<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX.

Panna Emilja przechadzała się tymczasem majestatycznym krokiem po matki salonie, nie mając wcale udziału w jej zajęciach, tak ważnych dla ogółu, tak dobroczynnie wpływających na rozwój piśmiennictwa krajowego, a szczególniej na handel i przemysł papierniczy — nie studjowała ani postępów astronomji, ani filozofji katolickiej, ani galwanoplastyki nawet, rozglądała się po prostu i zimno w napływającym tłumie, szukając na kogoby sieć zarzucić, myśląc prozaicznie o znalezieniu męża, istoty mistycznej i nie zjawiającej się oczom śmiertelnych dziewic na zawołanie. A było tam dużo ludzi i młodych i żwawych, i przystojnych podobać się mogących, umiejących wypowiedzieć i wyśpiewać serdecznie nawet to czego nie czuli, ale nie dała im się uwieść panna Emilja, którą fabryka zapału, uniesień i poezji macierzyńska, domowa, zaraziła niedowiarstwem i rozczarowaniem. Powiadają że chłopcy w cukierniach nigdy słodyczy nie jedzą, tak im one obrzydną. Miała także panna Emilja gołych a rozmarzonych poetów do wyboru bez liku, gotowych uklęknąć przed nią i jej posażkiem, ale ci jej nie smakowali wcale.
Plan jej był osnuty z góry i niezmiernie praktycznie obmyślany, jak na tak młode ze wsi dziewczątko — powiedziała sobie że wyszuka starego a bogatego męża, istotę dogorywającą, słabą, którąby rządzić mogła i uszczęśliwić go swem poświęceniem. Djabeł, który jak wiadomo nigdy nie śpi i ochotnie do takich robót pomaga, od których porękawiczne mu się należy, podsunął jej zaraz, obawiając się zmiany tak pięknego pomysłu — prawie to czego żądała, niemal na urząd dla niej zrobionego człowieka.
Był nim, ni mniej ni więcej, ten sam pan Felicjan Plama, który ich z Demborowa wypędził. Choć to się jeszcze nieco resztek młodości koło niego świeciło, i na pozór z daleka widziany, za starego kawalera mógł uchodzić, z bliska przypatrzywszy się, łatwo było dostrzedz zgrzybiałego starca, podtrzymującego się kosmetykami, peruką i elegancją odmładzającą. Umysł żywy jeszcze i energja wielka, posługiwały się ciałem zniszczonem, wyżytem, przebutwiałem rozpustą i nadużyciem wszelkiego rodzaju. Musiał się perfumować, żeby nie czuć było odeń zgnilizny, która go trawiła, a codzień rano nim w szlafroku wyszedł na świat, skrytą odbywał konferencję z kamerdynerem wtajemniczonym w restauracją, którą ponawiać musiano codziennie z łóżka powstając. Przyznać należy i panu i kamerdynerowi, że umieli wcale dobrze swoją rzecz, bo Felicjan Plama wydawał się nie źle przy świecach, i cudem tyle dokazując trzymał się jakoś na nogach. Ale co to tam było roboty każdego poranka z głową i z nogami.
Nie można się było dziwić znając żywot i sprawy, że tak się zdarł niemiłosiernie mając lat pięćdziesiąt kilka; kobiety, wina, karty, bezsenność, choroby, zgryzoty skryte, musiały w końcu rozbić na miazgę, choćby był żelazny. Starannie ukrywano ruinę spekulanta, który chciał się jeszcze koniecznie ożenić, zwłaszcza gdy ostatni szczęśliwy interes uczynił go panem całą gębą, — ale z dnia na dzień trudniejszem się to stawało. Włosy tak już fioletowo wyglądały od wody Loba i Makassarów, że je musiano zastąpić peruką, zęby dwa razy wstawiane zjadły się na wytwornej kuchni... skórę na skroni i koło oczów wyciągano coraz drapieżniej, a marszczki codzień były znaczniejsze. Koniecznie więc już ożenić się było potrzeba, żeby odetchnąć po tych męczeństwach.
I nie byłoby to trudnem panu Plamie, który miał w czem wybierać, zostawszy wcale przyzwoitym człowiekiem po wygraniu Demborowa, a nade wszystko praktycznym, gdyby się lada czem chciał zadowolnić, młodą sierotką jaką, świeżą wdówką bez posagu, lub nieszczęśliwą jaką istotą, jakich zawsze na targu pełno... Plama mając miljony, już żądał więcej, chciał nadewszystko piękności i w wyborze jej był trudny, bo znał się dobrze na kobietach, i oglądał je jak konia, naprzód odgadując wady nawet pod najstaranniejszą tualetą — potem wymagał imienia trochę, trochę posagu i pozycji społecznej w swej przyszłej.
Stary rozpustnik chciał zamknąć zawód swój, z najświętszego związku czyniąc jeszcze rachubę obrzydliwą. Rzucał właśnie oczyma na wszystkie strony po salonach, gdy majestatyczna Emilja zastanowiła go blaskiem swej młodości i wdzięku w Saskim ogrodzie. Cały wieczór latał usiłując się dowiedzieć kto to był taki, i stanął wryty, gdy mu powiedziano, że to córka Dembora.
Mając interes z Demborami, Plama, który wszystko zwykł był obrachowywać i każdą czynność silnem poprzedzać badaniem, znał doskonale samą panię, jej słabości, wiedział coś o córce i zamyślił się głęboko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.