<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Historya wąsów. — Hołdy mazowieckie. — Co będzie dalej? — Ruchwaldy. — Sezon letni. — Ogólna ociężałość. — Ciało kupieckie. — Reprezentanci. — Zarząd szpitala na Pradze i fantowa loterya w parku Aleksandryjskim. — Telegrafiści. — Depesze. — Sezon pożarny.

Kiedy pewnego poranku młody jeden tutejszo-krajowy dżentlemen, który udawał angielskiego lorda, to jest bawił się w ten sposób, że się nudził, wyjrzał przez weneckie okno na dziedziniec swego pałacu, ujrzał tam widok, na który zimno go przeszło od stóp do głowy.
A jednak w widoku owym nie było napozór nic okropnego. Na dziedzińcu stangret Jan czyścił spokojnie elegancki angielski powozik. Powozik był jakby prosto z igły, a Jan nie mógł obrazić niczyich oczu. Chłop był rosły, piękny, pleczysty, prawdziwy mazur — do koni sprawny. Na koźle wyglądał jak świeca. Polewał oto sobie właśnie wiaderkiem koła powozu czystą wodą, a polewając nucił po mazowiecku:

Kiedy orzech czerwienieje, czerwienieje!...

Chwilami przerywał robotę, odstępował parę kroków, przypatrywał się z zadowoleniem kołom, a potem śpiewał znowu:

Kiedy orzech czerwienieje, czerwienieje!...

— Dżon! — zawołał po angielsku tutejszokrajowy lord.
Ale Jan dwa dni dopiero był w służbie, nie zrozumiał, że to do niego — chlusnął jakby nigdy nic wodą na koła i śpiewał:

Kiedy orzech czerwienieje, czerwienieje!...

— Jan, do milionset d...
— Słucham jaśnie pana.
— Co to jest? — spytał lord, wyciągając rękę w kierunku nosa Jana.
Jan spojrzał na siebie, na pana i nie wiedział o co chodzi.
— Co to za obrzydliwe wąsy! — mówił dalej lord Goddam. — Zgolić mi to natychmiast! Rozumiesz? Zgolisz, albo ze służby!
Janowi markotno się jakoś zrobiło na duszy. Bo żeby on to przynajmniej zrozumiał, dlaczego mu kazali golić wąsy? No! — ale on obyczajów angielskich nie znał. On sobie myślał, że toć to wstyd, by zasie taki chłop rosły miał gołe jak pięść lice i rozumował sobie po mazowiecku że «przez obrazy Boskiej» wąsisków obrzynać nie może. Bah! Ale tu inaczej służbę stracisz, a tu służba dobra. Podrapał się nieboraczysko w głowę — co zresztą było także bardzo shoking; skłonił się panu i, nie rzekłszy słowa, odszedł kończyć mycie powozu. Ale kończąc mycie, myślał i myślał. Służba bo to i dobra, ale i obraza Boska także nie żarty. A przytem myślał sobie jeszcze Jan, żeć on to nie żaden «mechanik ni fizyk», by się miał na śmiech ludzki podawać. Ot i ta np. Jagusia, pokojówka od jaśnie pani, co to się tak uśmiecha do niego, że ile razy na nią spojrzy, to mu się tak miło robi, jakby się napił czego gorącego — co ona powie, jak go bez wąsów zobaczy? Wyśmieje chyba, wyśmieje, jak Bóg na niebie! Ha! trudna rada. Niejeden pałac na świecie, niejeden pan i niejedna służba. Niech się więc dzieje wola Boża — myśli — trzeba będzie podziękować za służbę.
Jak pomyślał, tak i zrobił, choć mu żal było. Szczęściem, niedługo poczekawszy, znalazł sobie drugą służbę. Nie była ona tak dobra, jak pierwsza, bo choć równie dobrze płatna, ale, jak miarkował Jan, nie u takiego wielkiego pana, tylko u kogoś innego. Co tu jednak przebierać? Dzięki Bogu i za taką. Myślał już Jan, że się wybawił z kłopotu, aż tu po dwóch dniach wołają go do pana.
— Co ty Jan? — mówi nowy pan do niego. — Co ty Jan? Co ty sobie myślisz z takimi wąsami? To nie jest eleganckie. To nie jest żaden szyk, to wcale nie jest po angielsku. Ty Jan musisz mi zaraz takie wąsy ogolić, bo inaczej ja ciebie ze służby wypędzę.
W Jana jakby piorun uderzył. Wyszedł z pokoju, grzmotnął czapką o ziemię. Biedak nie wiedział, że nowy pan daleko jeszcze ściślej trzymał się mody niż dawny. Zapłakał mazur nad swoimi wąsami. Ale cóż tu i robić? przecie nie pójdzie kraść, ani żebrać. Przecie z głodu nie może umrzeć. Ha! Raz kozie śmierć, mówi chłopskie mazowieckie przysłowie. Pod wodę nie popłyniesz. Wziął więc Jan czapkę i poszedł do cyrulika.
Cyrulik spojrzał się nań podejrzliwie. Ogolić wąsy? Hm! hm! bardzo dobrze! Kto jednak chce takie piękne wąsy golić, ten dyable musi mieć do tego przyczyny. Po ogoleniu takich wąsów, ani rozpoznasz, że to ta sama twarz, — ale właśnie może o to chodzi, żeby twarzy nie rozpoznać.
Cyrulik rozrobił więc mydło, ale poprzednio szepnął coś chłopcu do ucha, potem uchwycił klasycznie Jana za nos, umalował mu dobrze pół twarzy na biało i począł golić.
Gdy skończył, spojrzał Jan w lustro i aż za głowę się pochwycił. Oj! dolaż jego, dola! A toć on do stworzenia Boskiego niepodobny, a Jagusi to się już i na oczy nie pokaże. Radby zapłakał był, ale że wstyd przy ludziach, zapłacił więc, i chce wychodzić, aż tu:
— Stój!
Jezus, Marya! i anieli niebiescy! a toż to policya go bierze. — Jak? co? za co? dlaczego? Prowadzą go — sam nie wie dokąd. Mówią, że kogoś zabił, czy coś podobnego? Nic nie pomoże. Przyszła widać ostatnia jego godzina. Zaprowadzili go do sędziego, aż tam pytania, badania, a potem śmiech, i dopiero cała sprawa się wyjaśnia.
Oto jest historya Jana, za której autentyczność ręczymy. Całą tę sprawę możnaby jeszcze nazwać historyą mazowieckich wąsów, złożonych na ołtarzu mody angielskiej.
Czy wielki magik da jeszcze jakie przedstawienie? godzi się wątpić. Sala w resursie kosztuje, a tu na wypadek wyczerpania się pieniędzy do domu ma daleko; darmo zaś nawet największym magikom nigdzie na świecie jeść nie dają. Powodem jego niepowodzeń jest także, a może przedewszystkiem gorąco, jakie panuje w sali resursy, gorąco bez porównania bardziej indyjskie, niż sztuki pana Ruchwaldy. Magikowi jednak prawdopodobnie mimo tego gorąca zimno się zrobiło na widok liczby widzów.
Sezon letni zbliża się już na dobre. W życiu miasta cechuje się on brakiem faktów, około których snuć można przędzę felietonową i pewną ociężałością, ogarniającą tak oddzielne jednostki jak i całe, choćby najpoważniejsze korporacye. Czy podobnej ociężałości na skutek upałów uległo ciało kupieckie miasta Warszawy? trudno zaiste stanowczo orzec. Inni twierdzą, że jest to stan normalny ciała, z którego nie wychodzi nigdy. Co do nas, nie chcemy robić z tego wielkich rzeczy. Że z dziewięćdziesięciu reprezentantów tegoż ciała, mających obowiązek brać udział w zgromadzeniach wyborczych, zasiada na owych posiedzeniach tylko po czterdziestu, niekoniecznie dowodzi to jeszcze ociężałości. Dlaczegoż nie mamy przypuścić np., że reprezentanci ciała kupieckiego tak są przeniknięci duchem zgody i jednomyślności, że czy ich przyjdzie na posiedzenie dziewięćdziesięciu czy dziesięciu, rezultat zawsze będzie jednakowy i łatwy do przewidzenia? Jest to nawet tem prawdopodobniejsze, że tylokrotnie rzeczywistość sprawdzała już podobne przypuszczenia. Zdarzyło się raz na pewnem posiedzeniu zbiorowem, że gdy prezes zapowiedział: Panowie, kto się nie zgadza, niech siądzie; kto się zgadza, niech podniesie ręce! — całe zgromadzenie naraz naprzód usiadło, a potem podniosło ręce. Poprostu zgromadzenie zdrzemnęło się odrobinkę i zbudzone dość nagle, sądziło, że trzeba uczynić jedno i drugie. Zresztą weźmy na rozum: jeżeli chodzi o drzemanie na posiedzeniach, to czyż nie wszystko jedno, czy drzemać czterdziestu ośmiu, czy dziewięćdziesięciu? W niczem nie trzeba pedanteryi, a tu tem więcej, że mniejsza liczba może się również pożytecznie wywiązać z zadania, jak i większa. Jeżeli zaś chodzi o to, żeby nie spać, a zatem tylko poziewać, to tembardziej wszystko jedno, czy dziewięćdziesiąt, czy czterdzieści ust na korzyść się otwiera i zamyka. Przy wyborach kupieckich niema zwykle ułożonego programatu, nie tworzą się komitety wyborcze, na co narzekania odzywają się od czasu do czasu w gazetach. Ależ, moi panowie, ileż to roboty? Czyż nie lepiej i nie wygodniej jest przyjść na posiedzenie, wziąć od kogo listę, podkreślić dwa lub trzy nazwiska, pierwsze z brzegu, a potem wrócić do sklepu, czy do innego jakiego zajęcia, byle być u siebie, nie zaś pocić się w ścisku, w którym gildyi nawet rozpoznać nie można.
Spodziewamy się, że ciało kupieckie, a raczej ci jego reprezentanci, którzy na zgromadzeniach wyborczych nie bywają, których tak obchodzi, kto będzie starszym zgromadzenia lub sędzią trybunału, jak mnie: co myśli Zarząd gminy ewangelickiej o prawach prasy; spodziewam się, powtarzam, że ci będą mi wdzięczni za walkę, jaką w ich imieniu z pewnym, nie dość dyskretnym wyborcą stoczyłem. Spodziewam się również, że nie zaprzeczą mi prawa mówienia o tem, w jaki sposób odbywają się posiedzenia wyborcze; w takim razie bowiem musiałbym obszerniej praw swych do mówienia o tak ważnym przedmiocie dowodzić, co znowu mogłoby sprowadzić nowe zatargi między prasą a pomienionym zarządem gminy ewangelickiej, który raz już w imieniu podobnej sprawy kruszył kopię.
A propos gminy, szpitala i dobroczynności niechaj nam wolno będzie wspomnieć choć kilku słowy o projektowanej loteryi fantowej w Parku Aleksandrowskim na korzyść szpitala praskiego. Co to jest ten szpital praski? Oto ostatni nieraz przytułek największych biedaków, najuboższych mieszkańców Pragi. Życie ich nieraz głodne a chłodne, jak fale wiślane, zarobek nie częsty, a praca, gdy się zdarzy, to ciężka. Dużo, dużo kryje się prawdziwej nędzy na Pradze, ale że nie tak stoi na oczach, więc mniej o niej wiemy, a co prawda mniej ją wspomagamy. Nawet i pracująca ludność robotnicza uboższa tam jest niż w Warszawie. Gdy przyjdzie choroba, nędza zagląda do izby najpracowitszego nawet robotnika. Wówczas już tylko szpital pozostaje, jako ostatnia na ziemi pociecha, jako ostatnie schronienie. A gdy szpital nie ma miejsca, lub nie ma funduszów, gdy nie może przyjąć chorego, wówczas los jego staje się nad wszelki wyraz twardym i rozpaczliwym. Sympatyczny więc to cel loterya na korzyść szpitala, i mamy nadzieję, że Warszawa zechce ją poprzeć. Panie miłosierne mają piękne pole do zużytkowania swego czasu i pracy. Loteryi niezmiernie chodzi o fanty; dowiedzioną jest bowiem rzeczą, że tylko wielka ilość i dobór fantów ściągają liczniejszą publiczność, która pragnie bawić się, ale przedewszystkiem coś wygrać. Owóż więc zbieranie fantów, dostarczanie ich zarządowi loteryi jest największą pomocą, z jaką można mu przyjść w tej chwili. W sam dzień loteryi nie zbraknie zapewne chcących przyjść z pomocą przez kupowanie największej liczby biletów.
Wreszcie sami mieszkańcy Pragi mogliby już dostarczyć niemałego kontyngensu. Urzędnicy drogi żelaznej Petersburskiej, a zwłaszcza Terespolskiej, urzędnicy biurowi, a nakoniec telegrafiści w loteryi najżywszy zapewne wezmą udział.
A propos telegrafistów, ale nie praskich, tylko warszawskich, z ulicy Królewskiej — czy czytaliście w gazecie naszej pochwały, oddawane nadzwyczajnej ich uprzejmości względem interesantów, przychodzących telegrafować! Ta uprzejmość dochodziła już w ostatnich czasach do tego stopnia, że niejeden wolał zrzec się wysłania depeszy, byle nie być wystawionym na dowody tak wielkiej grzeczności, która mimowoli dawała mu do myślenia, czy telegrafowanie czyli wogóle wysyłanie depesz nie jest czasem istotnie czemś nagannem, zasługującem na lekceważenie i pogardę ze strony samychże telegrafistów. Ale mniejsza już o telegrafistów, od których przejdźmy do telegrafów, czyli do depesz o pożarach, jakie z wielu stron poczynają przychodzić z prowincyi. Jesteśmy w sezonie, któryby można nazwać pożarowym. Tu i owdzie, w miejscach aż nadto wielu syczały już płomienie pożerającego żywiołu. Klęska ta, niby zaraza, nawiedza nas teraz corocznie — ale zaraza sama przychodzi i odchodzi — pożogę zaś najczęściej chciwość lub złość ludzka sprowadza. Miliony i miliony idą z dymem corocznie — a ileż to łez i nędzy ludzkiej woła corocznie o pomstę do nieba? Tak, jesteśmy w strasznym sezonie pożarowym. Wiosna uśmiecha się nam z nieba; świeci przejasne słońce, bzy kwitną, wszystko się weseli, odżywia i cieszy — jednocześnie czyha na nas wróg — ogień. Nie zasypiajmy więc i pomnijmy, że tylko czujnością, energią i własną pomocą możemy się od niego wybawić lub spustoszenia jego zmniejszyć.

Gazeta Polska, 1875, Nr 110 z dnia 24 maja.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.