<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XL.

Nie wiem u kogo spotkali się powtórnie nowy dziedzic Demborowa i Emilja, kilka wyrazistych rzuconych na nią wejrzeń, nadskakująca grzeczność nieznajomego, zwróciły jej baczność na tego człowieka, a nazwisko jego wcale ją nie przeraziło. Matka zajęta literaturą nie uważała nawet że się tam Plama znajdował, i zdziwiła mocno, gdy jej w kilka dni wspólny przyjaciel przyszedł zaproponować wprowadzenie do jej domu nienawistnego człowieka. Na pierwszą o tem wiadomość oburzyła się i powstała z ogniem w oku, ale po chwili namysłu ochłodła i musiała się trochę zastanowić nad tem co jej zrobić wypadało. Interes o sumę posagową nie był jeszcze skończony, któż wie? trochą grzeczności można by go na lepszej postawić stopie, obrazą osobistą pogorszyć.
Emilja będąca świadkiem namysłu matki wtrąciła swą radę, żeby przyjąć pana Plamę.
— Wszędzie go przyjmują, dodała — okazalibyśmy że nas ta strata zbytecznie obchodzi, gdybyśmy go odpychali wówczas może, kiedy nam chce być użytecznym. Ojciec chybił, że się do niego nie zbliżył, gdy mu to proponowano. Zresztą cóż on winien? Nabył proces i wygrał go...
Pani Demborowa zawsze wielce egzaltowana, nie byłaby przyjęła uwag Emilji, gdyby nie ta nieszczęsna suma posagowa, gdyby nie remanenta, gdyby nie tysiące drobnostek, które jeszcze u niego utargować było można. Poetka i filozofka zbyt długo patrzała przy tak dobrym jak mąż nauczycielu praktyki życia, by na materjalne jego warunki całkiem obojętną być miała.
Trochę więc kwaśno pozwolono się panu Plamie zrana zaprezentować; a dnia tego Emilja wyszła do salonu tak wyświeżona, tak urocza i piękna, że nie tylko starego rozpustnika, ale zakochanego w innej młodzieńca byłaby potrafiła zbałamucić.
Plama dosyć miał wprawy i sprytu, i znaleźć się potrafił; nie mówił nic o przeszłości, wsunął tylko słów kilka o dziwnych czasem koniecznościach położenia, ofiarował się na usługi matce i córce, prosił jak o łaskę o pozwolenie bywania w domu, który tak zaszczytne w towarzystwie stolicy zajmował miejsce, i wyszedł zostawując po sobie najprzyjemniejsze wrażenie, a woń paczuli na pamiątkę bytności.
Emilja oplątała go wzrokiem, obałamuciła, upoiła, zachwyciła, i pierwszy raz może przebiegły spekulator zapomniał się chwytając oburącz tego powiewu dawno straconej młodości. Jednem słowem, stracił głowę tak dalece, że za trzecią czy czwartą bytnością ranną u pani Demborowej całkiem już było widocznem, że z nim Emilja zrobić będzie mogła co zechce. Matka dopiero teraz postrzegła, że się coś dziwnego zawiązywało i oburzenie jej nowym wybuchnęło paroksyzmem.
— Emilko, zawołała po wyjściu Plamy, co to jest? co myślisz? dajesz mu jakieś nadzieje, widzę to po nim... ten człowiek szaleje, plecie niewiedzieć co... ja tego nie rozumiem.
— A cóżby to było złego gdybym za niego poszła? bardzo zimno i stanowczo odpowiedziała córka.
Pani Demborowa osłupiała, ręce załamując i z wielkim wykrzykiem padła wpół omdlała na kanapę.
— Ale to być nie może! co ludzie powiedzą? poczęła ochłonąwszy nieco; dziecko, ty się zgubisz! Ten człowiek to poczwara... to starzec, to nieprzyjaciel rodziny... jestże to zresztą stosowna dla ciebie partja? rozważ... tyś obłąkana! Z twoją młodością!
— Ale moja mamo, odparła Emilja z uśmiechem, ja wiem co robię... Co się tycze majątku, trudno dla mnie o bogatszego człowieka... prawda że niemiły i stary, ale cóż to znaczy?
To — cóż to znaczy? wymówione było z takim akcentem wyższości, z takiem chłodnem szyderstwem, że matka wzdrygnęła się z podziwienia usłyszawszy je, i nie wierzyła prawie uszom swoim.
— A! do czegożeśmy przyszli, zawołała z goryczą — my! my! córka moja żoną jakiegoś Plamy!
— Juściż nie szlachcic podobno, odezwała się Emilja obojętnie, ale żyją z nim wszyscy, bywa wszędzie... Nie najlepszej używa sławy, ale to się da poprawić, bogatym tyle się przebacza!
I uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Jakto! więc ty o tem serjo myślisz i przypuszczasz? dodała matka coraz bardziej zdumiona.
— Zupełnie serjo — zawołała Emilja, jestem pewna że mnie na klęczkach prosić będzie o rękę moją... a ja naówczas... zobaczę.
— Ale ja na to nie pozwolę nigdy! zakrzyknęła pani Demborowa.
— Mama namyśli się, popłacze i zgodzi na co ja zechcę, rzekła Emilja, zresztą zobaczymy, jeszcze mi się nie oświadczył, a ja go trochę pomęczyć muszę... gdyby się co lepszego trafiło... a! je ne demande pas mieux!
Pierwszy to raz w rozmowie tej bliżej poznała córkę pani Demborowa, domyślała się w niej chłodu, nie przypuszczała rachuby dochodzącej do bezwstydu prawie. Jakkolwiek sama zimna i odegrywająca tylko komedję uczucia, pani Demborowa miała go jeszcze tyle, że to usposobienie córki przejęło ją strachem i zgrozą. Dwie łzy szczere, macierzyńskie, boleśne potoczyły się z pięknych jej oczów, i pierwszy raz boleść prawdziwa, głęboka ucisnęła jej serce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.