Chyrowiak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chyrowiak |
Pochodzenie | Najwyższy lot |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Przystojny młodzieniec, student Politechniki Lwowskiej, wychowanek OO. Jezuitów w Chyrowie, podporucznik 144 pułku strzelców kresowych, Stanisław Jastrzębiec-Strzelecki, wpadł do swojej kwatery, aby napisać list do rodziny.
Już wydobył przyrządy do pisania, gdy naraz przybiegł ordynans ze sztabu z rozkazem stawienia się natychmiast do dowódcy.
Podporucznik nacisnął czapkę i poszedł.
W kancelarji byli wszyscy starsi oficerowie dywizji.
Generał, zobaczywszy wchodzącego oficera, skinął nań ręką i, wskazując na mapę, zapytał:
— Co to jest?
— Mława, panie generale!
— Tak, Mława! — prawie groźnie zawołał dowódca. — A wie pan, co to Mława? — To — albo jeszcze długa mitręga, albo koniec wojny na tym froncie! Potem koniec z bolszewikami!
Strzelecki słuchał wyprostowany i milczał.
— Cóż podporucznik nic nie mówi? — spytał generał.
— Słucham, panie generale, i czekam na rozkaz! — odparł oficer.
— Aha, czeka pan na rozkaz!
Generał zamyślił się na chwilę, a później podniósł oczy na młodzieńca.
— Co tu leży? — znowu wskazał na mapę, gdzie było kilka podkreślonych czerwonych ołówkiem punktów.
Podporucznik poprawił binokle i pochylił się nad stołem.
— To są wsie Janiec, Nowe-Miasto, Przyrowo, Ojżenie, Ciechanów... — odpowiedział i dodał: — To już zajęte przez nasze placówki, panie generale!
— Zajęte, pan, powiadasz? — marszcząc surowo brwi, pytał dowódca.
— Tak jest, panie generale!
— Wiem, że zajęte! — mówił generał. — Wiem też, że to pan ze swoją kompanją przepłynąłeś rzekę pod Jańcem i wziąłeś 5 kulomiotów i jeńców. Wiem, że nastraszyłeś pan na śmierć bolszewików, pomalowawszy 9-tą kompanję na czarno, jak djabłów z piekła, czy murzynów. Wiem, że zmykali przed nimi bolszewicy, jak zające. Wiem, że nie było bitwy, w którejbyś nie brał udziału. Wszystko się to panu zapisze jako zasługa!
— Panie generale... — zaczął Strzelecki.
— Proszę nie przerywać, podporuczniku! — groźnie krzyknął dowódca. — Wiedz pan, że kto tyle usług Ojczyźnie oddał i tu i na innych frontach, na tego są zwrócone oczy wszystkich. Ale też ten powinien poczuwać się do obowiązku, bo to służba!
Strzelecki pomyślał:
— Zabijcie mnie wielkim kijem, jeżeli rozumiem, o co mu chodzi! Prawi mi o obowiązku, a czyż ja go nie spełniłem pod Lwowem, Przemyślem, Chyrowem i później, gdy po ranie znowu poszedłem na ochotnika i biję się przez cały czas?
Generał odsapnął i rzekł:
— Uradziliśmy powierzyć panu bardzo niebezpieczne zadanie.
— Rozkaz! — prostując się znowu, odezwał się młody oficer.
— Proszę słuchać! — poważnym głosem zaczął mówić dowódca. — Pan widzi, że deszcz leje i leje. Jest noc. Nieprzyjaciel wie doskonale, że cztery noce już nie śpimy i nie oczekuje naszego ataku. Atak zaś konieczny! Trzeba z tym frontem skończyć, bo wojska są potrzebne w innych miejscach. O świcie dwie kompanje okrążą Mławę, pan zaś z jednym plutonem wpadniesz wprost do miasta i narobisz piekła!
— Rozkaz! — powtórzył oficer.
— Uprzedzam, że gorąco tam panu będzie, bo te boje uliczne, to najgorsza rzecz! Wywiad donosi, że 25 kulomiotów jest przygotowanych na nasze spotkanie przez bolszewików. Liczę dużo na spryt pański, podporuczniku. To wszystko...
— Rozkaz! Mogę odejść, panie generale?
— Może pan odejść!
— Cześć!
— Cześć!
Strzelecki pomknął przez kałuże i chlapiące pod nogami błoto wprost do plutonu. Zebrał wiarę, opowiedział o powierzonem im zadaniu i zaczął pouczać, jak się mają zachowywać podczas bojów ulicznych. Kazał zabrać jak najwięcej granatów ręcznych, i poszedł się umówić z oficerami kompanij, które miały okrążyć Mławę i wspólnie działać.
Pierwszy brzask z trudem przedzierać się zaczął przez pogmatwane, skłębione chmury, z których lały się potoki deszczu, gdy pluton Strzeleckiego wyruszył w stronę miasta.
— Cicho, chłopcy! — mówił oficer. — A nie strzelać bez komendy!
Oddział, grzęznąć w rozmiękłej ziemi, ślizgając się na zboczach gliniastych pagórków i przedzierając przez krzaki, zbliżał się szybko do miasta.
Bolszewicy, jak przewidywał dowódca, nie oczekiwali ataku.
Warty stały rzadko, a i te ukrywały się przed deszczem pod wystającemi strzechami podmiejskich zabudowań i za rogami domów.
Jakiś bolszewicki żołnierz, spostrzegłszy zbliżający się oddział, nie mógł w półmroku i przez gęstą sieć ulewy rozpoznać, kto idzie, wyszedł więc ze swej kryjówki i zaczął się przyglądać, nasuwając bardziej na czoło daszek czapki, aby zasłonić oczy od siekącego deszczu.
— Zdjąć go tam bagnetem! — rozkazał Strzelecki swoim żołnierzom.
Kilka ciemnych postaci natychmiast oderwało się od plutonu i pobiegło do wartownika. Ten krzyknął przeraźliwie, chciał wypalić z karabinu, lecz coś mu się w nim popsuło, więc zaczął uciekać co tchu w stronę ulicy, prowadzącej do magistratu.
Wysoki, przezwany „Tyką“ żołnierz, robotnik kopalniany, Bronisław Śliwniak, rozpuścił swoje długie nogi, dognał bolszewika i gruchnął go kolbą.
— Naprzód! — zawołał Strzelecki. — Biegiem!
Pluton odrazu zerwał się z miejsca i mknął już ulicą z okrzykami:
— Niech żyje Polska! Bij! Bij!
Z domów zaczęli wypadać bolszewicy, zaskoczeni we śnie, więc bez broni, nawet często bez butów.
Wiara biegła z karabinem w ręku i krzyczała:
— Poddawać się, psubraty!
Moskale podnosili do góry ręce i stali, nie wiedząc co z nimi będą czynili „Lachy“.
— Do kupy wszystkich! — rozległa się komenda Strzeleckiego. — Gnać ich przed plutonem. I dalej pędem, biegiem! Naprzód!
Przed jednym tylko domem część ludzi Strzeleckiego była zmuszona zatrzymać się. Z poza płotu, rozległy się gęste strzały bolszewików.
— Kapral! — krzyknął oficer. — Obrzucić dom i podwórko granatami!
Podczas, gdy polskie granaty ręczne pękały z tyłu, pluton, zasłonięty od przodu kupą jeńców, biegł w stronę gmachu magistrackiego.
Na placu oddział w jednej chwili rozwinął się w długi szyk i zaczął ostrzeliwać gmach i sąsiednie budynki.
Wtem zauważył Strzelecki niewielką barykadę, a za nią stojące karabiny maszynowe.
— Chłopcy, zdobyć maszynki!
Część żołnierzy odrazu pomknęła na barykadę, lecz kulomioty się nie odezwały, gdyż ludzi przy nich nie było.
Z rozkazu oficera kulomioty skierowano na magistrat i na wylot ulic, wychodzących na plac.
— Poddawać się, poddawać się! — krzyczeli Polacy, rzucając się do domów.
Odpowiedziano im tylko rzadkiemi wystrzałami, natomiast z budynków wynurzało się coraz więcej bladych, wystraszonych bolszewickich żołnierzy. Szli z podniesionemi rękami, a Polacy wyrzucali przez okna i drzwi zdobyte karabiny, rewolwery i szable.
Z trzech stron miasta, głównemi ulicami płynęły już szeregi kompanij, które okrążyły Mławę.
Miasto było zdobyte, a wtedy, jakby sama przyroda polska zaczęła cieszyć się i triumfować.
Wiatr zmiótł wszystkie chmury, ustała ulewa, w różnych miejscach ukazał się błękit pogodnego nieba i wkrótce rozbłysło słońce.
Polacy pracowali jednak dalej w pocie czoła, licząc jeńców i zdobycz.
Był to dzień 21 sierpnia 1920 roku. Tego dnia wzięto 3000 jeńców, 25 kulomiotów i olbrzymi tabor bolszewicki z mąką, cukrem i zrabowanemi po dworach, wsiach i miastach rzeczami.
Od tego dnia wojna była na tym froncie skończona, gdyż dywizje bolszewickie po wzięciu Mławy zostały odcięte i rozbite. Część ich wpadła w ręce Polaków, reszta szukała ocalenia w Prusach.
W tak ważnym momencie odważnie i spokojnie działał młody podporucznik Stanisław Jastrzębiec-Strzelecki, którego z triumfem, jak zwycięzcę, przyjęła ludność Mławy. Przybrano mu konia kwiatami i zasypano podarunkami jego żołnierzy.
W miesiąc później, 19 września, podporucznik Strzelecki opisywał swoje życie w liście do krewnych, dodając wkońcu:
„Obecnie znajdujemy się w miasteczku Kołki, na wschód od Kowla. Wczoraj zrobiliśmy 40-to kilometrowy marsz. Od 9-go b. m. maszerujemy wciąż naprzód w kierunku wschodnim. Bolszewicy nie stawiają prawie nigdzie większego oporu i cofają się w nieładzie. Jedynie przy forsowaniu Bugu i Styru mieliśmy straty, ale i to bardzo minimalne, bo zaledwie 17 rannych i 1 zabity. Obecnie jestem w sztabie pułku, przy majorze, jako oficer ordynansowy, i stale jeżdżę konno. Major, dowódca pułku, jest zawsze w pierwszym szeregu i sam prowadzi żołnierzy do bitwy, wobec czego i ja tam zawsze jestem. Od Chełma do dzisiaj zrobiliśmy przeszło 400 klm. Przedwczoraj byłem w wielkim kłopocie: podczas bitwy dostałem rozkaz zawiadomienia artylerji, ażeby przestała strzelać, bo inaczej wybije nasze wojsko, które już posunęło się naprzód. Jechałem w pełnym galopie, gdy nagle o 4 kroki ode mnie upadł nasz granat. Koń stanął mi dęba i gałąź od drzewa strąciła mi cwikier, stałem się momentalnie ślepym. Na szczęście było niedaleko od Łucka, a w nocy pojechał tam nasz kapelan i przywiózł mi nowy. Obecnie jestem w podłej sytuacji, bo zostawiłem swego ordynansa ze wszystkiemi rzeczami w taborze, który idzie za nami w odległości 50 klm. Zostałem bez bielizny, bez mydła, bez koca. Jest nadzieja, że wkrótce „tren“ przyłączy się do nas. W tej chwili przyszedł rozkaz do wymarszu. Mieliśmy mieć cały dzień odpoczynku, tymczasem nie było nawet połowy.
To był ostatni list odważnego młodzieńca.
W sześć dni później dopełnił przysięgi Chyrowiaka:
„Deo — Patriae — Amicitiae“.
Walczył przez cały czas krwawej powodzi, która, zdawało się, zaleje młodą Rzeczpospolitą od kresu do kresu, w imię Boże — za Ojczyznę, z uczuciem głębokiej przyjaźni dla wszystkich stanów polskiego narodu.
144-ty pułk strzelców kresowych posuwał się za odchodzącymi bolszewikami coraz dalej na wschód. Pewnego dnia pułk wyszedł z miasteczka Lubiąż i skierował się w stronę wsi Szlapan, gdzie, jak donosił wywiad, nieprzyjaciel miał zamiar zatrzymać się i ryć okopy.
Przed pułkiem zaczerniły się już krzaki i lasy, któremi była porośnięta cała miejscowość, dalej połyskiwała wstęga Prypeci.
Strzelecki właśnie powrócił z czołowego oddziału i składał raport dowódcy pułku, dzielnemu majorowi Ocetkiewiczowi, pod którym bił się jeszcze w Legjonach.
Gdy skończył, major po dłuższym namyśle powiedział:
— Słuchaj-no, Stachu! Wiem, żeś zmachany, ale tu chodzi o ważną robotę! Weźmiesz oddział jazdy tatarskiej i zaatakujesz bolszewików, okrążysz ich, a my dokończymy. Nie możemy pozwolić, by nas tu zatrzymali.
— Rozkaz! — odpowiedział urzędowo młodzieniec, jak zawsze, gdy o służbę chodziło.
W pół godziny później, oddział tatarski z gołemi szablami pędził już do ataku przez łąki i niewysokie zarośla wierzb, na bolszewików. W pierwszym szeregu był ten, który mógł dać wiele, a więc wiele od niego żądano — podporucznik Stanisław Strzelecki. Szarża była prowadzona z takim impetem i zacięciem, że bolszewicy w popłochu zaczęli się wymykać ze wsi i skupiać się tłumnie i bezładnie na brzegu rzeki. Tylko mały oddział czerwonych kozaków, zsiadłszy z koni, dał salwę do nadbiegającej jazdy polskiej, lecz stratowano kozaków końmi i zrąbano szablami.
Nadbiegły inne polskie oddziały, wraz z Tatarami zepchnęły Moskali do rzeki i zdobyły wieś.
Gdy wszystko było skończone a major Ocetkiewicz odbierał raporty od oficerów, dowodzących kompanjami, które brały udział w bitwie, brakowało tylko podporucznika Strzeleckiego.
— Gdzie jest Strzelecki? — zapytał zaniepokojony dowódca.
Nikt jednak nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Nigdzie w obozie nie znaleziono oficera. Major rozkazał szukać go na polu bitwy.
Późno w nocy sanitarjusz spostrzegł postać ludzką i konia leżących w zaroślach. Był to Strzelecki. Leżał z twarzą spokojną i poważną. Jak zwykle, gdy spał, miał rękę, założoną pod głowę.
Sanitarjusz pochylił się niżej nad leżącym i poświecił latarką. Na piersi czerniała duża plama.
Była to krew z przebitego kulą serca.
Serce to należało do młodzieńca, pełnego hartu ducha, odwagi i miłości do ziemi i ludu, szczerego i dzielnego żołnierza, który z taką głęboką wiarą, często powtarzał
„Patrzcie na chmury w górze,
„Jaka z nich tęcza wykwita!
„Przejdą pioruny i burze,
„Jutro nas słońce powita...“