<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Ponęty Warszawy. — Afisze. — Karnawał pod gołem niebem. — Ciemne strony sezonu. — Jeszcze, i bez końca, o pożarach. — Dobro ogólne i jego miłośnicy. — Przeciętni. — Skutki platoniczności. — Towarzystwa. — Wycieczka członków Tow. Osad rolnych. — Obietnice poprawy. — Wycieczka do Jabłonny. — Obniżanie się mieszkań. — Jarmark wełniany jako ostatnia nadzieja. — Wyjazdy za granicę. — Sport. — Wyścigi. — Młodzi lordowie. — Trenowanie. — Różne poty.

Kto się chce bawić, niechaj przyjeżdża do Warszawy. Sezon ogórkowy, sezon upałów, kurzu, ogólnego omdlenia, ogólnego próżniactwa i senności rozpoczął się, ale zarazem przyniósł nam takie mnóstwo wszelakiego rodzaju rozrywek, że aż wybierać trudno. Ni mniej ni więcej tylko jedenaście afiszów, rozlepionych co rano na wszystkich ulicach Warszawy, zaprasza zmęczoną całodziennym upałem publiczność, aby wieczorem śpieszyła do ogrodów i ogródków, gdzie uszy jej paść będą muzyką i śpiewem, oczy przedstawieniami teatralnemi, wdziękami artystek rozmaitych trup aktorskich, słowem, tem wszystkiem, co w mniej więcej rozkoszny lub szalony sposób pomaga do zabicia czasu od godziny ósmej wieczorem do dwunastej w nocy, o której to godzinie każdy dobry i stateczny obywatel wraca do domu z rozpiętą dla chłodu kamizelką i kapeluszem w ręku, ocierając przytem spocone czoło chustką. Krótko mówiąc, jest to karnawał pod gołem niebem. Nad głową gwiazdy i szmer liści trącanych ciepłym powiewem, a przed oczyma światła gazu, śpiewy, pląsy, wyróżowane twarze, wyczernione brwi i kolorowe pończochy, które także stanowią jedną z cech letniego sezonu.
Jednem słowem, wesoło byłoby w Warszawie, gdyby... ach, niestety, gdyby nie długa i bardzo długa lista ujemnych stron letniego życia: gdyby nie ogony damskie, gdyby nie próżne nawoływania o obcięcie tychże ogonów; gdyby nie bezskuteczność rozporządzeń o polewaniu ulic, po których każdy wiatr pędzi takie tumany kurzu, że ani oddychać, ani patrzeć przed siebie niepodobna; gdyby nie platoniczne westchnienia za dezynfekcją; gdyby nie równie obfite, jak bezskuteczne rozsypywanie proszku karbolowego; gdyby nie kwaśne owoce; gdyby nie epidemia, która rok rocznie wyciska z nas większe lub mniejsze pogłówne; a nakoniec, gdyby nie pożary, świadczące o naszem niedołęstwie, lenistwie, i o bezwładności przysłowia: «Mądry Polak po szkodzie».
Albowiem dziś już faktem jest, że to przysłowie, niestety, jest fałszywe. Roku zeszłego ponieśliśmy szkody na kilka milionów rubli — i zmądrzeliśmy po niej? Gdzież są — woła wielkim głosem cała prasa — obywatelskie straże pożarne? gdzie są narzędzia do gaszenia? gdzie są domy przedzielane drzewami? gdzie są rezerwuary z wodą, mogące być na każdy wypadek użyte? gdzież są te wszystkie instytucye, urządzenia i środki, o których tyleśmy nagadali i napisali i na których potrzebę i konieczność zgodziliśmy się wszyscy? Tak jest; nagadaliśmy i napisali. Pisaliśmy, jak mówi pewien felietonista, artykuły malownicze, uczuciowe i rozumowane; zepsuliśmy mnóstwo papieru, piór i atramentu, i czy wiecie, o mili współobywatele, co stąd za wniosek? Oto, pisząc artykuły uczuciowe, rozumowane i malownicze, zrobiliśmy swoje — zrobiliśmy to wszystko, co do nas, jako do prasy, należało. Ale teraz wy, mili współobywatele, co zrobiliście ze swej strony? Doprawdy, mam ochotę umieścić po tem zapytaniu parę wierszy kropek dla lepszego odmalowania ciszy, bo ciszą tylko możecie na powyższe pytanie odpowiedzieć. Coście tedy zrobili dla zapobieżenia złemu? My, to jest ja i koledzy moi po piórze, doprawdy, nie mogliśmy zaciągnąć się do straży prowincyonalnej, nie mogliśmy zrobić nic więcej, tylko pisać i pisać, ale wy?... Oto spalił się Międzyrzec, spaliła się Libertowa Wola, spaliły się Szopy Niemieckie, spaliły się roku zeszłego Siedlce, spalił się Opatów, i Bóg wie, co się nie spaliło, a jeżeli tak dłużej potrwa, spali się napewno jeszcze niejedno miasteczko, niejedna wioska, niejeden dziesiątek tysięcy rubli pójdzie z dymem, z czego nie może być nawet i tej pociechy, że zmądrzejecie po szkodzie.
Ale może was nudzą morały? Kwestya to, powiecie, która niejednokrotnie była już podnoszoną i aż do znudzenia powtarzaną. Możebyście życzyli sobie, abyśmy przestali o tem mówić? Nie obiecujemy poprawy. Nudzić was będziem choćby co tydzień, powtarzać choćby codzień. Nudźcie się, zżymajcie, oburzajcie, krzyczcie, pisujcie do redakcyi listy pełne wyrzutów, ale się poprawcie. Zbudźcie się! Kropla wody, spadająca ustawicznie, nawet w kamieniu otwór czasem przewierca. Przebóg! czyżby nasze słowa miały padać na twardszy od kamienia materyał?...
To byłoby już źle, w całem znaczeniu tego wyrazu.
Nie tracimy jednak nadziei, «bo bez nadziei jakżeby żyć», że z czasem będzie lepiej, że przyjdzie chwila, gdy każde miasto będzie miało swoją straż ogniową, złożoną z dzielnej i energicznej młodzieży, swoje narzędzia pożarne, słowem, to wszystko, czego potrzeba, by rok rocznie nie puszczać z dymem milionów.
Ach! gdybyśmy się raz nakoniec nauczyli miłować naprawdę to, co przez termin: dobro społeczne, oznaczamy. Miłujemy je wprawdzie niby bardzo, a bardziej jeszcze lubimy o tem rozprawiać, ale niestety! uczucia te są natury czysto platonicznej. Znam pewnego obywatela, który całe życie nie trudni się niczem innem, tylko wypalaniem pięknej piankowej cygarniczki, a który miłuje przytem dobro społeczne. Cóż chcecie: powiada, że miłuje, i może nawet naprawdę. Platonik! Prawda, że przy tak bezinteresownej miłości dobro społeczne mogłoby utopić się, być zjedzone przez psy, rozbić sobie głowę o kamień, połamać ręce i nogi, niemniej jednak nie przestałoby być kochane. Gdyby naprzykład wpadło w wodę i krzyczało w niebogłosy: «Topię się!» — pomieniony obywatel swoją drogą nie wlazłby dla ratowania go do wody, ale natomiast — jestem pewny jego serca — swoją drogą powtarzałby ze łzami w oczach: «Jaka szkoda! topi się, a takie piękne dobro społeczne!» Gdyby rzuciło rękawiczkę, nakształt pięknej Marty z Szyllerowskiej ballady, między dzikie zwierzęta, taki obywatel postąpiłby wprost przeciwnie niż sławny Emrod, to jest po rękawiczkę wprawdzieby nie poszedł, ale też i kochać dobra społecznego by nie przestał.
A teraz, mili czytelnicy, chcecie wiedzieć, jak się taki platoniczny wielbiciel wdzięków dobra ogólnego nazywa? Mogę zdradzić tajemnicę, albowiem po pierwsze: nikt mnie o sekret nie prosił, a powtóre: choćby to był sekret, wygadałbym się z nim umyślnie. Taki obywatel nazywa się: przeciętny. Jest to, na nieszczęście, doskonale skoligacona, a przytem i najliczniejsza rodzina. Tak jest, przeciętny. Gdyby nie on — gdyby nie ta platoniczna rodzina, natenczas ów znany wiersz, że dla dobra ogółu każda smakuje trucizna, ten wiersz bez psów, liszek i czajek, nie byłby «najlepszą z Krasickiego bajek». Gdyby nie ta «przeciętna» a nieszczęśliwa rodzina, chora jednocześnie na krewkość w zamiarach, a niedołęstwo w czynach, na gadatliwość i lenistwo, łatwowierność, na pychę, łakomstwo, słowem, na wszystkie siedm grzechów głównych, wówczas nie płonęłyby nasze miasta, nie świeciłyby gołymi pieńkami nasze lasy, a gołemi piętami nasi przyszli potomkowie, nie waliłyby się nasze domy. Ach, gdyby nie ta rodzina, nasze stowarzyszenia nie potrzebowałyby ogłaszać drukiem melancholicznych ód do zalegających z opłatą członków; nasza spółka jedwabnicza, poparta jak należy przez ogół, sprzedawałaby już jedwab na wszystkich targach sąsiednich; w Studzieńcu stałby już budynek i uczyłyby się już moralności występne dzieci; nasz Merkury nie byłby najchudszym i zdychającym z głodu Merkurym; tanie kuchnie nie potrzebowałyby grać roli dziada z szopki, występującego z woreczkiem na końcu przedstawienia, i proszącego «o talary i o zboże, i o wszystko, co być może»; — wy zaś wszyscy, tj. ja i wy, mili czytelnicy, nie potrzebowalibyśmy każdego nowego roku kończyć rachunków z roku ubiegłego w ten sposób: zero od zera, zero — nie mogę: pożyczam... od Żyda.
Mówię, «bom smutny i sam pełen winy», powiada Słowacki, ja zaś powtarzam za nim. Powtarzam nie dlatego zresztą, żebym, doszedłszy matematycznej prawdy, że zero od zera jest zero, miał już pożyczać od Żyda. Nie, do tego jeszcze nie doszło! Ale, że pod pewnym względem należę i ja do tej przeciętnej rodziny, jako dowód posłużyć może choćby i to, że obowiązkiem moim jest dostarczyć felietonu na poniedziałek, a piszę go na wtorek, skutkiem czego stosunki moje z redakcyą pozostawiają w tej chwili wiele do życzenia, a nawet spowodowały wymianę niezbyt dyplomatycznych not między mną a pomienioną redakcyą, która nie omieszkała wystosować do mnie pewnego dość nieprzyjemnej natury ultimatum, którego tylko dlatego za casus belli nie uważam, że nie jestem dostatecznie uzbrojony. Co do mnie jednak, przyrzekam sobie, że odtąd stale odcinek mój będzie gotowy nie na wtorek, ale na poniedziałek; a oprócz tego, rozważając wszystkie grzechy rodziny przeciętnej, bijąc się w piersi i powtarzając Mea culpa! wzywam ją, aby uczyniła toż samo. Na dowód zaś, że poprawa moja jest szczerą, zamierzam sobie zaraz nazajutrz zapłacić dwie raty, które zalegam w Tow. zachęty sztuk pięknych, jedną w Tow. muzycznem, jedną w Tow. osad rolnych, a kilka w innych Towarzystwach. Prócz tego pragnę poprawę swą, czyli reformę, przeprowadzić w całej obszerności, t. j. wygluzować w charakterze swym wszelką bezkrwistą platoniczność względem dobra ogólnego; przyrzekam sobie również, że nie wezmę udziału w sielskiej i gotującej mnóstwo lirycznych wzruszeń wycieczce do Studzieńca, jaką Towarzystwo osad rolnych przygotowuje dla swych członków na dzień 10 czerwca, po ukończeniu dorocznego walnego posiedzenia. Wiem, że ofiara ta wiele kosztować mnie będzie, ale krzepię się nadzieją, że będzie mi to właśnie kiedyś policzone i położone na szali przeciwnej tej, na której będą spoczywały moje nieprawości. Wiem, że pozbawiam się przejażdżki koleją do Rudy Guzowskiej, drogi wśród brzezinowych lasów na wózku pana Sobańskiego do Studzieńca, wielce prawdopodobnego obiadu w Studzieńcu, toastów, mówek w duchu wzajemnego przyznawania sobie zasług i równie skromnego jak szlachetnego nieprzyznawania się do tych zasług; dalej mówek w duchu ogólnego powinszowania sobie pięknych skutków i usiłowań, mówek, poczynających się drżącym głosem od słów: «A teraz pozwól, szanowny...» lub «a teraz pozwólcie, szanowni»... Nakoniec: wyrzekam się mówki, którą sambym może powiedział, co w przyszłości mogłoby nawet korzystnie wpłynąć na podwyższenie honoraryum w redakcyi, na zyskanie mi znajomości, protekcyi, na ewentualne otrzymanie płatnej posady w jakiem Towarzystwie lub banku, któraby pozwoliła pokryć moje niedobory literackie, a wreszcie i na podtrzymanie mej sławy, jako mówcy, która to sława wogóle niezbyt świetna, została ostatecznie przyćmioną od czasu reform i wyborów w Tow. muzycznem, na których zjawiły się pierwszorzędne gwiazdy, zaćmiewające wszystko dokoła.
Otóż, wyrzekam się tych wszystkich wyżej wymienionych rozkoszy, w celu, aby raz dowieść, że umiem nietylko platonicznie miłować dobro ogółu. Rozumuję bowiem, że dowiodę tego stanowczo, jeżeli pieniądze, jakiebym musiał na wspomnianą wycieczkę wydać, ofiaruję Towarzystwu osad rolnych bezpośrednio na same osady. Będzie to coś nierównie pozytywniejszego, nie prawdaż? Co większa, sądzę nawet, że jakkolwiek wycieczka będzie obfita we wzruszenia, jakkolwiek ewentualny obiad, o który, mówiąc nawiasem, niektórzy członkowie już dziś rozpytują się półgębkiem, będzie bardzo smaczny, toasty i mowy bardzo podniosłe i jednoczące serca członków — to przecież ja — prosty śmiertelnik i lichy pracownik boży, sądzę, powtarzam, że gdyby wszyscy członkowie te pieniądze, których pod firmą «na piwo» udzielają fornalom pana Sobańskiego, dalej te, które wyjść mogą w samym Studzieńcu, czy to na obiad, czy na podwieczorek, czy na cokolwiek, oddali wprost na osady, to byłoby prościej, ale i lepiej. Ot możnaby za to czy wybudować parę pokoików więcej, czy założyć jaki ogródek, czy kupić jakie narzędzia naukowe, czy książki, czy utrzymać jednego więcej przestępcę małoletniego, czy zabezpieczyć silniej byt i pożytek instytucyi. O! byle były pieniądze, znalazłby się na nie sposób. Warto się nad tem zastanowić. A zresztą do uznania każdemu: co do mnie, postanawiam wyprzeć się kuzynowstwa z przeciętnymi, z ich zamiłowaniem efektów i z ich platonicznością raz na zawsze.
A teraz, kiedy już mowa o majówkach i przejażdżkach, wspomnę więc jeszcze o jednej, o której zresztą brak mi szczegółowych wiadomości. Chcę mówić, że w Harmonii ma się odbyć składkowa wieczerza, a potem przejażdżka do Jabłonny. Będzie to zapewne również niezmiernie liczna wycieczka z towarzyszeniem różnych rzniętych i dętych instrumentów, a przytem groźnych basów, czułych tenorów, wstydliwych sopranów i wszelkiego rodzaju głosów i odgłosów, na jakie tylko gardło ludzkie zdobyć się może. Wszystko to są jednakże tylko przypuszczenia, powiedziałem zaś, że bliższych informacyi o tej wycieczce nie mam, albowiem nie wiem nawet, o ile słowiański język będzie na niej uprawniony. Niegdyś, pamiętam, że wybuchały z tego powodu w łonie zgromadzenia pewne niesnaski, które zaogniały się z dziwną uporczywością przez czas dość długi.
Trudno wiedzieć, jak jest dziś, i o ile ludzie, nie posiadający iglicówek, filozofii pesymizmu, kiszek grochowych, skłonności do anneksów, do sentymentalizmu i do piwa, mogą być i są w powyższem towarzystwie tolerowani, a zwłaszcza wtedy, jeżeli używają takiego języka, jaki niezbyt mile wpada w wydelikacone przez walce konchy uszne stałych członków zgromadzenia. Zarówno nie jestem pewny, czy na owej składkowej wieczerzy i wycieczce do Jabłonnej zajdą, prócz muzyki, śpiewów i spożycia pewnej ilości kiszek grochowych, jakiekolwiek fakty, któreby jako następstwa powyższych czynności zasługiwały na taką przynajmniej felietoniczną wzmiankę i uwagę, na jaką zasługują innego rodzaju zamiary, a raczej obietnice, których przyszłość wcale dla nas, t. j. dla Warszawy, nie szczędzi.
Mają się tu bowiem dziać rzeczy wcale niespodziewane, których nikt się nie spodziewał, a które każdy z radością powita. Słychać, że mieszkania np. spadają, a wkrótce spadać zaczną na łeb, na szyję. Jest to możliwe. Już dziś na wszystkich domach widać karty z powywieszanymi pustymi lokalami, których posiadacze, coraz to zachodząc z ołówkiem w ręku, zmieniają ceny, zmniejszając potrosze dawne, a wpisując nowe, mniejsze. Na ulicy Wielkiej jest dom, w którym czterdzieści pokojów stoi dotychczas pustkami. Po pokojach owych chodzi zamyślony gospodarz, monologując z sobą po hamletowsku, coraz głośniej, coraz gwałtowniej i coraz wyraźniej. Ludzie słyszeli podobno — czy też zdaje im się, że słyszeli wyraz: przeholowałem! Tak jest, przeholowałeś, miły gospodarzu, a raczej przeholowaliście, co się srodze da wam wszystkim we znaki. Przyznajcie, że milej jest wziąć za mieszkanie trochę taniej, niż potem odbywać długie spacery, z rękoma w tył założonemi, po pustych pokojach, gwiżdżąc, kiedy się płakać chce. Przeholowaliście, moi panowie, teraz monologujcie sobie, co dusza raczy. Często zaiste: wynająć lub nie wynająć, — jest równe? co: być albo nie być. Z czegóż będziecie płacili podatki? z czego wyślecie żony swoje i córki za granicę? Liczycie jeszcze na jarmark wełniany. He! nadzieja matka głupich. Lepiej się nie łudzić: hotele dla szlachty wystarczą, a gdyby nawet nie wystarczyły, ileż to mieszkań prywatnych jest do najęcia po rodzinach, które wyjeżdżają na letnie mieszkania lub za granicę! Jest jedna tylko rada, powiem wam do ucha: obniżcie ceny.
Istotnie, w czasie wełnianego jarmarku umeblowane mieszkania po rodzinach, które wyjeżdżają za granicę, stanowią potężną konkurencyę dla pustych lokalów, które trzeba odnajmować na czas dłuższy, a takich mieszkań wszędzie jest mnóstwo; któż bo latem siedzi w Warszawie?
Napróżno rozlepiają jedenaście afiszów co rano; napróżno teatrzyki przesadzają się w ofenbachiadach, aby dorównać choć w tem zagranicy; napróżno Fliege daje koncerty, złożone z utworów miejscowych, faszerowanych niemiejscowymi, kompozytorów; napróżno w cyrku siłacze francuscy gną w ręku siłaczów warszawskich; napróżno panna Guerra roztacza wdzięki swej budowy, budzącej we wszystkich gołowąsach oskomę, dorównywająca chyba wstrętowi, jaki w nich budzi książka, atrament, pióro, ołówek, słowem, wszystkie materyały do czytania i pisania; napróżno panna Czesia stara się przekonać sceptyków, że nie jedna Guerra ma takie ramiona na świecie, i że miłość ulokowana na koniu łatwiej może kark skręcić, niż umieszczona na tragicznych koturnach; napróżno wiedeńska Marie, po cenach zniżonych, a przynajmniej mających być zniżonemi, roztacza swe obszary przed zdumionemi oczyma i wykrzywionemi z podziwu gębami nielicznej publiczności; wszystko to napróżno: każdy kto może i ma na to, opuszcza miasto i śpieszy za granicę wynieść co prędzej i wydać latem połowę tego, co przez całą zimę zarobi.
Do czasu zostają jeszcze zwolennicy sportu. Wyścigi konne za pasem, bo niespełna za tydzień. Między tutejszo-krajowymi lordami ruch tedy ogromny. Czy wiecie, co też teraz robią? Oto pocą się. Wielka rzecz, powiecie, to i my się pocimy. Nie, przepraszam: my się pocimy, bo upał; bo nam przyrzekli polewać ulice, a nie polewają, bo... bo... jednem słowem, my się pocimy niechcący, a oni naumyślnie. Mówiąc żargonem, nazywa się to: trenują się. Trenują się panowie, trenują dżokeje, trenują konie. Niektórzy z nich jednak, gdy nadejdzie święty Jan, znowu będą się pocić, ale już nie trenować, tylko poprostu pocić nie tyle z gorąca, ale skąd tu wziąć na spłatę kapitałów, zaciągniętych na dżokejów, lokowanych na hipotekach, a prowadzących młodych rycerzy pod staro-rycerskie godło, bo pod włócznię, co razem wzięte, po łacinie «subhastatia» się nazywa.
Od takich potów broń nas, Boże, mili czytelnicy; broń Boże każdego, broń Boże i was, młodzi lordowie. Mamy dosyć tych ruin i tych subhastacyi.

Gazeta Polska, 1875, Nr 122 z dnia 8 czerwca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.