie mary rozpaczliwe
Obmywały czoła splamione
I wykręcały palce,
Tam, kędyśmy razem wrócili oboje
Z Psychą, moją duszą.


I rzekłem jej: »Nieprawdaż?« I rzekłem jej:
»Ach! te potępieńce, które żal wciąż goni,
W rajskie, pachnące kwiaty
Któż zdoła przemienić?
Psyche, moja duszo!

[J. MORÉAS].


XVII.

Ja uwięziona w lochu
I smutna jak ballada,
Anielska lilia blada
Kwitnąca w mroku.

Nie widzę już błękitów,
Ni słońca, ni księżyca;
Zakryłam swoje lica,
Rodzica smętnych.

A czasu wciąż bezmiary,
Na mą zbolałą głowę,
Długie godziny nowe
Sypią, jak popiół.

I legnę pośród prochu,
I skończę jak ballada,
I jako lampa blada
Zgasnę o zmierzchu...


O ty, co z życia zdroju
Pić idziesz rozkosz karła,
Przechodniu! jątrz, już zmarła...
Może twa dusza?



XVIII.

O ty, anielski mój Zmarły!
Gwiazdy zgaszone przedwcześnie,
Oczy się twoje zawarły,
A takiś cudny, jak we śnie!...
— Narzekam, który boleśnie
Uczciłem zimne twe zwłoki —

(Nieznanej otchłani mroki
Rzucają śmierci kagańce...)

O losy, losy! Wybrańce
Życia ludzkiego odchodzą,
Niby widmowi wędrówce,
A nim się inni narodzą,
Pełne już będą grobowce!...



XIX.

O myśli moja! dzisiaj moje słowo
Świeci się barwą smutku lazurową.

Pieśń moja wzdycha, jak zdrój, co z opoki
Szczelin się sączy w pieczarze głębokiej.

I oto kładę ci na czole bladem
Ametystowy wspomnienia dyadem.

Coś, jakby łkanie, ogarnęło łono:
To gdzieś, z dalekiej wieży zadzwoniono...

Wyjdźmy. Świat cały zmierzchem otulony:
Zerwiemy ciszy wiotkie anemony.

Pójdziemy, dwoje pamiętnych wędrowców
Aż na duchową wyniosłość grobowców.

Tam życia dążą radości i żale,
Jak do wybrzeży morza — wszystkie fale.



XX.

Poznałem życie światów i treść świata,
A fazy ducha przeszły przez me życie:
Na stropie czaszki mej, jak na błękicie,
Tysiąc słońc krąży i tysiąc słońc lata.

A oto myśli krzyczą: Krata! krata!
Jedno więzienie wielkie jest to życie...
A oto serce szlocha: Na błękicie
Krew moja płonie, żywiąc serce świata!

A oto mówi dusza, cel wszechświata,
Która poznała wszystkich światów życic:
Jedynym celem: w sarkofagach śnicie,
Ponad którymi życia nicość lata...



XXI.

O serce, serce! poco dzwonisz wciąż
Tak głośno? Bóstwo skonało w światy tli...
Z wyniosłych gmachów, patrz, same ruiny,
A tylko Żebrak pozostał i Wąż...

Dokądże pragnień chmury krwawe mkną?
Ażali ślepce ujrzą gwiazd mamidła?
Oh! niechaj Wielkich Orłów spoczną skrzydła!
Oh! myśli — niechaj nad głębiami śpią!

A dusza tęskna tak u raju bram!
Słońce w zenicie, góra na równinie
I strach, rzucony na istnień pustynie
Z oczu Łazarza, Prawdy twarz i kłam!



XXII.

I ciepły jeszcze, purpurowy sznur,
Płynący z łona zranionego słońca,
Sączy się, cicho, po szczelinach gór,
O moje oczy! i już noc bez końca...

Z lękiem się kryje wszelki ziemi twór;
Serc przerażonych zamknęły się wrota —
I pustka głucha zamieszkała dwór,
I rozpaczliwa w ciemności golgota...

Więc natoż Ognia zdobyliście łup,
Złodzieje bogów, o Prometeusze?
Oh! niechaj na zawsze wieczysty grób
Pochłonie nasze biedne ludzkie dusze!



XXIII.

Nad mą głową daremnie wznosi się moc Krzyża;
W moich oczach tłum biega straszydeł i zbrodni.
Orszak grzechów i szałów ohydnych się zbliża,
Niosąc w sinych swych rękach las krwawych pochodni,

Hymny brzmiące w świątyniach, uroki ofiarne,
Szmery modlitw, lecące w gwiaździste sklepienia,
Wszystko się krzywi, zmienia w wołania cmentarne,
W bluźnierstwa, krzyki, łkania, szerokie rzężenia!

Biada! biada! ma czaszka jest karczmą zbutwiałą,
Której szyld, uderzany wietrzaną nawałą,
Jęcząc, dygocząc, woła gehennę zgłodniałą!

Szatany! wiedźmy! mary! pękają wierzeje!
A chuć jakaś okropna w powietrzu się chwieje,
A ma dusza, nie mając gdzie uciec, truchleje!



XXIV.

Ach! któż mię oswobodzi od złych potęg nocy?
Jaki anioł, odwieczne pragnienie mej duszy,
Jedne m swej cm spojrzeniem szatany rozprószy?
Ach! któż mię oswobodzi od złych potęg nocy!

trzeba już zdmuchnąć ten nędzny kaganiec,
Który smutną parodyą dnia próżno mnie łudzi:
Wiem, że duch ów promienny nigdy się nie zbudzi —
I oto trzeba zdmuchnąć ten nędzny kaganiec!

Wielkie morze ciemności! ciężkie, głuche fale...
Serce, krwawa orkiestra, gra hymn pożegnania...
Hej! na pokład! na pokład, myśli bez świtania,
I płyńmy przez posępne, głuche, ciężkie fale!



XXV.

A więc lazur na zawsze zaniknął swoje wrota
Dla mych oczu? A chmury ciężkie, głuche, mętne,
Wypijają, powoli, płacze me namiętne?
A żałoba wieczysta jest moja tęsknota
Do gwiazd? A czarne ptaki myśli moje smętne?
I trumna ołowiana sny mego żywota?

A więc na jasne włosy moje, piasku szary,
Padaj, powoli padaj, na znak, żem motłochem!
Na znak, iż przed i za mną jałowe obszary
Wysiłków bezowocnych, zakończonych szlochem!
Na znak, żem trupem dojrzał dla robaków chmary!
Na znak, iż me jestestwo całe — nędznym prochem!

A wy, o moje usta! bądźcie jak więzienie
Na siedm twardych pieczęci milczenia zamknięte,
Aby to wasze słowo, nędzne i przeklęte,
W krtani wiecznie ugrzęzło, iż jest jak skomlenie
Psów rozczołganych w błocie! jak łono pomięte
Nierządnicy, karmiącej swej hańby nasienie!


A ty, o moja duszo! nie trudź się daremnie:
Odleć, jak odlatują cmentarniane ptaki,
W dal, bez kras i białości... Precz już, precz ode mnie!

Zgaśnij, jak gasną zwiędłe w moczarach majaki!
Spadnij w niezmiernej nocy niezgłębione ciemnie
I zgiń! Z dawna nicości tyś nosząca znaki!



XXVI.

I na śmierci czekając przyjście, ległem w grobie...
Aż Głos:
»Iżeś ty jeszcze moc miał rzeknąć sobie:
»Nikczemnym jest«, Łazarzu! wyprostuj swe kroki
I idź! Oto rozedrę Słowem Mojem mroki
I ich ciężkie łachmany, co skryły twą głowę.
I objawię ci wielkie strumienie ogniowe,
Abyś się w nich wykąpał i wyszedł bez zmazy
Na puszczę, gdzie pilnym bądź na Znak i Rozkazy!



SYMBOLE


Spadkobierca.

Poeta wzniosły, rycerz pobożny, wygnaniec
Zostawił mi swą lutnię szczodrą w jasne dźwięki;
Miecz, który w ręku swym walcząc miał polski Powstaniec
Tułacza los i męki.

I zaśpiewałem, ziemię łącząc z firmamentem;
Lecz, kiedy łkać poczęła, jako wdowa, smutnie,
O zimny sarkofagów głaz rozbiłem z wstrętem
Niegdyś dostojną lutnię!

I poszedłem w szeroki świat, nie wiedzieć poco,
Niby włóczęga wielkich dróg, pozbawion domu:
Towarzyszem było mi w dzień słońce, a nocą
Gwiazdy, albo blask gromu!

A teraz, bracia, kiedy znikądś nie ma wieści,
Iż czas nadszedł uderzyć na ojczyzny zdziercę
Miecz rycerza wolności, aż do rękojęści,
Czy wbiję w własne serce?[4]

1908, Paryż.



I.

Niema, smutna harfa, na Zorzy podmuchy
Czekająca, ma dusza — pokorna jak święci
I niedbająca wcale, iż jest w niepamięci
U ludzi, których błądzące są duchy...

Jestem w samotności, samotny bez miary;
Rozmyślaniem uparte tępię swoje grzechy,
A na mych ustach kwitną przedziwne uśmiechy,
Iż tak bolesnem jest — czynić ofiary...



∗                              ∗

Ach! bo moje serce, w ciszy, wielkim szlochem
Łka od jadu, co w łonie samicy wyrasta,
I nie może zrozumieć, że wszelka niewiasta,
Jeśli nie matką jest, to tylko prochem...

I nie chce pojąć mózg w swej dumy niebiosach,
Że przepych jego marzeń, to szpitalna sala,
Gdzie nadzieja, w agonii, jękiem się użala,
Żółtawa, z pękiem robaków we włosach!



∗                              ∗

Więc, łamiąc złość moją i bratnich pokoleń
Pieśnią na cyprysowej wiszącą gałęzi,
Czekam: rychło ją wyrwie Pan Jasny z uwięzi
I hymnem we mnie uderzy Wyzwoleń!



II.

Na mojem czole, jako na kamiennej płycie,
Duchowa, niewidzialna ręka światłem pisze
Przerażające słowa: Tu samotne życie.

I czuję, że za chwilę pogrążę się w ciszę,
A zmysły moje spadną w głębokie letargi:
Duszą pomiędzy czasem a wiecznością wiszę...

Tutaj samotne życie. O wy, moje wargi!
Nim się dokona napis ten, hymn pożegnania
Śpiewajcie światu — niechaj łkają wasze skargi!

Tutaj samotne życie. O wszystkie kochania,
Zwycięstwa, klęski, smutek, wesele na przemian..
Wszystko już przeszło! — Idę w nieznane wygnania...

A w swojem łonie czyli zachowam dla ziemian
Miłość albo nienawiść? światłości lub cienie?
O, jakże srogie dzieje są duchowych przemian!


Widzę, jako znikają zachodnie promienie,
Słyszę, jak wstają nowe słońca na błękicie...
Lecz słowa me padają w Głębię i Milczenie...

Napis duchów świetlany: Tu samotne życie.



III.

Po zachodzie słońc krwawych, kiedy noc przepastną
Ciemnością świat ogarnia, niech tylko się pali
Jedna jedyna lampa; inne, niechaj zgasną!

Lampo mojej miłości, zgaśnij: Ze szpitali
Twój tar; i oto wlewasz wstręt, przesyt i nudę
W łono moje ze spiżu i w jej pierś z konwalii..

Lampo mojej nadziei, zgaśnij: rodzisz złudę,
I widzę, jak przyciągasz blasków swych alchemią
Na ogrody snów moich ciężkie chmury rude...

Lampo mej wiary, zgaśnij: twe płomienie drzemią,
Mętne, a wstają tylko w chwili przerażenia,
Gdy śmierć grozi nicością i cmentarną ziemią...

A ty jedna trwaj, lampo mojego sumienia!



IV.

W cielesnych pragnień mych miłosny lot,
Znienacka, woli mej uderzył grot,
Tak, iż runęły w topielisko błot!

A gdy, krwawiące, legły, rzekłem im:
Kierunek lotu waszego był złym:
Pędziłyście tam, gdzie nicość i dym!

A oto teraz krwią ciekący bok,
W sercu glist zgniłych i robaków tłok,
Pieśni trup w ustach, w oczach — pusty mrok!

A tyle słońca, żywych gwiazd i zórz!
Anielskie góry, grody, świętość mórz,
Gaje, wabiące wonią pełnych róż!...

Błogosławiony niechaj będzie Pan!
I Śmierć, biorąca życie w śmierci tan!
I Prawda, uśmiech dusz, wśród krzyku ran!



V.

O niewiasto, wyryłem na ruin kamieniu
Imię twe, by spoczęło w zapomnienia cieniu.
Pośród roślin goryczy i głuchych nopalów...
Myśli, co w głębi czaszek zawodzą pieśń żalów,
Zatkały konwulsyjnie nad smutnym mozołem
Rąk mych, usypiających życie pod popiołem
I rzucających serca żywy, święty przepych,
Niby drżące wezgłowie, dla robaków ślepych!...
O śnie! nędznym jest koniec ekstaz prawowiernych —
Znikomość!
Lecz ja krzyknę do gwiazd miłosiernych:
Wieczyste! weźcie w swoje świetlane łańcuchy
Wszelkie po zmarłem szczęściu owdowiałe duchy!



VI.

Panie, przedziwna radość rozjaśnia mi serce,
Iż nareszcie mój rozum, który był w rozterce
Srogiej i bezlitosnej z moją duszą białą,
Tak, iż krew z ran obojga tryskała nawałą
Żywą i ich w purpurze kąpała męczarnie,
Teraz stał się jej sługą i nosi latarnię
Przed nią, gdy noc zapada. I dobrze tak czyni,
Albowiem, jak murzynka, czarna morderczyni
Jasnych chłopców i dziewcząt naszych, ciemność głucha
Czyha, błyskając ślepiem złem, z którego bucha
Jakiś urok, śmiertelny, jak zatrute noże,
Jakiś obłęd tajemny, co wiedzie w bezdroże...



VII.

Srodze zranione, zbrukane fatalnie,
Podniosłem serce moje z dna kałuży —
I w niebo jasne, które pokój wróży.
Spojrzałem błagalnie...



VIII.

Tysiące gwiazd przychylnych! o trofea dziwy,
Zdobyte w bojach, które światło z mrokiem toczy,
Bądźcie nam jako bogiń opiekuńczych oczy,
Teraz kiedy Zachodu zgiełk umilkł burzliwy!

O Gwiazdy! rozlewajcie nam z niebios spokojnych,
Gdzie lśnią wasze kielichy jak lilie o wiośnie,
Promienistą woń waszych balsamów upojnych,
I sprawcie, by nam łona zadrżały radośnie!

Owiewajcie jasnością ciała nasze z gliny,
Wsiąknijcie zdrowiem w członki strudzone wśród bitwy,
A ręce nasze lampę zapalą modlitwy
W ogniskach, skąd nimb jasny biorą cherubiny!

O Gwiazdy! uroczyste szeptajcie zwierzenia
O skarbach boskich, skrytych w głębokich niebiosach,
A będziem mieli szczęścia wzruszenie w swych głosach
I, natchnieniem wezbrane, zabrzmią nasze pienia!


W seraficznego Ognia rozgrzane płomieniu,
Serca nasze odpędzą chuć zdrożną i winę:
O Gwiazdy! odwiedzajcie dusz naszych dziedzinę,
Gdzie Anioły wygnane żyją, w zapomnieniu!

A kiedy nam rozkażą wyższe Przeznaczenia
Zstąpić z zamkniętem okiem w śmierci głuche doły,
Gwiazdy niebios pogodnych! w blask zmieńcie popioły,
I chrońcie od nicości Umarłych wspomnienia!



IX.

Ciemność nie jest tajemnicą. Tajemnica
Jest światłością, a mrok wrogiem jest tajemnic.
I czyż kiedy zamieszkała w głębiach ciemnic
Tajemnica, duchem jasna gołębica?

Odleciała z łanów słońca, ponad wierzchy,
I wstąpiła do świetlicy duchów świętych —
I nie znajdziesz jej na polach w pień wyciętych,
Ani w duszy tych, co mówią: »Zmierzchy... zmierzchy...«

Czasem, stojąc u dwóch światów już granicy,
Starzec ujrzy — i wnet potem w niebo leci.
Czasem mędrzec ją usłyszy w ustach dzieci,
A pragnący ją wypije z ócz krynicy.

Jest radością, sercem Słowa wśród płomieni;
Z jej rozkazu śpiewający, ma uśmiechy;
Nie widzący, nie znający — same grzechy
I wyrzutów ból, łkający pośród cieni...


W ludzkiej mocy jest wykrzyknąć: »Zorze świecą!
Z widnokręgów precz pierzchnęła ciemność marna:
Gołębico! zbóż złotawych oto ziarna,
Oto ołtarz naszej duszy, Tajemnico!



X.

Wszystko co było, było tylko snem...
Ale sen każdy posiada znaczenie,
A ja w swym mózgu blask mam i widzenie
I o ciemnościach rzeczy — dużo wiem.

Poza zwierciadłem żyłem Wschodnich Mórz,
W dziedzinach, kędy rozmyślają magi
I marmurowe drzemią sarkofagi
Z popiołem Wieków i światłością zórz...

I mógłbym ludziom prawić wiele słów.
Jedne zabójcze, a inne rodzące...
Lecz ty, co życie masz na jawie śpiące,
Pomyślisz pewnie, że to szereg snów?

I sprzecznie powiesz: »Poco tyle słów?
Niechajże palec zamyka nam usta:
O mowo ludzka, ty jesteś tak pusta,
Kiedy nadeszła już godzina snów!...«


Więc oto milczę, jak nieznany bóg,
Przybywający tajemnie w Tułaczu,
Przed którym, mimo duszy ludzkiej płaczu,
Wciąż swój zamykasz niegościnny próg!



XI.

Kiedy w tej to wiosennej ty zrywasz ustroni
Ciemno-błękitne fiołki o powiewnej woni,
Niestety, o Cerery córko, nie wiesz wcale,
Iż ciemny Pluton dąży za tobą zuchwale.
Znieść miana bezpłodnego nie ma już ochoty:
Wenus tymi samymi zraniła go groty,
Jakimi trafia celnie w głębi leśnych cieni
W plemię ptaków i szybko-biegnących jeleni.
O, słuchaj krzyków boga! Pod potężną dłonią
Dęba stają rumaki, co od światła stronią,
Łamiąc swemi kopyty chylące się trzciny
W moczarach, które żywią zdroje Kamaryny.
W tych pieczarach łka Henna, wszech-kwiatów rodzica,
A Cyana swe wody jej łzami podsyca.
Wśród bladych nieboszczyków wnet ty będziesz panią
I Junoną podziemną, władnącą otchłanią.

I oto życie, nagle, zgiełkiem swego znoju,
Naruszy nicość w grobów zamkniętą spokoju,
I odtąd wciąż napróżno nieszczęśliwe cienie
Z letejskich nurtów będą piły zapomnienie.

[J. MOREAS.]



XII.

Więc pożegnana bądź ziemi uśmiechem,
Kwiatem wyrosłym w ciszy cudnych łąk...
Oh! jakżem smutny! ale smutek — grzechem,
I oto uśmiech mam w łkaniu mych mąk!...

Czy z tobą ciebie [3] jeszcze raz kiedy zobaczę?
Ludzie się garną do tajemnic wrót:
Jedni znów pójdą na losy tułacze,
Inni już marzą w blasku dobrych cnót...

Lecz ja? lecz moja dusza? moje losy?
O ty wszechwiedna! coś mi o nich mów:
Usta twe moje całowały włosy —
Niech z ust twych wyjdzie dźwięk proroczych słów!

Niech wiem, czy w tobie znajdę kraj ów złoty,
Kędy, po przejściu wszystkich ludzkich dróg,
Miłości mojej rozbiję namioty,
A smutek życia legnie u mych nóg?


Czy też, samotnie, z losami w rozterce,
Uczuję śmierci tajemniczy wiew? —
A noc mi księżyc położy na serce,
A glisty ziemi wyssą moją krew?...

Milczysz... Twe oczy, wpatrzone w przestworze,
Próżno badają niezmierzoną dal...
Chustką powiewasz już... Na pełne morze
Wypływaj, łodzi, powiernico fal!

Ale z pewnością wiedz: zawsze i wszędzie,
Czy tronem będziem my będzie mi,[3] czy grobem świat,
W smutnym istnienia mroku, świecić będzie
Wspomnienie twoje — cichy ognia kwiat...



XIII.

Szedłem. Ciało się gięło moje z wyczerpania;
Gwiazd nieme zwolna gasły pożegnania w niebie;
Szedłem, samotnie łkając na słońca pogrzebie
Między krukami nocy, w krainie wygnania.

Szedłem bez odpoczynku; — mimo że ku winie
Zdrożnie żywot się skłania, ani razu przecie
Nie złorzeczyłem tobie, o ty wonne kwiecie
Miłości, który kwitniesz o skrytej godzinie.

I oto ta godzina, słodka jako miody,
Niebieska i różowa, dzwoniąc w ranną ciszę,
Raduje się, iż maje pragnienie kołysze
Na falach pieśni pełnej anielskiej nagrody.

O, głębokie wołanie, które szczęście wskrzesza,
Pieszcząc jasną nadzieją dawnych dobrych czasów,
Rozlega się wśród ciemnej okropności lasów,
Gdzie moja dusza głowę, bolejącą, zwiesza...


Lecz pokój! Trud przeminął, lęk, zawrót otchłani, —
Oto spokój magiczny wśród płomieni lotnych,
Oto wino spragnionych, jasny chleb samotnych
I sen pod spojrzeniami Miłującej Pani.



XIV.

Tyś piękna jest jak gwiazdy, a dusza twoja biała,
A giętkość błyskawicy jest gibkość twego ciała.

Powiew wiosenny kona, drżąc, na mej jasnej twarzy,
Odgłos mych stąpań jest pieśnią odległych miraży.

W złotym dzbanie wody czerpiesz ze spokojnej studni,
Promienna cała od blasków czarownych południ.

Podlewam pragnień kwiaty, których wonne wachlarze,
Chyląc się, omdlewają w słońca namiętnym żarze.

Na wzgórzu stajesz, gdy zapada wieczór uroczy,
I w dal idą zmierzchową twoje przedziwne oczy.

A ręce me posyłają swe białe wołania
I wzywają cię imieniem mojego kochania.


W tobie spełnienie pragnień i życia cel się mieści,
A serce się otwiera na jakieś dziwne wieści.

Moje kolana, kędy drzemią spadki taneczne,
Szepczą zwierzenia długie i zaklęcia odwieczne.

Dusza się ma spowiada w marzeniu twoich oczu,
A ręce się radują w cienistym twym warkoczu.

Huśtawką jestem z światła, z wahań się jasnych pieśni,
A mój wybrany przy mnie w rozkoszy życie prześni. [5]

Zwierciadłem jesteś cudów, zaklętem i bez zmazy,
A w niem goreje płomień wieczystych dusz ekstazy.



XV.

[MIECZYSŁAWOWI FRIEDMANOWI.]

Zaiste, bracie, dziwnie gdy mówią Proroki:
Nie wiedzieć, czy ich słowo żywi, czy zabija?
Czasem w granatu kmiecie ukrywa się żmija,
Czasem w szczelinach ruin rosy lśnią uroki.

Umysł ludzki jest jako ocean głęboki,
Tem głębszy, iż się niebo w nim chmurne odbija...
A duszy naszej Narcyz, biały jak lilija,
Tem bielszy, iż schylony nad głębią, gdzie mroki.

I tak wszystko! Płomiennych ogni stos — spowija
Ziemny, nieunikniony dym w głuche obłoki; —
A z gór patrzący, widzi: człowiek idzie — mija...
A tylko puste słychać w uszach kroki, kroki...



XVI.

Z życia strącony szczytów, jestem zawsze smutny
I cierpię bardzo w duchu, abym był litosny...
Słyszę, Słowo ze słońca i pachnącej wiosny
Powstało i już przyszło na ten świat okrutny...

Szuka, kołata do wrót domostw, lecz te — głuche.
O, żal ci, smutno? chciałbyś Gościa przyjąć godnie?
A jednak jeśli w domu twym mieszkają zbrodnie?
Lepiej, by serce było twe, przez litość, suche...

Bo pocóż domowników zasępiać oblicza?.
Zmuszać Proroka użyć hańbiącego bicia? bicza? [3]
Widzieć, jako pierzchają z świetlic opętani?

A potem (godzin krwawych bieg szybko się zbliża)
Wyśnić w ciemnościach widmo olbrzymiego krzyża
I słyszeć straszne Eli! lama sabaktani?...



XVII.

Przechodniu!
Przestrzeń wieczności jest pusta;
Siedmiu Tajemnic orszaki
Na wieki nieme są w sobie...
— Mówimy zmarłe już usta —
A tylko śpiewne twe ptaki,
Jedne śpiewają nam w grobie...
Lecz nigdy do gniazd nie wrócą
Skrzydlaci, którzy zanucą
W grobowcu...



XVIII.

W ogrodach śmierci zerwałem irysy,
Jasności smutnej kwiaty rozłączenia;
sarkofagach czytałem napisy,
Mające więcej dla żywych znaczenia,
Niżeli księgi Mojżesza i Isy:
Więc lutnię Moją oprę o cyprysy,
Owe milczące kolumny Wspomnienia!



XIX.

Już dusza moja, ogień i orlica,
Źródło i Wielki Dom znalazła w Panu;
Już rozum świeci mój nakształt księżyca
Ponad ruchomą głębią oceanu;
A tylko serce moje, wierna dobra [3] matka,
Zostanie ze mną, biedne! wierne! [3] do ostatka!



XX.

O, niezbadane są boże wyroki,
Czasem światłością są, a czasem nocą:
Szczęśliwi, którzy gwiazdami się złocą,
Nieszczęśni, którzy w sobie żywią mroki!
Pierwsi śpiewają wzniośle, jak Proroki,
Drugim się skrzydła zranione trzepocą
Do oddalonych swoich gniazd, daremnie!
— Jedni i drudzy, o duszo, są we mnie...



XXI.

Ja milczenie ust moich zmienię
W radości głośny śpiew,
A bladość moich lic — w płomienie,
Których ognisko krew!

Ja oczu zamknięte orbity,
Ogarnione przez mrok,
Otworzę i w nieba błękity
Zwrócę tęskniący wzrok!

A ręce moje tak bezczynne!...
Ja wzniosę dwoje rąk —
I zerwę w sadach grono winne
I róży ciężki pąk!

A sieci te, które mi więżą
Ciało, rozedrę w szmat!
Ramiona moje się wyprężą
Na cały wielki świat!



XXII.

..................
..................
A potem z pnia mojego stanę się okrętem,
Abym się z wód ogromnym borykał zamętem,
Kiedy nadejdą burze, utkane z błyskawic
I z piorunów, co rzuci moc szatańskich prawic
Na Korabia mojego poświęcone deski,
Unoszące gołębic biel i cud niebieski.

A potem jam Zwycięstwo nadane mi chrzestem,
Którem, na zawołanie Silnych, mówię: »Jestem!
W chwale chrobrych wojowań, co zbudziły śpiące,
I z uśmiechem królowań, zapatrzonych w Słońce!«



XXIII.

[STANISŁAWOWI CZARNOWSKIEMU.]

Czarny mój okręt, żagle jego czarne;
Złośliwe morze wzdyma swą głębinę...
Niebo posępne, chmurami ciężarne —
Ale ja płynę!

Ostatni ląd mnie odepchnął od brzegu,
Ostatnią wyspę — ominąłem z śmiechem!
A śmiech, odbity, grzmiał na fal szeregu
Szyderczem echem...

Płynę, aż wiry Magnetycznej Góry
Wciągną mnie w swoje czarnoksięskie wpływy:
Statku wiązania prysną, lecz z natury
Ja będę żywy,

Albowiem jestem z twardego żelaza!
— I śnić na Dziwnej Góry będę wierzchu,
I w zachwyceniu tam ujrzę Pegaza,
Krwawego w zmierzchu


Od purpurowych dwóch skrzydeł ogromnych!
— Krzyknę! i wziąwszy w korb Płomienne Zwierzę,
Ja, com był tutaj z włóczęgów bezdomnych,
W niebo uderzę!



...Sen nasz? Oczu naszych blask zaklęty? A może
Posępna trwoga w ludzkich serc żywiona głębi?
Spojrzyj: umarłych lasów obszar cały gorze:
Nad drzew zwłokami żywioł zrywa się i kłębi...
I płyną fale ciepłych wiań, i szumią soki,
A ziemia mdleje wonna, w objęciu żywiołów...
O, lećcie ponad zorzą barwione obłoki,
Tajemnicze Feniksy, powstałe z popiołów!...[6]






M. DE GUERIN
CENTAUR



Urodziłem się w rozpadlinach tych gór. Podobnie jak rzeka doliny tej, której pierwotne krople ściekają ze skały, płaczącej w grocie głębokiej, tak pierwsza chwila życia mojego spadła w ciemność zamierzchłej okolicy, nie mącąc jej ciszy.
Matki nasze, kiedy się zbliża czas rozwiązania, uchodzą między pieczary, a w głębi najdzikszej z nich, bez jęku, rodzą owoce, milczące, jak one same. Mleko ich, mocne i posilne, sprawia, że zwyciężają bez słabości i niepewnej walki pierwsze trudy żywota. A przecież opuszczamy jamy nasze później, aniżeli wy wasze kołyski. Albowiem powszechną jest pośród nas wiara, iż należy chronić i starannie ukrywać pierwsze doby istnienia, bo te składają się z dni wypełnianych przez bogów.
Rozrastanie się moje dokonało się niemal całkowicie wśród mroków, w których się urodziłem. Dno miejsca przybywania mojego tak daleko wdzierało się w miąższ góry, że nigdybym nie poznał wnijścia do niego, gdyby nie wiatr, który zbaczając, ogarniał je świeżością i niespodzianym ruchem. Czasami także matka moja wracała owiana zapachem dolin, albo kapiąca od fal, do których często szła w odwiedziny. Otóż te powroty jej, nie dając jeszcze dokładnego pojęcia o jarach i rzekach, odurzały mię i tak mąciły zmysły, że błąkałem się w szalonem rozdrażnieniu po ciemnościach. Czemże są — mawiałem do siebie — te dale, kędy matka moja uchodzi, a co w nich tak potężnego przebywa, co ją do siebie woła zbyt często? A jakie sprzeczne odbiera tam wrażenia, że codziennie wraca inaczej wzruszona? Matka moja jawiła się, to ożywiona głęboką radością, to smutna i wlokąca się i jakby zraniona. Radość, którą niosła, widniała z daleka już w jej chodzie, rozlewała się w jej spojrzeniu i udzielała się mnie głęboko; przygnębienia jej jednak bardziej na mnie działały, nieprzeparcie ciągnąc do koła dziwnych przypuszczeń, ku którym duch mój się skłaniał... W chwilach podobnych niepokoiło mię poczucie własnych sił. Rozpoznawałem w nich moc, która nie mogła pozostać samotną. I wstrząsając ramionami lub coraz zwiększając szybkość gonitwy mojej po przestronnych ciemnościach jaskini, siliłem się znaleść w razach, którymi uderzałem w próżnię, i w naprzód miotających się skokach to, ku czemu ramiona moje wyciągać się miały, a nogi miały mnie unosić.
Od tego czasu oplotłem ramiona moje około popiersia wielu centaurów, i ciał bohaterów, i pni dębów; ręce moje przeszukały kamienie, wody, rośliny niezliczone i chwytały najsubtelniejsze wrażenia powietrzne. Wznosiłem je w noce ślepe i głuche — i brałem niemi szmer i lotne powiewy, i dotykałem się znaków wróżebnych swej drogi. Nogi moje — spójrz, o Melampie, jak są zużyte! — A przecie, mimo żem w lód stężał i u schyłku wieku, bywają dni, kiedy w pełnym blasku, na wyniosłych szczytach, powtarzam te same gonitwy, jakie mnie niosły za młodu w głębi pieczary. W tym samym celu prężę ramiona i zużywam reszty swej krzepkości. Odtąd nie powstało w całej mej istocie żadne inne uczucie, prócz uczucia, że rosnę i że stopnie życia piętrzą się w mem łonie. Straciwszy skłonność do wszelkich szalonych porywów i ukrywszy się w zupełnym spoczynku, korzystałem niezmącenie z dobrodziejstwa bogów, rozlewającego się we mnie. Cisza i mroki przodują tajemnemu czarowi używania życia. Cienie, zamieszkujące rozpadliny tych gór! waszym to troskom milczącym zawdzięczam owo wychowanie na uboczu, które mię tak silnie karmiło i ten żywot pędzony w czystości i płynący wprost z łona bogów. Kiedy z waszego schronienia zeszedłem do dziennego światła, zatoczyłem się i nie pozdrowiłem go radośnie — zawładnęło mną bowiem gwałtownie, odurzając tak, jakby to sprawić mógł napój złośliwy, nagle w pierś wlany — i oto odczułem, iż me jestestwo, dotąd tak mocne i proste, chwiać się poczęło i tracić dużo z samego siebie, jakby przed rozwiewaniem się w powietrzu...
O Melampie! który chcesz poznać życie centaurów, przez jaką to wolę bogów skierowano cię ku mnie, najstarszemu i najsmutniejszemu z nich wszystkich? Od dawna już nie żyję trybem ich życia. Nie opuszczam wcale szczytu tej góry, na której wiek mię postawił. Ostrze strzał moich służy mi jedynie do wyrywania roślin upartych; jeziora spokojne znają mnie jeszcze, lecz wartkie rzeki — zapomniały... Opowiem Ci niektóre przejścia z czasów mej młodości; — ale wspomnienia te, w przyćmionej pamięci zrodzone, wloką się jak ciecz skąpej libacyi, sączącej się wolno z uszkodzonej urny. Opisałem Ci z łatwością najpierwsze lata, gdyż były one spokojne i doskonałe; życie pogodne i proste karmiło mnie — to się trzyma pamięci i wypowiada bez trudu. Bóg, uproszony o opowieść swego życia, zamknąłby ją całą w dwóch słowach, o Melampie!
Bieg młodości mojej szybkim był i pełnym wzburzeń. Żyłem w nieustannym ruchu i nie znałem granic dla swych kroków. W dumie swoich sił wolnych, włóczyłem się, ogarniając sobą cały obszar tych puszcz. Pewnego dnia, przebiegając dolinę, spotkałem człowieka, idącego wdłuż rzeki, po przeciwnym jej brzegu. Pierwszym był, który oczom moim się jawił — wzgardziłem nim. Oto jest zaledwie — rzekłem do siebie — połowa mej istoty! Jakże nogi Jego są krótkie, a ruchy niezgrabne! Oczy jego zdają się mierzyć przestrzeń ze smutkiem. Jest to zapewne centaur zgromiony przez bogów, a zniewolony przez nich, włóczy się w ten sposób...
Często, po całodziennych trudach, zażywałem wywczasu w łożysku strumieni. Połową ciała mego ukryty pod wodą, miotałem się, aby ją pokonać podczas gdy drugą wznosiłem spokojnie, ramiona nie unosząc wysoko ponad falami. W ten sposób zapominałem się wśród toni, powierzając siebie woli prądów biegnących. Niosły one w dal lub prowadziły swego dzikiego gościa ku wszystkim czarodziejstwom wybrzeży. Wieleż to razy, przez noc zaskoczony, szedłem z prądami w mroku, który rozchodząc się, składał na dnie najskrytszych jarów nocną władzę bogów. Natura moja nieposkromiona łagodniała wtedy do tego stopnia, że lekkie tylko Poczucie bytu rozlewało się wskróś mego istnienia, tak jak w wodach, po których pływałem, promienie bogini, noc przebiegającej. Melampie, starość moja tęskni za strumieniami: spokojne po większej części i jednostajne, toczą się za swem przeznaczeniem z większym spokojem, aniżeli centaury i z dobroczynniejszą mądrością, aniżeli ludzie. Kiedy opuszczałem ich łona, za mną szły ich dary, towarzysząc mi dniami całymi, a precz odchodziły, wolno i nieskoro sposobem ulatniających się woni. Niestałość dzika i ślepa rządziła moimi krokami. Wśród najgwałtowniejszej gonitwy nieraz zdarzyło się, żem stanął jak wryty na miejscu, jak gdyby otworzyła się mi przepaść pod stopami, lub nagle bóg jakiś przede mną się zjawił. Przez te unieruchomienia i przez pędy znienacka przerwane, odczuwałem głęboko życie, całe wzruszone własnem mojem wzburzeniem. Niegdyś łamałem w lasach gałęzie i w pełnym biegu wznosiłem je nad głową; szybkość pogoni wstrzymywała poruszenie się liści, które przebiegało wtedy tylko lekkie drżenie; ale przy najmniejszem zwolnieniu, wiew i ruch wstępował napowrót w gałęzie, a one znowu szeptały żałośnie.
Tak to życie moje, po każdem nagłem przerwaniu gonitwy burzliwej, niosącej mię przez uroczyska, drżało w całej mej piersi! Czułem, jak biegło, wrąc; jak toczyło ogień, dobyty z gorąco przebiegniętej przestrzeni. Biodra moje rozgrzane walczyły przeciw owym falom, które je z zewnątrz ściskały i znajdowały w burzach tych jedynie morskim wybrzeżom znaną rozkosz zamykania w sobie żywiołu, podniesionego do najwyższych szczytów mocy i wzburzenia. Tymczasem, z głową schyloną w wietrze, niosącym mi świeżość, przypatrywałem się wierchom gór ginących w oddali, nadbrzeżnym drzewom i wodom strumieni: te wolno niesione wlokącym się biegiem — tamte przyrosłe do łona ziemi, a ruchome tylko swymi liśćmi, poddającymi się podmuchom wietrznym, sprawcom ich jęku. »Ja sam jeden — mówiłem do siebie — posiadam wolność ruchu i przenoszę się wedle swej woli z jednego do drugiego krańca tej doliny. Jestem szczęśliwszy od potoków, które spadłszy z gór, nigdy już do nich nie wrócą. Dźwięczący odgłos mych kroków piękniejszym jest od jęku lasu i szmeru wód; jest to w pełnej swobodzie rozleganie się centaura, który rządzi sam sobą. A kiedy biodra me burzyły się, upojone jazdą, wyżej odczuwałem dumę, a odwracając w bok głowę, patrzałem przez chwilę na grzbiet mój dymiący.
Młodość podobną jest do zielonych lasów, falujących w wietrze: potrząsa z wszystkich stron bogatymi darami istnienia, a zawsze jakiś głęboki szmer tkwi w jej konarach. Żyjąc, jak swobodnie poddające się rzeki, wdychając wciąż wonie Cybeli — bądź w dolin łożysku, bądź na szczytach gór, rzucałem się wszędzie, niby życie ślepe i rozpętane. Lecz kiedy, pełna boskiego spokoju, noc znachodziła mię u gór pochyłości — wiodła wtedy do jaskini i uspakajała, jak uspokaja nurty morza, zostawiając we mnie tylko lekkie falowania, które ożywiały sen, nie mącąc spoczynku. Leżąc u progu schroniska, z grzbietem w jaskini, a z głową pod niebem, śledziłem pełzanie cieni. Wtedy to obce życie, które mnie za dnia było przeniknęło, odczepiało się ode mnie, kropla za kroplą, wracając z powrotem do ciszą owianego łona Cybeli; tak po ulewie resztki deszczu, wiszące na liściach, spadają i łączą się z wodami. Mówią, że bogowie morscy opuszczają swoje głębokie dziedziny, a usiadłszy na przylądkach, snują spojrzenia swoje po falach. Tak ja czuwałem, mając u nóg mych życia obszary, podobne do uśpionego morza. Z chwilą powrotu do bytu wyraźnego i pełniejszego, zdawało mi się, jakobym dopiero się urodził i jakoby, wody głębokie, które mię w swem łonie poczęły, zostawiły na górskiej wyżynie, jak delfina zapomnianego przez fale Amfitrydy na ruchomych piaskach.
Spojrzenia moje biegły swobodnie, sięgając najodleglejszych krańców widnokręgu. Jak wybrzeże zawsze wilgotne, tak łańcuchy gór Zachodu były nasiąknięte światłem, nie całkiem zwalczonem przez ciemność. Tam żyły wciąż, w blaskach bladawych, szczyty nagie i czyste. Tam nieraz widywałem Pana, schodzącego wiecznie samotnie; — chóry bóstw tajemnych lub nimfę górską, upojoną czarami nocy. Czasem orły olimpijskiej góry przelatywały poprzez sklepienie nieba i znikały w konstelacyach dalekich, albo zapadały w gęstwinę lasów natchnionych. Duch bogów, ruszając się, mącił nagle ciszę starych dębów.
Ubiegasz się o mądrość, o Melampie! która jest wiedzą o woli bogów — i idziesz od narodu do narodu, jak śmiertelnik zbłąkany z mocy przeznaczeń. Jest w okolicach tych kamień, który za najwniejszem dotknięciem wydaje dźwięk, podobny dźwiękowi zrywających się strun — a ludzie opowiadają, że Apollo, zganiający trzody swe po tych puszczach, położył raz na tym kamieniu swą lutnię i w nim pozostawił ową melodyę. O Melampie! błądzący bogowie pozostawiali każdy lirę swą na kamieniach, lecz żaden... żaden jej nie zapomniał.
Za czasów kiedy jeszcze czuwałem w pieczarach, wierzyłem nieraz, że już, już miałem przeniknąć majenia Cybeli uśpionej — że matka bogów, przez sny zdradzona, wyda niejedną z tajemnic — lecz nie wyszpiegowałem nic prócz dźwięków topiących się w tchnieniu nocy, albo wyrazów niepewnych, jak wrzenie strumieni.
»O Makareuszu!« — rzekł mi pewnego dnia Wielki Chiron, za którego starością w ślad szedłem — jesteśmy obydwaj centaurami gór, lecz jakże żyjemy odmiennie? Widzisz oto — wszystkie zabiegi moich dni polegają na szukaniu roślin, a ty, ty jesteś podobny do tych śmiertelnych, którzy podjęli z wody albo w gajach i do ust przyłożyli kilka piszczałek Przez boga Pana połamanych. Od tej chwili śmiertelni, z tych boskich szczątków wchłonąwszy w siebie nieposkromioną duszę, lub wyzyskawszy jakiś zapał tajemny, wkraczają w puszcze, nurzają się w borach, idą z biegiem wód, mieszają się z górami, niespokojni, gnani nieznanym zamiarem. Klacze ukochane przez wiatr w najodleglejszej Scytyi, nie są płochliwsze od ciebie, ani smutniejsze wieczorem, z odejściem Akwilonu. Szukaszli bogów, o Makareuszu! i skąd powstali ludzie, zwierzęta i źródła ognia powszechnego? Lecz stary Ocean, rodzic wszystkiego, zachowuje w sobie samym te tajemnice, a nimfy otaczające go, tworzą przed nim, śpiewając, krąg wieczysty, by ukryć to, coby się wymknąć mogło jego wargom wpółotwartym we śnie. Śmiertelni, którzy przez cnotę swoją wzruszyli bogów, dostali z rąk ich liry, aby czarować narody, albo nowe nasienia, aby je wzbogacać — lecz nie z ich ust niezłomnych.
Od pierwszej mojej młodości Apollo skierował mnie ku ziołom i nauczył wydobywać z ich żył soki dobroczynne. Odtąd pozostałem wiernie w tem wielkiem górskiem mieszkaniu, gdzie niepokój nieraz mię ogarnia — lecz wtedy zwracam się do roślin i dzielę się z innemi własnościami, które w nich odkrywam. Czy widzisz stąd łysy szczyt góry Oety? Alcyd ogołocił ją, aby stos sobie zbudować. O Makareuszu! półbogi, synowie bogów, rozciągają skóry lwów na stosach i trawią się na górach. Trucizny ziemi zakażają krew otrzymaną od nieśmiertelnych! A my centaury, poczęci przez śmiałego śmiertelnika w łonie mgły, bogini podobnej, czego mielibyśmy się spodziewać od Jowisza, który spiorunował ojca rodu naszego? Sęp bogów rozdziera nieustannie wnętrzności rękodzielnika, który ulepił kształt pierwszego człowieka. O Makareuszu! ludzie i centaury Uważają za twórców krwi swojej owych zdzieraczy przywilei nieśmiertelnych, a może wszystko, co zewnątrz nich się porusza, jest tylko kradzieżą dokonaną na ich szkodę, lekkim szczątkiem ich natury, zaniesionym w dal, jak nasienie lecące w wszechmocnem tchnieniu przeznaczeń? Głoszą, iż Egeusz, ojciec Tezeusza, ukrył pod ciężarem skały nad brzegiem morza, pamiątki i znaki, po których mógłby syn kiedyś rozpoznać swoje pochodzenie. Bogi zazdrosne zakopały głęboko świadectwo powstawania rzeczy, ale z brzegu jakiegoś oceanu strąciły skałę, która je pokrywa, o Makareuszu!«
Taką była mądrość, ku której wiódł mię wielki Chiron. Ostatecznej dobiegłszy starości, centaur żywił w swym duchu najwznioślejsze słowa. Biust jego, Jeszcze śmiały, ledwie upadał mu ku bokom, z ponad których wznosił się lekko schylony, jak dąb zasmucony burzą; a sprężystość nóg jego nieznacznie ucierpiała ze stratą lat. Rzekłbyś, zachował resztę nieśmiertelności otrzymanej od Apollina, lecz którą zwrócił był temu bogu.
Co do mnie, o Melampie! pogrążam się w starość, spokojny, jak gasnące gwiazdy. Zachowuję dosyć odwagi, by piąć się na wirchy skalne, gdzie nieraz do późna przybywam, patrząc to na dzikie I niespokojne chmury, to na dżdżyste Hyjady, wracające z głębin horyzontu, albo też na wschody plejad i wielkiego Oriona. Ale przyznaję, iż słabnę i szybko siebie zatracam, jak śnieg unoszący się ponad falami; i niebawem pójdę, by zmieszać się ze strumieniami, płynącymi w łonie szerokiej ziemi.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Wiersz i dedykacja odręcznie napisane na karcie książki; zidentyfikowano wiersz jako utwór J. Moréas, tłum. W. Korab-Brzozowski.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Wiersz odręcznie napisany na kartach książki. Porównaj: Ateneum. Czasopismo poświęcone sprawom kultury rok I, Nr 2, marzec 1938, s. 98 [1].
  3. 3,0 3,1 3,2 3,3 3,4 3,5 3,6 3,7 Przypis własny Wikiźródeł Poprawka naniesiona odręcznie, prawdopodobnie przez autora.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Wiersz odręcznie napisany na kartach książki.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Wszystkie myślniki w wierszu XIV-tym naniesione odręcznie, prawdopodobnie przez autora.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Niezidentyfikowany wiersz odręcznie napisany na kartach książki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: zbiorowy, Wincenty Korab-Brzozowski i tłumacza: Wincenty Korab-Brzozowski.