Chłopi (Balzac)/Część druga/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
ZWYCIĘSTWO BEZ WALKI.

Obawy pani Michaud były jasnowidzeniem prawdziwego uczucia. Wyłącznie zajęta jedną istotą, dusza wciela się w końcu w świat który ją otacza, widzi w nim jasno. Kobieta kochająca ma przeczucia, które później miewa jako matka.
Podczas gdy biedna kobieta nadsłuchiwała mętnych głosów, płynących z nieznanej przestrzeni, pod Wiechą rozgrywała się w istocie scena, w której egzystencja jej męża była zagrożona.
Około piątej rano, ci co najwcześniej wstali widzieli przejeżdżającą żandarmerję z Soulanges, która się kierowała w stronę Couches. Nowina ta obiegła szybko, a ci których ta rzecz obchodziła, dowiedzieli się z pewnem zdziwieniem od mieszkańców wyżej położonych wiosek, że oddział żandarmerji, pod dowództwem porucznika z La-Ville-aux-Fayes, przejechał przez las Aigues. Było to w poniedziałek, tem samem była racja aby robotnicy udali się do karczmy; ale było to zarazem w wilję rocznicy powrotu Burbonów, i, mimo że bywalcy nory Tonsarda nie potrzebowali tej dostojnej przyczyny (jak mówiło się wówczas) aby usprawiedliwić swą obecność Pod Wiechą, mimo to chełpili się tem bardzo głośno, skoro tylko dostrzegli cień jakiegoś urzędnika.
Znaleźli się tam Vaudoyer, Tonsard i jego rodzina, Godain który się do niej poniekąd zaliczał, oraz stary winiarz nazwiskiem Laroche. Człowiek ten żył z dnia na dzień; był jednym z delinkwentów dostarczonych przez Blangy, istna konspiracja, którą wymyślono aby zniechęcić generała do manji ściągania protokółów. Blangy dostarczyło jeszcze trzech mężczyzn, dwanaście kobiet, ośm dziewcząt i pięciu chłopców, za których mężowie i ojcowie mieli odpowiadać. Ci ludzie znajdowali się w zupełnej nędzy; ale też byli to jedyni, którzy nie posiadali nic. Rok 1823 wzbogacił winiarzy, a rok 1826 miał, dzięki obfitości zbiorów, również dać im spore zarobki: prace podjęte przez generała rozsypały sporo pieniędzy w trzech gminach otaczających jego posiadłości. Z trudem znalazłoby się w Blangy, w Couches i w Cerneux stu dwudziestu proletarjuszów; osiągnięto to jedynie biorąc stare kobiety, matki i babki tych którzy coś posiadali, same nie mające na własność nic, jak naprzykład matka Tonsarda. Ten Laroche, stary robotnik i szkodnik, nie wart był absolutnie nic; nie miał on, jak Tonsard, w żyłach gorącej i zepsutej krwi; trawiła go nienawiść głucha i zimna, pracował w milczeniu, z ponurą miną. Praca była mu nieznośna, a mógł żyć jedynie pracując. Rysy twarzy miał twarde, wyraz odpychający. Mimo swoich sześćdziesięciu lat, był dość silny, ale grzbiet jego osłabł, pochylił się. Nie widział przed sobą przyszłości, nie miał ani kawałka gruntu a zazdrościł tym którzy mieli ziemię; to też w lesie w Aigues był bez litości. Robił z przyjemnością bezużyteczne szkody.
— Czy pozwolimy ich zabrać? mówił Laroche. Po Couches przyjdą do Blangy; ja jestem recydywista, załapię trzy miesiące więzienia.
— Co począć przeciw żandarmerji, stary pijaku! rzekł Vaudoyer.
— Et, czyż nie mamy kos aby podciąć nogi koniom? Wnet znajdą się na ziemi, karabiny mają nienabite, a kiedy zobaczą że jest nas dziesięciu na jednego, będą musieli zmiatać. Gdyby trzy wsie się zbuntowały i gdyby się zabiło paru żandarmów, czyżby zgilotynowano wszystkich? Trzebaby skapitulować, jak w Burgundji, gdzie, dla podobnej sprawy, posłano cały pułk. No i co? pułk odszedł; chłopi dalej chodzą do lasu gdzie chodzili od lat, jak tutaj.
— Jeżeli już zabijać, rzekł Vaudoyer, to lepiej byłoby zabić tylko jednego; ale z ukrycia, i tak aby zniechęcić wszystkich Paryżanów.
— Którego z tych bandytów? spytał Laroche.
— Michauda, odparł Kuternoga. Vaudoyer ma rację, ma wielką rację. Zobaczycie, że, kiedy jednego strażnika schowa się do cienia, niełatwo znajdą się inni którzyby mieli ochotę strażować bodaj w słońcu. Pilnują w dzień, ale te hycle pilnują i w nocy. To istne czarty!...
— Gdzie człowiek pójdzie, rzekła stara Tonsard, która miała siedemdziesiąt osiem lat i która ukazała pergaminową twarz przebitą tysiącem dziurek i parą zielonych oczu, twarz strojną brudno-białemi włosami wymykającemi się w kosmykach z pod czerwonej chustki, gdzie człowiek pójdzie, wszędzie ich spotka. Zatrzymują człowieka, przetrząsną mu chrust, i jeśli znajdą bodaj jedną uciętą gałązkę, jedną lichą gałązeczkę leszczyny, odbierają ci chrust i walą ci pretokuł; powiedzieli sami. A, łajdaki! niema sposobu ich oszukać. Jeśli mają na ciebie oko, zaraz ci każą rozwiązać chrust... Jest ich trzech, tych psów zatraconych; gdyby ich ubić, nie byłaby szkoda dla kraju, nie!...
— Ten Vatel jeszcze nie jest taki zły, rzekła młodsza Tonsard.
— On! rzekł Laroche, pełni swoje rzemiosło jak inni. Pośmiać się, o, tak, pośmieje się; ale nic człowiek na tem nie wskóra. To największa szelma z nich trzech, bez serca dla biednych ludzi, taki jak ten Michaud.
— Ma ładną żonę ten Michaud, rzekł Mikołaj Tonsard...
— Jest w ciąży, rzekła stara, ale jeżeli tak pójdzie dalej, dziwny chrzest urządzi się jej szczeniakowi, kiedy zlegnie.
— Och, wszystkie te paryżany, rzekła Marja Tonsard, niewarto z niemi figlować... gdyby do czego przyszło, wyrżnęliby ci pretokuł akurat tak samo, co gdyby nic między wami nie było.
— Próbowałeś tedy ich omotać? rzekł Kuternoga.
— Jeszczeby nie!
— Et! rzekł Tonsard z determinacją, to ludzie jak inni, można sobie z nimi dać radę.
— Dalibóg nie, rzekła Marja powtarzając swoje, niema do nich przystępu. Nie wiem co im takiego zadają, bo, ostatecznie, ten starszy nad nimi jest żonaty, ale Vatel, Gaillard, Steingel nie; a nie mają nikogo tutaj, niema kobiety, któraby ich chciała...
— Zobaczymy jak rzecz pójdzie przy żniwach i winobraniu, rzekł Tonsard.
— Nie przeszkodzą wyjść na kłoski, rzekła stara.
— Ba, nie wiem... odparła młodsza Tonsardowa... Groison powiada, że pan mer ma niby ogłosić, że nie będzie wolno chodzić na kłoski bez świadectwa; a kto je będzie wydawał? On sam! Nie wyda ich wiele. Ogłosi także zakaz wychodzenia w pole, zanim ostatni snopek znajdzie się na wozie!..
— Ech, ależ to czysta zaraza ten kirasjer! krzyknął Tonsard, nieprzytomny.
— Wiem to dopiero od wczoraj, odparła żona; postawiłam kieliszeczek Groisonowi, aby zeń wyciągnąć jakąś nowinę.
— Także szczęśliwiec, rzekł Vaudoyer, zbudowano mu dom, dano mu dobrą żonę, ma pensję, chodzi ubrany jak król... Ja byłem dwadzieścia lat polowym, zarobiłem na tem tylko chorobę...
— Tak, to jest szczęściarz, rzekł Godain; ma pieniądze...
— Siedzimy tu jak czyste głupcy, wykrzyknął Vaudoyer; chodźmy bodaj zobaczyć co się tam dzieje w Couches: oni nie są cierpliwsi od nas.
— Chodźmy, rzekł Laroche, który nie trzymał się zbyt pewnie na nogach, jeżeli nie utrupią jednego albo dwóch, niech stracę moje imię.
— Ty, rzekł Tonsard, ty pozwoliłbyś zabrać całą gminę; ale ja, gdyby ktoś ruszył starą, moja strzelba nie chybiłaby celu.
— Więc dobrze, rzekł Laroche do Vaudoyera, jeżeli zabiorą bodaj kogoś z Couches, jeden żandarm będzie gryzł ziemię.
— Rzekł słowo, ojciec Laroche, wykrzyknął Kuternoga.
— Rzekł, odparł Vaudoyer, ale nie zrobił, i nie zrobi... Nacoby ci się zdało dostać po karku... Jak już sprzątać to lepiej sprzątnąć tego Michaud...
Podczas tej sceny, Katarzyna Tonsard strażowała u drzwi, aby dać znak milczenia wrazie gdyby ktoś przechodził. Mimo ciężkości w nogach, raczej wypadli niż wyszli z karczmy; zapał wojenny skierował ich do Couches, drogą, która na przestrzeni ćwierć mili biegła pod ogrodzeniem Aigues.
Couches była to typowa wieś burgundzka o jednej ulicy, w którą przechodził gościniec. Domy były jedne z cegieł, drugie z ubitej gliny, wszystkie wyglądały nędznie. Przybywając tam drogą powiatową z La-Ville-aux-Fayes, wjeżdżało się do wsi z przeciwnej strony; wówczas robiła niezłe wrażenie. Między gościńcem a lasami Ronquerolles, przyległemi do lasów Aigues i wieńczącemi wzgórza, płynął strumyczek; nieco ładnie zgrupowanych domów ożywiało krajobraz. Kościół i plebanja tworzyły oddzielną grupę i wyglądały dość malowniczo widziane z bramy parku Aigues, który dochodził aż tam. Przed kościołem znajdował się placyk okolony drzewami, gdzie spiskowcy z Pod Wiechy ujrzeli żandarmerję i przyspieszyli szybkiego już kroku. W tej chwili, trzech ludzi na koniach wynurzyło się z bramy Couches; chłopi poznali generała i jego służącego warz z p. Michaud, generalnym strażnikiem, którzy pomknęli galopem w stronę placu. Tonsard i jego towarzysze przybyli tam w kilka minut po nich. Przestępcy, mężczyźni i kobiety, nie stawiali żadnego oporu; stali wszyscy między pięcioma żandarmami z Soulanges i piętnastoma przybyłymi z La-Ville-aux-Fayes. Była tam cała wieś; dzieci, ojcowie i matki jeńców krążyli i przynosili im rzeczy potrzebne na czas więzienia. Dosyć to był ciekawy widok ta wiejska gromada, wzburzona ale prawie że milcząca, jakgdyby coś postanowiła. Jedynie stare i młode kobiety mówiły. Dzieci, małe dziewczynki, wdrapywały się na drzewa i na kupy kamieni aby lepiej widzieć.
— Dobrze wybrali czas te hycle, zbiry, przybyli tu w święto.
— Ej, pozwalacie tak zabierać waszego chłopa! Co się z wami stanie przez trzy miesiące, najlepsze w roku, kiedy dniówkę się dobrze płaci...
— To oni są złodzieje!... odparła kobieta patrząc groźnie na żandarmów.
— Co ty tam stara tak patrzysz z podełba? rzekł kwatermistrz. Wiedz, że twój proces będzie bardzo krótki, jeśli ośmielisz się nas lżyć.
— Ja nic nie powiedziałam, rzekła czemprędzej kobieta z pokorną i miłosierną miną.
— Słyszałem przed chwilą słowa, których mogłabyś pożałować...
— No, moje dzieci, spokoju, rzekł mer z Couches, poczmistrz. Cóż u licha, ci ludzie mają rozkaz, muszą przecież słuchać.
— To prawda, to ten z Aigues urządza to wszystko... Ale cierpliwości!
W tej chwili generał zjawił się na placu. Przybycie jego wzbudziło nieco szmerów, o które troszczył się bardzo mało; podjechał wprost do porucznika żandarmerji, i rzekłszy doń kilka słów, wręczył mu papier. Oficer obrócił się do swoich ludzi i rzekł:
— Puśćcie wolno jeńców, generał wyprosił im łaskę u króla.
W tej chwili, generał Montcornet rozmawiał z merem; po chwili cichej rozmowy, mer, zwracając się do winnych, którzy mieli nocować w więzieniu i którzy byli wielce zdziwieni swą wolnością, rzekł:
— Moje dzieci, podziękujcie panu hrabiemu; jemu to jesteście winni darowanie waszej kary; prosił o łaskę dla was w Paryżu i uzyskał ją w rocznicę powrotu króla... Mam nadzieję, że na przyszłość lepiej będziecie postępować wobec człowieka, który postępuje tak dobrze z wami, i że będziecie odtąd szanowali jego własność. Niech żyje król!
I chłopi krzyknęli: „Niech żyje król!“ aby nie krzyczeć: niech żyje hrabia de Montcornet.
Scena ta była dyplomatycznie obmyślona przez generała w porozumieniu z prefektem i prezydentem sądu. Chciano, okazując stanowczość dla pobudzenia miejscowych władz i podziałania na chłopów, okazać łagodność, tak bardzo sprawy te zdawały się drażliwe. W istocie, opór — w razie gdyby się zdarzył — wprawiłby rząd w wielki kłopot. Jak rzekł Laroche, nie można było zgilotynować całej gminy.
Generał zaprosił na śniadanie mera, porucznika i kwatermistrza. Spiskowcy z Blangy zostali w karczmie w Couches, gdzie oswobodzeni delinkwenci wzięli się do przepijania pieniędzy, które wzięli na życie w więzieniu. Ludzie z Blangy mieli oczywiście udział w weselu, na wsi bowiem oznacza się słowem wesele wszelką uciechę. Pić, kłócić się, bić się, jeść i wrócić pijanym i chorym, to wszystko jest wesele.
Hrabia przeprowadził swoich gości lasem, aby im pokazać ślady spustoszeń i podkreślić wagę sprawy.
W chwili gdy, około południa, Rigou wracał do Blangy, hrabia, hrabina, Emil Blondet, porucznik żandarmerji, kwatermistrz i mer kończyli śniadanie w owej wspaniałej i uroczystej sali, której dał piętno zbytek Boureta i którą opisał Blondet w liście do Natana.
— To byłaby wielka szkoda opuszczać podobną miejscowość, rzekł porucznik żandarmerji, który nigdy przedtem nie był w Aigues, któremu wszystko pokazano, i który, zerkając poprzez szklaneczkę szampana, zauważył cudowny rozmach gołych nimf podtrzymujących sufit.
— Toteż będziemy się bronić aż do śmierci, rzekł Blondet.
— Jeżeli mówię w ten sposób, dodał porucznik patrząc na swego kwatermistrza jakgdyby chcąc mu nakazać milczenie, to dlatego że nie wszyscy wrogowie generała są na wsi.
Dzielny porucznik rozanielony był świetnem śniadaniem, wspaniałem nakryciem, całym cesarskim zbytkiem który zastąpił zbytek kurtyzany, dowcipy zaś Blondeta podnieciły go niemniej od rycerskich toastów.
— Skąd mogę mieć wrogów? spytał generał zdziwiony.
— On, taki dobry! dodała hrabina.
— Pan hrabia źle się rozstał z naszym merem, panem Gaubertin, i dla świętego spokoju powinienby się pan z nim pogodzić.
— Z nim!... wykrzyknął hrabia; pan nie wie, że to mój dawny rządca, łajdak!
— To już nie jest łajdak, rzekł porucznik, to mer La-Ville-aux-Fayes.
— Dowcipny jest nasz porucznik, rzekł Blondet,
jasnem jest że mer jest zasadniczo uczciwym człowiekiem.
Widząc z odezwania się hrabiego że niepodobna go oświecić, porucznik nie podejmował już tego tematu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.