Ciche wody/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom II
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka dni upłynęło od przyjazdu kasztelanicowéj, która od pierwszego spotkania z księciem rozpoczęła niewidoczne, ale troskliwe badanie wszystkiego, co pannę Martę otaczało i z nią było w związku. Pozornie obojętna, siedziała kasztelanicowa w salonie, albo na rozmowie z księciem Ignacym, lub zajęta książką jaką; ale oka jéj i ucha nie uchodziło nic. Hrabinie Laurze niezwierzała się wcale ze swych wrażeń; a gdy ta, trochę niecierpliwa i pragnąca potwierdzenia własnych uczuć, zagadnęła ją — odpowiedziała chłodno:
— Daj mi się rozpatrzyć lepiéj, nic jeszcze nie wiem.
Cały potém tydzień upłynął, a kasztelanicowa nie odezwała się ze zdaniem żadném, tak, że hr. Laura już niespokojną być zaczynała. Nie nalegała jednak, wiedząc, że toby było najgorszym sposobem dowiedzenia się od staruszki co myśli.
Jednego wieczoru wreszcie, gdy razem były w pokoju jéj, — odezwała się do Laury:
— Wiem, żeś niecierpliwa czegoś się dowiedzieć odemnie; a ja, Bóg widzi, sama nie wiem co ci powiedzieć. Patrzę, patrzę, i nie widzę nic, a co najgorsza, że się w dziewczynie, jak ty, zakochać nie mogę!
— Jak to? wykrzyknęła hr. Laura.
— Ale, czekaj, nie łaj mnie, mówiła stara pani; nie mam nic przeciwko, widzę to wszystko co i ty, to jest, wszystkie warunki stosowne, wszystkie strony dobre, rozum przemawia za tobą — serce nie może....
— Ale na Boga! siostro kochana! dla czego?
— Serce się nie tłómaczy, mówiła z wolna bratowa — ono jest niewytłómaczone, i czynności jego nie dają się podciągnąć pod żadną kontrollę...
Panienka jest skromna, zdaje się dziecinna, dobrze wychowana, nieśmiała, pokorna, a na mnie nieszczęśliwéj czyni wrażenie jakiegoś mruczka, co coś innego w sercu chowa niż okazuje.... Nie jest sympatyczna, choć i ładna i młodziuchna....
Hrabina zrozpaczona ręce załamywała.
— Dobrodziejko moja, poczęła, na miłosierdzie boże, nie wydawaj się z tém, coś mi zwierzyła! popsułabyś mi wszystko. Masz do Lamberta słabość jak do własnego dziecka, mimowolnie przejmujesz jego wrażenia, uprzedzasz się....
— A! może! odparła kasztelanicowa cierpliwie. Spowiadam ci się z wrażenia, nie tłómacząc go. Przeciwko małżeństwu temu nie mam nic i mieć nie mogę; — owszem będę ci pomagała — chciałam tylko, abyś wiedziała co myślę.
Zasmuciła się wielce hrabina; do północy potém, zasiedziawszy się przy staréj, usiłowała ją nawrócić, zmęczyła się przywodząc różne drobne szczegóły, rysy, które miały wpłynąć na kasztelanicową. Ta pozostała chłodna i milcząca.
Hrabina Laura wpadła w rodzaj gorączki.... chciała co rychléj postawić na swojém, niedługo więc czekając, ułożyła takie spotkanie się sam na sam z Lambertem i ciotką jego, aby one obie mogły wymódz na nim oświadczenie się niezwłoczne i zaręczyny.
Po ostatniém widzeniu się z synem, matka spodziewała się jeszcze oporu z jego strony, nie czując, że położenie się zmieniło. Hrabia zdawał się przewidywać to naleganie, przyszedł przygotowany na nie.
Kasztelanicowa była przytomna.
— Kochany Lamciu, odezwała się matka, — nie gniewaj się na starą matkę, która twego szczęścia pragnie. Ja wracam do mojéj prośby, i będę razem z twą ciotką nagliła, abyś się oświadczył księżniczce.... Obie my, o których miłości dla siebie powątpiewać nie możesz, widzimy w tém dla ciebie i rodziny, zapewnioną szczęśliwą przyszłość. Nic lepszego, nic stosowniejszego nie znajdziesz nad nią, a ożenić ci się potrzeba.
— Wolałbym z tém poczekać — odparł łagodnie, ale bardzo zimno Lambert. Księżniczka może mieć i ma zapewne największe przymioty, na których ja się poznać nie umiem: ale — szczerze mamie wyznaję — nie obudzą we mnie najmniejszéj sympatyi.
— A! przerwała matka, to rzecz wytłómaczona. Sekretów dla kochanéj kasztelanicowéj nie mamy. Po Elizie, która cię niepoczciwie kokietowała, to skromne dziewczę podobać ci się nie mogło.... Nie idzie o to, abyś się w niéj kochał....
— Mój drogi — dodała kasztelanicowa — ja w téj sprawie chciałabym mieć udział jak najmniejszy.... bo — nie mam ani instynktu matki, ani doświadczenia własnego.... ale, czas ci się jest żenić, stosowniejszéj partyi znaleźć trudno. Jeśli ona uroku dla ciebie nie ma, nie powinna budzić wstrętu....
Lambert smutny, milczał. Matka przystąpiła do niego z błaganiem, położyła rękę na jego ramieniu.
— Kochany mój, uczyń to dla mnie! szepnęła — proszę cię. Tę ci pochwyci łatwo ktoś, gdy się będziesz ociągał; a ja — ja — to mnie przywiedzie do rozpaczy.
Hrabia zwrócił się jakby błagając o opiekę do ciotki; ta dała mu znak milcząco, iż w pomoc przyjść nie może.
Lambert po chwili skłonił się i matkę w rękę pocałował.
— Niech będzie jak mama chce — rzekł — zgoda.
Powiedział to tak chłodno, tak smutnie, z taką jakąś rezygnacyą zimną, prawie rozpaczliwą, że hrabina, która biegła go uścisnąć, wstrzymała się.
— Lamciu! tak mi to dajesz jak ofiarę, do któréj jesteś zmuszony.
— Kochana mamo, inaczéj nie umiem i nie mogę, bo do kłamstwa przymusić się nie jestem zdolny.... Składam los mój w ręce matki....
Hrabina Laura spuściła głowę smutnie; już u celu najgorętszych swych życzeń, nagle poddaniem się syna jéj woli uczuła się rozstrojoną, niepewną, zawahała się.... Trwało to jednak jedno oka mgnienie; wróciła wnet ufność w siebie, uściskała Lamberta, i uradowana poczęła go prosić, aby nazajutrz rozmówił się z księciem.
Przyrzekł to uczynić, ale unikając już rozpraw dłuższych, prędko bardzo wyszedł z pokoju. Całe jego znalezienie się, chłód, widoczny wstręt, kasztelanicową zasmuciły, i hrabinę Laurę zmieszały nieco. Dodawała sobie męztwa....
Nazajutrz dotrzymując danego słowa, Lambert pojechał do księcia, który już być musiał uprzedzony. Z zachowaniem wszystkich formalności zwykłych, z zimną krwią angielską, oświadczył mu w najpochlebniejszych dla niego wyrazach.... pragnienie połączenia się z jego domem i t. p.
Książę Ignacy uściskał go po ojcowsku, zapewniając, iż uważać to będzie za szczęście, gdy dziecię swe ukochane odda rodzinie tak poszanowania godnéj.
Przywołano księżniczkę, która weszła zapłoniona, zmieszana, wysłuchała komplementu, i na nalegania ojca o odpowiedź, odezwała się skromnie, iż wola jego jest dla niéj prawem.
Lambert podaną sobie rączkę ucałował, ale mu ją wyrwano prędko. Urzędowe słowo dane zostało z obu stron, pozostało oznaczenie terminu ślubu i t. p. Hrabina Laura mocno żądała przyśpieszenia go. Zachodziła kwestya niezmiernéj wagi: szło o to, aby wyprawa księżniczki odpowiadała dostojeństwu domu, z którego wychodziła i do którego szła. Pani Szordyńska z hrabiną Laurą podejmowały się rzeczy niemal cudownéj, ofiarowały się wyprawę, mającą parękroć sto tysięcy złotych kosztować, zebrać i przygotować w przeciągu kilku tygodni.
Dla księcia, który miał przed sobą naukowe podróże, przyśpieszenie wesela było wielce pożądane. Pani Szordyńska rozstając się z wychowanicą, otrzymać miała dożywocie i domek w głównéj rezydencyi ze wszelkiemi wygodami. Postanowiono i obmyślono wszystko.
Natychmiast po odbytych oświadczynach hr. Laura rzuciła się do przyszłéj synowéj, usiłując rozpocząć już jéj przyswojenie sobie i nowe wychowanie.
Tu dopiero po raz piérwszy, niespodzianie, cała jéj czułość rozbiła się o lody, których przeczucia nie miała. Nie rozpaczała, że je gorącością uczucia swego roztopi — lecz z początku doznała uczucia jakby przykrego zawodu.
Panna Marta słuchała, spoglądała, nie sprzeciwiała się, ale gdy w tęczowych barwach rozwijała przed nią matka przyszłe projekta, pełne różnych przyjemności, rozrywek, uroków, księżniczka zdawała się tak obojętną, jakby w urzeczywistnienie ich wcale nie wierzyła.
— Zimna jest, mówiła sobie hr. Laura; ale gdy się przywiąże, gdy nas pozna lepiéj.... zmieni się to.
Nie mając na kogo zrzucić winy tego chłodu, hrabina zaczynała go przypisywać pani Szordyńskiéj i jéj wysuszającéj pedanteryi — rada była téj poczciwéj, zacnéj, ale zastygłéj kobiety pozbyć się co najprędzéj.
Ze wszystkich stron płynęły teraz powinszowania, hr. Laura tryumfowała, ożenienie syna było jéj dziełem, — przypisywała je sobie, dumna niém była. Książę chwalił się także związkiem z rodziną zacną, tylko panna Marta nie okazywała po sobie ani radości, ani ożywienia, ani najmniejszéj zmiany.
Jednego dnia, gdy obie panie z kasztelanicową siedziały w salonie, oznajmiono im wizytę hr. Julii.
Po stracie Zdzisława, którą zresztą nie miała jeszcze za nieodwołalną, piękna hrabina już się była nieco pocieszyła. Chciała ona i Eliza, brawując nieco hr. Laurę, okazać jéj, że wcale nie czują, iż im się hrabia z rąk wymknął. Hrabina Julia jechała też pochwalić się zaręczynami córki....
Gdy dwie panie weszły do salonu, i matka zaczęła ściskać gospodynię, składając jéj życzenia i powinszowania, z dala patrząca kasztelanicowa dziwić się musiała téj wprawie, jaką daje życie w pewnym świecie do grania komedyi.
Cała jej uwaga zwrócona była jednak przeważnie na hr. Elizę, która ze swą dumą, lekceważeniem i manierami nieco męzkiemi, nietylko na niéj nie zrobiła wrażenia przykrego, odstręczającego, ale ją nawet pociągnęła ku sobie.
Hrabianka mówiła mało, lecz gdy się zaprezentowano wzajemnie, a stara pani z Zagórzan zaczęła z nią rozmowę, odpowiadała jéj tak szczerze, dowcipnie i rozsądnie, że ją sobie zjednała.
Kasztelanicowa winszowała jéj wyboru księcia Adama, którego znała dawniéj.
— Książę Adam, odparła Eliza, mało komu się podobać może; jest nieśmiały, nie ma powierzchowności wdzięcznéj, ale to jest człowiek, gdy u nas młodzież więcéj do lalek niż do ludzi jest podobna.
Kilka odpowiedzi tego rodzaju wprawiła w dobry humor panią z Zagórzan, która też otwarcie się parę razy wynurzyła z myślami dla Elizy sympatycznemi.
Wejrzeniami porozumiały się jakoś te dwie kobiety, tak na pozór do siebie niepodobne, i poczuły, że łatwoby się w życiu zgodzić z sobą mogły.
Hrabina Julia tymczasem przesadzonemi opowiadaniami o przyszłego zięcia fortunie, miłości, dobroci, bawiła hr. Laurę.
Gdy panie wyszły potém, a dwie siostry z sobą zostały, kasztelanicowa zaś nie tając wrażenia, zaczęła chwalić Elizę, hrabina prawie się za to rozgniewała.
Przyszło nawet do bardzo żywéj sprzeczki, którą pani z Zagórzan zakończyła śmiechem i uściskiem.
— Przecież ci już nic od niéj nie grozi, dodała — uspokój się! Może być trochę łotr dziewczyna, ale, że jest bardzo miła — to, bądź co bądź, przyznać jéj muszę. Naturalna....
— Komedyantka! komedyantka! powtarzała słuchać nie chcąc już hr. Laura.
Gdyby nie nagle popsute drogi, niepotrzebną się już czując w Warszawie, kasztelanicowa wybrałaby się była do domu.... Smutno jéj tu było. Spełniła to, co nazywała obowiązkiem względem rodziny; lecz patrząc na Lamberta, czuła prawie zgryzotę sumienia, że się przyczyniła do tego, co go tak zasępiało. Nie mogła prawie sam na sam się z nim dotąd rozmówić, i już prawie na wyjezdném, znalazła chwilę dopiero, któréj użyła najprzód przepraszając czule hrabiego, że była zmuszona gwałt mu zadać.
— Widzę, że cię ten twój maryaż przyszły wcale nie uszczęśliwia, odezwała się do niego. Matka go sobie życzyła tak gorąco, że ja się jéj oprzeć nie mogłam. Daruj mi, Lambercie.
— Ale ja cioci nie winię, ze smutnym uśmiechem odparł hrabia. Było mojém przeznaczeniem tak się ożenić. Wierzę już w przeznaczenie i skłaniam głowę.
— Ale — niechętnie?
— Nie będę kłamał przed ciocią — rzekł Lambert, — żenię się dla matki, z musu, najmniejszego uczucia nie mam dla téj biednéj istoty, która tak jak ja — jest ofiarą.
Westchnęła kasztelanicowa.
— Wierz mi, mój drogi — rzekła — że wcale za tém nie idzie, abyście się pokochać nie mogli, i nie byli szczęśliwi....
— A! to trudno! zawołał Lambert: ja pozostanę z chęcią na tém, bylem bardzo biedny sam nie był i jéj nie uczynił.... nieszczęśliwą.
— Wierz mi, Lambercie, dodała nie wiedząc jak go już pocieszać stara, — że Bóg ci twą miłość dla matki nagrodzi. Oczy jéj, instynkt macierzyński pewnie lepiéj przyszłość widzą niż my. Księżniczka zdaje się dobrém, powolném dzieckiem.
— W tém się ciocia myli, odparł hrabia: powolną nie jest wcale, jest skrytą, i to mnie właśnie nabawia obawy, że przed ojcem swym, przed matką moją tak się dziwnie układać umie.
— A z tobą?
— O! ze mną sobie nie zadaje tyle pracy, rzekł Lambert smutnie; — mnie okazuje dosyć wyraźnie, że jestem dla niéj mężem narzuconym!
Ruszył ramionami.
— Na prawdę, dodał, mama się daleko więcéj z nią żeni niż ja.... zatém ona może potrafi to zadanie smutne rozwikłać.
Kasztelanicowéj łzy stanęły w oczach, które ukryć się starała.
— Żal mi cię serdecznie, rzekła; ale nie mogę zaprzeczyć, że matka twoja, ze swojego punktu widzenia, ma słuszność. Szuka ona więcéj matki dla przyszłego pokolenia, niż żony miłéj dla ciebie; bierze tę istotę nierozwiniętą jeszcze, wpół dziecinę, aby ją tak wykształciła jak mieć pragnie. Pragnie dobrego.... choć ludzka rzecz mylić się, niestety! Ja się pocieszam tém, że Pan Bóg matkom dał instynkt, i że on teraz, jak zawsze, okaże się nieomylnym....
— Daj Boże, aby tak było — odparł Lambert. Widzi ciocia, że się poddaję woli mamy, mimo wstrętu i obawy; więcéj odemnie wymagać nie można. Powtarzam tylko: daj Boże, aby instynkt się okazał mniéj mylnym, niż miłość i przywiązanie, które są także instynktem, a zawodzą.
Westchnęli oboje.
— Jesteś, dodała kasztelanicowa, nietylko dobrém, najlepszém dzieckiem, ale rozumiesz to, że głowa domu często dla rodziny ofiarę z siebie zrobić musi. Spojrzyj na tę familię naszą, na stryjecznych twych, nie jestże to przerażającém. Żenili się wszyscy dla fantazyi, żyli fantazyom gwoli, — majętności się rozpełzły i zmalały, powaga imienia znikła, upadek widoczny. Na tobie jednym nadzieja, że dom potrafisz dźwignąć. Jest to posłannictwo, mój Lambercie, a żadne nie przychodzi bez ofiary....
— Powtarzam cioci — jestem zrezygnowany i brzemię dźwigam.
— Staraj się je nieść z twarzą weselszą — szepnęła łagodnie kasztelanicowa. Dla matki smutna twarz twoja jest wyrzutem. Nie mogła ona zezwolić na ożenienie z tą, do któréj cię serce ciągnęło. Widziałam ją, jest sympatyczna, podobała mi się, ale i ja na jéj miejscu nie dałabym zezwolenia na to połączenie z familią, dla któréj nic na świecie świętego, poważnego i poszanowania godnego nie ma. Jak ty pokutujesz może za płochość stryjecznych, tak ta biedna Eliza za grzechy babki, matki i ojca. A! gdyby była sierotą!
— Nie mówmy o tém, przerwał Lambert. Ja teraz, dla mamy więcéj niż dla siebie doprawdy, chciałbym być — jeśli nie zupełnie szczęśliwym, to przynajmniéj nie doznać okropnego zawodu. Księżniczka, bodajby dla mamy tak była powolną jak ja!
— Matka twoja, nietylko instynkt, ale i rozum ma wielki, ma znajomość ludzi i charakterów, nie sądzę, aby tak bardzo mylić się mogła. Spokojnie patrzmy w przyszłość.
Hrabia nie odpowiedział już nic — zwiesił głowę i słuchał, jak kasztelanicowa siebie i jego starała się cieszyć, sobie i jemu dodawać odwagi.
Nie wspomniała o tém w poufnéj rozmowie, co ze wszystkiego najstraszniejszém było. Z każdym dniem sama hr. Laura przekonywała się bardziéj, iż miała w księżniczce Marcie do czynienia z charakterem zamkniętym w sobie i bierny stawiającym opór na każdym kroku. Ufna, że potrafi wpływać na synową, choć się nie wyrzekła jeszcze, iż tego nie dokaże, widziała już, że wpływ ten będzie powolny i że walka go poprzedzić musi. Za późno byłoby się cofnąć, i nie przyznawała się do omyłki. Lecz spostrzegła, że w obliczeniu sił swoich i tego dziecka omyliła się znacznie.
Jak tylko droga nieco oschła dozwoliła, kasztelanicowa zabrała się do wyjazdu. Wymagała od Lamberta, ażeby zamiast zwyczajnéj podróży poślubnéj za granicę, przybył z młodą żoną do Zagórzan, i tam w ciszy lasów miesiąc czy więcéj z nią przepędził.
Lambert był teraz jakoś bezwładny i obojętny, więc i w tém odwołał się do — woli matki, która zresztą zgadzała się na myśl kasztelanicowéj i sama im towarzyszyć chciała.
Przygotowania do wesela szły z piorunową szybkością, wszyscy niemi zajęci byli wyłącznie, najmniéj Lambert.
Z obowiązku chodził do narzeczonéj codzień, próżno oczekując chwili szczęśliwéj, w któréjby mu weselsze pokazała oblicze. Panna Marta pod pozorem wyprawy, na krótko tylko wychodziła, i zawsze znajdowała pretekst jakiś do ucieczki jak najprędszéj z salonu. Ojciec dał jéj najnieograniczeńszą swobodę co do wyboru i kupna, i Szordyńska nawet, z dawną swą powagą występując, nie mogła kapryśnéj księżniczki powstrzymać od bardzo dziwacznych nabytków. Hr. Laura także próżno dawała jéj dobre rady, — robiła swoje. W przededniu ślubu nie chciała draźnić panny młodéj, ojciec szczególniéj nalegał na to, aby jéj dać wolę zupełną.
Józia i ona decydowały więc, i dokazywały....
Hrabina Laura miała oprócz troski pewnego nadzoru nad przyszłą synową, zajęcie około wyprawy panny Anieli. Zdziś bardzo wspaniałomyślnie oświadczył, iż przyszła jego żona znajdzie w domu jego wszystko czego będzie potrzebowała, lecz hr. Laura nie mogła na sobie przenieść, aby ją dała i niewyposażoną i nieopatrzoną w pańską wyprawę.
Poświęciła na to dosyć znaczną summę, a w użyciu jéj nietyle szło o praktyczność, ile o pokaźność. Nadzwyczajna zmiana, uderzająca, zaszła w sposobie obejścia się z ludźmi i znajdowania w salonie panny Anieli. Tajony jéj wprzódy wpływ na hr. Laurę teraz się jawnie i ostentacyjnie wykazywał na każdym kroku. Pokora i skromność dawna ustąpiły miejsca jakiéjś pewności siebie, dumie, szorstkości nawet i opryskliwości, z którą niekiedy i narzeczonego przyjmowała. Zdzisław był gościem codziennym, i najczęściéj znajdował pannę Anielę w salonie samą, bo hrabinę nudziły jego czułości. Poufalsza i śmielsza z nim panna Aniela, trzymała go ciągle w pewnéj od siebie odległości, któréj po owych schadzkach wieczornych wcale się pono nie spodziewał.
Znosił to ze stoicyzmem dziwnym hr. Zdzisław, i jedno tylko miał ciągle na ustach: — kiedy ślub??
Namiętność niezaspokojona panowała nad nim wyłącznie, a zbliżanie się swobodne do narzeczonéj tylko ją rozżarzało.
Hrabinie Laurze zdawało się, iż ona sama wpadła na myśl szczęśliwą, aby dwa śluby syna i wychowanki razem się, jednego dnia, przy jednym ołtarzu odbyły — z pewnością jednak poddała to jéj panna Aniela.
Rodzice Zdzisława, w początku dosyć upokorzeni tém, że syn ich żenił się z tak ubogą panienką, mieli się czém pocieszyć; cały świat, który miał przystęp do pałacu hrabiowstwa i widywał pannę Anielę, unosił się nad jéj przymiotami, dystynkcyą, rozumem, taktem, pięknością.
Przypisywano to hr. Laurze, a kto znał p. Adolfa, wydziwić się nie mógł, by dwoje rodzeństwa tak nadzwyczaj od siebie się różniło, tak mało miało podobieństwa w charakterze.
Wiosna nadchodziła, a z nią i naznaczony termin ślubu; hrabianka Eliza, która rozporządzała sobą i narzeczonym wedle upodobania, swój ślub uczyniła zawisłym od małżeństwa hr. Lamberta.
— Mam sobie taką fantazyę, powiedziała księciu, że chciałabym albo tego samego dnia brać ślub lub jak najprędzéj po Lambercie, choćby nazajutrz. Książę się do tego zastosuj.
Narzeczony gotów był w tém i we wszystkiém spełniać jéj rozkazy.. Starania o swą wyprawę zdawszy na matkę, hrabianka używała, jak się wyrażała, ostatnich chwil swobody swéj, ze zwykłą — nieoględnością. Jeździła, chodziła sama, ze służącym, z panną Gertrudą, nie bywała po całych dniach w domu, robiła co chciała, i hrabinie Julii, która dobrze znała córkę, zdawało się, że usiłowała się zadurzyć (jak mówiła), zapomnieć o tém co ją czekało.... Najdziwniejsze zachcianki ją opanowywały.
Jak tylko nadeszła wiosna i przechadzki oschły cokolwiek, hrabianka zaczęła korzystać z powietrza, nie zważając nawet na opalenie się, które w téj porze ma być najniebezpieczniejsze....
Na jednéj z tych samotnych pogoni za fantazyami, za nowemi widowiskami, za czémś mogącém się dać zapomnieć lub rozweselić, hrabianka spotkała w Saskim Ogrodzie hr. Lamberta. Chciał on pokłoniwszy się ominąć ją, gdy mu znak dała, aby się zatrzymał, i podeszła ku niemu.
— Już choćbyś się hrabia miał skompromitować w obec swéj narzeczonéj, rzekła, możesz mi maleńką chwilę poświęcić. Mówić nam z sobą wolno? nie prawdaż? Kto wie kiedy się znowu na świecie zobaczymy! A po weselu dokąd państwo myślicie?
— Nie wiem, bo ja się do tego nie mieszam, rzekł Lambert. Ożenienie moje, jak pani wiadomo, jest dziełem mojéj matki; na nią więc zdaję wszystko i zastosuje się do — rozkazów....
Prawdopodobnie pojedziemy do kasztelanicowéj na wieś!
— Nie za granicę? zapytała Eliza. A! jakże się to niedobrze składa! Ja miałam tę myśl trochę gonić i szpiegować szczęście wasze.... Sądziłam, że się wybierzecie do Włoch, do Szwajcaryi, i byłabym tak moją podróż urządziła....
— Czy toby pani uczyniło przyjemność — odezwał się Lambert — patrzeć na smutną twarz moją, i czytać mi z oczu....
— Nie! nie! zawołała Eliza: sądziłam, że poczciwie się kochając, można sobie w ciężkich chwilach pomódz spojrzeniem, wlać otuchę słowem, być sobie wzajem siłą....
— A ludzie i sądy ludzkie? zapytał Lambert.
— Ja najzupełniej nie dbam o nie, ze wzgardliwym uśmieszkiem odezwała się Eliza. Co mi tam! tak będę czy inaczéj, na mnie zawsze coś komponować muszą....
Szkoda! dodała — chciałam choć przebojem zawiązać stosunek z jego żoną....
— Pani, rzekł Lambert żywo — pani znasz to dobrze, iż — dla mnie widzenie jéj byłoby niebepieczeństwem, ja potrzebuje zapomnieć....
— Hrabia jesteś słaby — odparła; — ja wcale ani myślę, ani mogę zapominać i — pozostanę czém byłam! Jestem uparta.
Zwróciła się do hrabiego, który szedł z wolna z głową spuszczoną, zdając się walczyć z sobą.
— Pani wiesz — powtórzył z uczuciem — że podbiłaś mnie zupełnie, żeś mnie zrobiła swoim sługą i niewolnikiem.... Pomiędzy nami stanął mur, którego pani nie chciałaś, jam nie mógł obalić. Nie lepiéjże dziś pozwolić mi zapomnieć, żem marzył?
— Choć w wielu rzeczach się godzimy, odpowiedziała Eliza, w tém się różnimy zupełnie. Mają mnie za płochą, jestem przeciwnie zajadle upartą w sercu. Co ono raz odepchnęło, tego nie przyjmie nigdy; co pokochało, nie odepchnie. Nie mogę, nie umiem sobie powiedzieć, ażebyśmy mieli obcymi być na wieki dla siebie. Rozum, konieczność rozepchnęły nas — ale z daleka trzeba zachować tę złotą nić, co łączyła, nie zrywając jéj nigdy....
Nagle stanęła hrabianka.
— Smutna rozmowa! nie prawdaż? Z podróży mojéj poślubnéj nic nie będzie! Ale — ja jestem cierpliwa.... znajdziemy się gdzieindziéj. Ja chcę w was mieć obrońcę, przyjaciela, brata, i od tego nie odstępuję....
Mój książę jest doskonały! nie wiem jak się coś tak idealnego mogło mnie dostać! Wierzy mi, — ufa — słucha i kocha, choć wie, bom mu to oznajmiła, że ja go nigdy kochać nie będę....
— Pani mu to powiedziałaś? zapytał Lambert....
— Więcéj jeszcze, bom mu wyznała, że kocham innego.... nie powiadając tylko kogo, bo tego się powinien sam domyślić.
O! ja — mówiła żywo hrabianka — kontraktem przedślubnym wiele swobód warowałam sobie.
Błysnęła oczyma czarnemi.
— Czy pani myśli, że wszystkie warunki kontraktów ślubnych tak święcie się spełniają? zapytał ironicznie Lambert.
— Wiem, że nie; być może, iż książę Adam rachuje, że ja potém w wielce ostrych zobowiązaniach pofolguję — ale się omyli. Ja siebie znam, muszę zresztą być logiczną w mojém postępowaniu, bo za najmniejsze wyboczenie z drogi — krzykną: płocha!
Tupnęła nóżką.
— Płochą właśnie być nie chcę! i nie będę!
Urządziłam się tak z moim ślubem — dodała z uśmiechem — aby on albo tego samego dnia z waszym lub nazajutrz nastąpił.
Lambert popatrzał smutnie.
— Zmiłuj się hrabio — wtrąciła nagle przybliżając się do niego Eliza — nie chodź z takiem chmurném obliczem. Ludzie ci z twarzy czytają.... Patrz na mnie, jak ja jestem wesoła.
— Wesołość taka nie lepsza od mojego smutku....
— Ale przez nią nie tak łatwo czytać w duszy.... Żal mi cię serdecznie, hrabio....
Podała mu rękę.
— Pocieszaj się tém, że nie sam cierpisz, i myśl, że jesteś mężczyzną — gdy ja....
— Pani jesteś mężniejszą odemnie — rzekł Lambert; — ale, choć inaczéj się jéj zdawać może dziś — wierz mi, pod moim smutkiem dłużéj się zachowa uczucie. Pani ulegniesz wpływowi niezbłaganemu młodości, potrzeby życia i potrzeby jeśli nie szczęścia — to znośnego bytu.
— Myślisz pan że — „wietrzna istota“ dam się porwać pierwszemu porywowi wiatru?
Spuściła głowę, pomilczała, i podnosząc ją, rzekła chłodno:
— Nie byłeś więc nigdy w sercu mojém, nawet snem i jasnowidzeniem — znałbyś je inaczéj. Biedne to serce! złamane, ale jakiém jest, dobije końca....
Rękę drżącą wyciągnęła do niego na pożegnanie, gdy z dala ukazał się książę Adam, zmierzający ku nim. Eliza wstrzymała się z niém, i dała mu znak, aby się przybliżył....
— Panie hrabio, rzekła — niewiem czy się rychło i gdzie zobaczymy: chciałam koniecznie polecić wam przyszłego męża mojego; byłabym szczęśliwa gdybyście przyjaciołmi, w całém znaczeniu tego wyrazu, być mogli.
— Ja o to z pewnością najusilniéj się starać będę, odezwał się książę, na którego czole najlżejszéj chmurki dostrzedz nie było można.
— Zaręczam za księcia Adama, mówiła Eliza, że zazdrośnym nie będzie; choć wie, że ja dla hrabiego mam wielką, wielką słabość! Jest tak dobrym dla mnie, tak wyrozumiałym na moje błędy i fantazye, iż za to samo już się przez wdzięczność do niego przywiązać potrzeba.
Lambert milczący kłaniał się i szeptał coś niewyraźnego, zakłopotany wielce, gdy hrabianka narzeczonemu podała rękę.
— Chodźmy, rzekła, nielitościwie znudziłam hrabiego — ale z ostatnich chwil swobody muszę korzystać.
Odwróciła głowę ku odchodzącemu i pożegnała go jeszcze skinieniem.
Było to w istocie ostatnie spotkanie Lamberta z tą, o któréj potrzebował zapomnieć. Rozmowa ta odżywiła w nim dawne uczucia i poszedł się zamknąć sam z sobą, aby odzyskać obojętność pozorną, któréj nie mógł wyrobić dotąd.
Zamknąć się! niestety! nie było podobna. Napastowano go po całych dniach zapytaniami: matka, chcąc wynagrodzić narzucenie swéj woli w sprawie największéj wagi, w mniejszych usiłowała się zastosować do jego fantazyi i najnieszczęśliwszą była, gdy jéj odpowiadał, iż żadnych nie miał i wszystko mu było obojętne.
Oprócz téj zbytniéj troskliwości matki, miał do zniesienia tysiące drobnych przykrości, płynących od panny Anieli, choć ona zawsze zasłoniona była i niewidoczna. Przyszła pani Zdzisławowa wiedziała dobrze, jak małżeństwo hr. Lamberta było dla niego niemiłe, tém mocniéj więc starała się je skleić, obiecując sobie przez wpływ na hrabinę, uczynić je dla jéj syna prawdziwém męczeństwem. Niespodziane szczęście nie {złagodziło jéj wcale, a dało nowe środki zemsty, którą nosiła i pielęgnowała w sercu, jako zadanie życia.
Obojętność zupełna, rodzaj chłodnéj pogardy, jaką jéj okazywał Lambert, gniewały ją i jątrzyły mocniéj jeszcze. Któż wie! możeby była przebaczyła upokorzonemu, czulszemu; nie mogła darować obojętnemu. Czasem rzucała na niego ukradkiem wejrzenia brzemienne groźbami. Lambert widział je, rozumiał, lecz zaledwie chwilową w nim litość budziły.
W jednéj z tych godzin zwierzeń, które hr. Zdzisław z nią sam na sam spędzał, przyznała się przed nim, iż niegdyś hr. Lambert szalenie w niéj był rozkochany.
— Śmiałam się z tego — dodała podstępnie, — bo ten zimny Anglik nigdy we mnie najmniejszéj nie obudzał sympatyi... Nie rozumiem kobiety, któraby tę bryłę lodu pokochać mogła, i księżniczka też podobno więcéj się go obawia niż lubi.
Zdzisław w parę dni potém, będąc sam na sam z Lambertem, nie mógł wytrzymać, aby mu się nie pochwalić zwierzeniem tém swéj przyszłéj.
— Nie dziwię się teraz sobie, rzekł, żem tak szalenie się do niéj zapalił, kiedy i wy, kochany hrabio, byliście w niéj tak rozmiłowani.
Lambert spojrzał zdziwiony.
— Ja?
— Sama mi to wyznała! rozśmiał się Zdziś; nie będziecie się zapierali.
— Dawne to dzieje — odrzekł hrabia — byłem naówczas młodém chłopięciem i dziecinne to zajęcie nie trwało długo....
— To dobrze, zakończył Zdziś: bo ja jestem wściekle zazdrośny. Nie ręczę za trwałość mojego szału, ale tymczasem kocham się — szalenie!!
— I spokojnym być możesz, że ci nikt przeszkadzać nie będzie — zamknął Lambert z dwuznacznym uśmieszkiem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.