Chwila obecna/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Jeżeli dawno, mój czytelniku, nie pasłeś oczu swych pięknym widokiem, tedy daj mi rękę i pójdź za mną. Wejdziemy na jaką wieżę, naprzykład na Świętokrzyską, i z tej wysokości spojrzymy na miasto. A wszak to dziś dzień Bożego Ciała. Na dole w mieście zwykle oczom tak ciasno, piersiom tak duszno, a nudno, a smutno! Dlaczegóż choć raz nie odetchnąć swobodniej, nie potoczyć okiem szerzej?... tam taka samotna, powietrzna wyżyna! Pójdźmy!
Otóż już i jesteśmy. Pod stopami naszemi biegnie łukowato zagięte ku Wiśle Krakowskie Przedmieście. Widać wszystko jak na dłoni. Pod nami Kopernik z globusem w ręku, jakby z tęsknotą spogląda ku górze — dalej szeregi domów, a dalej jeszcze na końcu ulicy król Zygmunt z mieczem i krzyżem, których już nie rozeznać z odległości. Dziś uroczystość Bożego Ciała, więc na ulicach stoją ołtarze; widać ich szereg cały. Strojne w kwiecie i zieloność widnieją niby majowe wysepki. U stóp ich rozlewa się ogromna czarna fala ludu, która kołysze się zwolna, a rośnie i potężnieje z każdą chwilą.
Ach! jakże widać wszystko dokładnie! Oto procesya rusza w tej chwili. Pod czerwonym baldachimem postępuje zwolna ksiądz z monstrancyą. Fala ludu porusza się: widać dziewice w bieli, sypiące kwiaty przed baldachimem; szeregi świateł jarzęcych migocą błędnymi płomykami, nad ciemną masą ludu wyskakują w górę, niby różnobarwne kwiaty, chorągwie cechowe. Światła, dymy kadzideł, deszcz kwiatów, wołanie dzwonków i dzwoneczków, gwar i uniesienie uroczyste, wszystko to upaja i podnosi duszę ku niebu. Rozkołysano wielkie dzwony, jakby na gwałt; zda się, powietrze samo drży śpiżowymi tonami, a wiatr niesie je daleko, daleko, za Wisłę, na pola okoliczne, na bory, na lasy... Chwilami, jakby zgięty kłos, chylą się przed Sakramentem światła i barwiste chorągwie; z piersi tłumów zerwie się pieśń ogromna: «Do Ciebie, Panie!» Słowa łączą się z biciem dzwonów, mącą się z dymami kadzideł i niby wielki chorał, złożony ze słów, dymów i spiżowych dźwięków, na skrzydłach wiatru lecą ku niebu. Chwilami znowu cichną i dzwony i pieśni. Cisza! zda się, że słyszysz szelest trącanych powiewem listków brzezinowej gałązki zdobiącej ołtarz. Nad miastem przelatują drobne pierzaste chmurki, światło słoneczne łamie się na gzymsach murów, ołtarzów, na złoconych dzidach chorągwianych; czasem silniejszy powiew targnie raz i drugi chorągwią — i znów cicho. Są to chwile niby skupienia wewnętrznego, niby pobożnych rozmyślań, albo też pobożnych zachwytów. Wielka kopuła niebieska zdaje się gdzieś, w niezmiernych głębokościach, uśmiechać dobrotliwie, poważnie a kojąco. Dlatego takie chwile ciszy zdają się zarazem chwilami ukojenia i słodyczy, przejmującej wszystkie serca.
Zwolna jednak kończy się wszystko; ludzie poczynają się rozchodzić; bruk, przed chwilą jeszcze zupełnie pokryty stopami ludzkiemi, poczyna się wychylać coraz większymi płatami, chorągwie i światła znikają, ulice puścieją coraz bardziej i wreszcie wszystko poczyna przybierać zwykłą miejską barwę, niezbyt uroczą i niezbyt poetyczną.
Ale nie opuszczajmy jeszcze choć przez chwilę naszej powietrznej wyżyny. Jakże tu musi być dobrze i pięknie wieczorem, gdy słońce kłoni złotowłosą głowę za krańce widnokręgu, a na ciemnym wschodzie błyska jedna i druga gwiazda! W mieście znów ruch się wzmaga; chodnikami płyną strumienie ludzi, środkiem ciągną w stronę Alei i Łazienek szeregi powozów. Nad ulicami unosi się kurzawa, niby tuman mgły rdzawej albo dymu. Gorąco tam, duszno, parno, a tu tak powietrzno, przestronnie, chłodno, surowo. Zresztą dobrze jest czasem spojrzeć z wysokości na codzienne sprawy ludzkie, a i na ludzi samych. Jakże małemi wydają się naprzykład niektóre nasze znakomitości miejscowe, widziane choćby tylko z takiej wysokości, jak Świętokrzyska wieża; nasi wielcy filantropowie, przytulający wszelaką nędzę z taką siłą, że aż jej oczy na wierzch wyłażą; nasi patres et conscripti wszystkich towarzystw i komitetów, głosujący przez zastępstwo, chorujący na niestrawność, a skorzy do dawania rad prasie, co może, a co nie może być przedmiotem dziennikarskiej dyskusyi; nasi powszechnie uznani mówcy zebrań, rozpoczynający zawsze od słów: «Panowie! Zgromadziliśmy się tu» i t. p.; nasze filary postępu, opiewanego wierszem i prozą, nasze tromtadraty literackie, grające na trąbce dobra publicznego pobudkę do «jak najrychlejszego» składania prenumeraty we własnym interesie prenumeratorów; nasze tarany do bicia zakwestyonowaną zresztą głową w zapleśniały mur ciemnoty; słowem: cały ów nasz panteon, który, widziany z blizka, świat nam przesłania, maleje tak, że go zaledwie gołem okiem rozpoznać można. Pod naszemi oczyma przechodzą w lewo i w prawo te olbrzymy, i o dziwo! wydają nam się robaczkami. Ach! warszawscy moi czytelnicy, na wyżyny wchodźcie — zapraszam was. Na wyżyny jak najczęściej! Stamtąd nietylko nasze mury cuchnące widać, nasze rogatki, nasze małomiejskie kłótnie i burze w łyżce wody. Tam horyzont szerszy, atmosfera jaśniejsza; w blaskach zachodzącego słońca widać Wisłę rodzoną, a tam pola i łąki, i wierzbowe gaje, i lasy i bory, szare strzechy wieśniacze i szeroki szmat kraju całego. Na wyżyny, o czytelnicy moi, na wyżyny!
Co do mnie, choć ze smutkiem, Bóg widzi, zejść muszę, by choć jaką taką zebrać garść nowin do «Chwili obecnej». Muszę zejść w ciemne i duszne ulice grodu naszego, choćby dlatego, że oto rozpoczęły się już przedstawienia w Letnim Teatrze, które się o wzmiankę upominają. Saski ogród stoi tedy do późnej nocy otworem, i po staremu powraca się z teatru, jeśli noc ciemna, od drzewa do drzewa, instynktem więcej kierując się i pamięcią niż oczyma. Czasem, naoślep idąc z wyciągniętemi rękoma, trafisz na głowę bliźniego, idącego przed tobą; czasem idziesz sobie w najlepsze, aż tu czarna jakaś postać zamajaczy ci niewyraźnie przed oczyma; nagle ktoś łapie cię za nos, i poczuwszy, że miękko, mówi przestraszonym głosem:
— Och, przepraszam, ja myślałem, że to gałąź!
— Hę? co?
— Myślałem, że gałąź. Tak ciemno!
— Ciemno?
— Bardzo przepraszam. Mogliby też już tę drogę oświecić.
— Kiedy to u nas wszystko tak... Jezus Marya!
— Co to?
— Drzewo. Rozbiłem się o drzewo.
Czasem znów, jeżeli z teatru wyszedłeś z towarzyszem lub towarzyszką, przez drogę z całem zaufaniem opowiadasz im jakieś sekrety lub sprawy natury domowej, aż tu przy bramie, gdy światło latarni was obleje, spostrzegasz z przerażeniem, żeś towarzysza zgubił, a szedłeś z kim innym, a co gorsza, może z kim znajomym, który tych sekretów nie powinien był wiedzieć. Źle do licha! Wystawmy sobie młodzieńca, opowiadającego w najlepszej wierze mężowi sukcesy, jakich się spodziewa u jego żony; albo ojca familii, który z całem zaufaniem pochyla się do ucha konkurenta jednej ze swych córek i, sądząc, że mówi do córki, pyta:
— Kiedyż ci się ten cymbał oświadczy?
Bywają położenia drażliwe i qui pro quo jeszcze drażliwsze. Zarząd ogrodu, czy też Letniego Teatru, ma zamiar podobno zapobiedz nadal podobnym wypadkom przez zaprowadzenie szeregu latarni naftowych. Dlaczego nie gazowych? Oto wkopanie rur gazowych ma podobno szkodzić roślinności.
Z tem wszystkiem przedstawienia już się rozpoczęły; ludzie po staremu uderzają nosami o drzewa, a latarni jak niema tak niema. Obiecanka cacanka. Jeśli już mają je postawić, dlaczegóż nie zostały postawione przed rozpoczęciem letniego sezonu? Dlaczego?
Odpowiedź nie trudna. Od przeszłego lata — rozumował sobie Zarząd — zapomnieli już ludzie, jak to niemiło wracać po ciemku i przewracać koziołki przez baryery; gdyby więc latarnie postawiono przed rozpoczęciem przedstawień, nie umieliby cenić jak należy dobrodziejstwa, gdy zaś spróbują parę razy wracać po omacku, dopiero potrafią w całej pełni odczuć wyświadczoną sobie usługę.
Odpowiadam w imieniu publiczności: Jużeśmy spróbowali — prosimy o latarnie!
W niniejszym letnim sezonie teatralnym czeka nas jedna nowość. Oto p. W. Rapacki urządza poranek artystyczny, na którym będzie czytany jego dramat p. t. «Kopernik».
Udział w czytaniu weźmie tyle osób, ile ich wchodzi do dramatu; będzie więc to coś w rodzaju próby czytanej. Jest to istotna nowość; do tej pory bowiem nikt podobnego poranku nie urządzał, a nowość ta byłaby nawet pożądaną, gdybyśmy byli pewni, że na porankach podobnych będziemy słyszeli same tylko — ale wyłącznie same arcydzieła, a do tego przeważnie takie, których publiczność nie zna i nie ma poznać ze sceny. Inaczej bowiem urządzenie poranku dałoby tylko zły przykład. Gdy raz wrota się otworzą, posypią się poranki i wieczorki i podwieczorki. Każdy, kto tylko cokolwiek napisze, zechce później odczytywać, a te specyały spożywać będzie nieszczęśliwa publiczność. Utinam sim falsus vates! Zresztą, co do «Kopernika», nie przesądzamy sprawy: zobaczymy i mamy otuchę. W każdym razie, czy próba wypadnie źle, czy dobrze, zawsze to woda na felietonowskie koła.
Nareszcie rozpoczęły się już przedstawienia teatrów ogródkowych, a rozpoczęły się pod podwójną dobrą wróżbą, bo przy natłoku publiczności i na cele dobroczynne: na szpital Jana Bożego, na sieroty pod opieką dobroczynności i tym podobne. Teatry te, zwłaszcza Eldorado i Alhambra, urządzone są nietylko wygodnie, ale nawet wykwintnie. Dość wykwintne krzesła, pokrycie nad głową, schludna scena, ochocza publiczność — i czegóż więcej potrzeba? Teatrzyki te dziwny dla publiczności naszej mają urok i ponętę. Ileż to w tem wszystkiem swobody i jakże barwista ich charakterystyka! Teatr i bawar — dramat i papierosy, zachwyty sceniczne i noc gwiaździsta nad głową — cóż to za sprzeczne żywioły! W krzesłach widzowie z kapeluszami, ponasuwanymi na tył głowy; za baryerką publika prostoduszna, zapalna, ciekawa, wołająca co chwila: «Głośniej! głośniej!», nie ustępująca z placu w ciekawszych miejscach nawet w czasie ulewy, skłonna do oklasków, a niecierpliwa. Wreszcie cóż to za mieszanina! Tam młodzi panicze specyalnie przyszli dla brylantowych oczu panny Czesi. Rozmawiają właśnie po francusku, przyczem, niedościgniony w rzeczach szyku prince Lolo przeciera binokle, a «rozkoszny» comte Joujou schwyciwszy się za stopę jednej nogi, zakłada ją na kolano drugiej, pozwalając przytem podziwiać gawiedzi swoje prawdziwe fil d’Ecosse skarpetki; tam kilku szlachty o opalonych, koloru miedzi obliczach i pogodnem wejrzeniu, rozprawia «mościdobrodzieju» o cenach wełny, zamiast o sztuce, i o zasiewach, zamiast o aktorach. Dalej grupa kantorowiczów, poubieranych wedle ostatniej mody, w kołnierzyki, jakie się tylko w Journal Amusant widzieć dają, rozmawia z cicha, i tylko od czasu do czasu można usłyszeć w « nacyonalnym langażu» wymówione: «żewu zasiur, Michasz», albo «antrnusuadi, Staszu!» Dalej kilku literatów; dalej urzędnicy. Za baryerą słychać narzecze z Franciszkaner-Gasse. Tam znów komety z demi-mondu, chrzęszcząc sukniami i szczebiocąc, rzucają błyskawicowe z czarno obwiedzionych oczu spojrzenia. Gdzieindziej kilku rzemieślników kłóci się z Żydkiem o miejsce blizko filaru; nad głową szeleszczą liście drzew, od strony bufetu groźne nawoływania; słowem: mieszanina głosów, języków, warstw społecznych, wychowań, usposobień, istna wieża Babel z ludzi, połączonych z sobą tylko nadzieją odpoczynku, swobody i rozrywki.
To jednak pewne, że nikt się nie bawi tak szczerze i serdecznie, jak właśnie owa zabaryerowa publiczność. Teatry ogródkowe mogłyby dla niej być prawdziwą szkołą moralności.
Dyrektorowie jednak powinni pamiętać, że jeżeli z jednej strony należy się do pewnego stopnia do smaku publiczności stosować, to z drugiej strony należy i trzeba koniecznie smak ten w kierunku najszlachetniejszym wyrabiać. Jest to po prostu obywatelski obowiązek. Teatr psuje ludzi, ale i teatr ich podnosi. Za cesarstwa, we Francyi, do rozmiękczenia obyczajów, do upadku moralności, do roznerwowania i skarlenia młodej generacyi, przyczyniły się w znacznej części teatry, które pobłażały złym skłonnościom, nie chciały czy nie umiały uczyć, pragnęły bawić tylko, usypiać i głaskać. Zamiast podawać proste i zdrowe ziarna moralności, filozofowały przez usta Dumasa syna, kto, komu, mąż żonie, czy żona mężowi ma prawo w razie wiarołomstwa głowę ukręcić: wołały na męża: «Wal ją, bo to małpa!» — lub: «Przebacz nieszczęśliwej!» Nikczemna to filozofia, przyjmująca wiarołomstwo i rozkład rodzinny, jako fakt w praktyce życia już spełniony. Nikczemna filozofia!!! Szuka niby lekarstwa na wiarołomstwo, a oswaja z niem i zapoznaje tych, którzy go nie znali; poddaje myśli tym, którzy ich nie mieli, i zamiast koić rany społeczne, jeszcze je rozdrażnia i zaognia.
Dlatego też przedewszystkiem zastrzegamy się przed Dumasem synem. Nie znam utworów, któreby na zepsucie smaku ogólnego silniej wpływać mogły, zwłaszcza tam, gdzie trafiają na umysły niewykształcone, proste i łatwo otumanić się dające błyskotliwą szatą paradoksów, wrzekomo szlachetnemi uniesieniami i czynami, pseudo-poświęceniem i pseudo-uniewinnieniem jednostki w imię wadliwego ustroju społeczeństwa.
Wprawdzie dyrektorowie mogą odpowiedzieć, że te sztuki, wedle wyrażenia utartego w teatrach: robią kasę. Prawda, może być; ale wierzajcie mi; o dyrektorowie i niedyrektorowie, ale wogóle wszyscy czytelnicy moi — mówię wam po prostu, a z ręką na sercu: są rzeczy ważniejsze niż kasa, lepsze niż dochody, bardziej niezbędne niż quaerenda pecunia: oto zdrowie moralne, zwarta rodzina, surowy stary obyczaj — ano i przyszłość, która od zdrowia, od rodziny i od obyczaju zależy.
A teraz przebaczcie morał, ale czasem on nie zawadzi: mnie cieplej, gdy wypowiem, a i wam się może czasem przydać, gdy usłyszycie. Nieźle jest sobie czasem wzajemnie przypomnieć rzeczy dobre, choć znane.
A teraz już ani słowa więcej. Wolę przejść do jakiegokolwiek zabawniejszego przedmiotu, choćby np. do cyrku, którego skład zmienił się w ostatnich czasach całkowicie. Ci, którzy byli, odjechali, a na ich miejsce przyjechali nowi. Zostało tylko na ogólne żądanie naszych dżentlemanów kilka piękności, bez których pomienieni dżentlemanowie zbyt głęboko czuliby swoje sieroctwo. Ach! z kimżeby się jadło ostrygi!? Ach! czyichże palców koniuszki całowałoby się przy Carte blanche? Cóżby to były za czasy! Trzebaby chyba w nocy spać a w dzień czuwać, co jest w złym tonie, nie zaś w dzień spać a w nocy czuwać, co jest w dobrym tonie. Wszyscy o tem wiedzą. W cyrku ustały jakoś benefisy pana, pani, małego i t. p., ale natomiast ma być jeszcze jedno przedstawienie na cel, zresztą o wiele sympatyczniejszy i godniejszy szczerego poparcia niż poprzednie. Oto Salamoński, jako Warszawianin (podobno tak jest w istocie), ma zamiar dać widowisko na dochód mającego się założyć ogrodu Zoologicznego w parku Aleksandryjskim na Pradze. Jakoś z tym zwierzyńcem nie idzie zupełnie tak, jakby powinno. Potrzebę i pożytek jego uznają wszyscy i mówią o nim; popiera go prasa, a szczególnie Kuryer Codzienny, redakcye przyjmują składki, a z tem wszystkiem składki wpływają powoli; popiera je Warszawa, kraj bardzo mało, i rzecz idzie w odwłokę. Dziwna rzecz! Bywamy czasem niezmiernie hojni, ale tylko pod wrażeniem chwili. Niech kto potrafi do nas przemówić rozczulającemi słowy, niech zdoła chwycić za serce, łzę wycisnąć z oka, a posypią się szybko pieniądze i grube pieniądze nawet. Gdy jednak działamy nie pod wrażeniem, ale pod wpływem przekonania — oho! idzie daleko trudniej. Co innego uznawać potrzebę ogrodu, a co innego wyłożyć nań gotówkę. Tam wprawdzie mówią: «Przyjmujemy choćby najmniejsze składki», ale nam wstyd jakoś wydaje się posłać parę groszy. Niejeden myśli nawet: niewarto. Tym sposobem ogród idzie w odwłokę, a niedźwiedzie pana Bartelsa napróżno mruczą na niewygodne dotychczasowe pomieszczenie.
Od jednego ogrodu przejdźmy teraz do drugiego, nie zoologicznego, albo zoologicznego, tylko o tyle, o ile złośliwe języki mówią, że od rana do wieczora pełno w nim gawronów. Mówię o ogrodzie Saskim. Rozgłoszono, że tego roku nie będzie w nim loteryi fantowej. Tymczasem wieść ta, którą zresztą sam na cztery strony świata trąbiłem, okazała się fałszywą. Loterya będzie i nietylko że będzie, ale odbędzie się niezadługo, podobno zaraz w pierwszych dniach bieżącego miesiąca. Nie wybiegał się jednak staruszek. Patrzcie: nie wybiegał się! — Miłosierdzie publiczne musi pootłukiwać mu drzewa, podrapać ławki, podeptać trawniki, poobrywać bzy, zakopcić fajerwerkami liście, powystraszać wróble, zaśmiecić papierkami z losów ulice, oszpecić płóciennemi budami aleje. Inaczej się nie rozczuli. Dziwne miłosierdzie! W zimę przynajmniej nie bywa takie drapieżne. Chce tylko tańczyć — w lato chce niszczyć — wtedy bywa hojne, inaczej nie da ani grosza.
Na zakończenie jeszcze jedna, grubo efektowna nowina.
Nazywam ją grubo efektowną, albowiem będę mówił o jednej z najgrubszych istot, pod jakiemi kiedykolwiek od najdawniejszych czasów uginała się ziemia. Oto przyjechała z Wiednia niejaka panna Marie, która przechodzi wszystko, co dotąd w tym rodzaju gawroni wszystkich miast kiedykolwiek podziwiali. Ten mamut rodzaju żeńskiego waży podobno tyle, ile dwunastu przeciętnych frantów warszawskich; wypija niezliczoną ilość piwa, zjada niezliczoną ilość zrazów, bułek, a przytem chętnie każe sobie płacie po rubelku tym, którzy mają tak mało rozumu, że chodzą ją oglądać. Przyjechała tu, bo słyszała, że tu jej niezawodnie będzie się powodziło. Po drodze wstępowała do Krakowa (Honny soit...). Mówi przytem, że spodziewa się, iż Warszawa będzie umiała jej postępowanie, zarówno jak i jej tuszę ocenić. Dlaczego nie! Brano się tu na drobne rybki, dlaczegóż nie wziąć się na taką grubą? Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Nie udało się tylko jednemu Ruchwaldemu. Drugiego przedstawienia już wcale nie było. Przekonał się, że jesteśmy barbarzyńcami, dla których niepotrzebnie porzucił Indye, w których wszystko, poczynając od wróbli, daleko bardziej jest ucywilizowane. Wróble nawet szczególnie, bo jedzą plewę, której nasze nie chcą, i na którą się, jak wiadomo, nie łapią. Mądre wróble!
Pan Ruchwaldy więc wyjechał, ale mamy natomiast coś innego, co także Indye przypomina. Oto rozłożyli się w Łazienkach obozem cygani — błędne dzieci Hindustanu; mężczyźni, kobiety, dzieci — mężczyźni trochę pracują, trochę żebrzą, kobiety warzą krupy, wróżą i żebrzą. Jakieś dziewczę między nimi iskrzy oczyma, świeci białą piersią, żebrze jak inni i inne, a czasem dźwięcznym głosem zawoła na przechodnia:
— Paniczu sokole! hej sokoliku, daj rękę. Powiem co cię czeka: czy złoty pierścień od lubej, czy skarby, czy bogactwa, czy dola, czy niedola, czy może śmierć na wojence, sokole! Daj białą rękę: wywróżę.
Poezya w łachmanach!