Chata wuja Tomasza/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to wieczorem; w jednym z pokojów senatora Berd palił się na kominie ogień, potrzaskując wesoło, a światło jego odbijało się w ustawionym na stole samowarze i filiżankach do herbaty.
Senator Berd wciągał nowe pantofle, które mu żona zrobiła podczas jego nieobecności; a pani Berd, promieniejąca szczęściem, krzątała się około nakrycia stołu, dokoła którego biegała gromadka wesołych dziatek, śmiejąc się i hałasząc. Od czasu do czasu napominała je, aby nie czyniły to tego, to owego.
— Tomaszku daj spokój klamce. Maryniu, nie targaj kota za ogon, to go boli. Jasiu, zejdź ze stołu! Czy stół jest na to, żeby po nim chodzić? Nie możesz sobie wyobrazić, mój drogi, jak miłą zrobiłeś nam niespodziankę swoim przyjazdem — zwróciła się pani Berd do męża, gdy nareszcie znalazła chwilkę czasu, żeby z nim pomówić.
— Przyszła mi myśl pojechać do domu, wypocząć chwilkę, zabawić się z wami, bom zmęczony, że aż mi głowa pęka.
Pani Berd spojrzała z intencją na butelkę spirytusu kamforowego, stojącą w drugim pokoju, i już chciała pójść po nią, lecz mąż ją zatrzymał:
— Zlituj się, tylko nie dawaj mi żadnych lekarstw; natomiast cośkolwiek do zjedzenia i szklankę herbaty, — to lepsze. Obrady nad ustawami państwowemi wyczerpują straszliwie moje siły.
Senator uśmiechnął się z zadowoleniem, jak gdyby ucieszony, że takie ponosi ofiary dla ojczyzny.
— Powiedz mi — zagadnęła go żona — coście tam robili w senacie?
Pani Berd nigdy nie wdawała się w sprawy męża, twierdząc, że dla niej zajęcie domowe wystarcza; dlatego senator spojrzał na nią z zdziwieniem.
— Nic ważnego.
— Powiedz mi, — mówiła dalej, — stworzyliście jakieś prawa zabraniające mieszkańcom dawać pod swym dachem przytułek murzynom i mulatom; tu o tem wszyscy mówią, ale ja nie wierzę, żebyście mogli potwierdzić tak nieludzkie prawo.
— Co ci się stało? Zaczynasz politykować?
— Co za myśl! Mnie wasza polityka nic nie obchodzi, lecz według mego zdania prawo takie byłoby okrutnem, nieludzkiem, niechrześcijańskiem i dlatego właśnie pewnie nie przeszło.
— Senat rozważył i potwierdził prawo wzbraniające przechowywanie murzynów przychodzących do nas z Kentucky. Ci półwarjaci abolicjoniści tyle już głupstw narobili, iż nasi bracia z Kentucky czują się pokrzywdzeni; musieliśmy przeto zrobić to dla nich, tembardziej, że się zupełnie zgadza ze zdrowym rozsądkiem i obowiązkami prawdziwego chrześcijanina.
— Jakież to prawo? Przecież nie zabrania nam ono dać przytułku pod dachem tym nieszczęśliwym choćby na jednę noc? Czy i to miałoby być zabronionem? Czyż się sprzeciwia prawu nakarmić nieszczęśliwego, napoić go, dać cokolwiek z odzieży i pozwolić spokojnie pójść dalej?
— Ależ moja droga! przecież to byłoby dawaniem pomocy, a tego właśnie prawo zabrania.
Pani Berd, drobna, wątłej budowy kobieta, była ze swej natury trwożliwą i łagodną. Życie w kółku rodzinnem było jej jedyną potrzebą; a rządziła domem raczej łagodnością i miłością, niż surowością. Lecz niektóre sprawy mogły ją doprowadzić do gwałtownego uniesienia; każde okrucieństwo obudzało w niej gniew, tem gwałtowniejszy, im więcej nie zgadzało się z prawem natury. Zawsze łagodna i kochająca dzieci, gdy pewnego razu spostrzegła, że ciskają kamieniami na kota, odważyła się przykładnie je ukarać. — „Muszę wyznać, powiada jeden z jej synów, iż mi się wtedy porządnie dostało. Mama tak się rozgniewała, jak nigdy; dostałem rózgami pierwej, niżem miał czas obejrzeć się o co chodziło; a później słyszałem, jak mama płakała za drzwiami, to mię bardziej bolało, niśli kara. Mogę panom zaręczyć, iż później nigdyśmy nie prześladowali istot żyjących“.
W obecnej chwili porwała się pani Berd z miejsca i cała zarumieniona od wzruszenia, rzekła podniesionym głosem:
— Chciałabym wiedzieć, Jasiu, co ty sądzisz o tem prawie: czy uważasz je za sprawiedliwe i chrześcijańskie?
— Przecież nie wyrzeczesz się mnie, gdy ci wyznam, iż takie jest moje zdanie.
— Nigdybym się po tobie tego nie spodziewała; ależ przynajmniej nie głosowałeś za tem prawem?
— Głosowałem, moja piękna murzynów protektorko.
— Czyż ci nie wstyd, kuć prawa przeciw ludziom bez dachu i przytułku! O! to hańbiące i podłe prawo! Przy pierwszej okoliczności wystąpię przeciwko temu, a sposobność niedługo się nadarzy... Mój Boże, czegośmy dożyli! Zabraniają nakarmić i przyjąć pod strzechę nieszczęśliwych, właśnie dlatego, że całe życie dręczeni są prześladowaniem.
— Nigdyśmy nie powinni pozwalać sercu wziąść przewagi nad rozsądkiem. Nie jest to kwestja życia prywatnego; wiąże się ona z przyszłością całego społeczeństwa: masy ludu do tego się stopnia rozhukały, że dla poskromienia ich winniśmy nakazać sercu milczenie.
— Nie, mężu, polityki waszej nie rozumiem; wiem tylko tyle, ilem się z katechizmu mogła nauczyć, a tam napisano: żem winna łaknącego nakarmić, pragnącego napoić, nagiego przyodziać, strapionego pocieszyć. Pójdę więc za tym głosem.
— A cóż będzie, gdy swem postępowaniem sprowadzisz na cały kraj nieszczęście?
— Posłuszeństwo woli Bożej nie może być źródłem niedoli. Napróżnobyście mię chcieli przekonać. Zawsze lepiej postępować tak, jak Chrystus przykazał.
— Posłuchaj mnie, Maryniu, dowiodę ci...
— Daremna praca, chociażbyś przez całą noc wysilał się na argumenty, niczego mi nie dowiedziesz. Powiedz mi lepiej, czybyś się zgodził odpędzić od progu domu swojego człowieka nieszczęśliwego, umierającego z głodu i zimna, dlatego tylko, że jest niewolnikiem? No i cóż? Czy mógłbyś tak postąpić?
Prawdę mówiąc, nasz senator miał serce zacne, któreby mu nie pozwoliło odepchnąć cierpiącego, — a co gorsza, żona wiedziała o tem i właśnie uderzyła w najsłabszą stronę, napadła na bezbronnego. Próżno więc uciekał się do półśrodków obrony, byle tylko wygrać na czasie. Pani Berd widziała zakłopotanie swego przeciwnika i nie zaniechała skorzystać ze sposobności.
— Chciałabym widzieć, jakbyś się wziął do tego. Jestem bardzo ciekawa, czy byłbyś w stanie wypchnąć za drzwi kobietę znękaną na mróz i zawieję, lub nawet... wtrącić do więzienia.
— Bez wątpienia, byłby to dla mnie niesłychanie przykry obowiązek.
— Obowiązek?! O, nie nazywaj tego obowiązkiem. Przecież wiesz dobrze, że tak nie jest i być nie może. Kto chce, żeby od niego nie uciekali niewolnicy, niech się z nimi dobrze obchodzi, — takie jest moje zdanie! Żebyśmy mieli niewolników — mam nadzieję, że tego nigdy nie będzie — tobyśmy potrafili powstrzymać ich od ucieczki, nieprawdaż, mężu? Przecież od dobrego pana nikt nie ucieka. A ci, co uciekają, tyle mają do znoszenia... głód, chłód, prześladowanie, strach, nędzę, iż grzechemby było powstawać przeciw nim! A chociażby prawa mi to nakazywały; ja takich praw nie usłucham, nigdy ich nie uznam!
— Ale proszę cię, mówmy o tem rozsądnie.
— Wy, panowie politycy, bardzo pięknie i obszernie o wszystkiem rozprawiacie, — a później sami nie chcecie temu wierzyć, czegoście dowodzili. O, znam was doskonale. Nie, mój drogi, próżnobyś się biedził mnie przekonać, ty również tak jak ja, nie możesz wierzyć, że sprawiedliwość tak ci nakazuje postępować, i zaręczam, że przy pierwszej lepszej okoliczności postąpiłbyś wbrew barbarzyńskiemu prawu.
Właśnie w tej krytycznej dla senatora chwili, stary Cudjo, murzyn, sługa domu, uchylił drzwi i poprosił panią do kuchni. Senator, jakby mu ciężar spadł z piersi, spojrzał za wychodzącą żoną z wyrazem ukontentowania połączonego z pewnym rodzajem zadąsania, i zasiadłszy w fotelu, zaczął przeglądać gazety.
Niedługo potem z za drzwi dał się słyszeć łagodny, lecz wzruszeniem brzmiący głos jego żony:
— Jasiu, Jasiu, chodźno na chwilę!
Pan Berd położył gazety i wchodząc do kuchni, doznał silnego wzruszenia, spostrzegłszy tam, leżącą bez przytomności na dwóch rozstawionych krzesłach kobietę młodą, lecz znękaną, w podartych sukniach, które obmarzły na niej od mrozu, w jednym tylko trzewiku, z nogą zakrwawioną.
W rysach jej twarzy łatwo można było dopatrzeć się śladów pochodzenia z plemienia wskazanego na pogardę; a jednak była piękną, tą wyłączną pięknością, w której wyrazie gra namiętność z niewysłowioną boleścią zbratana, tworzy całość uderzającą już na pierwszy rzut oka swą posągową powagą i wzniosłością.
Pan Berd, przerażony tym widokiem, zatrzymawszy oddech, stał w milczeniu, jakby się lękał obudzić z uśpienia nieszczęśliwą i powrócić ją do straszliwej rzeczywistości. Żona jego i jedyna ich służąca murzynka Dina, starały się ją ocucić, a stary Cudjo wziął tymczasem chłopca na ręce, zdjął mu buciki, rozebrał i własnemi rękoma starał się ogrzać zlodowaciałe nóżki dziecięcia.
— Doprawdy, serce się kraje patrząc na nią, — odezwała się Dina ze współczuciem; — musiało ją zbyteczne gorąco w kuchni pozbawić sił, bo kiedy tu wchodziła, była zupełnie przytomną, prosiła mnie, żeby jej pozwolić ogrzać się trochę. Zapytałam ją, skąd przychodzi? A ona, aż strach wspomnieć, zachwiała się tylko i upadła zemdlona na ziemię. Ręce ma białe i niespracowane, — zapewne to delikatne stworzenie, co nie zna ciężkiej roboty.
— Nieszczęśliwa! — westchnęła z współczuciem pani Berd.
Właśnie w tej chwili nieznajoma podniosła powieki, i czarnemi, pełnemi wyrazu oczami spojrzała z zadziwieniem dokoła siebie.
Wkrótce jednak, jakby sobie przypomniała, co się z nią stało, z wyrazem najokropniejszej rozpaczy zawołała:
— Henryś! gdzie mój Henryś? Porwali go!
Chłopczyk na głos matki, zeskoczył z kolan murzyna, pobiegł do nieszczęśliwej i objął ją swojemi drobnemi rączętami dokoła szyi.
— Tyś przy mnie, moje dziecię? Przytul się do mamy, mój synku drogi! — zawołała, a zwracając się do pani Berd, cała drżąca, zaczęła ją błagać:
— Ach, pani, ukryj go, nie oddawaj im mojego dziecięcia! To moje jedyne słonko na niebie.
— Nie lękaj się, moja droga, — rzekła pani Berd — możesz być spokojną, nic złego cię u nas nie spotka.
— Niech pani Bóg nagrodzi! — Biedna wybuchła rzewnym płaczem.
Chłopczyk widząc łzy matki, przytulił się do niej, jakby chciał swem objęciem boleść jej ukoić.
Dzięki kobiecej troskliwości, której tajemnicę pani Berd posiadała w wysokim stopniu, biedna Elżbieta wreszcie się uspokoiła; położyła się na przygotowanem dla niej posłaniu, i przyciskając do swej piersi dziecię, zasnęła snem twardym wraz z Henrysiem, który niemniej od swej matki był zmęczony.
Nie chciała się rozstać ze swym synem ani na chwilę i pomimo nalegań, aby go pozwoliła położyć oddzielnie, nie zgodziła się na to, dręczona gorączkową niespokojnością; a nawet we śnie ściskała go w swych objęciach.
Państwo Berd wrócili do pokoju, ale już nie zaczynali rozpoczętej przed tem sprzeczki; ona, milcząca, robiła dalej pończochę; on, trzymał w ręku gazetę, chociaż, jak się zdaje, niewiele przeczytał, bo położywszy ją na stole, rzekł:
— Nie mogę wpaść na myśl, ktoby to mógł być?
— Niech wypocznie, a pewno się od niej dowiemy najlepiej, — odpowiedziała pani Berd.
— Co myślisz o tem, moja droga? — odezwał się znowu pan Berd po chwili milczenia.
— O czem, mój przyjacielu?
— Powiedz mi, czyby nie można dla niej przerobić której z twoich sukien? Zdaje się, że jest trochę wyższa od ciebie.
Uśmiech zaledwie dostrzegalny przebiegł po ustach pani Berd.
— Zobaczymy... — odrzekła z zadowoleniem.
I znowu milczeli oboje; i znowu pan Berd przerwał milczenie.
— Jak sądzisz, żono?
— Cóż jeszcze, mój przyjacielu?
— Wiesz co, możnaby oddać tej biednej kobiecie mój wełniany szlafrok, którym mnie zwykle przykrywasz, jak się kładę po obiedzie na spoczynek.
Właśnie w tej chwili weszła Dina, donosząc, że nieznajoma już się obudziła i pragnie się widzieć z panią Berd.
Małżonkowie poszli razem do kuchni wraz z dwoma starszymi synami. Nieznajoma siedziała za stołem przy piecu i patrzała nieruchomie w ogień, z wyrazem ciężkiej lecz spokojnej boleści.
— Chciałaś mnie widzieć? — zapytała pani Berd. — Wypoczęłaś już trochę?
Nieszczęśliwa zamiast odpowiedzi westchnęła tylko i podniosła na pytającą swe duże, czarne oczy, z wyrazem takiej troski niepocieszonej i takiego błagania, iż pani Berd, poruszona do głębi, czuła, jak się jej oczy mimowoli załzawiły.
— Nie masz się czego obawiać, my ci sprzyjamy. Ale powiedz mi, skąd przychodzisz i co zamyślasz zrobić?
— Przybyłam z Kentucky.
— Kiedy? — wtrącił pan Berd, chcąc się sam o wszystko wypytać.
— Tej nocy.
— Po lodzie.
— Po lodzie?! — zawołali wszyscy zdziwieni.
— Tak — po lodzie. — Pan Bóg mnie wspierał; przeszłam po krach, płynących z biegiem rzeki; innej drogi nie było, a oni gonili za mną.
— A czy wiesz, — zawołał Cudjo, — że lód popękał na rzece, że kry potwożyły lodowe góry?
— Wiem, wiem... a jednak przeszłam... Nie miałam nadziei przejść na drugą stronę, ale cóż było począć? Miałam do wyboru: przejść, albo umrzeć. Pan Bóg mnie prowadził! A kto nie doznał w życiu Bożej opieki, ten tego pojąć nie potrafi, — dodała z ożywieniem.
— Byłaś niewolnicą? — zapytał Berd.
— Tak, należałam do jednego z właścicieli Kentucky.
— Okrutnie się z tobą obchodził?
— O nie, to szlachetny człowiek.
— A więc to pani twoja była niedobra?
— Nie, nie — moja pani, to anioł, nie kobieta.
— Cóż cię spowodowało porzucić zacnych ludzi, uciekać i narażać się na takie niebezpieczeństwa?
Niewolnica wpatrzyła się w panią Berd badawczo a spostrzegłszy na niej żałobną suknię, zapytała:
— Czyś pani miała nieszczęście stracić dziecię?
Niespodziewane to zapytanie, otworzyło jeszcze niezagojone rany w sercu macierzyńskiem, pełnem miłości. Przed miesiącem musieli państwo Berd pochować synka ukochanego, pieszczocha całej rodziny.
Pan Berd odwrócił się i powolnym krokiem odszedł ku oknu, pani Berd zalała się rzewnemi łzami. Uspokoiwszy się nieco, odpowiedziała łagodnie:
— Poco mię o to pytasz? Rzeczywiście straciłam drogie dziecię.
— O, to pani mię zrozumiesz: ja pochowałam dwoje, jedno poszło w ślad za drugiem. Spoczywają one tam, — w tej ziemi, na której noga moja nigdy już nie postanie. Został mi ten synek, jako jedyna w życiu pociecha; nie przepędził on ani jednej nocy bez mnie. On wszystkiem dla mnie, on moją dumą i moją pociechą, i dniem i nocą o nim tylko myślę. A oni chcieli go oderwać od mojej piersi i sprzedać! Czy pani to rozumiesz? sprzedać biedne dziecię, tam daleko na południe, żeby go matki oczy nigdy nie widziały! Tego było zanadto. Wiedziałam, że gdy mnie z nim rozłączą, na nic im się nie przydam; to też, gdym się przekonała, że dziecię moje sprzedane, że już akt sprzedaży podpisany, że niema żadnego ratunku, wzięłam mego Henrysia na ręce i uciekłam.
Pędzili za mną, ten co kupił mego syna wraz z niewolnikami mego pana. Przede mną była rzeka krą pokryta, innej drogi nie było... musiałam ratować mojego Henrysia, skoczyłam na lód... Jak przeszłam na drugą stronę, tego już sama nie wiem...
Biedna już ani płakała ani narzekała; boleść jej była zbyt wielka, żeby mogła okazać się na zewnątrz. Natomiast wszyscy ją otaczający wyrażali jej żal i spółczucie, i niejedna łza spłynęła, niejedno wyrwało się westchnienie.
Chłopaczki przytulili się do pani Berd i szlochali na dobre. Matka zakryła twarz chustką; po twarzy starej Diny płynęły łzy strumieniem: „Panie, zmiłuj się nad nami!“ wołała z współczuciem; a stary Cudjo łkał na głos, ocierając łzy rękawem. Nasz senator, jako mąż stanu, nie mógł przecież szlochać jak zwyczajny człowiek, odwrócił się przeto do okna i niesłychanie starannie przecierał okulary i chrząkał, co mogłoby obudzić pewne podejrzenie, gdyby w obecnej chwili był mu się kto baczniej przypatrzył.
— Mówiłaś mi przecież, żeś miała poczciwego pana? — odezwał się nakoniec, zwracając się ku nieszczęśliwej i tłumiąc w piersiach wyrywające się westchnienie.
— Rzeczywiście i pan był dobrym i pani nieocenioną kobietą; ale ich zmusiły okoliczności — długi... zresztą ja nie potrafię tego panu opowiedzieć... Dosyć tego, że pewien handlarz trzymał ich w ręku i mógł zmusić do wszystkiego, co mu się podobało. Słyszałam, jak pan mówił swojej żonie, że syn mój sprzedany; pani wstawiła się za mną, prosiła, ale on odpowiedział, że nie może inaczej postąpić, że umowa podpisana. A ja, czegoż miałam czekać? Wzięłam syna na ręce i uciekłam, bo wiedziałam, że nie przeżyję rozdzielenia się z moim skarbem jedynym.
— Czy masz męża?
— Mam, ale on należy do innego właściciela, człowieka okrutnego, co się z nim niegodziwie obchodzi; nie pozwala mu nawet widywać się ze mną... co dzień to więcej go prześladuje... nawet mu zagraża, że go sprzeda na południe... Może już nigdy z nim się nie zobaczę.
Spokój, z jakim wymówiła te słowa, mógłby w niedoświadczonym postrzegaczu obudzić podejrzenie, że nie nazbyt boleje nad tem rozłączeniem; lecz dosyć było spojrzeć jej w oczy, żeby się dowodnie przeświadczyć, że jej rozpacz dlatego tylko była tak spokojną, że była beznadziejna.
— Dokądże masz zamiar się udać? — zapytała pani Berd łagodnie.
— Poszłabym do Kanady, ale nie znam drogi. Czy daleko stąd do Kanady? — zapytała z prostodusznem zaufaniem, wpatrując się w twarz pani Berd.
— Biedna! — zawołała mimowoli pani Berd.
— Zapewne to daleka droga! — szeptała do siebie w zamyśleniu Elżbieta.
— Znacznie dłuższa, niż możesz sobie wyobrazić, moja droga; ale nad tem pomyślimy, może uda się dopomóc ci w tem strapieniu. Dina, pościelesz dla niej łóżko w swoim pokoju obok kuchni. Jutro zobaczymy, co się da zrobić. A tymczasem nie trwóż się daremnie, miej w Bogu nadzieję. On cię nie opuści.
Pani Berd wraz z mężem wróciła do bawialnego pokoju; usiadła przy kominie na krześle na biegunach i huśtała się w zamyśleniu, patrząc na płomienie. Pan Berd chodził wzdłuż i poprzek po pokoju w widocznem zakłopotaniu i mruczał pod nosem: do licha, niepiękny to interes, narobiliśmy sobie bigosu!“ W końcu zbliżył się do pani Berd i rzekł:
— Niema innej rady, musimy ją dokądkolwiek wysłać, nawet dzisiejszej jeszcze nocy. Nowy jej właściciel tropi ją ślad w ślad, jutro raniutko może wpaść do domu naszego. Żeby to jeszcze jedna tylko kobieta, toby można ją jakoś ukryć i odczekać dogodniejszej chwili, ale ten malec... co chcesz z nim zrobić? Wyjrzy oknem, wybiegnie na dziedziniec... i wszystko się wyda. Nieprzyjemna to dla mnie sprawa... Nie, to niepodobna: trzeba ich koniecznie dzisiaj jeszcze stąd wyprawić.
— Ale zmiłuj się, co ci się stało? Dokąd zawieziesz ich w nocy?
— Już wiem, dokąd! — odrzekł senator, wciągając buty z zakłopotaniem; lecz nim skończył, znowu się zamyślił, i założywszy ręce na kolana, długo pozostawał w tej pozycji.
— Niema co mówić, nie miała baba kłopotu, kupiła sobie... — Nie dokończając zdania, znowu zaczął wciągać buty. — A jednak nie można inaczej zrobić!... Bodaj licho wzięło całą tę awanturę. — Wstał i poszedł ku oknu.
Pani Berd była kobietą rozumną i nigdy mężowi nie przerywała, jak to nieraz inne panie czynią chcące koniecznie postawić na swojem. W obecnej chwili, chociaż domyślała się, jaki brały kierunek myśli męża, z całą jednak wyrozumiałością, nie wtrącając się, czekała, póki sam nie raczy wypowiedzieć, co zechce uczynić.
— Zważ tylko — odezwał się znowu — mieszka tu niedaleko mój dawny klient van Tromp, co się wyniósł z Kentucky, dając wolność wszystkim swoim niewolnikom. Okupił się o siedm mil stąd, na tamtej stronie brodu, wśród lasów, w miejscu odludnem, kędy nikt bez pilnej potrzeby nie jeździ, a i tak niełatwo tam trafić; to tylko bieda, że nocą nikt tam oprócz mnie jej nie zawiezie.
— A to dlaczego? Przecież Cudjo to doskonały woźnica.
— To prawda, ale trzeba będzie przejeżdżać dwa brody, a droga, mianowicie dla nieznających okolicy, bardzo niebezpieczna. Sam z jakie dziesięć razy przeprawiałem się tamtędy konno i doskonale poznałem owe knieje. A zatem widzisz, moja droga, że beze mnie się nie obejdzie. Cudjo zaprzęże około północy po cichu konie, i dalej w drogę. Ażeby wyjazd w jakikolwiek sposób upozorować, sam wsiądę do pojazdu, a Cudjo odwiezie mnie do najbliższej tawerny, gdzie kupię sobie bilet do dyliżansu[1], który odchodzi do Kolumbji pomiędzy trzecią a czwartą godziną. Załatwiwszy tamże niektóre sprawunki, wrócę wcześnie. Wobec tego co zaszło, zaprawdę, trudno postąpić inaczej.
— Słuchaj serca, mój drogi, które ci zawsze dobrze radzi. — Pani Berd położyła swą białą rączkę z czułością na ręce męża. — Czyż mogłabym cię tak kochać, jak cię kocham, gdybym ciebie lepiej nie znała, niż ty sam siebie?
Mówiła przez łzy, które błyszczały w jej oczach; a była w tej chwili tak uroczą, że senator musiał uwierzyć, że jest człowiekiem niezwykłym, godnym podziwienia i kochania, bo jakże inaczej mogłaby go darzyć takiem przywiązaniem, taką miłością? Nie wypadało nic innego uczynić, jak wyjść i kazać zaprzęgać.
Na progu zatrzymał się, a odwróciwszy się do żony, rzekł wzruszonym głosem:
— Słuchaj, Maryniu, nie wiem, jak zechcesz uczynić... w komodzie masz jeszcze dużo rzeczy pozostałych po naszym Henrysiu...
Nie mogąc dłużej powstrzymać wzruszenia, wyszedł czemprędzej z pokoju.
Pani Berd otworzyła malutką sypialnię, położoną obok jej pokoju, postawiła świecę na komodzie, wyjęła ze skrytki klucz i włożyła go w zamek jednej z szuflad; w tej chwili, weszli dwaj chłopcy, spoglądając na matkę ze zdziwieniem.
Powiedzcie, o matki, czy i wy nie chowacie drogich pamiątek po dziatkach waszych, które zawsze bierzecie do ręki z uczuciem miłości i tęsknoty?
Pani Berd odsunęła powoli szufladę. Były tam ubranka rozmaitego kroju i koloru, fartuszki, pończoszki, a z pod papieru, który się przerwał, wychylały się starte używaniem czubki trzewiczków. I zabawki tam się znajdowały: koń z drzewa, wózek, piłka, bąk, bębenek; — wszystko to drogie pamiątki, które zebrała i schowała wśród łez i bólu po zgasłem dzecięciu.
Pani Berd usiadła na ziemi przy szufladzie, zakryła twarz rękoma i płakała... a łzy, nie wiedzieć po który już raz, zrosiły znowu tę spuściznę po biednym jej Henrysiu.
Z gorączkowym pospiechem wybrała, co zdawało się mocniejszem i zdatnem do użytku, i wpakowała do węzełka.
— Mateńko, — odezwał się jeden z chłopców, z lekka pociągając ją za suknię, — czy chcesz to komu podarować?
— Moje dzieci, — odrzekła matka, — jeżeli nasz mały Henryś patrzy teraz z nieba, to się cieszy z tego, co robimy... Nie miałam dosyć sił oddać tych rzeczy człowiekowi obojętnemu, szczęśliwemu, lecz oddaję z ochotą nieszczęśliwej matce, która więcej od nas doznaje utrapień i niedoli. Mam nadzieję, że Bóg dobrotliwy wraz z tym darem ześle na nią błogosławieństwo.
Są na ziemi ludzie, których ból rodzi radość innym; których nadzieje, wśród łez w ziemi pochowane, jako ziarno na rolę rzucone, wydają kwiat, jako balsam kojący bóle, smutki i utrapienia bliźnich.
Taką była i pani Berd. Biedna, cała zalana łzami, zbierała drogą spuściznę po ukochanym synku, by te drogie pamiątki przebytej boleści, przyniosły ulgę jeszcze nieszczęśliwszym.
W kilka minut potem wyjęła z szafy parę sukien, nie nowych wprawdzie, ale zdatnych do użytku, i wzięła się do pracy, aby je w pasie popuścić jak to jej mąż radził; nożyce i igła były w ciągłym ruchu, aż póki na starym zegarze, stojącym w kącie bawialnego pokoju, nie uderzyła dwunasta, a przed gankiem nie dał się słyszeć turkot zajeżdżającego powozu.
— Maryniu, — rzekł pan Berd, wchodząc z płaszczem na ramieniu — rozbudź ją, czas jechać.
Pani Berd z pospiechem poskładała przygotowane rzeczy do niewielkiej skrzyneczki, zamknęła ją, oddała mężowi, prosząc, żeby zaniósł do powozu, a sama poszła do Elżbiety.
Wkrótce weszła Elżbieta z dzieckiem na ręku, w szlafroczku i czepeczku darowanym jej przez senatorową.
Pan Berd pomógł jej wsiąść do powozu, a pani Berd przybliżyła się do samych drzwiczek i ścisnęła ze współczuciem wyciągniętą przez okienko rękę równie pulchną i białą, jak jej samej.
Elżbieta wpatrzyła się swemi dużemi, czarnemi oczami w twarz pani Berd, chciała coś powiedzieć, usta się poruszyły, lecz głosu zabrakło od silnego wzruszenia. Wtedy podniosła oczy ku niebu z takim wyrazem, który na wieki zostaje w pamięci, i posunęła się bezsilnie na swoje miejsce, zakrywając twarz dłońmi.
Drzwiczki stuknęły, powóz zaturkotał i potoczył się po drodze.
∗ ∗
∗ |
Już była późna noc, kiedy powóz zabłocony, rozturkotany zatrzymał się przed gankiem domu obszernej farmy. Długo musieli się dobijać, nim gospodarz drzwi otworzył. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, ubrany w czerwoną, flanelową bluzę; rozczochrane włosy koloru jasno-ryżego, od kilku dni niegolona broda, nadawały jego fizjognomji wyrazu nie nazbyt budzącego zaufanie. Ze świecą w ręku, w górę podniesioną, przypatrywał się ciekawie naszym podróżnym. Senator niemało miał kłopotu, wytłómaczyć mu powód przyjazdu. W czasie kiedy gospodarz farmy stara się zrozumieć objaśnienia senatora, zapoznajmy się z nim bliżej.
Stary, zacny Jan van Tromp był niegdyś zamożnym farmerem i posiadaczem murzynów w stanie Kentucky. Chociaż na pozór wyglądał jak niedźwiedź, pod tą grubą jednak i szorstką powłoką kryło się do poświęcenia zdolne i prawdę miłujące serce. W przeciągu kilku lat z tajoną boleścią był świadkiem stosowania systemu równie zgubnego dla gnębionego, jak i dla gnębiącego. Lecz cierpliwość jego wyczerpała się: nie mógł dłużej znosić widoku, krwawiącego jego poczciwe serce. Pewnego pięknego dnia przeprawił się za Ohio, kupił kawał żyznego pola, dał wolność swoim murzynom, pozwalając im osiedlać się na zakupionym gruncie, a sam zamieszkał w niewielkiej farmie, gdzie spożywał chleb zarobiony w pocie czoła, ale z czystem sumieniem.
— No i cóż, przyjacielu, — zagadnął senator — czy masz odwagę dać przytułek kobiecie i dziecięciu, za któremi pędzą prześladowcy, jak psy gończe?
— A czemużby nie?... — odrzekł van Tromp z pewnym znaczącym przyciskiem.
— Spodziewałem się tego — odrzekł senator.
— Niechno który raczy do mnie zawitać, bardzo proszę! — ciągnął dalej farmer, prostując swe atletyczne barki, — bardzo proszę, jestem gotów na ich przyjęcie, ja i sześciu moich chłopców... a to nie karły... bardzo proszę... Powiedz im pan, że mi wszystko jedno, o jakiej porze raczą mnie zaszczycić.
Mówiąc to, rozczesywał palcami splątane włosy i rozśmiał się serdecznie.
Upadająca od znużenia, na wpół martwa Elżbieta, miała zaledwie dosyć sił, by się dowlec z dziecięciem na ręku do drzwi. Ponury farmer podniósł świecę, wpatrzył się w jej twarz, mruknął kilka słów współczucia, i otworzył drzwi do przyległego pokoiku, w której się nasi znajomi znajdowali. Wprowadziwszy Elżbietę do pokoju, zapalił drugą świecę, postawił ją na stole i rzekł:
— Wierzaj mi, nie masz się czego lękać: jeśli się komu zamarzy szukać ciebie u mnie, jam gotów! — To mówiąc, wskazał ręką na kilka fuzyj, wiszących nad kominem. — Kto mnie zna, ten wie, że nie tak łatwo porwać kogokolwiek z mego domu. Teraz śpij spokojnie, jakby pod opieką rodzonej matki, — rzekł i wyszedł, drzwi za sobą zamknąwszy.
— Ładna kobiecina! — odezwał się do senatora. — Tem gorzej dla niej; piękność zmusza je najczęściej do ucieczki, skoro w sercu nie wygasły uczucia poczciwości i godności kobiecej... Tak, tak, wiele takich widziałem przykładów.
Senator opowiedział w krótkich słowach historję Elżbiety.
— Więc to tak! — zawołał poczciwiec z współczuciem, — hm, hm, rozumiem, rozumiem! Biedna ona, biedna! Tropią ją jak dzikiego zwierza, bo słucha głosu natury i czyni, jak każda uczciwa matka czynić powinna. Gdy coś podobnego słyszę, nie posiadam się z gniewu i mógłbym kląć w żywe kamienie; bo czyż można patrzeć z zimną krwią na takie bezecejstwa? — I zacny pan Jan otarł swą spracowaną ręką łzę, która spłynęła po jego ogorzałej twarzy.
W toku rozmowy otworzył butelkę owocowego wina i poczęstował gościa.
— Najlepiej pan zrobisz, gdy się u mnie przenocujesz — rzekł z nieudaną szczerością. — Każę natychmiast przysposobić łóżko.
— Dziękuję ci, zacny przyjacielu, nie mogę jednak korzystać z gościnności, bo muszę ruszyć, by się nie spóźnić na pocztę, która idzie do Kolumbu.
— Kiedy tak, to was wyprowadzę na lepszą drogę, niż ta, którą przyjechaliście.
Jan ubrał się i z latarnią w ręku przeprowadził powóz senatora drogą idącą poza farmą. Senator, żegnając gospodarza, wcisnął mu w dłoń papierek dziesięciodolarowy.
— To dla niej, — rzekł lakonicznie.
— Dobrze, — odrzekł Jan. Obydwaj mężowie, uścisnąwszy sobie dłonie, rozstali się.
- ↑ Rodzaj naszych wozów pocztowych, kursujących pomiędzy miejscowościami, gdzie niema kolei żelaznej.