Ciche wody/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciche wody Tom II |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Hrabina Laura nie przestawała nalegać na syna o krok stanowczy. Bronił się jéj, prosił o zwłokę, a matka coraz niespokojniejsza, czasami płakała po cichu, nie mogąc wymódz na nim posłuszeństwa. Oziębiło to nawet stosunek dawniéj najczulszy; a Lambert chodził tak ponury, zasępiony, milczący, iż niekiedy sama hrabina Laura litość nad nim czując, milczała.
Ufała dawniéj w swą powagę macierzyńską, w powolność syna, który dotąd wszystkie jéj spełniał rozkazy, tak, że nie wątpiła, iż stanie się co ona postanowi; — teraz opór niespodziany upokarzał ją prawie.
Ostatnią nadzieję pokładała hrabina w kasztelanicowéj. W listach do niéj poufnych opowiadając jéj wszystko, skarżąc się na Lamberta, a więcéj jeszcze na Elizę, któréj całe złe przypisywała, hrabina domagała się gwałtownie od kasztelanicowéj, aby nie spuszczając się na pisma, sama przybyła jéj w pomoc do Warszawy.
Wymaganie to było tak dziwne, iż je tylko ważność sprawy, do pewnego stopnia mogła wytłómaczyć. Dla pani z Zagórzan, chodzącéj o kiju, nawykłéj do czarnéj prostéj sukni niemal zakonnego kroju, do swojego domu, książek, ciszy, lasów — odbycie podróży zimą i to jeszcze przy zbliżającéj się już wiośnie, zamieszkanie w wielkiém mieście, było niewysłowienie ciężką ofiarą. Hrabina czuła to dobrze, ale szło o los syna, o przyszłość rodziny i domu. Księżniczka dla niéj odpowiadała jedna temu wymarzonemu ideałowi synowéj, z któréj ona przyszłą matronę miała uczynić. Nieśmiałość i nicość téj dzieweczki były dla niéj nieocenionemi przymiotami. Przy niéj, z nią miał ten anioł skrzydła rozwinąć, promień miał mu zstąpić na czoło....
Hrabina Laura nigdy się dotąd nie myliła w życiu, była siebie i sądu swojego pewna, opór syna zamiast ją powstrzymać, raczéj utwierdzał w przekonaniu. Nie mogła się też cofnąć tak łatwo, bo z księciem zawarła była już prawie stanowczą umowę, tak się czuła pewną, iż syn jéj być musi posłuszny.
Na piérwsze wezwanie kasztelanicowa odpowiedziała rozpaczliwém prawie błaganiem o miłosierdzie nad sobą; wmawiała hr. Laurze, że potrzebę przybycia mogła sobie ze zbytniéj troskliwości uroić; dodawała, że tam gdzie matkaby nie podołała, ona się też skutku wpływu swojego spodziewać nie może.
Na list ten natychmiast odpisała hrabina z naleganiem najsilniejszém, z zaklęciami, wystawiając potrzebę gwałtowną zgromadzenia wszystkich sił, aby Lamberta wahanie się (już nie mówiła: opór) pokonać. Kończyła tém, że losy rodziny od tego zawisły.
Nie wymawiając się już biedna kasztelanicowa, odpowiedziała krótko, że natychmiast przybędzie; naznaczyła nawet dzień, którego w Warszawie stanąć miała.
Zdziwił się bardzo Lambert, gdy matka nie mówiąc mu o swoich listach, oznajmiła tylko, że kasztelanicowa znudzona zimą na wsi, obiecywała przybyć do nich. Podejrzewał w tém spisek na siebie, lecz poznać nie dał, iż to go dotknęło.
Był już zrezygnowany. Eliza wychodziła za mąż, była dla niego straconą — przyszłość stawała się dla niego obojętną, — mógł się ożenić dla matki, dla rodziny — dla fantazyi.... Wprawdzie księżniczka była mu wstrętliwa i niesympatyczna, wiedział, że jéj miłym być nie mógł, — lecz matkę uspakajał tém, a reszta nie obchodziła go już tak bardzo.
Chłodne życie obowiązków mógł rozpocząć z tą jak z inną....
Dnia oznaczonego na przyjazd kasztelanicowéj, synowi nie mówiąc o tém, hr. Laura wybrała się na spotkanie jéj do Miłosnéj. Lambert dowiedział się o tém dopiero z zostawionéj do niego przez matkę karteczki, w któréj prosiła, aby pokoje dla kasztelanicowéj przygotował na jéj przyjęcie.
Chciała naprzód widzieć się sam na sam z przybywającą hr. Laura, aby jéj odmalować za wczasu jak stały rzeczy, i wskazać jak miała z Lambertem postąpić. Nawykła do kierowania wszystkiém, staruszka téj roli swéj i teraz się wyrzec nie chciała.
Dwór kasztelanicowéj trochę ze staroświecka liczny, zajmował już austeryę, gdy hr. Laura nadjechała. Ogromna kareta na saniach sześciu końmi ciągniona, w któréj sama pani z Justysią i służącą jechała, furgon z kuchnią, wóz z zapasami podróżnemi, stary marszałek dworu, kamerdyner, dwóch lokajów, towarzyszyli staréj pani.
Kasztelanicowa drogą zmęczona, o kiju wyszła na spotkanie téj, którą siostrą zwykła była nazywać i jak siostrę kochała.
Uściskały się i popłakały z radości.
— Lorko moja, odezwała się przybywająca: widzisz, żem posłuszna, że ci nie wymawiam tego, iż mi się tu staréj i choréj kazałaś przywlec, ale niech ci Bóg nie pamięta. Jak ja, taki koczkodan zatęchły, wydam się tam wśród waszego eleganckiego świata!
— Dobrodziejko moja! zawołała hrabina ściskając ją: wiem com zrobiła, wiem, żem zażądała ofiary niezmiernéj, ale wierz mi, była konieczność! Nie ufam już sobie. Lamberta mi zepsuli, zniechęcili, zachwiali jego wiarę we mnie; pierwszy raz w życiu, tu gdzie idzie nie o niego, ale o całą przyszłość naszą, opiera mi się. Wybrałam mu — no, zobaczysz ją — anioła! powiadam ci, anioła, dziewczę niewinne, skromne, miłe.... a ten ją odtrąca.... chce zwłoki, wywija mi się. Na tobie nadzieja.
— Zrobię co zechcecie — odparła kasztelanicowa — lecz mojém zdaniem, nie dać się źle ożenić jest obowiązkiem matki, ale żenić wedle swéj myśli....
— Siostro kochana — zobaczysz i osądzisz, czy nie mam słuszności. Drugiéj takiéj na świecie nie znajdzie.
— Ale jeśli mu się nie podoba?
— Toby był chyba upór, kaprys, przekora.... bo ona nie może się nie podobać.
— Cóż Lambert ma przeciwko niéj? pytała kasztelanicowa.
— Nic — bo nie może mieć przeciw niéj nawet cienia zarzutu, — ale w sercu ma miłość dla téj niepoczciwéj kokietki, która, nawiasem mówiąc, wydaje się już za mąż za księcia Adama. Lambert chce zwłoki, a zwłoka wiem co znaczy: pochwyci ją kto inny. Ja drugiéj takiéj dla niego nie znajdę.
Zamilkła zamyślona kasztelanicowa, i szepnęła tylko:
— Zobaczymy, moja droga, zobaczymy, masz mnie na swe rozkazy.
Już nad wieczór dwie panie ruszyły razem do Warszawy, Justysię i sługę posadziwszy do powozu hrabiny, aby swobodnie z sobą się rozmówić mogły. Kasztelanicowa od bardzo dawna nie widywała księcia, ale go znała, i książę Ignacy lubił jéj towarzystwo, bo z nią o uczonych rzeczach mógł rozprawiać. I na niego więc wpływ niejaki przybyłéj mógł się do zakończenia sprawy przyczynić. Wymawiała sobie tylko, ażeby oprócz koniecznych wizyt nikomu więcéj ich o kiju oddawać nie potrzebowała, i nie zawsze wychodzić do gości, których nie była wcale ciekawa. Lambert czekał w pałacu na przybywającą ciocię, która go powitała z niezmierną czułością.
— Widzisz, stęskniłam do was! Przywożę wam z sobą ciężar i kłopot; na karnawał się nie przydam z kijem....
Poszła zaraz do wyznaczonych jéj pokojów dla spoczynku, i około niéj całe życie się skupiło.... Starano się, aby jak najmniéj czuła wyjazd swój z Zagórzan, i zmianę rezydencyi; obyczaj nawet domowy w części zastosowano do tego, do jakiego była nawykła.
Tego wieczoru nie przyjmowano nikogo; nazajutrz po wypoczynku, miała podróżna odnowić znajomość z księciem i zobaczyć anioła, którego sławę głosiła jéj bratowa. Lambert udawał, iż wierzy w dobrowolne przybycie cioci....