Chwila obecna/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Byłem i ja w Studzieńcu. Mimo przyrzeczeń uczynionych sobie i czytelnikom w zeszłotygodniowym odcinku, że nie pojadę, a pieniądze potrzebne na kupno biletu złożę na rzecz Osad rolnych, musiałem jednak pojechać, do czego zresztą popchnęła mnie nie tyle chęć spożycia zastawionego w lesie obiadu, ile obowiązek sprawozdawcy i obfitość spostrzeżeń, jakie spodziewałem się poczynić.
Jakoż niema tego złego, coby na dobre nie wyszło — mówi przysłowie. Naprzód przekonałem się, że wycieczka do Studzieńca, obok błogich skutków hygienicznych, jakie przejażdżka na świeżem powietrzu i wśród lasów wywrzeć musi na cenne zdrowie tak członków Towarzystwa, jak i reprezentantów prasy, obok wyruszeń natury filantropijnej i poetyczno-sielskiej, miała także swoją racyonalną podstawę, o której z całą powagą mówić mi przyjdzie. Oto Zarząd Towarzystwa chciał przedstawić tak reprezentantom prasy, jak i swoim członkom materyalne dowody swej działalności, a przytem dać im sposobność do czynienia uwag i spostrzeżeń, które, według słów jednego z przedstawicieli zarządu, przyjmowane będą zawsze najchętniej, brane pod uwagę najskrupulatniej.
Przekonaliśmy się tedy wszyscy naocznie i namacalnie, że wszystko idzie dobrze, że zarząd z godną uznania gorliwością i energią wywiązuje się ze swego zadania, że wszystko już jest prawie gotowe, i że w tych osadach dla małoletnich przestępców, prócz małoletnich przestępców i niektórych wewnętrznych urządzeń, niewiele już brakuje.
Urządzenia jednak wewnętrzne wprowadzone będą wkrótce, albowiem zarząd posiada dostateczne, a co lepsza, ciągle zwiększające się fundusze, które na ten cel odpowiednio będą użyte; małoletni przestępcy znajdą się, gdy nastąpi promulgacya rozporządzenia ministra, nakazującego sądom wydawanie ich w ręce Tow. osad rolnych.
Wkrótce więc osady zawrą ruchem i życiem. Dziś jeszcze spokojnie tam, a ciszę przerywa tylko gwar robotników: mularzy, stolarzy, kowali, cieśli, zajętych wznoszeniem nowych budowli, lub ostatecznem urządzeniem już wzniesionych. Widok Studzieńca, tak jak on dziś się przedstawia, jest jeszcze dosyć posępny. Na obszernej polanie stoi w dwóch szeregach 6 piętrowych z czerwonej cegły murowanych domów, a w środku wielkie podwórze. Na podwórzu znać ślady gorliwej pracy koło budowli. Tu i owdzie leżą jeszcze wióry stolarskie, gdzieniegdzie czerwienieje kupka cegieł, w środku wznosi się skrzypiący żóraw tymczasowej studni; drewniane, po części wzniesione już sztachety otaczają i domy i dziedziniec, a za sztachetami las, szumiące szeregi drzew i zwykła cisza leśna.
Miejsce to samotne, odosobnione od świata, takie właśnie, jakiego na osady rolne potrzeba. Ostatecznem jego urządzeniem i ozdobą zajmą się już sami przestępcy. Za jaki rok lub dwa, obszerny, porosły chudą trawą dziedziniec zamieni się w klomby, pełne krzewów; koło domów zazielenieją płonki drzew, za sztachetami zniknie las, a miejsce wykarczowanych zarośli zajmą uprawne pola, na których powiew wiatru będzie latem kołysał kłosy wszelakich zbóż. Wszystkiego tego dokonają już własnemi dłońmi przestępcy. W samej osadzie wzniosą się nowe domki i zabudowania folwarczne; stanie kapliczka, której dzwonek będzie o rannej zorzy wzywał do modlitwy i pracy, a o wieczornej do modlitwy i snu pod skrzydłem bożem. Latem praca w polu i lesie z pługiem, broną, rydlem, motyką i siekierą; zimą, gdy śnieg z chmurnego nieba zasieje pola i gęstwiny leśne, przewagę weźmie praca w warsztatach. Życie rozłamie się tu wyłącznie na pracę i modlitwę, popłynie całkowicie owemi źródłami uspokojenia. Troskliwa, iście rodzicielska opieka ułatwi, uczyni prawie konieczną poprawę, a nakoniec dobroczynny wpływ natury uszlachetni te młode, za wcześnie pod palącem tchnieniem występku zdziczałe dusze.
«Trzeba ziemię poprawić przez ludzi, a ludzi przez ziemię» — powiedział jeden z największych naszego czasu myślicieli. Wielka to prawda. Ludzi poprawia ziemia, to jest praca i natura. Wyobraźmy sobie dziecię, zrodzone wśród zatrutej atmosfery miejskiej, w ciemnych szynkowniach, wśród gwaru i gorączki występków, ciemne, zepsute od najmłodszych lat, popychane do złego przykładem starszych, zdziczałe, rozpróżniaczone — wyobraźmy sobie, mówię, takie dziecię wyrzucone z tych piekielnych warunków, a przeniesione naraz w czystą atmosferę pól i lasów wiejskich, w ciszę i pogodę natury. Nie zaznało opieki, tu znajduje opiekę; nie zaznało pracy, tu znajduje pracę; nie zaznało modlitwy, tu znajduje modlitwę. Tam co krok spotykało się z szatanem — tu co krok spotyka się z Bogiem. Rankiem w mieście budziły je ze snu przekleństwa starszych złoczyńców, tu budzi je śpiew ptasząt. Wieczorem w mieście usypiała je wódka, tu po modlitwie usypia je szum sosen leśnych, który sam wydaje się modlitwą i który każdą niezepsutą lub niewyschłą do dna duszę przepełnia pełną słodyczy ufnością i spokojem.
A teraz powiedzcie, moi czytelnicy, czy wierzycie, aby wobec powyższych warunków dziecię owo mogło się nie poprawić? Czy nie widzicie, jak powoli ta biedna duszyczka, niby roślina zwiędła, rozwija się, podnosi, ożywia i poczyna żyć życiem pełniejszem, bardziej naturalnem, życiem prawdy, prostoty i nakoniec wyrasta na pożytecznego pracownika tej gleby, na której wszyscy w pocie czoła pracujemy?
Ufam, czytelnicy, że to widzicie równie jasno, a może i jaśniej ode mnie, dlatego też rozumiecie dobrze, czem są Osady rolne. Założenie ich jest wielkim czynem filantropijnym, którym wszyscy chlubić się możemy; popieranie ich jest obowiązkiem, który wszyscy powinniśmy wypełniać.
A jednak!!...
A jednak co? — spytacie — alboż to w sprawozdaniu odczytywanem w Studzieńcu nie słyszeliśmy pochwał, skierowanych do ogółu?... dalej sprawozdawca pochwalił 2168-miu członków, należących do Towarzystwa osad rolnych, ale widocznie zapomniał jeszcze, czy też może nie chciał wymienić 600, wyraźnie sześciuset członków platonicznych pomienionego Towarzystwa, to jest członków takich, którzy, zapisawszy na liście swe nazwisko, nie wnieśli jeszcze należnych składek rocznych. Miło mi uzupełnić umyślne czy mimowolne przemilczenie sprawozdawcy i uczcić słowami należytego uznania wspomnianych mężów, którzy, obiecawszy płacić po 5 rs. rocznie, rozumują słusznie, że czyste uczucie, jakiem serca ich płoną dla małoletnich przestępców, więcej jest warte niż nietylko pięć, ale nawet niż dziesięć rubli rocznie. Powtóre, taki idealny udział w Osadach rolnych pozwoli im zapisać się na tych samych warunkach nietylko do tego jednego Towarzystwa, ale do wszystkich innych, jakie tylko kiedykolwiek powstać mogą, a w ten sposób uszczęśliwić nieograniczoną liczbę wszelkiego rodzaju przestępców.
Mój Boże! czemuż to zatwardziali pesymiści i sceptycy narzekają na brak bezinteresownych ludzi na świecie, skoro na 2168 członków jednego towarzystwa mamy aż sześciuset zupełnie bezinteresownych, że gdyby wypadkiem licho porwało całe towarzystwo wraz ze wszystkimi członkami, domami i nieletnimi przestępcami, jeszczeby to ich nie zainteresowało ani trochę. Sądzę nawet, że to już jest kraniec bezinteresowności, z którą w porównanie iść może chyba tylko skromność rzeczonych filantropów. «Niech nie wie lewica, co czyni prawica» — oto jest ewangeliczna zasada, którą posuwają do tego stopnia, że gdybym naprzykład ku zbudowaniu innych bliźnich, chciał wymienić nazwiska owych sześciuset, wiem, że wspomniana wyżej, a wrodzona im skromność i chrześcijańska pokora żadną miarą nie chciałyby się na nic podobnego zgodzić, a nawet zgaduję, że stałbym się powodem świątobliwego oburzenia nietylko samych filantropów, ale i ich najbliższych krewnych.
Czułem się jednak w obowiązku wypowiedzieć tych kilka słów gorącego uznania: raz, że pomienieni filantropowie w zupełności na nie zasługują, a powtóre, że skoro ci niebezinteresowni, bo opłacający roczną składkę członkowie, którzy byli w Studzieńcu, usłyszeli odpowiednie pochwały i podziękowania, zdawało mi się rzeczą słuszną oddać sprawiedliwość i tym, o których zamilczano.
Ale widzę, że czas już skończyć o idealnych i realnych członkach, o towarzystwie, o przestępcach, i powrócić ze Studzieńca do Warszawy. Zanim jednak to uskutecznię, pozwólcie, czytelnicy, że zatrzymamy się na chwilę po drodze, jak to uczyniła większość gości, a przynajmniej prawie wszyscy reprezentanci prasy, którzy, korzystając z godziny czasu między powrotem ze Studzieńca a odejściem pociągu do Warszawy, obrócili ową godzinę na zwiedzenie położonego tuż obok Rudy Guzowskiej Żyrardowa.
Ach! miły czytelniku, jakież cuda oglądały nasze oczy! cóż to za fabryka!! Sale tam tak rozległe, że stojąc na jednym końcu zaledwie rozeznasz rysy ludzi pracujących na drugim. Olbrzymie, straszliwe potwory parowe, rycząc groźnie i wywijając z piekielnym rozmachem żelaznemi ramionami, nadają ruch wszystkiemu. W przędzalni tysiące mniejszych i większych kół, o smoczych kształtach, kręcą się z przerażającą szybkością na osiach; wszędzie huk, łoskot i burza taka, że ani jednego słowa nie dosłyszysz. Ściany budynku drżą. Zda się, że wszystkie te machiny żyją i mają dusze; zda się, że jakaś niepojęta wściekłość ogarnęła te żelazne potwory. Patrzysz na nie, i wydaje ci się, że lada chwila wyciągną się ku tobie jakieś straszne ramiona, i porwawszy, rzucą cię na owe zęby, haki i pasy, które rozerwą ciało twe na atomy, zmielą je, uprzędą i zrobią z ciebie łokieć płótna. Przemienić się nagle w ręcznik — co za niemiła metempsychoza, nie mówiąc już o innych kształtach, na wypadek, gdyby się było przerobionym na cieńsze płótno! Powoli jednak prawidłowość tych ruchów uspokaja wzburzone nerwy i chłodzi rozbujałą fantazyę. Widzisz, że ów potwór, który ci się przed chwilą wydawał wściekłym, piastuje w swych objęciach subtelne, jak pojęcie, włósienko, niteczkę; snuje i nie zrywa jej. Wówczas to dopiero poznajesz, że istotnie ożywia go przezorny rozum — potężny i więcej tu niż gdziekolwiek tryumfujący nad ślepą siłą rozum ludzki, dla którego te smoki są posłusznymi na każde skinienie niewolnikami.
Przędzalnie i sale warsztatów tkackich, farbiarnia, blichownia, to prawdziwe muzea. Ostatnia, t. j. blichownia, jest to sobie ni mniej ni więcej tylko olbrzymia, otoczona wysokim parkanem łąka, przestrzeni kilku morgów, która, na pierwszy rzut oka, wydaje się być pokryta śniegiem. Po bliższem przypatrzeniu się poznajemy dopiero, że ten śnieg stanowią wszelkiego rodzaju płótna, poddane tu podwójnemu działaniu: słońca i wody. Płótna te pójdą potem na cały kraj, do Rosyi, do Niemiec i Austryi nawet. Trzy tysiące ludzi pracują w tych olbrzymich zakładach. W Żyrardowie zakładają się powoli sklepy, wznoszą się potrosze budowle i domy fabryczne. Osada powiększa się wolno, ale stale. Działalność fabryki wzrasta z dniem każdym; obroty roczne miliony rubli wynoszą, jak również miliony przynoszą na czysto szczęśliwym, ale zarazem pracowitym i energicznym przedsiębiercom, właścicielom. Zwiedzanie tych wszystkich cudów ułatwia niezmiernie uprzejmość właścicieli, którzy chętnie i z pewną dumą oprowadzają wszędzie zwiedzających. Z dumą, bo — byli to podobno ludzie za młodu ubodzy, którzy szli w świat o własnej sile i własną siłą się wybili; z dumą, bo kiedy obejmowali fabrykę, wszystko było w rozstroju i upadku: dziś ład i porządek w niej wzorowy, a rozkwit niebywały.
Tak jest: ład, porządek i rozkwit. Patrząc na to wszystko, zadumałem się mimowoli. Ach! czemuż to dotykalne przykłady samopomocy są wiecznym grochem, rzucanym na ścianę dla naszych skich i wiczów! czemuż, przychodząc na świat, przynosimy już niejako z sobą więcej gustu do «kwaszonych ogórków», do żółtych najtyczanek, do wielmożności, do karczowania lasów, do głównych, biernych ról w dramacie, zatytułowanym: «Subhastacya», do wielkiej polityki, streszczającej się w słowach: «na wiosnę», do pachciarzy, do parcelacyi, do utyskiwań na złe czasy, do ciężarów hipotecznych, do zwykłego «jakoś to będzie!» czemuż, niestety, powtarzam, przynosimy więcej skłonności do tego wszystkiego, niż do wytrwałej, upartej a organicznej pracy, która sprawia, że mrowisko, choćby dziesięć razy na dzień nogą przechodnia rozrzucone, wznosi się i staje znów całe — odbudowane!
Czyż istotnie rodzimy się słabsi? czy słowiańska rasa nasza, jak tego jeden głupi Francuz dowodził, a jedno mądre pismo nasze za nim powtórzyło, rodzi się wątlejsza, żyje słabiej i wymiera prędzej od sąsiedniej germańskiej?...
Było się nad czem zadumać.
Ale nie. To nie prawda! Nie rodzimy się słabsi, nie natury więc wina; umieramy słabsi — to nasza wina.
Było się nad czem zadumać.
Nagle dumania moje przerwał świst lokomotywy: trzeba było wracać do Warszawy.
— A co tam słychać w Warszawie? — spytacie.
Ha! mamy jarmark wełniany. Na placu targowym leżą wańtuchy, przybyłe z różnych okolic kraju, ale niewiele tam tego. Podobno remanentu więcej, niż dotychczasowych transportów. Teraz tam wszystko ważą. Waga bankowa pracuje od rana do wieczora. Rozmaite instytucye kredytowe ogłaszają się z gotowością dawania zaliczek do trzech części wartości przywiezionej wełny — i oto wszystko. Kto ma wełnę, będzie miał pieniądze.
A ceny?
Nie moja to tam rzecz, ale podobno wcale nieszczególne. We Wrocławiu szło niebardzo, w Poznaniu, ba i bardzo — dopiero w końcu ceny jakoś podskoczyły. Tak to tam przynajmniej mówią, nie wiem, czy nie strachy na Lachy. Przecie bardzo źle nie będzie, jakkolwiek słychać znowu, że kupców zagranicznych zjechało niewielu. Et! co tam! jeszcze ich się nazjeżdża! trzymajmy się ostro!
Ogólny nastrój jarmarku ma już swój techniczny termin. Nazywa się to tendencya. Aha! tendencya! Dopytują się tedy wszyscy: jaka jest tendencya jarmarku? Co do mnie, sądzę, że jest taka, żeby jeden drugiego okpił, ale zdania swego nie narzucam nikomu; ogłoszę je albowiem tylko na mocy tradycyi o dawniejszych jarmarkach, i na mocy własnych spostrzeżeń, jakie robiłem w Baranowie nad Wieprzem, gdzie jak tylko jest jarmark, na który schodzą się Żydzi aż z Łysobyków, naówczas bez najmniejszej wątpliwości tendencyą ich jest okpić wszystkich chłopów, przyprowadzających woły, krowy, barany etc. etc. Sądzę, że nietylko w Baranowie, lub w Łysobykach — myślę nawet, że i w Warszawie tendencye kupców hurtownych, jakkolwiek mogą być szlachetne, nie byłyby przeciwne przyjęciu wełny, nawet za darmo, gdyby tylko obywatele wiejscy najmniejsze darowania jej tendencye objawiali.
W chwili, kiedy to piszę, jarmark urzędownie jest już rozpoczęty, Konferencye gospodarskie, jakie się zeszłego roku podczas wystawy rolniczej odbywały, zmieniły jego termin, przeniósłszy go z 15 na 19-ty — dawniejszy zwyczaj jednak zwyciężył. Nowy termin miał przytem tę złą stronę, że wypadał w dzień jarmarku berlińskiego, który odciągał kupców. Konferencye wyszły wprawdzie z zasady, że jarmark głównie na tutejszych kupców liczyć powinien, ale jarmark, nie wdając się widocznie w teoretyczne dowody, co powinien, a czego nie powinien, rozpoczął się — i rób z nim co chcesz!
Zjazd wieśniaków już wyraźnie daje się czuć w Warszawie. Hotele pełne, po restauracyach pełno, ruch po sklepach zwiększa się; ogródki przepełnione. Miasto ożywia się i, gotując coraz nowe zabawy, radośnie oczekuje pieniężnego żniwa, jakie mu jarmark wełniany zawsze przynosi. Tymczasem odbywają się wyścigi. Wyścigi! Ach, wyścigi. Mógłbym cały odcinek o nich napisać. Jest to także jarmark, ale jarmark próżności ludzkiej, albo inaczej mówiąc: warszawsko angielskiego szyku. A odbyły się, a raczej, odbywają się w tym roku z wielką uroczystością. Przeszło sześćdziesiąt koni zapisało się do gonitw. All right! Ten angielski wykrzyknik, za którego ortografię nie zaręczam, ale którego sposób wymawiania szczęśliwie przez pilne uczęszczanie na wyścigi posiadłem, stanowi jedyny i całkowity zasób angielszczyzny większości naszych dżentelmenów, uczęszczających na wyścigi. Zauważyłem nawet, że niektórzy z nich nie są dokładnie poinformowani, coby ten wykrzyknik miał znaczyć, co jednak nie przeszkadza im używać go z całą powagą jak najczęściej.
Pięknych kobiet, pięknych powozów i pięknych koni na pierwszych niedzielnych wyścigach było mnóstwo. Piękności kobiet, ich barw, kolorów, opisywać nie będę, za słabe bowiem moje pióro. Co się tycze powozów, zauważyłem kilka oryginalnych zaprzęgów, między którymi odznaczała się szczególnie piękna, dobrana, nieledwie że bliźniacza, gniada czwórka, zaprzężona do lekkiej amerykanki. Dziwiła mnie tylko jedna rzecz, t. j. równie dobrani stangret i lokaj, obaj byli bowiem tak podobni do orangutangów, że słusznie można ich było poczytywać za ewentualny w przyszłości, a bardzo cenny nabytek do mającego się w Warszawie założyć zwierzyńca. Zdziwienia swego nie potrafiłbym może i ukryć, gdyby nie pewien dżentelmen, imieniem Coco, który przestrzegł mnie, że to jest mauvais genre, drugi zaś dżentelmen, imieniem Joco, objaśnił, że to nie są orangutangi, ale dwaj Anglicy, starannie dobrani umyślnie, albowiem właśnie bardzo z towarzystwa jest, aby służba popierwsze: była angielska, a podrugie, żeby szczęśliwie łączyła w swych fizyognomiach wyraz twarzy idyoty i małpy; wyścigi tedy odbyły się w całym wymaganym porządku. Emablowano damy w powozach, ważono dżokiejów, ważono konie, zakładano się, wygrywano i przegrywano, rozmawiano we wszystkich językach europejskich, z wyjątkiem polskiego, — unoszono się nad łydkami dżokiejów, które rzeczywiście przypominały patyki, poobszywane w łosiową skórę; słowem: bawiono się z zapałem. Prawdziwym jednak bohaterem dnia tego był szlachetny syn pewnego wysoko urodzonego Anglika i równie wysoko urodzonej Angielki, lord Przedświt, którego polskie imię tem się tłómaczy, że urodzony był w Galicyi. Zapewnieście ciekawi, kto jest Przedświt? Otóż jest to nader piękne zwierzę ciemno-gniadej maści, z lekką, białą strzałką na czole, o szerokiej piersi, nogach sarny i ciemnych, łagodnych, pięknych oczach. Jest to zresztą indywiduum, posiadające sławę europejską: jest to ni mniej, ni więcej tylko zwycięzca ze Lwowa, podobno z Pesztu, z Pragi czeskiej, a nakoniec wielki pogromca wszystkich austryackich i nieaustryackich koni z wielkiego Derby wiedeńskiego. Jest to własność pana Tarnowskiego. W Warszawie stanął do biegu z nader dzielnym biegunem Fripponierem i raczył go łaskawie zwyciężyć bez oblania się jedną kropelką potu. Amatorowie żałują niezmiernie, że ten czworonożny bohater nie może stanąć do biegu o nagrodę dwóch tysięcy rubli, jako przeznaczoną wyłącznie dla koni, zrodzonych w Królestwie i Cesarstwie. Nagrodę tę wziął zatem inny koń, nazwiskiem Lanerkost, szczęśliwy, że pochodzenie uwolniło go od mierzenia się z tak strasznym przeciwnikiem.
Przedświt ma obecnie lat trzy, i jakkolwiek wychowanie jego niemało musiało kosztować, opłaciło się jednak nauczycielom, gdyż, jak słyszymy, w samym Wiedniu miał prócz zakładów zarobić panu swemu okrągłą sumkę dwanaście tysięcy rubli — nie licząc tego, co zarobił w innych miastach pomniejszych.
Dwanaście tysięcy rubli! Ładna sumka. Mój Boże, jakże też nierówno są rozdzielone sposoby zarobkowania! Oto, dajmy na to, jakiś uczony profesor uniwersytetu musi kilkanaście lat pracować głową na to, co Przedświt zarabia w ciągu dwóch minut i siedmiu sekund nogami. Jak wam się, mili czytelnicy, to porównanie podoba? Czy lepiej być człowiekiem z głową, czy koniem z nogami? Nie przesądzam kwestyi, ale wiem tylko tyle, że niejeden człowiek z głową, który całe życie biedę klepie, jak Lazarus, oddałby bardzo wiele, żeby tak raz w życiu koło świętego Jana mógł się zmienić w takiego Przedświta, Grand Daniela lub coś podobnego.
Dwanaście tysięcy rubli, to nie żart. Ha! w Paryżu płacą po sto tysięcy franków, w Anglii pono jeszcze więcej.
Wyścigi trwać będą jeszcze trzy dni. Ile jeszcze który z czworonożnych bohaterów zarobi tysięcy rubli, nie omieszkamy wam donieść.
To są grube fakty. Cóż chcecie? Słyszałem ubolewających dżentelmenów nad tem, że u nas nagrody takie małe. Zapewne! Tacyśmy bogaci! Możemy sobie pozwolić.
Wyścigi wszakże to rzecz arcy-pożyteczna. Przyczynia to się do polepszenia ras krajowych. Istotnie, że wyścigi przyczyniają się do polepszenia ras krajowych, o tem nie wątpimy ani chwili, widząc, jak pod wpływem tej modnej zabawy szlachta krajowego pokroju zmienia się na świeżo wypieczonych baronetów i lordów angielskich. Jeżeli tę przemianę uważacie, mili dżentelmenowie, za poprawę rasy krajowej, to chętnie przyznamy wyścigom wpływ niepośledni; jeżeli jednak idzie o konie, to zupełnie inna sprawa.
W dorożkach naszych chodzą szkapy, Boże odpuść; w omnibusach naszych każde konisko przypomina chudością Barbarę Ubryk; chłopi nasi mają chmyzy tak małe, że się trawestacyą prawdziwych koni nazwać mogą; fornalki nasze ledwie nogi włóczą wiosną za bronami. Gdzież więc znać wpływ waszych folblutów? Konie angielskie mogą poprawić nasze: nie spieram się o to; mogą i powinny, ale na to potrzeba hodować niejedną rasę biegunów, do niczego nie zdatną prócz wyścigów.
Powiedzcie, że wyścigi są szlachecką zabawą, zachowującą jeszcze odcień rycerskości — zgoda, o ile sami jeździcie, ale o pożytku ich niema co mówić.