>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Cholera w górach
Podtytuł Karta z Góralskiej kroniki
Pochodzenie Przegląd Powszechny, 1887, t.16, z.10
Redaktor M. Morawski
Wydawca M. Morawski
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CHOLERA W GÓRACH.
Karta z Góralskiej kroniki.

Dzisiaj, gdy badacze nasi zbierają skrzętnie każdy szczegół odnoszący się do ludu, jego zwyczajów i podań, nie będzie może bez pewnej wartości następny szkic, oparty na gminnej góralskiej tradycyi, w którym, o ile możności, starałem się wiernie zachować wszystkie charakterystyczne cechy ludowego opowiadania. W pracy tej zawdzięczam wiele koledze W. Szczepaniakowi, słuchaczowi św. teologii w Tarnowie, za co mu serdeczną składam podziękę.


∗                    ∗

Było to kiedyś dawno; jak dawno, nie wiem, podania gminne nie mają daty.
Nad brzegami Dunajca[1] dziwnie stało się smutno, górale sposępnieli, umilkły wesołe piosnki. Cicho było. Często spoglądano na Dunajec, jakby spodziewano się czegoś... Co ta rzeka powiedzieć mogła? co przynieść z gór wysokich?... czego oczekiwano od niej, spoglądając w jej fale, które szumiały jak dawniej! Górale, gdyby się ich pytano, nie umieliby odpowiedzieć, coś mimowoli ciągnęło ich wzrok w stronę rzeki, która uszom zdawała się szumieć złowrogo. Ale też wszędzie spoglądali z niepokojem w duszy, który na twarzy wywoływał bladość, oczekiwali czegoś złego. Powietrze było jakby duszne, ciężkie od czegoś, co wpadało do serc ludzkich i gniotło je gdyby kamieniem. Każden człek taki kamień miał na sercu.
Słońce czerwone przypiekało, łagodząc prąd wiatru, który wiał od rzeki w twarze ludzkie, nie mogąc zwalić tego kamienia z ich serca. Pięknie było w tych górach, między któremi płynęła rzeka siną wstęgą — a góralom w ich rozkosznej dziedzinie było smutno. Im się zdało, że słońce ponuro świeci, rzeka płacze, wiatr płacze...
Wszyscy przeczuwali nadejście złego, lecz nikt z pewnością powiedzieć nie mógł, w jakiej postaci to złe przyjdzie. Starzy doświadczeni wróżyli, że skoro psy wyją po nocach, trzymając w górę mordy, pewny to znak, że mór nastanie. I powiadali, że tak samo psy wyły przed ostatnią cholerą, a młodsi, którzy ostatnią pamiętali, przypominali sobie i potwierdzali:
— Ano prawda!
A niewiasty przerażone mówiły:
— Chryste! kolera idzie!
Pito częściej na frasunek, na „zgryz“.
Zaczęto snuć baśnie, bo wyobraźnię podniecał dziwny stan duszy, na który złożyły się trwoga, niepewność, smutek i oczekiwanie. Kobiety w rozgorączkowanej wyobraźni różne widziały dziwy, ale nie mniej mężczyźni. Ten kopiąc w polu, stanął jak wryty, motykę wypuścił z garści, bo „zaszumiało jak najtęższy wicher“ i coś jak cień straszny przeleciało mimo niego; tamten, wracając nocą do domu, widział przelatującą między zagrodami olbrzymią postać białą, z rozwartemi ramionami, pochyloną naprzód; ów wśród południowego skwaru przechodząc mimo rzeki, ujrzał człeka całego czarnego, który „wlazł do wody i schował się“, nie pokazawszy się więcej.
Takie widziadła straszyły ludzi, a opowiadania o nich lecące jak wiatr od zagrody do zagrody, od sioła do sioła, potwornie się zmieniając i rosnąc w obiegu, odbierały odwagę tym, którzy jeszcze nic nie widzieli.
Pokazywano też sobie, gdy noc była jasna, gwiazdę z dużą miotłą, która mieniła się w oczach w szereg czarnych trumien lub krzyżów. Drżeli ludzie ze strachu i prorokowali dużo śmierci.
Głuche przychodziły wieści, że cholera się zbliża, że za górami na równiach umierają ludzie w wielkiej liczbie, kładą się jak snopy...
Górale mówili: — Broń Boze! ale na zniwa juz ją tu bedemy miały. Przedrze sie ta ona prędko w góry!
Nie miałyż góry jej stawić oporu?...
Księża, którzy przecie skądś więcej wiedzieli, mówili, że wnet źle będzie. W kazaniach wzywali do poprawy, do pokuty, do modlitwy, bojaźnią przejęte serca.
— „Nikt nie jest pewien dnia ni godziny!“
Więc lud drżał, modlił się, pił na frasunek.
Najbardziej trwożyły dziady. Zaczęły przeciągać siwowłose starcy i ułomne kaleki, jakich przedtem nie widziano, zjawiali się jak grzyby po deszczu. Byli to goście „Bożych mąk“, których w górach przy drogach moc wielka. Tam siadali — śpiewali, modlili się, żebrali.
Dziwną rolę odgrywały te dziady, i swą zwykłą żebraczą i nowiniarską i jakichś proroków a pocieszycieli. Nie odpychali ich górale, dawali chętnie jałmużnę z tego, co było w chacie, a więc pospolicie trochę „grulów“, owsianego placka kawałek, a gdy się gotowała strawa, to i coś ciepłego. Za to słyszeli błogosławieństwo z ust dziadowskich, a górale stoją o nie i boją się klątwy żebraczej.
Z różnych stron przychodziło to „dziadowstwo“, byli i nasi, Polacy, i Słowacy z Węgier, z kobzą, lirą albo tylko różańcem i modlitwą na ustach. Opłacały im się modlitwy i błogosławieństwa, ale i nowiny. Górale lubili słuchać i pieśni pobożnych, które przy lirze lub kobzie dziad śpiewał — i nastrajały się proste dusze pobożnie i rzewnie, bo też był to czas, w którym trzeba było się skupić w sobie i przygotować odważnie na przyjęcie strasznego gościa. Nie jeden dziad mówił, złożywszy ręce:
— Boze broń! Boze broń! Boze broń!
A górale z ciężkiem westchnieniem wtórowali:
— Jezusicku kochany i Matuchno Przenajświętsá zmiłuj sie nad nami! nie opuscájze nás w téj biédzie!
A dziad kończył:
— Weź mnie panie starego, kalékę, siérotę, bom tu niepotrzebny tułác, ale zlituj sie nad temi ludziami, nad twemi sługami!
Inny znowu, przygrywając na lirze, śpiewał z ludnością uroczystym głosem:

Do pokuty się udajmy!
Najświętszą Matkę błagajmy!...

Dnia jednego zjawił się pod „Bożą męką“ na Łąkcicy dziad jakiś stary z Kobylanki i jął ludności prorocze mówić słowa:
— Z Kobylanki idę, gdzie Bóg cuda czyni i na grzeszne ludzie zlewa łaski, gdy się ukorzą przed Jego świętym Majestatem. Oj! i ja, moi mili, dostąpiłem tych łask, ja niegodny, ja nędzny robak, a bliski trup. Wszechmocny Bóg pozwolił dojść, upaść na twarz, oczyścić duszę, śmierci się nie bać... oj! to łaska! Śmierci się nie boję... oj! to łaska! Nadchodzą czasy złe, dużo będzie śmierci, dużo śmierci... Nikt nie wie dnia, ani godziny... jeno Bóg. To dni jakiejś kary...
— Widziałem ja Chrystusa, widziałem! Ręką sobie podpierał twarz bladą, a z ócz Jego łzy duże ciekły. Ja taką łzę chwyciłem i śmierci się nie boję. Kto taką łzę chwyci, ten śmierci się nie boi, otworzy jej ramiona, przyciśnie ją do łona, spokojnie skona... Oj! czasy będą złe! Kolera idzie już, przyjdzie tu ona wnet. Niech każdy odda dług, niech brata nie klnie brat, niech baba z chłopem żyje dobrze — niech dzieci szanują ojców. Niech każdy Boga weźmie do serca i przykazania Jego strzeże. Niechże was broni i zachowuje Bóg!
Jak dziwnie się zjawił ów dziad, tak zniknął. Na drugi dzień nie widziano go już w siole i w górach.
Takie to były te modlitwy i proroctwa dziadowskie, którym ludność wtórowała ciężkiem westchnieniem, półgłośną modlitwą — albo płaczem kobiet.
A tymczasem cholera „szła“ szybko — w sądeckiej dolinie objęła już panowanie.
Zbliżały się żniwa, dojrzewało zboże, słońce piekło — a po ludziach przechodziły dreszcze.
Ludzie nie przeczuwali „kolery“, ale ją już czuli, już widzieli jej straszne widmo i czekali na nią. Stopniowo przelatywały wieści:
— Już idzie...
— Już jest blisko...
— Już jest! — —
„Już jest!“, brzmiące najstraszniej, poleciało od Kadczy, gdzie stanęła „kolera“, szybko w góry, het! ku Nowemu Targowi, a choć przeciw prądowi Dunajca, prędzej, niżby z jego prądem. Wieść ta wyrażała już fakt pewny, więc zrazu przelękły się serca, a potem nagle dziwnie zobojętniały, wiedząc, że to rzecz nieunikniona. Cholera szła na Maszkowice, „Maszkowiaki“ poddawali jej głowę. Z Maszkowic do Łącka to krok.
Choroba nie wybierała chat, nie wybierała dróg. Do każdej zaglądała „chałpy“ — w każdej chałpie jeden, dwoje, troje i więcej wiło się w boleściach. Toż i chwytała i obalała ludzi na drogach i w polu, spinała się na góry, wciskała w wąwozy, kryjówki. Z Maszkowic dostała się do cichego skrytego Szczereża, gdzie góral sądziłby się bezpiecznym, stamtąd niosła się dalej — przez wąwozy, potoki, góry. A szła w powietrzu w postaci dużej bani, co miała na sobie czerwone, zielone, żółte, niebieskie i czarne paski, a gdzie się obniżyła, tam ludzie umierali. „Jak sie obniżyła dużo, to wszyscy wymarli, a jak szła wyżej, to nie wiele“. A na niebie wieczorną porą, jakby przednia straż cholery, pokazywały się czarne krzyże, trumny i miotły, co znaczyło, że „kolera bedzie ludzi mieś(ć)“. Na Łącko przychodziła kolej.
Ale nad tem gniazdkiem czuwała Boża ręka.
„Raz lezały sobie parobki przy koniak na kamieńcu przy Dunajcu (w Zárzécu). Tak zaczęło coś pluskać po wodzie, tak jak zeby coś rękami trzepotało. Były dwa duchy. Tak jeden mówi do drugiego: Wstąpmy tuták! A na to drugi odpowiedział:
— Dáłby on ci ten siwy dziád! Pójdźmy daléj!
Bo w kościele w Łącku jest święty Jantoni w ołtárzu (patron parafii Łąckiej), látego sie go báły duchy. Posło do góry Dunajcem i w Tylmanowy umarło duzo ludzi, a w Łącku i Zábrzezy ani jeden nie umar(ł)“.
Dziwnie wyglądały te wsie pod stopą cholery, całkiem inaczej, niż przed niedawnym czasem, kiedy ludzie byli jeszcze zdrowi. Chaty stały ciche i smutne, okna ich patrzały posępnie, drzewa też smutne, w polu, mimo pięknej „urody“, mimo światła i ciepła słonecznego — też smutno. Ludzie chodzili, mówili, pracowali — ale jacyś błędni, cisi — odmienni.
Trwoga spadła na ludzi, „jak juz wiecór sie zrobiuł“, bano się wyjść z chaty. „Chodziła po wsi (jak gádają) jakáś Siubieliá. (Siubieliá to taká baba duzá, biáło ubraná). Skoro przysła do wtorego domu, to pukała do okna i pytała sie: „Śpicie ta juz?“ Jak odpowiedzieli: „Śpiemy“, to powiedziała: „To śpijcie ta! śpijcie!“ I juz sie na drugi dzień nie obudzili, bo wsyscy, co byli w chałpie, wymarli“.
„Jednego wiecora na „Zárębkach“ u Klucnika[2] ludzie nie spali, ino śpiéwali pieśni nábozne. Tak przychodzi w(ł)áśnie Siubieliá, puká do okna i pytá sie: „Śpicie ta?“ A oni odpowiadają: „Nie śpiemy, jeno sie modlemy“. Tak ona gádá: „Dobrze, ze nie śpicie, bo zebyście byli spali, juzbyście sie nie obudzili więcéj“. Jak to powiedziała, tak napisała na sybie kr(w)awymi literami coś i odesła, a wsyscy sie bardzok przelękli. Juz nie pośli spać, jino sie modlili i śpiewali jaz do rana. Rano schodzili sie ludzie i kcieli przecytać te litery, ale ni mogli. A to pismo takie było, ze go ni mogli zmyć. W párę lát przyjecháł ksiądz do chorego, tak prosili go, zeby on im przecytáł, co było napisane na sybie. On popatrzáł sie na to pismo i nic nie powiedziáł, jino zajájcał (wydał jęk): Joj! jo! I długo były na sybie te litery, dopokiél sie nie rozbiuła“.
Ludzie „kapali jak muchy“, chaty stawały pustką, wsie nawet wyludniały się całe. We wsi Kamienicy, nad którą owa bania „obnizyła sie najbardziéj“, wszyscy wymarli. „Jacy jeden stary baca, co był na Kicorze (polana) z owcami, zostáł. Skoro przygnáł owce do domu, to nie naláz(ł) ani jednego cłowieka we wsi, jacy same puste chałpy“.
Gdzie pito „dziegleniec“, tam „kolera“ nie zrobiła nic. Gdzieś w górskim wąwozie tańcowały dwie śmierci i śpiewały sobie:
— Nie pociéráj sola soląm, bo to grzék, ale zazywáj biedrzeńca, dziegleńca[3], nie bedzie ci nic!
Słyszał to chłop jeden i opowiedział drugim we wsi, którzy, używając tych ziół, ochronili się od śmierci.
Z czasu tej strasznej cholery pochodzi zapewne następne podanie:
„W jednej wsi była dziewcyna, ale ją bardzo macocha nie lubiała, tak ona ciągle prosiuła Boga, zeby umarła. Tak dowiedziała sie, ze w jakiś wsi daleko od tego miejsca, gdzie ona sie znajdowała, była kolera. Tak wybrała sie tam, aby umarła. Wesła do jednego domu, a tam już wsyscy byli przygotowani na śmierć, i prosiła, aby ją przenocówali, ale oni nie kcieli. Potym sie zaś zgodzili. Kiedy spali wsyscy, jeno ona jesce nie spała, zrobiuła sie wielgá światłoś w izbie i usiadło trzek ludzi za stołem, na wtorym rozłożyli wielgą księgę. Jeden z nik cytół, drugi wymazywáł, a trzeci chodziuł z láską od jednego do drugiego cłowieka i dotykáł sie kázdego ś nik. Posed(ł) téz do te dziewcyny, a ona spała za piecem na ławie i kciał sie je dotknąć, ale ten co wymazywáł, krzyknął na niego, by jéj dał spokój, bo ona jesce nie wymazaná. Ona tak sie przelękła, ze do samego rana ni mogła oka zmruzyć, a skoro sie widno na polu zrobiuło, zaráz zebrała sie i wróciuła do swoje wsi i opowiedziała o tym ludziom‟.
Cholera nie tak nagle znikła, jak przyszła. Odchodziła powoli, wlokąc za sobą długie strzępy swéj szaty; ludność odetchnęła, wracała zwolna do codziennego trybu życia, ale z ciężkiem jeszcze sercem.
Przyszedł nareszcie mróz, powiedział strasznej pani „dość!‟ — i poszła.

Karol Mátyás.







  1. Mam tu na myśli góry między Starym Sączem a Nowym Targiem.
  2. Dawny właściciel osiedla.
  3. Zioła, których używają górale w razie cholery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.