Chwila obecna/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Tyle razy zdarza mi się poruszać jedne i te same kwestye, że doprawdy czasem obawiam się, żeby nie znudzić czytelników. Powiedzcie jednak sami: cóż mam czynić? Wiem, że gdy czasem zdarzy mi się wyczytać nieśmiało: Reżyseryo, prosimy o nowe sztuki! — reżyserya daje np. «Gracza», sztukę przed pięćdziesięciu laty już przestarzałą, a teraz robiącą wrażenie wyróżowanej staruszki, która, przypomniawszy sobie nagle, że w szesnastym roku życia była przez kogoś kochaną, zabiera się z przerażającą zimno krwią do odwzajemnienia tej miłości. Wiem także, że wskutek mych jeremiad na temat wyścigów, nazwany zostałem demokratą, i to demokratą w złym duchu, co raz na zawsze zamknęło mi wstęp na arystokratyczne herbatki z deklamacyą, z sardynkami i z kanapkami.
Wiem jeszcze, że to, co pewnego razu napisałem o Sochaczewie, Płońsku i Łukowie, zjednało mi w powyższych miastach opinię arystokraty. Pewnego razu wspomniałem, że jedwabnictwo powinni popierać proboszcze wiejscy, co sprawiło, że ogłoszono mnie za ateusza, a zarazem dostarczyło jednemu z dotkniętych materyału do równie obszernej, jak budującej nauki na temat, że kacerstwo, snycerstwo i inne niegodziwości rozwielmożniają się coraz bardziej w naszem pobożnem dotąd społeczeństwie, że zmieniają ludzi na ateistów, kancelistów i pozytywistów, co wszystko razem wzięte, prowadzi przez wolnomularstwo i jedwabnictwo wprost do piekła. Innym razem, wskutek arcy niewinnego zresztą przemówienia się z Zarządem gminy ewangelickiej, nazwany zostałem ultramontaninem i stałem się powodem pewnej kwaśnosłodkiej wymiennej korespondencyi, w której nie szczędzono mi rad, o czem mi pisać nie wypada, a zarazem dano do zrozumienia, że każdemu wolno wygładzać swoje paznogcie w sposób, jaki uzna za najstosowniejszy.
Wobec tego wszystkiego, czyż nie przyznacie sami, moi czytelnicy, wy, którzy nie jesteście ani reżyseryą, ani mieszkańcami miasta Sochaczewa, ani sportsmenami, ani nieprzyjaciółmi jedwabnictwa, ani interesowanymi w sprawach jakiejkolwiek gminy, ale tylko prostymi obywatelami miejskimi lub wiejskimi, że pozostaje mi tylko kilka kwestyi, natury par excellence niewinnej, do których z konieczności ustawicznie powracać muszę. Zresztą czynię to trochę umyślnie, pamiętając tę prawdę, że kropla wody, spadająca ciągle, nawet i w kamieniu otwór z czasem wybije. A przytem byłoby dobrze, gdyby nasze nawoływania i projekty urzeczywistniały się choć w dziesiątej części i doprowadzały przynajmniej do takich rezultatów, do jakich doprowadziło kazanie pewnego proboszcza, o którem zaraz wam opowiem. Raz na wsi, pewien duchowny miał kazanie: mówił przeciw pijaństwu, a mówił z energią i uczuciem, płakał i rzucał gromy, groził niedolą za życia, piekłem po śmierci — porwał za sobą słuchających prostaczków, rozczulił ich i wycisnął łzy prawdziwej skruchy. Po kazaniu i po sumie wraca do siebie do plebanii, nagle na drodze spotyka chłopa, ale pijaniuteńkiego jak bela. Zatacza się Bartek niebożę, na prawo, na lewo, czapka ledwo że mu się na lewem uchu trzyma, a on rozkłada ręce i mówi:
— Ech, dobrodzieju, cóż to za kazanie, co za kazanie! A to ino się dusza w człeku trzęsie, a to gorzalisko, żeby ją wciórności...
— Wstydź się! — powiada z oburzeniem proboszcz: — to ja mówiłem przeciw pijaństwu, a tyś już pijany?1
— Ech, dobrodzieju, żeby nie to kazanie, albobym to ja był tak pijany! jabym, dobrodzieju, już w rowie do tej pory leżał. Niech mię paralus!...
Westchnął poczciwy proboszcz, posmutniał i odszedł do domu.
A teraz, wy, czytelnicy, którzy narzekacie na projektomanię prasy, na poruszanie wiecznie jednych i tych samych kwestyi, na artykuły wstępne, na odcinki, na łapanie wody sitem, na nawoływania, odezwy i zachęty i tym podobnie, czy sądzicie, że bez tego nasze wady, nasza niezaradność, nasze lenistwo, obojętność o dobro ogółu, słowem, to wszystko, o czem mówimy w modlitwie: «Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy!» — czy sądzicie, mówię, że te braki i niedostatki nasze i wasze, które sprawiają, że w porównaniu z innemi społeczeństwami jesteśmy ubodzy i ciemni, nie byłyby jeszcze większe? Ileż jednak mógłbym naliczyć, czy to przedsięwzięć, czy instytucyi, bądź społecznych, bądź dobroczynnych, które, poprostu mówiąc, wykukała prasa tem kukaniem ciągłem, ustawicznem, które i wam nieraz się znudziło, i dla niej nieraz było gorzkiem. A przytem pamiętajcie, że jeżeli mówi się tu i owdzie rzeczy dla naszej miłości własnej niemiłe, to nie płynie z przesadzonego pesymizmu, z nienawiści lub pogardy, ale z nader czystego źródła: z całej pełni serca rozżalonego, że gorzej jest u nas, niż gdzieindziej. Prawda, że dzienniki często swarzą się z sobą, często walczą w imię wiedzy, czy w imię środków do różnych celów prowadzących, czy nawet — co jest nagannem — z powodu osobistych jakichś niechęci — ale można rzec jednak, że, wedle francuskiego przysłowia, pierzemy naszą bieliznę w domu. Spory istnieją, obozy istnieją, ale niemasz ani jednego — wyraźnie mówię: ani jednego dziennika, któryby w zasadzie ogólnej nie dobru społecznemu chciał służyć. Właśnie owe nawoływania, owo poruszanie jednych i tych samych kwestyi, najlepiej tego dowodzi.
Nie dziwcie się więc, że i ja podniosę w dzisiejszym odcinku sprawę, o której mówiłem już kilkakrotnie. Chodzi tu znów o straże pożarne w miastach prowincyonalnych. Czy to wskutek szkód, jakie rok rocznie czynią pożary, czy wskutek nawoływań prasy, dość, że tu i owdzie poczynają się ludzie krzątać koło owych straży. Wprawdzie Mińsk nie zdołał jeszcze naprawić owej sławnej beczki nie — Danaid, która naprawiona z jednej strony, natychmiast psuje się z drugiej; wprawdzie nie wyciągnięto jeszcze z kałuży drągów do bosaków, które tam spoczywają od lat kilku; mówią jednak po mieście, że municypalność tamtejsza ma zamiar namyślić się nad «wysadzeniem» ze swego łona komisyi, któraby wysadziła z kolei ze swego łona komitet, mający znowu namyślić się nad sposobami naprawienia beczki i wyciągnięcia drągów z kałuży, jako też nad sposobami oparcia ich o ścianę, aby wyschły. Przytem municypalność żywi niepłonną nadzieję, że nim owe kłopotliwe wysadzania z łona się spełnią, nim beczce przestanie brakować tego, czego, mówiąc nawiasem, brakuje niejednej głowie, uważającej straże pożarne za niepotrzebne wymysły, nim nakoniec drągi zostaną wyjęte z wody — ludność miasta tak dalece się powiększy, że nie zbraknie i ochotników do przyszłej straży. W ten sposób Mińsk, jakkolwiek może się jeszcze ze trzydzieści razy spalić, ma jednak przed sobą przyszłość, wprawdzie daleką, ale różową.
Mniej rachującym na przyszłość, a więcej dbałym o teraźniejszość okazał się Konin, w którym, jak mi piszą, straż pożarna jest już urządzona, a narzędzia kupione. Do straży należy przeszło stu ochotników z miejscowej młodzieży, umundurowanych, czujnych i gotowych na każde skinienie ruszyć na ratunek tam, gdzie potrzeba. Narzędzia pożarne nie mają jeszcze stałego pomieszczenia, spoczywają więc w tymczasowej szopie, która, gdyby się wypadkiem zapaliła, narzędzia spłonęłyby niechybnie, tembardziej, że poustawiane są tam, z powodu ciasnoty, prawie jedne na drugich, zatem nie łatwo niemi poruszać. Jest jednak nadzieja, że wkrótce stanie osobny budynek, na który fundusze uzyskane będą drogą bądź koncertów, bądź przedstawień teatralnych lub fantowych loteryi.
Ale ciekawszym od tego wszystkiego jest narodowościowy stosunek ochotników do straży pożarnej zapisanych. Ktoby uwierzył, że na stu ochotników, poczuwających się do obowiązku służenia, jest dziewięćdziesięciu ośmiu Żydów i Niemców, a tylko dwóch (gdzie jest mój bicz satyryczny? podajcie mi mój bicz!), wyraźnie tylko dwóch nie-Niemców i nie-Żydów. Stosunek to piękny, nie prawda? i pięknie świadczący o patryotyzmie i odwadze nie-żydowskiej i nie-niemieckiej młodzieży, zamieszkującej wspomnione miasto? Ale sądzić będziecie może, że tam prócz Niemców i Żydów niema nikogo więcej?
Przyznam się, że i ja tak sądziłem, ale myliłem się równie jak wy, czytelnicy. Widziałem, niestety! całe dziesiątki rosłych, zdrowych i młodych dżentelmenów konińskich. Widziałem ich wygładzających paznogcie, ziewających, palących papierosy, przypatrujących się pod światło końcom piór z takiemi minami, jakby zasiadali co najmniej na konferencyach brukselskich, zachowujących się względem interesantów w ten sposób, że mimowoli popadałeś w wątpliwość, czy tabakierki zostały stworzone dla nosów, czy nosy dla tabakierek. Widziałem ich także w miejscowej cukierni, w restauracyi przy bilardach, i wierzcie mi, o zarozumiali Warszawianie! że moglibyście być ich uczniami w piramidkę. Idę także o zakład z wami, Łęczycanie, że w walce z nimi o wypitkę nie utrzymalibyście swego piskorskiego honoru. Gotówem dalej trzymać trzy przeciw jednemu, że żaden wikary na świecie nie gra tak w preferansa, jak pierwszy lepszy z tych brylantów konińskich, o których chyba tylko wyrafinowana złośliwość mogła powiedzieć, że mają głowy tak twarde, iż możnaby niemi tłuc orzechy. Również nie widzę, coby w tem miało być złego, że się trochę za mocno pomadują. Zbytnie używanie pomady przyczynia się wprawdzie do wypadania włosów, że jednak na mocy pewnego znanego przysłowia o łysinach i głowach, młodzież konińska nie potrzebuje się obawiać łysin, zarzut więc ten okazuje się równie płonnym, jak i wszystkie inne, któremi ją, to jest tę młodzież, obarczają. Jak widzimy, zanadto ważnych obowiązków leży na tych pięknych ramionach, aby obciążać je pożarnemi drabinami; zanadto darów rozsypała natura na te oblicza, aby narażać je na osmalenie dymem i sadzą; zanadto pomady wychodzi na czupryny, aby przyprószać je popiołem. Zresztą, kto codzień wypił taką a taką ilość kufli piwa, ten w nocy potrzebuje spać, nie latać z beczkami do ognia. Nakoniec, komu Pan Bóg nie dał odwagi, skądże jej ma wziąć u licha i po co się ma na nią zdobywać, skoro ci, którzy jej mają dosyć, to jest jak np. w Koninie, Żydzi i Niemcy, potrafią go zastąpić?
Tchórzostwo jest to rzecz nerwów. Rzecz ta dawnemi laty była u nas wprawdzie bardzo mało rozpowszechniona, ale widać Konin daje inicyatywę. I to zasługa. Jest wiersz, który mówi: «Szanuj zdrowie należycie, bo jak umrzesz, stracisz życie». Wiedziano o nim dawniej, ale nie stosowano się do przestrogi w nim zawartej. Młodzież konińska daje nam pierwsza ładny przykład, jak trzeba być oszczędnym.
Co powiedziawszy szeroko i długo, mam honor zostać jej uniżonym sługą. Wątpię, aby na skutek słów moich, liczba ochotników pożarnych zwiększyła się choć o jednego człowieka. Przypuszczam nawet, że dżentelmani konińscy nie będą się zapisywali do niej umyślnie, aby przekonać wszystkich, że wyżsi są ponad wszystkie drobnostki i że kiedy chcą, umieją postawić na swojem, choćby na złość... Na złość?! Komu? A prawda! «Na złość matuli niech mi uszy marzną». Znana anegdotka! Niech więc wam marzną lub opalają się, jak wolicie, szlachetni Koninianie! Będą mniejsze.
Jakie to szczęście, że Chwila Obecna nie jest kroniką ściśle warszawską, pozwala mi to bowiem robić częste wycieczki na grunt prowincyonalny. Pozawiązywałem nawet w tym celu pewne stosunki, które mi pozwolą powiedzieć wam w następujących odcinkach, co się dzieje i w innych miastach. Czuję nawet, iż wypada mi to uczynić, choćby dlatego, żeby Konin nie sądził, iż go faworyzuję na niekorzyść jego sióstr i braci.
A teraz wracam na grunt warszawski.
Właściwie jednak mówiąc, rzecz, którą chcę opowiedzieć, działa się nie na bruku warszawskim, w ścisłem znaczeniu tego słowa, ale na moście. Pewnego razu wybrawszy się do kąpieli, szedłem sobie, myśląc o niebieskich migdałach, gdy nagle zatrzymał mnie głos jakiś:
— Przepraszam pana! — spytał mnie jakiś z wiejska wyglądający, a mówiący silnym litewskim akcentem jegomość — przepraszam pana, duszo! którędy tu się idzie do ogrodu zoologicznego — a?
— Dokąd? dokąd?
— Do ogrodu zoologicznego!
— Pan dobrodziej z prowincyi?
— A tak. I zdaleka: z pod Grodna.
— Niema u nas żadnego ogrodu.
— Jak to niema? A ja już tak dawno czytałem, że mają go założyć, że część jakiegoś portu już jest na to przeznaczona, że składki się zbierają. Toż myślałem, że choć z połowę już zrobili i że choć połowę obaczę.
O! pomyślałem sobie, o przybyszu z głębokiej prowincyi, jakże ty nas znasz mało, jeżeli sądzisz, że tak zaraz od słów do czynów przechodzim! Jakżeś zacofany, biedaku, jeżeli nie wiesz, że naprzód potrzebujemy z rok jaki pogadać, potem przestać gadać, potem przypomnieć sobie znowu, potem ogłosić składki, potem je zbierać, potem nie wiedzieć, co z niemi robić i jak ich użyć, potem naznaczyć kilka posiedzeń, mieć na nich kilka mów i mówek: wybrać naszych znanych, naszych powszechnie szanowanych na przewodników, potem rozejść się do domów i razem z naszymi znanymi, powszechnie szanowanymi i światłymi opuścić ręce i czekać na zmiłowanie Boże.
— A proszę-ż pana, — mówił dalej wieśniak — boć to przecie był jakiś komitet opiekuńczy, co miał się tem zajmować — a? Cóż on dotychczas zrobił — a?
— Niech nie wie lewica, co robi prawica.
— Co pan mówi?
— Mówię, że prawdziwa zasługa jest skromna i nie lubi się chwalić.
— No, ażeby ją fakta pochwaliły. Na seryo, powiedz pan co zrobił?
— A? na seryo to nic nie zrobił.
— Ależ tu już był jakiś początek, tu były już zwierzęta.
— O to co innego. To był i jest zwierzyniec pana Bartelsa. Zwierzyniec ten ma być uważany jako zarodek przyszłego ogrodu, ale kiedy to wszystko nastąpi, Bóg jeden wie.
Rozstaliśmy się, i każdy poszedł w swoją drogę. W powrocie jednak począłem nad tą kwestyą rozmyślać. Rzeczywiście był uformowany komitet, miał się zaopiekować sprawami zwierzyńca, rzeczywiście posypały się składki: zebrały się jakie takie, lubo niewielkie jeszcze fundusze, i... cicho, jak makiem siał. Nie wie nikt i nie słyszał nikt o niczem. Jakoś jeszcze w siedemdziesiątym czwartym komitet wydał drukowaną odezwę, w której spodziewa się, że etc... że szanowna publiczność poprze etc... słowem, odezwę zachęcającą, i na tem się skończyło. Trzebaby raz dać jakiś znak życia, trzebaby coś o sobie i o ogrodzie, i o pieniądzach publiczności powiedzieć. Niech wie, czego się trzymać: czy będzie ogród, czy nie będzie? czy się jeszcze czeka? czy też sprawa odłożona ad calendas graecas? Odezwy są to zapewne rzeczy bardzo piękne, ale jeśli prowadzą do czegoś więcej, niż do zadrukowywania welinowego papieru. Dziwna rzecz, że komitet nie daje znaku życia!
Tak rozmyślałem, wracając o zmroku już z Pragi do domu, a rozmyślań tych nie zdołał przerwać nawet widok statku parowego, który osiadł sobie w najlepsze na piasku i ani na prawo, ani na lewo ruszyć się nie mógł. Kobiety i mężczyźni, stojący na pokładzie, spoglądali z utęsknieniem na brzeg warszawski; narzekali, skarżyli się, niektórzy klęli, komin sapał i oddychał kłębami dymu, jakby ze wściekłością, para gwizdała przeraźliwie, a koła poruszały się, tłukąc o piasek. Stanąłem i patrzałem. Upłynęła godzina, ściemniło się. Saska Kępa osnuła się mgłą; na niebie błysła gwiazda jedna, druga; światła po brzegach, odbijając się w wodzie, zaczęły błyszczeć długiemi kolumnami; na bulwarku od strony Pragi jakiś rybak czy przewoźnik zanucił wcale pięknym głosem:
Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną!
Statek ciągle sapał i zgrzytał, z komina poczęły się sypać snopy złotych iskier. Ale z miejsca ani rusz! Mała woda! mała woda — wszędzie zaspy piaszczyste, płytko, nieledwie możnaby przejść w bród całą Wisłę. Tam coś czerni się zdaleka: to tama Daniszewskiego. Nie rozpłynęła się, stoi sobie tak, jak ją postawiono wbrew mądrości niektórych naszych inżynierów, ale jedna taka tama to nie dosyć. Zapomniałem o ogrodzie zoologicznym, a zacząłem marzyć o uregulowaniu brzegów Wisły. Tak: marzyć — podobne życzenia bowiem są dotąd, a może i długo będą marzeniami tylko, i to zuchwałemi marzeniami. Myślą przeniosłem się w daleką przyszłość. Widziałem potężną rzekę, toczącą głębokie, żółtawe fale, zwarte w kamiennych wysokich brzegach, na niej ogromne parowce, przybyłe aż het od Gdańska, galary ze zbożem i owocem, komiegi, berlinki, krypy, wielkie łodzie żaglowe: jedne przywoziły produkt zagraniczny, inne za granicę wiozły krajowy; wszędy ruch był ogromny, mnóstwo łudzi, statków; znać, że to potężna arterya bogactw i handlu ta rzeka... alboż i ten gród na lewym brzegu, co to za wielkość, co za potęga!...
Nagle ocknąłem się. Statek parowy cudem jakimś właśnie wydostał się z piaszczystego podścieliska. Przede mną była rzeka nie zwarta w kamień na brzegi, ale rozlana na wszystkie strony, nawpół wyschła: nie było na niej ani parowców, ani galarów, ani łodzi, ani handlu; na lewym brzegu był wprawdzie gród, ale ciemny, źle wybrukowany, źle zabudowany — na dobitkę wiatr powiał od miasta i uderzył o mój nos zapachem, który wszelkie marzenie na temat potężnego i pachnącego grodu uczynił niemożliwem.
Przestałem więc marzyć stanowczo, i przez parę następnych dni zająłem się krzątaniną około materyału do niniejszego odcinka. Nie spodziewałem się, że znowu przyjdzie mi wrócić do zoologicznego ogrodu. Oto czy uwierzycie? Komitet dał znak życia. Zdumiałem się.
Nie tyle zdziwiło mnie to, że komitet dał znak życia, boć skoro raz istniał, trudnoż mu było chodzić na palcach, dlatego, żeby nie narobić szmeru; ale wieści, które mnie doszły, były tak dziwaczne, że początkowo nie chciałem w nie wierzyć. Przekonałem się jednak, że są prawdziwe.
Oto komitet nie chce przyjąć zwierząt pana Bartelsa, nie chce uważać ich za zarodek i za dobry początek. Sam pan Bartels przestaje należeć do komitetu: słowem, jakieś poruszenia wewnętrzne, jakieś bellum civile, jeszcze niezupełnie jasne, ale złowróżbne.
Na dziś dosyć o sprawach zwierzyńca. Powrócimy do nich prawdopodobnie w następnym odcinku, wówczas gdy się wyjaśnią — obecnie zaś musimy przejść do dalszego ciągu kroniki i wspomnieć coś o teatrach.
Mnożą się jak grzyby po deszczu. Obecnie jest ich już ośm, licząc w to niemiecki i francuski. W ostatnich czasach otworzono nowy na Pradze, w ogrodzie zwanym Antokol. Nie wyobrażajcie sobie wcale czytelnicy, żeby to była jaka szopa bez dachu, bez podłogi i o sosnowych ławach — wcale nie! Teatrzyk urządzony schludnie, nad głowami widzów rozciąga się dach płócienny, siedzenia wygodne, kryte płótnem, scenka stosunkowo obszerna, wszystko zaś razem przypomina, lubo w skromniejszym zakresie, Eldorado. Co jednak stanowi wdzięk prawdziwy tego teatru, to ogród. Ogród to niewielki, ale prawdziwy. Drzewa wyrosłe i cieniste. Powietrze świeże, zdrowsze, niż gdziekolwiek w Warszawie. Ogród i teatrzyk leżą nad samą prawie Wisłą, tuż za wałem. W czasie chwil ciszy na scenie, gdy jednocześnie woda jest wzburzona, słychać szum fali. Od rzeki ustawicznie dochodzi chłodny powiew wiatru: słowem, na ogół wziąwszy, nie brak w tem wszystkiem pewnych dogodności, a nawet pewnego poetycznego wdzięku, który sprawi zapewne, że teatrzyk ten będzie licznie odwiedzany tak przez Prażan, jak i przez Warszawian. Pierwsze przedstawienie odbyło się w niedzielę. Z tego przedstawienia nie można jeszcze sądzić trupy, wogóle jednak poszło wcale nieźle.
Nakoniec francuska trupa przeniosła się do Doliny Szwajcarskiej, i daje dzisiaj pierwsze przedstawienie. Jeżeli pogoda dopisze, jeżeli wieczory będą jasne, a ciche, a cieple, Francuziska, którzy zresztą grają wybornie, zrobią majątek — ale jeżeli niebo będzie tak płakało wieczorami, jak to już od kilku dni czyni, będzie źle.
Qui vivra... — mówi sobie p. Keller.
W teatrze stałym pustki. Wszystko, co żyje, wyjeżdża, wszystko na urlopach, które rozdawano niezwykle szczodrze. Z pomiędzy naczelnych sił niema prawie nikogo. Reżyserya prawie nie wystawia nowych sztuk. Do teatru mało kto chodzi, mało kto się nim zajmuje.
Pusto! cicho!... nudno!