Ciche wody/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ciche wody | |
Wydawca | Józef Zawadzki | |
Data wyd. | 1881 | |
Druk | Józef Zawadzki | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
CICHE WODY.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tom I.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1881.
Дозволено Цензурою. — 10 Марта 1881 г. Вильна.
ВИЛЬНА. Въ типографіи п. ф. Осипа Завадзкаго.
(Замковый переулокъ, № 149).
|
W krześle wygodném, u przysłonionego okna, siedziała staruszka, z oczyma wlepionemi w drzewa ogrodu, który aż do szyb prawie się przybliżał.
Oświecona bladém światłem mroku, który łagodnie oblewa jéj rysy, z zadumą na czole, z przymkniętemi na wpół oczyma, ze srebrnemi gładko przyczesanemi na skroniach włosami, jak wieniec je opasującemi, staruszka zdawała się jakąś fantazyą Rembrandta, tak malowniczo piękne jéj oblicze rysowało się na ciemném tle ciężkich firanek....
Starość nie odjęła jéj wdzięku, twarz tylko uczyniła majestatycznie poważną, nadludzko prawie spokojną i anielsko łagodną.
Patrzały z niéj lata zwycięzko przewalczone z życiem, ukołysanie ducha, cisza wielka sumienia i chrześciańska rezygnacya.... Wiek, który pofałdował piękne czoło, zagłębił żywe jeszcze oczy pod skronie, lecz nie odjął jéj wyrazu męstwa i siły. Starość to była i ciałem krzepka, i duchem mężna, patrząca odważnie w przyszłość.
Z dawnéj piękności został jeszcze w rysach i wyrazie ten odblask, dany tylko do zachowania niewiastom wybranym, nad któremi nigdy niszcząca nie zapanowała namiętność.
W tych oczach, co zadumane spoglądały w świat, nie widząc go teraz, błyskała intelligencya, rozum i jakaś pańska powaga, poczucie panowania nad światem, czerpane z głębin czystéj duszy.
Arystokratyczna to była postać, oblicze, fizyognomia, a strój czarny, skromny, lecz wykwintny i starannie dobrany, dodawał jéj jeszcze téj cechy pańskiéj, którą każdego uderzać musiała.
Na małym stoliczku przed nią leżała porzucona o zmroku robota, ręką jedną podparła głowę, druga biała, drobna i piękna spoczywała na poręczy krzesła. Świeciła na niéj jedna złota ślubna obrączka.
Staruszka odpoczywała dumając, może oczekując na podanie światła; bo zmrok padał coraz gęstszy. Myśli jéj nie musiały być smutne, bo usta się uśmiechały z lekka i powieki na wpół spuszczone nadawały oczom wyraz bardzo łagodny, niemal ubłogosławienia.
W pokoju panowała cisza, cisza dokoła....
To, co otaczało staruszkę, harmonizowało z tém piękném zjawiskiem. Niewielki o dwóch oknach na ogród wychodzących gabinet, ciemno-zielono obity, pomimo téj barwy wyglądał na mieszkanie spokoju i dostatku.... Na ścianach wisiało kilka obrazów, których ramy tylko złocone połyskiwały w cieniu; na kominie, w którym ogień był przygasł, stał piękny zegar bronzowy ze świecznikami, w kącie szafa z książkami, sofa i stół pełny niewieścich gracików.... Wszystek sprzęt był w jednym stylu trochę nie nowym, ale wytwornym i smakownym. Pod jedném z okien stały wazony z kwiatami, bukiet na stole i mniejszy na tym, przy którym siedziała staruszka. Łagodna woń tych miłych gości rozchodziła się po pokoju....
Ciemnieć już zaczynało dobrze, gdy powolne, mierzone kroki słyszeć się dały w stronie drzwi głównych; staruszka zwróciła nieco głowę nie zmieniając postawy, i czekała. Drzwi się otwarły ostróżnie....
— Lambert! odezwała się cicho siedząca w oknie.
— Cóż mama tak siedzi po ciemku? rzekł wchodzący.
— Używam, jak widzisz, téj szaréj godziny, która mojemu wiekowi miłą jest, bo i on sam szarą życia godziną!
Westchnęła i uśmiechnęła się razem....
Służący wszedł w téj chwili niosąc lampę, i postawił ją na stole przed kanapą. Staruszka wstała od okna, i gdy się wyprostowała, postrzedz było można, iż wiek, który nie odjął wdzięku jéj twarzy, nie pozbawił jéj też postawy wspaniałéj, ruchów swobodnych. Szła ku siedzeniu wyprostowana, żywo dosyć i nie okazując znużenia.
W mężczyźnie, na którego światło lampy padało, choćby jéj był nie nazwał matką, w rysach pięknéj jego twarzy, tym samym jéj wyrazie poważnym, rozumnym a łagodnym — łatwo poznać było syna nietylko ze krwi, ale z ducha. Piękność jego tylko była w całym blasku, gdy twarz matki miała starte jéj a niezatarte ślady. Hrabia Lambert jak ona ubrany był smakownie a bez wymusu, skromnie, z tą elegancyą, któréj się nikt nie uczy, kto jéj we krwi nie ma.
W oczach i na czole przy spokoju i rozumie, więcéj było życia i ognia, niż w twarzy staruszki, któréj ogólne piętno więcéj męzkiego miało wyrazu.
— Zkąd wracasz? zapytała, matka siadając na kanapie....
— Byłem w mieście — odezwał się zabierając miejsce przy niéj w krześle....
To mówiąc, spuścił głowę, ręce wyciągnięte złożył i zacisnął, i — zdawało się, że z umysłu dał tę krótką odpowiedź. Oczy matki chciały wyciągnąć coś więcéj.
— Cóż bo milczysz, ty mój kochany pessymisto? zapytała cicho...
— A! bo doprawdy mówić nie mam czego, a wiecznie się skarżyć, to tak nie męzka, wstydliwa rzecz.
— Nawet przed matką? przerwała.
— Szczególniéj przed matką, która te skargi zawsze powtarzane umie już na pamięć, i zamiast współczuć z niemi, syna może o słabość obwiniać — dodał hr. Lambert.
Staruszka wciąż się uśmiechała.
— Gdyby skargi i żale, poczęła — były egoistyczne... matkaby może nie pobłażała im; ale ty bolejesz nie nad sobą....
Po krótkiém milczeniu dodała:
— Nowego powodu nie miałeś do ubolewania?
Lambert ruszył ramionami.
— Ciągle się je spotyka, rzekł, — nie nowe one są swą treścią, ale pod tysiącem postaci uderzają ciągle....
Zamilkli nieco; staruszka ręką sięgnęła po robotę, którą z sobą od okna przyniosła, i zwolna rozplątywać ją zaczęła, mówiąc powoli:
— Tobie bo, mój Lambercie, po powrocie do kraju, wszystko jakoś czarném się wydaje; czasem trochę mam na sumieniu te przedłużone podróże. Popsuły ci wzrok może.
— Chyba mi go poprawiły, kochana mamo, odparł żywo syn. Widzę jaśniéj, widzę lepiéj, mając skalę do porównań. Niestety! jesteśmy bardzo nizko....
— Tak, ale nie jestże to nam wspólném z innemi krajami, w których...
— W których, podchwycił hrabia, trafiają się wyjątki kubek w kubek takie, jak u nas reguła i powszechność!
— Pessymista! powtórzyła staruszka — a gdyby tak nawet było, tém piękniejsze masz zadanie.
Hr. Lambert wstał i zaczął się przechadzać po pokoju....
— Zadanie, na moje, bardzo skromnych wymiarów, barki, tak olbrzymie, że bez zarozumiałości występnéj, brać się go na nie nie godzi. Nie ma o czém mówić, mamo kochana. Ze mnie dosyć będzie, zaprawdę, gdy ja sam nie ulegnę zarazie....
— Lamciu! zbyteczna skromność — przerwała matka.... zbytnia obawa. Ja się nie lękam dla ciebie zarazy, a mam nadzieję owszem, iż swym przykładem...
Śmiejąc się przyszedł syn ucałować ręce matki.
— Kochana mamo, rzekł — nie psujże swojego jedynaczka!! Najlepiéj zaś, nie mówmy o tych zadaniach wielkich, i zapomnijmy o nich...
Potarł czoło...
— Gdzie byłeś? spytała matka.
Lambert się zarumienił.
— Nie potrzebuję odpowiedzi, widzę już po rumieńcu — dodała staruszka. Byłeś u hrabiny Julii.
— Byłem — rzekł krótko Lambert — niestety! byłem!
— Dla czegoż, niestety? czy nie miałeś szczęścia oglądać oblicza pięknéj Elizy?
— Owszem! i to szczęście wywołało wykrzyknik.
— Miałażby dziś być mniéj uroczo piękną? pytała matka.
— Niestety! piękną była, zachwycającą, anielską, mówił Lambert, a widok jéj duszę mi przepełnił goryczą i smutkiem.
A — bo nie ma na świecie widoku boleśniejszego nad taką piękność anielską połączoną z taką płochością, z taką... nicością, z takiemi pojęciami...
Zamilkli oboje; staruszka patrzała na robotę, Lambert się przechadzał i wzdychał.
— Przypomnij sobie, proszę cię, odezwała się z wolna matka — com ci mówiła o hrabinie Julii i jéj córce, gdyś się tam wybierał ze mną, zobaczywszy ją z daleka? Zachwyciła cię naówczas w istocie prześliczną twarzyczką — nie chciałeś wierzyć, gdym mówiła, że ta maseczka tak anielsko piękna jest malowaną laleczką... Stare to a niezmiernie prawdziwe przysłowie, które się powtarza we wszystkich językach, że jabłko pada niedaleko od jabłoni. Mogłaż ta biedna Julia zrobić co innego z córki nad istotę na wzór i podobieństwo swoje? A krew, a prawo dziedzictwa, wpływ towarzystwa i atmosfera...?
— To prawda! stokroć prawda! przerwał gorąco Lambert; a jednak chciałoby się patrząc na nią, uwierzyć, że dla tego ślicznego stworzenia Pan Bóg uczynił wyjątek...
— Jesteś bo formalnie zakochany — łagodnie wtrąciła matka i
— Lękam się tego — rzekł Lambert otwarcie.
— Coż dopiero ja? zawołała matka... Śliczna Eliza, przy całym swym posagu, imieniu, piękności, byłaby dla ciebie i dla domu — klęską, nieszczęściem...
— Czy mama sądzi, że wpływ mężczyzny, do któregoby się mogła przywiązać, nie zmieniłby jéj, nie rozbudził, nie...?
— Wpływ męża, mój drogi, musiałby walczyć z daleko dawniejsze mającym prawa wpływem matki, rzekła staruszka.. Dodaj do tego, że mąż prowadziłby właśnie w tę stronę, dokąd iść i przykro, trudno, a matka w kwiatki, wonie i śmiechy.
— To prawda! westchnął Lambert... Próżno się łudzić... niestety!
Rozmowa zdała się wyczerpaną, gdy hrabina odezwała się głosem weselszym:
— Nie pytam cię, jak byłeś przyjęty?
— Dosyć uprzejmie i dobrze, odparł Lambert, z jakimś wstrętem wstrząsając ramionami.
Staruszka miała na ustach jakieś pytanie, i zamilkła wracając do swéj roboty.
— Zastałeś tam kogo? przebąknęła cicho.
— Byłoby niesłychaną rzeczą, żeby w godzinie przyjęcia u hr. Julii salon kiedy był pusty... odpowiedział Lambert. Znalazłem już tam pięknego Zdzisia, a przesunęli się późniéj: pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio... Przyznam się mamie, że może zapominam o kim, bo... byłem w jakimś humorze, roztargniony.
— Mów: zazdrosny!
— Ale, nie! przerwał syn; o pięknego Zdzisia szepleniącego tak przyjemnie, wstydby mi było być zazdrosnym, inni zaś, mama się domyśli, wszyscy otaczali tron królowéj, to jest hrabiny Julii, która nawet obok córki tak była świeżą, piękną, wydawała się młodą, błyszczała dowcipem i zdolnością, że oprócz mnie może, wszystkich zachwycała. Jeden Zdziś z blizka, a ja trochę z daleka, zostaliśmy wierni Elizie, za co zdawała się być nam wdzięczną.
— Był sam hrabia Ludwik? zapytała matka.
— Nadszedł gdyśmy się już rozchodzili, dowiedziawszy się, że panie wyjeżdżać mają, mówił Lambert. Przeleciał jak błyskawica, mając widać za system, nigdy żonie w jéj chwilach rozrywki nie przeszkadzać... Małżeństwo dziwnie zgodne i przykładne, pomimo że najzupełniéj sobie obce, bo każde z nich ma własny dwór, swoich przyjaciół i przyjaciółki, gusta...
— A! wiem! przerwała hrabina. Z nieprzykładnych małżeństw jest to najprzykładniejsze... przynajmniéj pozór zupełnéj harmonii zachować umieją...
— Hrabia jechał na polowanie — rzekł Lambert, ona — nie wiem...
— Będą na balu u Leonowstwa?
— Tak sądzę, odezwał się syn — chociaż nie pytałem.
— A ty?
— Ja, choćbym nie rad, pokazać się muszę, westchnął Lambert. Mama także?
— Ale, nie, nie! przeprosisz, żem chora... Znudziłabym się śmiertelnie.
Miała mówić staruszka, gdy służący wszedł i oznajmił przybycie pułkownika Leliwy... Usłyszawszy nazwisko, ruszył się śpiesznie naprzód młody hrabia, a wstająca z kanapy hrabina matka dała znak ręką, że nadejdzie.
Drzwi boczne z gabinetu, przez parę pokojów mniejszych prowadziły do salonu, w którym się już lampa paliła i ogień na kominie. Przed nim stał, z kapeluszem w ręku, człowiek nie młody, z krótko postrzyżonemi włosami siwemi, jeżącemi mu się na głowie jak szczotka. Suchy, wyprostowany, chudy, twarz miał długą, wyrazistą, niegdyś piękną, dziś tylko dziwnie energiczną. Ogromne czoło nadawało jéj przy równie przedłużonéj brodzie i śpiczastym nosie, charakter jakiś niemal karykaturalny, choć rysy były czyste i miały ten styl, który dystynkcyą się zowie... Pułkownik był ubrany starannie, prawie za młodo na swój wiek, który do lat sześćdziesięciu zbliżać się musiał. Żywo przystąpił do hrabiego Lamberta; podali sobie ręce. Powitanie w kilku słowach zabrzmiało francuzczyzną, przybyły bowiem należał i do téj epoki, i do téj sfery, która tym tylko językiem swobodnie się wyrażać umie.
— Z rana rozminęliśmy się, rzekł prędko bardzo i dosyć niewyraźnie, jakby się czegoś śpieszył (był to jego obyczaj); niezmiernie żałowałem...
Lambert się skłonił.
— Jako stary przyjaciel domu — mówił ciągle pędząc i łykając na pół wyrazy pułkownik — mogę otwarcie ci powiedzieć, kochany hrabio, że czynisz sensacyę! Słowo daję, nie przesadzam, ogromną sensacyę. Te panie są zachwycone...
— Jakie panie? zapytał Lambert.
— Wszystkie w ogóle, co do jednéj, ciągnął daléj pułkownik — chórem głoszą twe pochwały.
Uśmiechnął się młody hrabia.
— Nie zasłużyłem, rzekł sucho, bo nie miałem jeszcze czasu nawet dać się poznać...
— Ba! ba! ba! podchwycił gość — te panie!! Nikt lepiéj i trafniéj nad nie ludzi nie poznaje z powierzchowności. Słowo daję! mnie się zdaje, że one taki mają instykt przedziwny, że cnotyby odgadły z rękawiczki!
Pułkownik sam się rozśmiał ze swego dowcipu, co zmusiło słuchacza, do lekkiego także uśmiechu sympatyi...
— Właśnie przybyłem, mówił ciągle gość, pocierając niekiedy krótko ostrzyżone włosy — aby hrabinie winszować. Sukces ogromny...
Hrabia się skłonił chłodno.
— Niewielką wagę, za małą, zdajesz się przywiązywać do niego, rzekł pułkownik... Być może, iż masz prawo być trudnym, nie przeczę; lecz niemała to rzecz, gdy się występując na świat, pozyszcze od razu dobrą opinię! To niezmiernie ułatwia dalszą drogę...
Spojrzał na słuchającego i zwolna położył dłoń na jego ręce..
— Kochany hrabio — dodał... jedno ci tylko mają do zarzucenia, że z Anglii przywiozłeś z sobą trochę spleenu czy zbytniego chłodu. Hę?
— Zdaje mi się, że ja z tym chłodem wyjechałem, rzekł Lambert spokojnie.
— Trzeba być młodym! rozśmiał się pułkownik.
W téj chwili nadeszła hrabina, witając dosyć uprzejmie pułkownika, który z nadzwyczajną attencyą przeprowadzał ją do kanapy...
— Dziękuję ci, panie pułkowniku, że nie zapominasz o nas! odezwała się.
— Ja? o państwie? Toćby to był grzech śmiertelny! mówił gość w ciągłych ukłonach. Mam ten zaszczyt, żem nieboszczyka hrabiego był wiernym sługą, i cześć, jaką dla niego miałem, przeniosłem na dostojną małżonkę, a przyjaźń na syna.
Hrabina uśmiechając się dziękowała, pułkownik siadał już przy niéj. Lambert stanął w niejakiém oddaleniu.
— Cóż nowego? zapytała gospodyni.
— Nowin mnóztwo, ale z niemi, począł pułkownik, musiał mnie hr. Lambert uprzedzić.
— O! nie lękaj się o to — przerwała śmiejąc się staruszka. Lambert bywa tak roztargniony, iż nietylko nie słyszy nic, ale nawet nie widzi co się w koło dzieje...
— Czy roztargniony — odezwał się Leliwa — czy mniéj sobie waży te nasze powszednie sprawy... Tymczasem drobne, maluteczkie rzeczy, często bywają... pełne znaczenia!
Gospodyni spojrzała, wzrokiem wywołując dalsze zwierzenia.
Leliwa pochylił się jéj do ucha i żywo coś szeptać zaczął.
— To chyba potwarz! zawołała hrabina...
— Si non e vero...
— Nawet nie ben trovato! ruszając ramionami dodała staruszka.
Lambert siadł na nieco odsuniętém krześle...
Poufna rozmowa z pułkownikiem przedłużała się, gdy do salonu bocznemi drzwiami wsunęła się cicho, jakby bojaźliwie, panna słusznego wzrostu, bardzo skromnie ubrana, w sukni pod szyję, we włosach gładko przyczesanych, z twarzyczką piękną, ale jak marmur bezkrwistą i bladą, w któréj oczy czarne tém silniéj połyskiwały. Twarz to była tajemnicza, sfinksa zamkniętego w sobie i jakby strwożonego, aby kto z niego nie dobył słowa zagadki jego życia...
Idąc zdawała się chcieć przesunąć niepostrzeżona, niesłyszana, oczyma przelękłemi badała wszystkich jak nieprzyjaciół. Coś dziwnie trwożnego czy pokornie dumnego w niéj było... Pomimo bladości marmurowéj i zatrwożenia, panna była piękna i chwytająca oczy swą oryginalną pięknością, któréj charakteru dodawały włosy kruczéj czarności w ogromnych splotach ukrywające główkę nieco pochyloną, jakby pod ich ciężarem się uginała.
Hrabina spojrzała na nią.
— Anielciu! herbata! odezwała się...
Szeptem niedosłyszanym dała odpowiedź kłaniając się pułkownikowi. Prześliznęła się potem jak cień po salonie, i cicho znikła we drzwiach do jadalni wiodących...
Hr. Lambert zdawał się nie widzieć nawet, gdy się tak przemykała dyskretnie.
— Hrabia był dziś u pani Julii — odezwał się pułkownik — nie prawdaż? to... nieśmiertelna piękność i młodość?? Nie może nietylko podstarzeć, ale jest jeszcze młodziuteńką.
Staruszka się uśmiechnęła trochę ironicznie.
— Niestety! rzekła — ma metrykę żywą przy sobie...
— A cóż nasz hrabia mówi o téj metryce? spoglądając na niego bystro, zawołał Leliwa...
— Mówię tylko to co wszyscy — odparł młody hrabia: że jest — bardzo piękną.
— Żywy obraz matki gdy ten wiek miała — począł pułkownik, — z tym dodatkiem, że wyrazu niewinności anielskiéj, téj — candeur... jaką ma hr. Eliza, tamta, trochę trzpiotowata i figlarna zawsze, nigdy nie posiadała. Doskonale pamiętam ją panienką!!
— Wzdychałeś do niéj?
— Ilu nas było, wszyscy! Któż do niéj nie wzdychał? z kogo się ona nie śmiała? mówił Leliwa — ale była bon enfant.
Staruszka milczała, gość mówił coraz się unosząc więcéj i śpiesząc mocniéj.
— Ja przypominam sobie jéj babkę... (hr. Elizy s’entend), — i ta była równie piękna, równie żywa.
— I równie... płocha? bardzo cicho szepnęła staruszka, głowę podnosząc i zwracając się do pułkownika.
— Równie... zachwycająca, dodał żywo pułkownik, jakby zapytania nie słyszał lub nie zrozumiał. Osobliwa rzecz — wtrącił po chwilce, nadając wielkie znaczenie swemu postrzeżeniu — babka zachowała swą piękność i — towarzyskie przymioty do późnéj starości. Guwernerowie wnuków jeszcze się w niéj kochali... Toż samo zdaje się hrabina Julia odziedziczyła.
— Ale ta wcale nie jest jeszcze tak... tak w latach? odezwała się hrabina.
— Za pozwoleniem pani, przerwał z pośpiechem pułkownik: miała lat dwadzieścia gdy za mąż poszła, wiemy rok urodzenia hrabianki Elizy, zatém...
— Jesteś niegrzeczny, mój pułkowniku — rozśmiała się staruszka, — bo któż kobietom liczy lata, póki, jak ja, nie dojdą siwych włosów...
Gość skłonił się pociesznie, jakby się przyznawał do winy, i potarł tylko szorstkie swe włosy.
W czasie téj rozmowy Lambert, mało się jéj przysłuchując, zdawał się własnemi zajęty myślami. Kiedy niekiedy wejrzenie matki od roboty się podnosiło na niego, badało go i smutne wracało znowu do niéj.
Kamerdyner wchodził mając oznajmić, że podano herbatę, gdy za nim wsunął się do salonu młody mężczyzna, bojaźliwego jakiegoś ułożenia, dziewczęcéj skromności, ruchów nieśmiałych, zarumieniony — i u progu już zakłopotał się widocznie jak się ma znaleźć, kogo witać wprzódy, czy Lamberta, który siedział bliżéj, czy hrabinę, któréj wiek i powaga dawały pierwszeństwo.
Ubrany niepokaźnie, tak, że strój, zresztą najściśléj przyzwoity do salonu w godzinie poobiedniéj, mógł naprowadzić na wniosek, iż nowy gość ubogim być musiał; zresztą wydawał się mile i sympatycznie. Blond włosy bez pretensyi ułożone, przygładzone, otaczały czoło dosyć szerokie i wyniosłe, rzymski nos, niebieskie wypukłe oko, usta skromnie zaciśnięte, młodzieńczą twarz czyniły miłą. Brakło jéj charakteru wybitnego, może nie dla tego, że go mieć nie mogła, lecz że się z nim wydawać nie chciała...
Z powierzchowności można go było wziąć zarówno za nauczyciela jakiegoś kunsztu, za jednego z tych nielicznych artystów, którzy pokorą pokrywają dumę, lub za wiejskiego obywatela.
Lambert zobaczywszy wchodzącego, ruszył zaraz ku niemu, i z wielką uprzejmością witać go zaczął. Choć gość był bardzo młodym jeszcze, bo nie zdawał się mieć nad lat dwadzieścia kilka, z pewném poszanowaniem dla niego wstał spostrzegłszy go pułkownik, podniosła się na powitanie hrabina i z widoczną życzliwością rękę ku niemu wyciągnęła.
Obcy byłby się zdziwił słysząc, że temu niepozornemu i tak nieśmiałemu człowieczkowi, dano tytuł książęcy. Ponieważ drzwi już stały otworem do sąsiedniego jadalnego pokoju, w którym owa blada panna Aniela krzątała się około herbaty, — hrabina zapraszając gości za sobą, posunęła się naprzód, a że książę zatrzymał się nieco z Lambertem coś mówiąc po cichu, pułkownik skorzystał z tego i pociągnął za gospodynią domu...
Pokój jadalny, do którego się przeniosło towarzystwo, jak salon, jak gabinet, jak wszystko w tym domu pańskim a skromnym, był nie świetny, ani uderzający, lecz starą poświadczający zamożność i nie zbyt gorączkowe ubieganie się za elegancyą modną. Sprzęty kosztowne i piękne nie były świeże, wiele z nich widocznie pochodziło z bardzo dawnych czasów; ale z temi się nie potrzebowano chwalić, jak to gdzieindziéj bywa, posługiwano się niemi, nie przywiązując zbytniéj wagi do ich świadectwa o zamożności spadkowéj rodziny, którego ona nie potrzebowała...
Stół, przy którym pierwsze miejsce zajęła gospodyni, obok niéj opróżnione krzesełko panny Anieli, zasiedli pułkownik, książę Adam i Lambert. Rozmowa mniéj teraz jeszcze się wiodła swobodnie niż przedtém, co łatwo się dało wytłómaczyć przytomnością milczącéj i jak cień przesuwającéj się panny Anieli i nieśmiałego księcia.
Mówiono o rzeczach ogólnych, które mało kogo obchodzić mogły, dających się bez wywołania draźliwości potrącać i zbywać powszedniemi słowy, nie dobywając ani uczucia, ani myśli z tych, co się niemi zabawiali jak w wolanta. Każdy rzucał swe słówko, odbijał delikatnie rzucone naprzeciw siebie, i gra ta towarzyska szła wybornie. Nawet nawykły do popisów z ostrym dowcipem pułkownik brał w niéj udział zastosowując się do ogólnego tonu. Nikogo to nie bawiło może, ale milczeć nie wypadało, rozmowa do herbaty tak była nieodzownie potrzebna jak sucharek i śmietanka...
Szczególniéj książę czynił widoczne wysiłki, aby nie dać przelecieć żadnemu słowu skierowanemu w jego stronę, nie podniosłszy go, by nie uchybić nikomu i dowieść nadzwyczajnéj, trochę może przesadzonéj grzeczności dla wszystkich....
Drugą oryginalną postacią przy herbacie była owa panna Aniela, starająca się być niepostrzeżoną, niewidoczną, i niechcącą należeć do towarzystwa. Napróżno hrabina kilka razy to zapytaniami głośnemi, to wezwaniem ku sobie, to przypomnieniem, że herbata stygnie, usiłowała ją wciągnąć w to zaczarowane koło, od którego stroniła bojaźliwie. Herbata była dla panny Anieli wybornym pretekstem do pozostania na stronie. Można ją było posądzić o umyślne zabawianie się koło niéj, bo przestawiała na drugim stoliczku filiżanki zupełnie niepotrzebnie, podnosiła nakrywkę imbryczka, brała i rzucała serwetki jakby tylko dla tego, by spóźnić przystąpienia do stołu...
Wśród tych zajęć machinalnych, ręką jakąś niecierpliwą dokonywanych, panna Aniela czarnémi oczyma ukradkiem rzucała na wszystkich, i wejrzenie jéj bystre, przenikające chwytało równie żywo najmniejszą oznakę, jak ucho najcichsze słowo. Nie chciała być osobą swą u tego stołu, lecz myśl jéj krążyła około niego...
Oprócz hrabiny, która się o nią troszczyła i parę razy powoływała, nikt zresztą ani spojrzał na pannę Anielę, bo ukradkowych wejrzeń księcia na nią liczyć niepodobna było... Książę biegał za nią wzrokiem, lecz tak unikał i spotkania się z jéj oczyma, i schwytania na uczynku, iż nikt go pewnie nie wyszpiegował...
Najsilniejszą podporą rozmowy był nieoszacowany pułkownik, mistrz wprawny, umiejący ją zastosować do osób, pory, okoliczności i humoru. Długoletnie doświadczenie na tém polu czyniło go w salonie pożądanym każdéj gospodyni...
Już się prawie herbata kończyć miała, gdy zmuszona wejrzeniem znaczącém hrabiny, panna Aniela zbliżyła się cicho do stolika i filiżanki, starając się wsunąć niepostrzeżona i bardzo pośpiesznie zaczęła pić, nie podnosząc oczu, unikając tego widocznie, aby ktoś się nią nie zajął. Blada jéj piękna twarzyczka bledszą się jeszcze teraz zdała; a ręce, które filiżankę ujęły w piękne długie białe paluszki, drżały jakimś niepokojem... Książę, który parę razy spojrzał w tę stronę, twarzy nawet zwróconéj i pochylonéj nie mógł dostrzedz...
Było we zwyczaju, że po herbacie mężczyźni zostawali na cygarze w pokoju a staruszka odchodziła do salonu. Zaledwie się ona poruszyła, panna Aniela prędko postawiła filiżankę i znikła także w głębi pokoju, wychodząc drugiemi drzwiami... Hrabia Lambert podawał właśnie cygara pułkownikowi i księciu; a kamerdyner zamknął salon za hrabiną. Mężczyźni wygodnie umieścili się w krześle, zapalając puros, których woń rozeszła się po pokoju.
Nazajutrz rano ten sam pułkownik Leliwa, o godzinie wcześniejszéj trochę niż zwykłe hrabiny Julii przyjęcie codziennych gości, przechadzał się po jéj salonie.
Porównanie dwóch tych mieszkań, wczorajszego hrabiny siwowłoséj i dzisiejszego pięknéj Julii, starczyłoby na określenie charakteru dwóch domów wielce różnych od siebie.
Salon hrabiny Julii był prawdziwém pieścidełkiem kobiety, która elegancyi uczyła się w Paryżu, i chciała jeśli nie wyprzedzać modę, przynajmniéj na krok nigdy nie spóźnić się za nią. Świeciło tu, jaśniało, błyszczało wszystko, a było ozdób, cacek i kosztownych sprzęcików do zbytku. Bronzy japońskie, chińska porcelana i lalki, dywany i gobeliny, obrazy nowych mistrzów, cacka od Tahana, albumy kosztowne chwytały za oczy.. Kwiaty stojące przy oknach były jak najrzadsze i najosobliwsze, takie których gdzieindziéj nikt nie widział... Woń, która się rozchodziła po tym przybytku, powietrzna, zaledwie pochwycić się dająca, nieznaną była jakąś i zagadkową. Nic tu pospolitego, powszedniego nie można było spostrzedz wśród téj mnogości fraszek, nic takiego coby się gdzieindziéj znajdowało...
Salon miał pewne piętno oryginalności fantastycznéj, trochę jaskrawéj, nieco wymuszonéj, narzucał się oczom, przypominał obraz Almy Tademy, dekoracyę teatru... ale głównie świadczył o bogactwie czy rozrzutności...
Drogo nabyte skarby te, wystawione na okaz, rzucone były po pańsku prawdziwie, w nieładzie, z pewném zaniedbaniem umyślném, które chciało powiedzieć, że się tych śliczności tak bardzo nie ceni. Atmosfera salonu wiała jakąś zalotnością lekkomyślną, upajała zmysły...
Nic poważniejszego, przypominającego twarde życie rzeczywiste nie miało prawa się tu wcisnąć. Cała sztuka pani domu wysiliła się na to, aby tu o ulicy, o innym świecie, o wszelkim smutku można było zapomnieć. Piękne obrazy wystawiały sceny jakieś nie naszego świata, ideały wschodnich baśni, buduarowe przygody serc otoczonych bronzami, kryształami, jedwabiami jak salon hrabiny Julii.
Pułkownik przeszedł się był parę razy po téj świątyni mody i elegancyi, roztargnioném okiem spoglądając na mało go pono obchodzące fraszki, gdy podniosła się gobelinowa portyera, i hrabina Julia zobaczywszy wprzód Leliwę, wyszła pośpiesznie ku niemu, śliczne jeszcze, pulchniutkie dwie rączki wyciągając do niego, z pewnym rodzajem poufałości serdecznéj, granéj w stylu pańskim, bardzo ładnym, lecz nie wiem czy zdolnym zaufanie obudzić.
Pułkownik jako człowiek nawykły brać za dobrą monetę te okazy zimne uczucia, odpowiedział wnet nastrajając się do wzajemności...
Lecz, spojrzmy na hrabinę Julię. Pułkownik, unoszący się nad tą właściwością krwi, która dawała paniom tym wiekuistą młodość, nic nie przesadzał. Dnia tego przynajmniéj można było, nawet przy światłości dziennéj, nawet z blizka się w nią wpatrując, dać hrabinie... ledwie lat dwadzieścia kilka, to jest o kilkanaście mniéj, niż ich liczyła w istocie... Jeżeli kunszt jaki przyczyniał się do odświeżenia twarzyczki okrąglutkiéj, różowéj, uśmiechającéj się dziecinnemi dołkami około malinowéj buzi — ten był tak skryty tak utajony, że oko najpodejrzliwsze odkryćby jego śladów nie potrafiło... Brunetka, bielutka, rumiana, z oczyma czarnemi, hrabina Julia była odrobineczkę za pulchna może na lata, o których twarz mówiła, ale to czyniło ją dla znawców... ponętniejszą jeszcze. Postać, twarz, ręka, nóżka, wszystko świadczyło o krwi prastaréj i przez pokolenia wypieszczonéj. Kwiatek był oranżeryjny, któryby na wietrze i słocie nie wytrzymał dnia jednego, ale jak przedziwnie rozwinięty, piękny, wonny!!
Co mówiły oczy, trudno było dociec; strzelało z nich bystre pojęcie praktyki życia — może nic więcéj krom sztuki płatania figlów i zabawiania się z prawdą, z fałszem, jak kotek z kłębuszkiem. Cała z resztą śliczna pani przypominała pieszczoną koteczkę, któréj miała ruchy mięciuchne, łagodne a straszne... Rączka nawet biała i pulchna, uzbrojona była w opalowe pazurki długie i ostre — a jak wypielęgnowane!
To cudo ubrane było na rano w suknię czarną, z ozdobami szkarłatnemi, jaskrawo i śmiało a szeroko rozrzuconemi po niéj. Na palcach prawéj ręki świeciły turkusy olbrzymie i brylanty. Nóżka w rannym trzewiczku szytym ponsowo i ustrojonym jak kolebka dzieciny wysuwała się jak na pokusę z pod sukni... Każdy ruch był obrachowany, nie dla starego pułkownika pewnie, lecz żeby wprawy nie tracić i być zawsze sous les armes.
Żywo zbliżyła się do gościa, główkę nieco wychyliwszy ku niemu...
— A cóż, kochany pułkowniku? odezwała się głosem, w którym jakby nałóg wesołego śmiechu przebijał się intonacyą. Byłeś wczoraj?
Rozmowa toczyła się francuszczyzną, kiedy niekiedy wyrazami pospolitéj mowy przeplataną.
— Naturalnie, żem był — rzekł Leliwa zajmując miejsce przy kanapie, na którą z gracyą rzuciła się hrabina, — byłem i starałem się jeśli nie wybadać, to wyrozumieć. Hrabina wiesz, że ja tam jestem uważany jako przyjaciel domu, bo nieboszczyk mnie kochał i stara hrabina jest mi bardzo życzliwą. Zdaje mi się, że mnie tam mają za zupełnie nieszkodliwego, starego próżniaka... który resztki życia stara się znośnie przepędzić.
— Więc cóż? niecierpliwie przerwała hrabina Julia...
— Nie powinienem się mylić, dodał Leliwa: Lambert jest — zakochany, lecz...
— Co za „lecz!“ to wybornie, ja tego właśnie chcę — zawołała hrabina — tego mi potrzeba... Niech tylko zakochany będzie, reszta przyjdzie sama z siebie. Wierz mi, pułkowniku, w Elizie bezkarnie się zakochać nie można.
— Spodziewam się! potwierdził pułkownik — lecz, ja powtarzam, lecz — potrzeba znać Lamberta...
— A! mój Boże! żwawo i gorąco poczęła hrabina: niech sobie będzie kim, czém chce, jest mężczyzną młodym, ma w sobie krew... gdy się zakocha.
Z lekka uderzyła w ręce i zamilkła. Pułkownik milczał też, i dawszy się wysłowić gorączce téj, zaczął powoli:
— Pozwoli mi hrabina mówić?
Głową dano mu znak przyzwalający...
— Lambert jest istotnie wyjątkowym... Wiele wziął po matce, nic prawie po ojcu, który był serdecznie dobrym i miękkim człowiekiem. Stara hrabina dała mu swą energię i ten pogląd na świat, pojęcie życia, jakże to mam nazwać? purytańskie, spartańskie, pedantyczne... surowe... Pobyt za granicą zamiast go ożywić, zdaje się, że go jeszcze ostudził...
Hrabina Julia lekko podźwignęła białemi ramionami.
— Kochany pułkowniku, rzekła zniżając głos: — Wszystko to co mówisz, interesuje więcéj Elizkę moją, niż mnie. To jéj rzecz będzie dać sobie z nim rady; a że ma instynkt przedziwny, wolę wielką i piękna jest jak anioł, a on zakochanym będzie długo jeśli nie zawsze... kwestya to rozstrzygniętą.... Mnie zaś, otwarcie ci mówię, bo dla ciebie sekretów nie chcę mieć, mnie o to idzie, aby za niego wydać Elizę; no i wydać ją rychło.
Uśmiechnął się pułkownik, zarumieniła hrabina, i mówiła żywo, chcąc zatrzeć wrażenie to, iż nie rada była, że ją odgadnięto.
— Rychło, proszę cię, dla tego, że się lękam, aby kto inny mniéj dla nas stosowny nie zbliżył się i nie zbałamucił mi, nie jéj, ale mojego męża. Z tym, choćbym w końcu postawiła na swojém, wolę uniknąć walki...
Lambert bo, przyznam ci się, jest moim ideałem dla Elizy. Rodzina, imię, położenie w świecie — nic nie zostawiają do życzenia. Majątek bardzo znaczny i — nadzieje piękne! On, ze wszech miar dystyngowany, przystojny, powiedziałabym, że piękny, ale się zaraz uśmiechniesz! No! tak! mam do niego słabość. Rozum, charakter, temperament! nic do zarzucenia...
Westchnęła i chusteczkę batystową niecierpliwie szarpać zaczęła.
— Pani mi pozwoli powiedzieć słówko! odezwał się pułkownik, który już ledwie długie milczenie mógł wytrzymać. Ideały! ideały! na... kochanków są rzeczą śliczną, na mężów niebezpieczną. Jest to zawsze deser życia, a podstawą obiadu i losu musi być prozaiczna sztuka mięsa. Jeśli chce pani szczęścia hrabianki Elizy, nie ideał jéj dać trzeba, ale jak najułomniejszą istotę, nad którąby zapanowała...
— Nie rozumiem cię — przerwała rzucając się na kanapce hrabina; — masz więc taką opinię o Elizie, że ona nad nim zapanować nie potrafi? Kochany pułkowniku, dodała rączkę kładąc na jego rękach — rozum, takt, cnota, energia, stoicyzm, purytanizm, filozofia, wszystko co chcesz ustępują przed uśmiechem i pieszczotą ukochanéj! Największych mędrców piękna, a obdarzona pewnym instynktem kobieta, mieć będzie pod nogami. Rozum, energię, wszystko mieć może ten ktoś dla drugich; dla niéj oszaleje i wyrzecze się wszystkiego...
Pułkownik pochylił głowę; nie śmiał zaprzeczać aksyomatowi widocznie wyciągniętemu z życia.
— O! nie mamy się co kłopotać o przyszłość Elizy — dodała hrabina. Nad wiek swój jest wykształcona, obdarzona takim taktem...
Powiesz mi, że to moja jedynaczka, i dla tego ja ją tak wielbię. Otóż nie. Śmiało na wszelkiebym ją wystawiła próby, tak cudowny ma instynkt... Dziś, żaden z was jéj nie potrafi ocenić; zobaczysz — kiedyś! zobaczysz!
Szczebiocząc pochyliła się do pułkownika.
— Jakby to... przyśpieszyć? jakby go zmusić, aby nie zwlekał? W mojéj głowie wszystko już ułożone. Wiesz, ja nawykłam do tego, że się musi dziać co chcę, po mojéj woli... Jesteśmy w październiku — tak? myślałam, że — podpomógłszy nieznacznie, dałoby się to skleić do karnawału, po Wielkiéjnocy ślub... a ja... jabym...
Spuściła oczy. Pułkownik dodał cicho:
— Hrabinaby chciała wyjechać do Szwajcaryi...
Gospodyni dała mu małego klapsa, przestał mówić.
— Vous n’y allez pas de main morte! dodał poczekawszy nieco. Ja, choć wierzę, że czego chce kobieta Bóg tego chce także, nie wiem, nie wiem prawdziwie czy się tak uda popędzić. Mamy do czynienia nietylko z bardzo chłodnym i rozważnym Lambertem, ale z niezmiernie surową mamą, która....
— A! nie mów mi o téj mamie! przerwała hrabina. Cała moja nadzieja, że my matki zawsze w końcu dajemy się dzieciom zwyciężać. Stara, nieznośna, pedantyczna, nadęta, przesadzona ze swą cnotą... o któréjby dużo mówić można...
Ostatnie słowa szepnęła cicho; pułkownik podniósł głowę zdziwiony, odpowiedziała mu uśmiechem tylko.
— Stara, kończyła hrabina, nie lubiła mnie nigdy. Przyznam ci się, j’étais piquèe, starałam się ją zdobyć, popełniłam nawet parę... obrzydliwości, uniżałam się — nic to nie pomogło... Zostałyśmy na pozór bardzo mile i serdecznie; ale ja! ja w niéj czuję nieprzyjaciółkę!
— Ja zaś sądzę, że tak znowu dalece... aż nieprzyjaciółkę!... przerwał Leliwa.
— A! u mnie tak: kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie!
— No — radźże mi, ciągnęła nie ustając na chwilę hrabina, — radź, dopóki jesteśmy sami. Na męża nic a nic rachować nie mogę. Znasz go: jest obojętny na wszystko, zajęty sobą i swojemi metresami, polowaniem, końmi...
Ruszyła ramionami...
— Kroku nie zrobi — mówiła daléj. Wiem, że życzyłby sobie Lamberta, pochlebiałby mu allians, ale postarać się o to!! Allez y voir! Wszystko spada na mnie!
— Nie ma innego sposobu, tylko go zapraszać, a — po staremu, no — zazdrość obudzić!
— A — fe! fe! przerwała gospodyni... to środek nie na niego. Mógłby ustąpić prędzéj... Elizie nie potrzebuję nawet dawać wskazówek! jak sobie ma z nim postępować... takt ma, powtarzam ci — cudowny! Trzeba, byś ją widział przy nim...
— Więc najwłaściwiéj zostawić to pannie Elizie — rzekł Leliwa; — a jakże jest dla niego usposobiona?
Oczy czarne hrabiny zaśmiały się.
— A! powiadam ci, to dziecię to duma moja! W jéj wieku ten spokój, ta rozwaga, to panowanie nad sobą! powiadam ci — cudowne! Nie mam potrzeby lękać się o żadne trzpiotowstwo, o żadną słabostkę...
Lambert się jéj podobał. Być może, iż go pokocha, ale ona serca tak nie rzuci na losy... Mówię ci — takt nad wiek... Mężczyźni ją bawią, hołdy jéj pochlebiają, — ale słabości nigdy żadnéj. Im kto się w niéj goręcéj kocha, tém ona zimniejsza...
Pułkownik słuchał nie śmiejąc się już odezwać; wiedział, że przeczyć byłoby napróżno, a ostrzegać nadaremnie.
— Więc, mój pułkowniku, zakończyła hrabina Julia — zwierzyłam ci się jako przyjacielowi; rachuję na pomoc twoją... Bądź czynny, daj mi dowód, że mi życzysz dobrze... A! ja tego tak pragnę, jak może nigdy nic nie żądałam w życiu...
— Może być pani pewną, rzekł Leliwa, iż rzucę się na — niepodobieństwo, byle jéj służyć.
Podała mu rękę hrabina, którą pułkownik z trochę śmieszném uczuciem i rozrzewnieniem do ust przyłożył...
— Na dziś nie mam już więcéj nic do powiedzenia, rzekł głosem cichszym, — prócz że mimo wstrętu, trzeba się zbliżyć do staréj...
— Któż tam ma wpływ na nią? odezwała się hrabina Julia. Słyszałam, mówiono mi, nie wiem czy prawda, ma tam być w domu jakaś daleka kuzynka, panna, która się rzadko kiedy pokazuje... jakaś istota zagadkowa... Powiadają, że hrabina ją kocha, i że ta ma na nią wpływ wielki.
— Panna Aniela Siennicka? podchwycił zamyślony stary, gładząc włosy siwe. O wpływie jéj nie wiem, bo w ogóle nie jestem skłonny do przypuszczenia, by kto na hrabinę mógł wpływ jaki wywierać. Panna Aniela w istocie gra tam rolę cichą i skromną, nie wiem czym głos jéj słyszał, i czy dwa razy straszne czarne jéj oczy spotkałem... Istota jakaś bojaźliwa... dumna... nie wiem...
— W istocie nie wiesz nic, zaczęła uśmiechając się hrabina — nic a nic. To potęga jakaś ta panna Aniela. Ona jedna ma tam wpływ i władzę. Ma być przesadnie skromna, dzika, nieprzystępna...
Schyliła się do ucha Leliwie.
— Posądzają ją, że się kocha w Lambercie, że...
Pułkownik począł trząść głową.
— To plotki! zawołał.
— Hrabina jest tak surowa, rzekł Leliwa, że najmniejszy pozór starczyłby do pozbycia się jéj z domu.
— O! ja wiele, wiele wiem! szeptała daléj hrabina Julia. — Panna ta ma brata, zupełnie do niéj niepodobnego... Chłopak wychowany staraniem i kosztem hrabiny, zepsuty, choruje na paniczyka, siostrę martwi i rujnuje, ale ta jest, słyszę, ślepo do niego przywiązana. Chłopak bardzo niegłupi... Przez niego, pochlebiając mu nieco, możnaby się czegoś dowiedzieć, wybadać...
— Siennicki? powtórzył parę razy pułkownik — gdzież to się obraca? bo hrabina wszystko musisz wiedzieć!
— Niestety! obraca się to na bruku naszym. Ma jakieś miejsce gdzieś w biurze, nie wiele go pilnuje, stara się wcisnąć w lepsze towarzystwa, choć mu na to środków braknie. Mąż mój go parę razy spotkał na polowaniu — ale ma wstręt do niego. Pod pozorem kuzynowstwa z hrabiami jest w pretensyach do towarzystwa... Gdybyś go na jaki wieczór mały, gdy u mnie nikogo nie będzie, przyprowadził...
— Ale ja go nie znam tak dalece, żem o jego egzystencyi nie wiedział! rozśmiał się pułkownik.
— To się go postarasz poznać...
Hrabina miała mówić daléj, gdy drzwi bocznego pokoju się uchyliły, i twarz mężczyzny średnich lat, resztkami dawnéj piękności i młodości wątpliwéj świecąca, wygolona świeżo, uśmiechnięta, ukazała się z nich.
— Nie przeszkadzam?
Był to hrabia mąż, wedle zwyczaju swego, faisant acte de présence, meldujący się na chwilę. Hrabia Ludwik, którego zwano w poufałych kołach l’Eternel, dla tego, że jak żona, miał do młodości niewyczerpanéj pretensye, zaprezentował się z żywością młodzieńczą, trochę nadrabianą.
Pułkownik wstał go witać.
— Cóż to, madame Julie, jak widzę, na konferencyi ze starym pułkownikiem? Wolno wiedzieć coście uradzili?
— A! gdybyś ty, kochany Ludwiku, chciał należeć do narady i do naszéj sprawy!
— Nie — nie! nie! w sprawy kobiece się nie mieszam. Umywam od nich ręce! rzekł hrabia. Jestem najmocniéj przekonany, że za moją panią (tu ją w rączkę pocałował galancko) — wyrażając się po ekonomsku, sianobym woził.... Ale — o cóż idzie?
Pani Julia nie odpowiedziała, pułkownik zbywał go uśmiechem, nie wiedząc czy zdradzić wolno.
— Mogę wiedzieć? powtórzył hrabia.
Żona szepnęła mu coś na ucho, zrobił minę osobliwą, niedowierzającą.
— Przedewszystkiém — rzekł po namyśle — nie trzeba się w żadnym razie kompromittować. To rzecz główna. Ta kochana Lizia, znajdzie sobie...
— A! przepraszam cię, drugiego takiego...
Hrabia się skrzywił.
— Nie rozumiem — to jakieś zaślepienie! rzekł. Bardzo go cenię, ale coś niesmaczniejszego nad ten klejnot — trudno mi sobie wyobrazić...
Spojrzał na zegarek, było mu pilno... Z lekka, w powietrzu pocałował żonę w czoło, ścisnął rękę jéj i pułkownika, i nócąc coś wyszedł z salonu, w chwili właśnie, gdy bardzo powolnym, mierzonym kroczkiem osoby, która nie widzi powodu, aby się do czego bądź w święcie śpieszyć potrzebowała — weszła innemi drzwiami hrabianka Eliza.
Wiemy już przez pułkownika, że była podobną do matki. Podobieństwo w istocie było uderzające, nie takie jednak, by znawca fizyognomij ludzkich, te dwie twarzyczki pokrewne sobie położył w jednym rzędzie, odrachowując różnicę charakteru, jaką wiek z sobą przynosi.
Twarz hrabianki miała więcéj dumy, pewności siebie, wiary w swe bóztwo, egoizmu, zuchwalstwa. Oczy patrzały wyzywając losy i naigrawając się z nich. Prawda, że przedziwna jéj piękność, jeszcze bardziéj wyszlachetnione niż matki rysy, nieposzlakowanéj czystości profil, doskonałość kształtów — czyniły ją królową. Twarz przytém miała, pomimo młodości wielkiéj, taką zmienność wyrazu, posłuszną każdemu drgnieniu woli, iż nim doszła do gościa i matki, pod wrażeniami wewnętrznemi trzy razy się przeobraziła... Było coś strasznego w tém kameleoństwie przedwczesném...
Pułkownikowi skinęła główką protekcyonalnie, wiedząc, iż uszczęśliwienie go jedném wejrzeniem było z jéj strony niewysłowioném dobrodziejstwem; matce się uśmiechnęła; obejrzała się po pustym salonie.
— Jak to? dotąd nikogo szepnęła.
— Czy — spodziewałaś się kogo? odparła matka.
— Ale mój Boże! wszystkich! zawołała Eliza.
Mówiła to z przekonaniem, że świat służyć jéj był powinien, i — jakby posłuszni woli pani, w istocie zjawili się też we drzwiach — piękny Zdziś i pachnący Roman...
Tych dwóch typów salonowych nie wiem czy warto dotykać, tak w jednéj formie są one odlane wszystkie... Możnaby ich i wielką liczbę pokrewnych im, za rodzonych wziąć braci.
Piękny Zdziś był w istocie chłopiec śliczny, lecz za nadto o tém wiedział; pachnący Roman, którego twarzyczka nie miała regularności rysów pierwszego, jeszcze z większą pretensyą do elegancyi był ubrany. Na obu twarzach śmiał się ten wyraz nijaki dobrego towarzystwa, po za którym niepodobna odgadnąć, czy kryje geniusz, głupotę czy mierność.
Jeszcze się nie mieli czasu przywitać i złożyć hołdu dwom pięknościom, gdy nadszedł elegancki Tadzio, kropla, w kroplę do pierwszych podobny, tylko więcéj od nich sobą zajęty... Wszyscy trzéj stali jeszcze poczynając rozmowę o niczém, preludyami wesołemi o tém samém, gdy się zjawił dowcipny Jeremi. Ten był cokolwiek od poprzedzających go typów odmienny. Twarz jego promieniała zarozumiałością, oczy tryskały żądzą popisu nienasyconą.
Wszedł niosąc już na ustach przygotowany dowcip, który obudził wnet śmiech wesoły gospodyni, oklask pułkownika i skrzywioną minką był powitany przez hrabiankę Elizę.
Dowcipny Jeremi, najbogatszy z nich wszystkich, dla kogo tu właściwie przychodził, było nierozwiązaną zagadką. Siadywał godzinami na cichéj rozmowie z hrabiną, która dla niego miała szczególne względy. Był to jéj ulubieniec.
Zalecał się hr. Elizie, ale do téj mniéj miał szczęścia, pozwalała sobie nie smakować w jego dowcipie. Czasem jednak przychodziła jéj fantazya zawracać mu głowę, co się jéj udawało, a gdy dokonała łatwego zwycięztwa, ze wzgardą odwracała się od niego.
Z matką nie mogły się w zdaniach o nim pogodzić.
Pułkownik chwilkę jeszcze poświęcał pannie Elizie, która dlań była dosyć łaskawa, ale traktowała go z góry, po angielsku się nieznacznie wysunął z salonu. Był jeszcze w sieni, gdy dowcipny Jeremi rzucił za nim petardę swojego dowcipu.
Być bardzo może, iż śmiech, którym ją przyjęto, jeśli go pułkownik usłyszał, zrozumiany był przez niego... Hrabina rozśmiawszy się, z lekka zaczęła stawać w obronie przyjaciela domu...
— Ale on bo jest przyjacielem wszystkich domów, gdzie się dobrze jada, rzekł bezlitośny Jeremi. Nie powiem, ażeby był pasorzytem, bo nie potrzebuje cudzych obiadów, jest to tylko fantazya. Natura ciągnie wilka do lasu. Urodził się na pasorzyta, los dał mu chleb, karmi się cudzém przez amatorstwo.
— Pułkownik zasługuje na szacunek... przerwała pani domu.
— A i najzupełniéj, rzekł Jeremi. Słabości budzą politowanie, nie odejmując szacunku należnego. Cóż biedny człowiek ma robić opuszczony przez żonę, która go znać nie chce, a przez nią związany z tém towarzystwem, które się stało dla niego potrzebą?...
— Żona się z nim nie rozstała prawnie, wtrąciła hrabina — ale dla słabego zdrowia musi bawić we Włoszech... Widują się z sobą i są dobrze...
— Tem lepiéj, że z sobą nie żyją! — dodał Jeremi... Pułkownik zresztą jest tak nam wszystkim potrzebny, tak miły, tak w stosunkach pewny, iż ja go passyami kocham. Sam pierwszy...
— I dla tego sobie tu z niego żartujesz, dodał przez zęby piękny Zdziś.
Korzystając z wolnéj chwili, elegancki Tadzio stał przed panną Elizą i zdawał się prześliczny swój paryzki ubiór ranny chcieć jéj ze wszech stron dać admirować. Hrabianka go mierzyła oczyma ironicznemi, bez sympatyi, ale i bez wstrętu.
Pokój zajmowany przez pannę Anielę Siennicką, znajdował się w tym samym korytarzu pałacowym, na który wychodziły mieszkania zajmowane przez starą hrabinę. Potrzebowała mieć ją blizko siebie, bo ją kochała, a całe niewieście gospodarstwo domu pod jéj zarządem było.
Dwoje tych sierot Siennickich, krewnych dosyć dalekich saméj pani, wzięła była ona niegdyś na wychowanie. Chłopiec, niezmiernie zdolny, pomimo że się dobrze uczył, wyszedł, jakeśmy słyszeli, na wątpliwego co najmniéj eleganta, pozłacanego młodzieńca, który zdawał się mieć przyszłość smutną przed sobą. Tak o nim sądzono z daleka.
Panna Aniela, otrzymawszy wychowanie również staranne, wzięta została przez hrabinę do towarzystwa. Nie chcąc jednak być bezczynną, ani na łasce, sama dobrowolnie wzięła na siebie obowiązki gospodarskie, a towarzystwa salonowego unikała. W charakterze jéj było wiele niepotrzebnéj dumy, za którą karciła ją łagodnie hrabina, kochając bardzo, lecz nie sprzeciwiała się postanowieniu.
Wszyscy domowi wiedzieli dobrze, w jakiém była zachowaniu u staréj pani, i szanowali ją, na co z innych względów zasługiwała.
Życie tego ubogiego dziewczęcia, rzuconego w dom pański i nawykającego mimowolnie do wygód i zbytku bez troski, mogłoby je popsuć i wpłynąć smutnie na przyszłość, gdyby panna Aniela nie była wyższą nad wszystko, co ją otaczało. Za wczasu zrozumiała swe położenie i połączone z niém niebezpieczeństwo. Można powiedzieć, że żyła w téj atmosferze prawie nią nie oddychając, odosabniając się, nie chcąc się wcielić do tego świata, który uznawała za obcy sobie. Piękna, wykształcona, spokrewniona z pańskim domem, kochana przez hrabinę, która pragnęła się zająć jéj losem, panna Aniela łatwo mogła marzyć o bardzo świetnem małżeństwie — lecz wzdrygała się na samą myśl jego, nie mając nic oprócz swego ubóztwa i dumy w posagu.
W pałacu obawiano się jéj może więcéj niż kochano ją, choć była dobrą i uprzejmą — nazywano ją dumną, bo ani wyższym, ani niższym spoufalać się z sobą nie dawała. Oprócz staréj hrabiny nie znał jéj bliżéj nikt, unikała wszystkich. Znaczniejszą część dnia spędzała w swoich dwóch pokoikach nad robotą lub nad książką.
Dwa te pokoiki, urządzone prawie ubogo, w których stare pamiątki sierocego domku główne zajmowały miejsca, w pałacu hrabiów były prawie anomalią jakąś. Aniela pozbierała tu resztki rodzicielskiego mienia, nie mające innéj wartości nad tę, że do nich życie ich dawne przylgnęło... Skromna stara komoda stojąca między oknami, należała niegdyś do jéj matki, krucyfiks na niéj przypominał pokój ojca... Zachowały się tu po nim nawet skrzypce, laska, a po matce tamburek, złożony teraz przy łóżku. Takich niezrozumiałych dla obcych, bez wartości rzeczywistéj, rzeczy starych, pełno też było po kątkach. Żadnych wytworniejszych sprzętów, któremiby ją była hrabina rada obdarzać, nie przyjmowała panna Aniela, chcąc mieć zawsze w pamięci swoje ubóztwo... Strój jéj był też zawsze aż do przesady niekosztowny i niepokaźny o tyle, o ile do salonu pańskiego dał się uczynić jak najprostszym.
Hrabina zwała to czasem przesadą i dzieciństwem, lecz słabostce swojéj ulubienicy ulegała. Powolne i bardzo zręczne staranie o to, ażeby ją z pańskim światem przejednać i wcielić do niego, dotąd się zupełnie nie powodziło.
Rozmowna gdy była sam na sam z hrabiną, panna Aniela z gośćmi jéj stawała się milczącą, i z musu tylko dawała się wciągnąć do nic nieznaczącéj rozmowy. Zupełnie odmiennego temperamentu i charakteru był brat jéj, młody Siennicki, któremu wiele w początkach przebaczano dla siostry, ale w końcu musiano się go pozbyć z domu i zmusić do myślenia o sobie. Po kilkakroć dawana pomoc, ratowanie w położeniach przykrych, jakie własną winą na siebie ściągał, tak go uzuchwalały, że w końcu hrabina, dla jego własnego dobra, wyrzec się go musiała. Chciała nakłonić i Anielę, aby zerwała czasowo z bratem, a przynajmniéj wyzyskiwać mu się nie dawała, lecz to przechodziło siły przywiązanéj siostry. Stosunki więc między rodzeństwem zostały na dawnéj stopie, chociaż pan Adolf Siennicki, u hrabiny już bywać nie miał prawa, a Lambert zaledwie go z dala witał...
Surowy ten wyrok ściągnął na siebie Siennicki własną winą, niewdzięcznością i zuchwalstwem. Równie dumny jak siostra, lecz inaczéj pojmując obowiązki téj dumy, pan Adolf przed bogatymi krewnymi uniżyć się nie chciał, choć względem nich zawinił wiele.
Panna Aniela siedziała po obiedzie u okna, korzystając z resztki światłości dnia jesiennego, schylona nad książką, gdy poznała w przedpokoju chód brata. Zerwała się natychmiast, pośpieszając na jego spotkanie.
Pan Adolf wszedł powoli, dopiero w pokoju zdejmując kapelusz, i z cygarem w ustach, choć wiedział, że siostra tego karczemnego obyczaju nie znosiła.
Był to, smutno wyznać po tém cośmy o nim mówili, chłopak bardzo ładny i ujmującéj powierzchowności. Słusznego wzrostu, brunet, trochę blady jak siostra, z temi samemi oczyma czarnemi, które u niego miały na przemiany wyraz przymilający się, szyderski i zuchwały, pan Adolf miał powierzchowność młodego panicza, swobodę ruchów arystokratyczną, a razem rubaszną. Strój świeży, lecz zaniedbany, dowodził, że mu nie szło wcale o potrzebną ubogiemu oszczędność. Wychodzący z dobrego obiadu wśród wesołych koleżków dziedzic wielkich dóbr, przyszły spadkobierca milionów, nie inaczéjby wyglądał nad tego kancellistę, który żył długami, pożyczkami, kosztem cudzym i ofiarami siostry...
Przywitanie ze strony jéj było, po piérwszém spojrzeniu na niego, trwożliwe, z jego strony poufałe i lekceważące...
— Widzisz, że nie zapominam o tobie, rzekł rzucając się na krzesło, do stojącéj przed sobą siostry — choć, doprawdy, każda wizyta w tym pałacu krew we mnie burzy i kosztuje mnie wiele.
Aniela nie odpowiedziała.
— Szczęściem, ciągnął młodzik wyciągając się na siedzeniu i rzucając cygaro na podłogę — nie spotkałem ani Spartańczyka Lamberta w dziedzińcu, ani świętéj matrony w korytarzu!
Na twarz Anieli wystąpił rumieniec oburzenia.
— Dolciu! zawołała żywo: jeszcze cię raz proszę — takich wyrażeń przy mnie sobie nie pozwalaj. Wiesz ileśmy im winni, ty zwłaszcza, i jakeś im się wypłacił... To się nie godzi.
Odstąpiła krok w tył.
— Cóż tak osobliwego dla nas zrobili? odparł Adolf — spełnili obowiązek względem familii, obawiając się, aby ich nie potępiła opinia... Chcieli za to uczynić nas niewolnikami i sługami, na co ja przynajmniéj zgodzić się nie mogę. Przy kolosalnym majątku, okruszyny, któremi nas pożywili, cóż to ma za znaczenie? Daj ty mi pokój z nimi. To są egoiści, stworzenia zimne...
Siostra zaczęła się po pokoju przechadzać, a pan Adolf widząc, że często bardzo powtarzanych skarg jego słuchać nie chce, ziewnął szeroko.
— Słuchaj-no Nielko — rzekł z innego tonu — ja potrzebuję pieniędzy...
— Zkądże ja ci ich wezmę? zapytała trochę niecierpliwie siostra.
— Zkąd? z kassy hrabiny — odparł Adolf — wiem, że ją masz w rozporządzeniu. Ty nie potrzebujesz pieniędzy, a za twoje służby przecie ci się należą?
Aniela założywszy ręce na piersi, słuchała milcząc i mierząc go oczyma.
— Zresztą, dodał brat, weź zkąd chcesz, mam długi, mam weksle, a do kozy iść nie czuję ochoty...
I na to nie otrzymał odpowiedzi.
— Cóż? jeszcze mam u Żydów pożyczać, wypraszać u znajomych? alboż ty mi nie możesz pomódz?
Zamilkł spoglądając ostro na siostrę, któréj twarzyczka przybierała wyraz oburzenia.
— Dolciu! zawołała energicznie — pieniędzy ci nie dam; moją powolnością i ofiarami wprowadziłam cię na zgubną drogę. Ty mnie zabijesz! Jakże ci nie wstyd żyć cudzym kosztem, żebraniną? Nie czujesz że ty jak cię to poniża!
Adolf się uśmiechnął.
— E! słuchaj-no ty, Nielka: ja to wszystko sto razy już słyszałem; przestań raz dawać mi z trojnoga te nauki moralne. Ja chcę żyć i mam do tego prawo!..
Niechby mnie byli zostawili w ubóztwie, możebym się był nauczył skąpić, — nagle rzucili mnie wśród drogi, odmawiając wszystkiego, z tą lichą posadą kancelisty z parą tysięcy złotych! Dawaj sobie rady! Mogli byli i powinni zapewnić mi lepszy los. U nich rządca bierze dwadzieścia tysięcy pensyi; oni na fraszki tracą tyle, ile mnieby na uczciwe utrzymanie stało!!
— Dolciu! co pleciesz! przerwała siostra — jakie oni mają obowiązki obdarzać próżniaka? To, co zrobili dla nas, to z łaski; winieneś i za to wdzięczność.
— Wiem, wiem, wtrącił Adolf, powinienem teraz żyć o suchym Chlebie, pracować, myśleć o sobie i tam daléj, et caetera!! Szkoda, że mnie Pan Bóg do tego nie stworzył!...
Dasz mi ty pieniędzy czy nie?... dokończył Adolf.
— Nie, bo ich nie mam, odpowiedziała Aniela — dosyć tego.
— Zatém, choćbym teraz w błoto wpadł po szyję, ratować mnie już nie będziesz? spytał Adolf.
— Ale pókiż ty zawsze ratować się każesz drugim? zawołała Aniela. — Dolciu! przecie masz nadto rozsądku, ażebyś nie widział ohydy tego, co robisz?
— Powiadam ci, żem nie przyszedł po nauki moralne, ale po pieniądze. Dasz czy nie?
Aniela z gniewu, troski, niepokoju — rozpłakała się. Łzy były całą jéj odpowiedzią. Pan Adolf zobaczywszy je, już musiał być pewien, że otrzyma po co przyszedł; twarz mu się nachmurzona wypogodziła.
— No, wypłacz się, dodał szydersko, i weź kluczyk od biurka. Potrzebuję dla wykupienia się z kozy pięćset złotych, o resztę już się postaram. Executez vous de bonne grace. Jeżeli nie masz swoich, pożycz w kassie — to proste jak...
Począł się śmiać. Aniela z płaczem poszła do okna. Robiło się ciemno.
— Czasu nie mam! naglił p. Adolf. Dostąpiłem dziś tego szczęścia, że mnie stary pułkownik sam zaproponował zaprowadzić do ślicznéj hrabiny Julii, w przedwieczornéj godzinie. Ta właśnie nadchodzi. Zaszedłem tylko do ciebie...
Aniela w oknie stojąc płakała jeszcze, ale łzy już osychały, ściągnęły się brwi jéj czarne, nagle poszła do biurka nie mówiąc nic, wydobyła z niego kilka papierków i z powagą zbliżyła się do brata.
— Słuchaj Adolfie — odezwała się głosem surowym, — ostatni raz chcę cię ratować. Masz oto ten pieniądz, na który nie pracowałeś, który w sposób niegodny wydzierasz siostrze... Klnę się ci uroczyście, na ten krzyż co stał u łóżka ojca naszego, na cienie matki mojéj — to pomoc ostatnia! Nie dam więcéj, nie masz przychodzić po co, choćbyś jutro miał iść do więzienia... Pieniądz ten nie zarobiony, przychodzący ci łatwo, czyni cię płochym i gubi. Winnam, żem ci go dawała... To ostatni — idź. Wolę cię nie widzieć nigdy, niż słuchać mówiącego z tym cynizmem obrzydliwym, za który się wstydzę... Nie masz litości nad sobą, nademną, nie masz sromu!!
Gwałtowne te wyrazy, jak się łatwo domyślić można, skończyły się nowym łez wybuchem. Adolf, któremu rzuciła pieniądze, stał zdając się w końcu czuć te słuszne wyrzuty. Pobladł i zachwiał się.
— Nie ja winien jestem — przebąknął — oni winni, co mnie tak opuścili... Ja...
Wchodzący w téj chwili kamerdyner, który wzywał pannę Anielę do hrabiny, zamknął usta zuchwałemu. Wziął za kapelusz i chciał z pożegnaniem zbliżyć się do Anieli, która go z lekka odtrąciła. Ocierała co prędzéj łzy, aby na zawołanie pośpieszyć. Służący zaledwie rzuciwszy okiem na pana Adolfa, już był wyszedł.
— Adolfie! zawołała już śpiesząca do progu Aniela — na rodziców naszych pamięć niepokalaną zaklinam cię — błagam... zmień to postępowanie ohydne... Wstydzę się za ciebie, zabijasz mnie...
Wybiegła nie czekając odpowiedzi. Pan Adolf nałożył kapelusz, schował pieniądze i powoli na korytarz się wysunął.
Z głową spuszczoną szedł jakiś czas, dopóki się na podwórze pałacu nie dostał: tu wróciła mu dawna fantazya, podniósł czoło, poprawił kapelusz, i poświstując wyminął służbę wolnym krokiem idąc ku bramie.
W ulicy, zadumał się znowu — zwolnił kroku wahając się w którą się stronę skieruje, i po krótkim namyśle żywo pośpieszył ku mieszkaniu oczekującego na niego pułkownika.
Leliwa nie był pospolitym pasorzytem arystokratycznych domów, ani biszkopciarzem, jak mówił ś. p. Henryk Rzewuski; nie potrzebował się żywić cudzém, mając dosyć znaczny majątek, którym umiał tak zarządzać, że mimo strat, jakie ponosił w grze namiętnéj w karty, prędzéj rosła jego fortunka, niż się umniejszała. Mieszkał też przy jednéj z piękniejszych ulic Warszawy, w kamienicy bardzo wytwornie na nowo wyrestaurowanéj, ze wszelkim komfortem, jakiego dziś wymagają ludzie lepszego towarzystwa. Wprawdzie zajmował drugie piętro, lecz się tém pocieszał, że w Paryżu i na czwartém bardzo zamożne rodziny się lokują. Pilno się o to starając, aby być w jak najlepszych stosunkach z wielkim światem, pułkownik musiał też sam do jego obyczajów się stosować. Appartament miał acz po kawalerska, ale z wielkim smakiem i dystynkcyą przybrany, lokaja w liberyi — i dawał czasem herbaty, przy których para stolików do kart była de rigueur. Pułkownik nie mógł się nazwać graczem, choć bardzo grywać lubił, nie ogrywał nikogo, a przynajmniéj rzadko mu się trafiało pochwalić znaczniejszą wygraną, często przypłacał swą namiętność....
Karty dla niego stanowiły dobrego tonu rozrywkę, i tak one jak passya do koni, jak niestosowna wiekowi jego płochość i stosunki z pół światem — były zastosowaniem się do obyczajów kółka, do którego koniecznie chciał należeć. Przez żonę, wielkiego rodu, skolligacony z arystokracyą, sam się uważał za jéj członka, i szło mu o to wielce, ażeby bądź co bądź, stał z nią na równi. Miał też prawo zwać spieszczonemi imionami książąt i hrabiów, bywał wszędzie, wciskał się gdzie tylko mógł i okupywał prawo obywatelstwa w tém towarzystwie często dosyć uciążliwemi ofiarami, na które się nie skarżył nigdy. Były to onera status — musiał je dźwigać nie piszcząc...
Takiemu chłopcu zgłodniałemu i żądnemu wdarcia się w te sfery, do których trudno mu było dostąpić, znajomość pułkownika była bardzo szacowną. Leliwa umiał podobnéj młodzieży imponować i obchodził się z nią z poufałością protektorską.
Adolf nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu, gdy mu ten wielki człowiek sam, proprio motu zaproponował, iż go do pięknéj hrabiny naprowadzi. Nie mieściło mu się to w głowie, przechodziło najmilsze jego nadzieje. Ginął i topił się w najdzikszych domysłach, wzbijało go to w dumę...
Widział się już w łaskach pięknéj hrabiny Julii, która — nikomu to nie było tajne — dziwne miewała fantazye...
Z bijącém sercem zbliżył się do dzwonka drzwi pułkownika, na których przybita była bronzowa blaszka z napisem:
„Le Colonel Jean de Leliwa...
Lekko dotknął rączki od dzwonka, drzwi się natychmiast otwarły, i z trzeciego pokoju dał się słyszeć głos:
— Pan Siennicki? czekam na niego! idziemy natychmiast, godzina nadchodzi! Hrabina ma tylko chwilę wolną dans l’avent soirée.
Głos się zbliżał, i stary pułkownik nie dając wnijść gościowi swemu do środka, ukazał się w kapeluszu, rękawiczkach i paltocie z futerkiem...
Adolf więc przywitawszy się z nim, zawrócić musiał nazad. Leliwa szepnąwszy coś służącemu, schodził już za nim. Niewiele mówili idąc, gdyż pułkownik miał zwyczaj hygieniczny nierozmawiania na wolném powietrzu... Pałac hrabiny Julii był o kilkaset kroków. Z przedpokoju za danym jakimś czarodziejskim znakiem, otwarto im drzwi do małego saloniku bez oznajmowania.
Mały salonik hrabiny przy jéj buduarze przeznaczony był do przyjmowania tych gości, których albo pokazywać nie chciała, albo się potrzebowała rozmówić z nimi na osobności... Miał on swoje godziny. Czasem zapraszała tu hrabina w godzinie przedwieczornéj, niekiedy w powieczornéj godzinie, rzadko w rannych. Mały, zaciszny, strojny, lecz dla poufałych przeznaczony, odznaczał się szczególniéj rozmaitością siedzeń, krzeseł na kołyskach, pufów, taboretów i wygódek. Tu wisiały i stały portrety i fotografie mnogie. Kwiatów było pełno jak wszędzie. Szafa ślicznie oprawnych książek dawała mu fizyognomię biblioteczki... Na rzeźbionych tych wykwintnie bibliotekach stały biusta i naczynia etruskie...
Stolik, przy którym siedziała hrabina, zarzucony dziennikami i albumami, oświecony już był lampą, okrytą daszkiem nakształt wieńca kwiatów. Światło z pod niego płynęło złagodzone i tajemnicze.
W promieniach jego mdłych, rozlanych twarzyczka gospodyni nabierała nowego, bardziéj melancholicznego wdzięku kobiety niezrozumianéj — trochę nieszczęśliwéj, godnéj najgorętszéj sympatyi.
Czy taką chciała się tego wieczoru pokazać? nie wiemy. Pułkownik wszedł prowadząc za sobą nadrabiającego fantazyą, ale mocno poruszonego młodzieńca.
— Pani hrabina pozwoli mi sobie zaprezentować mego młodego przyjaciela, krewnego i wychowańca hrabiny Laury... pana Siennickiego...
Gospodyni uśmiechnęła się grzecznie.
— Wszystko co z daleka czy z blizka jest w związku z tą rodziną, dla któréj ja mam, mogę powiedzieć, cześć... uwielbienie... jest dla mnie miłą zdobyczą.
Tak mówiła piękna hrabina Julia, mierząc śmiałemi oczyma młodzieńca. Nic nie było dla niéj łatwiejszego nad przeniknienie go na wskroś i odgadnięcie... Adolf miał swój charakter, pragnienia, gniewu na świat, wypisane na czole; namiętności które nim miotały, nie nawykły były się taić. Jednym oka rzutem hrabina go objęła i zrozumiała.
Było to, w razie potrzeby, narzędzie dogodne, ale niebezpieczne... Hrabina Julia takich jednak niebezpieczeństw nie zwykła się była obawiać.
Unikając nieporozumienia, pan Adolf uznał za potrzebne zaraz w początku rozmowy oświadczyć pół żartobliwym tonem, że wprawdzie zaszczycał się dosyć blizkiém pokrewieństwem z hrabiną, że winien jéj był swe wychowanie, lecz że od niejakiego czasu stosunki jego z tym domem były przerwane i siostra tylko wiązała go z nim jeszcze.
— Stało się to, dodał otwarcie — ażeby mnie zmusić do myślenia o sobie i walczenia o byt własnemi siłami.
— A! a! odparła tylko hrabina Julia...
— Stara hrabina, dorzucił pułkownik, ma swe nieubłagane teorye, którym nawet skłonności serca poświęca, bo wiem, że do familii jest bardzo przywiązana.
— I siostra moja zachowała u niéj wielkie względy... dodał Adolf.
— Dawno pan widział siostrę? odezwała się pani Julia. Ja ją niekiedy spotykam u hrabiny osoba śliczna i pełna dystynkcyi...
— Dziś właśnie byłem u niéj, rzekł młodzieniec.
— Zdrowi tam wszyscy?
— Zdrowi, odparł śmiało Adolf.
— Tak mało się gdzie pokazują, mówiła gospodyni — nawet hrabia Lambert...
W małym saloniku zwyczaj był palenia cygaretek; hrabina sama wzięła jedno, i grzecznie poprosiła tych panów, aby palili. Było to jakby znakiem przypuszczenia do bardzo pochlebnéj poufałości.
— Hrabiego Lamberta, ciągnęła daléj hrabina, my tak mało znamy... Od powrótu z zagranicy ledwie się nam pokazał... Czy go podróż zmieniła? Spoważniał bardzo.
— On takim był zawsze, rzekł Adolf, usiłując się zalecić śmiałą odpowiedzią. Dawniéj widywałem go codziennie. Miał zawsze coś angielskiego w sobie, a pobyt w Anglii jeszcze go uczynił — jeśli się tak wyrazić godzi — sztywniejszym, zimniejszym.
— Taki pozorny chłód, przerwała hrabina, często pokrywa właśnie najgorętsze temperamenta.
— Bardzo być może, że i w tym wypadku się to prawdzi, rzekł Adolf. Energii ma wiele, równie jak hrabina.
— Nie przywiózł z sobą jakiego projektu ożenienia? zapytała hrabina śmiejąc się; bo tu u nas głoszą, że jakaś córka lorda...
(Było to zręcznie wsunięte, bo nikt nic podobnego nie głosił.)
— O tém nie słyszałem, mówił Adolf, — i nie chciałbym wierzyć temu. Stara hrabina, do któréj woli we wszystkiém się syn stosuje, bo ją bardzo kocha, nie pozwoliłaby na wybor zaoczny, choć syna kocha także i wieleby dla niego gotowa poświęcić.
— O, kochana hrabina, czcigodna staruszka jest maitresse femme — dodała pani Julia.
Adolf się uśmiechnął dwuznacznie, a pułkownik, któremu już milczenie dłuższe ciążyło, odezwał się:
— Hrabiny energia dotąd na dobre wychodziła zawsze domowi. Pamiętam go za życia nieboszczyka. Była niemal zmuszona wziąć wodze, bo poczciwy hrabia... nadto był dobry i powolny...
— Tego syn po nim nie odziedziczył! wtrącił Adolf.
— Bo we wszystkiém podobny do matki, dołożył Leliwa.
— A! tak! tak! potwierdziła hrabina.
W czasie téj rozmowy, oczy pani domu, zimne umyślnie, spokojne, mierzyły gościa nadzwyczaj śmiało. P. Adolf niekiedy aż spuszczał źrenice, choć na zuchwalstwie mu nie zbywało. Tu jednak — wszystko razem, dom, pani, piękność jéj onieśmielały trochę.
Zręcznie bardzo badać zaczęła hrabina Julia o drobnostki tyczące się gustów, zwyczajów domu, umiejąc utrzymać rozmowę na jednym przedmiocie, nie okazując żeby ją szczególniéj obchodził. Składało się tak samo z siebie, przypadkiem.
Pan Adolf coraz się stał rozmowniejszym, a pułkownik umiał go podpędzać i ośmielać. Ton coraz się weselszym robił, poufalszym. Adolfowi pochlebiało, że się uśmiechano z jego dowcipów, czuł się coraz bardziéj przyswojony... Hrabina, co mu niezmiernie było przyjemnie, stawiła go na stopie równości, obchodziła się z nim jak z człowiekiem swojego świata... Ożywiony wygadał się z wielu drobnostkami, z których pani Julia mogła cenne wnioski wyciągnąć, i dla tego nie dała poznać nawet, jak chciwie je zanotowała.
Minęła tak godzina przedwieczorna, i pułkownik porozumiawszy się oczyma nieznacznie z gospodynią, dla któréj czas nadchodził przejścia do wielkiego salonu, podniósł się biorąc kapelusz.
— Wiemy, że hrabina ma wyjechać — odezwał się, — a zatém czas ją pożegnać...
Ruszył się z żalem wielkim, że go wypędzano z tego raju, pan Adolf... Hrabina rzuciła przy pożegnaniu oprócz wejrzenia dającego do myślenia, grzecznie słówko zapraszające, aby pan Siennicki czasem ją z pułkownikiem odwiedzał. Dotknęło go to, że od pułkownika miał być zawisłym, lecz i tak — wielkie to jeszcze było szczęście.
W ulicy Leliwa śpiesznie go żegnając, uczynił uwagę, że może się do niego dowiedzieć, tak raz w tydzień, w dziesięć dni, to go do hrabiny w godzinie przedwieczornéj zaprowadzi.
Nie był pan Adolf tak dobroduszny, aby w całéj téj manipulacyi nie poczuł czegoś — niezrozumiałego, a mającego pewne znaczenie. Nie był to prosty przypadek, na coś musiał on być tam potrzebny...
Dowiedzieć się o tém od pułkownika nie było nadziei ani sposobu, musiał sobie głowę łamać nad tą zagadką... W świecie, w jakim się obracała hrabina Julia, młodzieży do wyboru, w razie fantazyi, było podostatkiem... Miałżeby czémś nieznaném sobie nad nią być wyższym?
Największa zarozumiałość nie dozwalała tego przypuścić. Pogrążony w myślach powlókł się pan Adolf nawet nie między wesołych kolegów, choć w kieszeni miał pieniądze siostrze wyłudzone, ale do domu...
Domem pana Adolfa był nędzny hotel, do którego się przeniósł niedawno po pewném nieporozumieniu z gospodarzem, u którego lepsze najmował mieszkanie. Miał nadzieję ztąd się wydobyć, sam nie wiedząc dobrze jakich środków ku temu użyje. Piérwszą było rzeczą teraz obmyślić takie zużytkowanie kilkuset złotych tkwiących w kieszeni, aby ich jak najwięcéj pozostało... Długi były doskwierające nie tak jednak pilnie jak wmawiał siostrze, małemi zaliczkami dawały się zaspokoić natarczywości do czasu... Trzeba się było przedewszystkiém o przyzwoitsze starać mieszkanie. Uczuł to najmocniéj wchodząc do pokoiku na trzeciém piętrze, ciasnego i zarzuconego gratami ocalonemi...
Padł na krzesło, rozmyślając może po raz pierwszy od dawna poważniéj nieco nad sobą i czyniąc sobie wyrzuty. Wstęp uzyskany niespodzianie do domu hrabiny wkładał pewne obowiązki...
W tym wypadku tkwiło coś, może ziarno przyszłości...
Spojrzał na zegarek: była godzina właśnie, o któréj mógł odwiedzić jedną z osób, co się przypadkiem wplątały w jego — jeśli nie losy, to bieżące sprawy... Po namyśle, ruszył nazad w ulicę, i śpiesznym krokiem poszedł na jedną z pomniejszych, mało znanych, bocznych, na których się mieszczą średnich klass mieszkańcy, wygnani drożyzną z uprzywilejowanych a lepiéj wybrukowanych...
Po ruchach i chodzie można było poznać, iż pan Adolf miał pewny wstręt do podróży wieczornéj, którą z konieczności przedsiębrał. Stał już przed niewielką kamieniczką, w któréj oknach się świeciło, jedną nogę miał na progu, a wahał się jeszcze.
Przemogła jakaś konieczność.
Wschodki ciasne prowadziły na owe piérwsze piętro... U drzwi paliła się lampka kopcąca na ścianie. Zadzwonił.
Przyszła otworzyć służąca...
Wchodził już, gdy twarz ładna kobieca, ciekawie wyjrzała ku niemu i znikła... W przedpokoju na ścianie wisiało palto męzkie, na które spójrzawszy i ruszywszy ramionami, pan Adolf wszedł z miną tryumfatora...
Salonik był — jak to się często trafia w domach klass średnich — niesmaczno a z pretensyą przyozdobiony... Chciano w nim elegancyi, na którą zdobyć się było niepodobna. Wszystko było co do niéj należy, ale biedne, tandetne i ściągnięte niesmacznie do kupy...
Lampa z zielonym kapturem, na którym do koła czarne djabły tańcowały, stała na stole przy kanapie... Na niéj siedziała dziewczynka mogąca mieć lat sześć lub siedm, zajęta kładzeniem kart na stoliku. Miała pięknie utrefioną główkę i krótkie rękawki u sukienki zbyt dla domu strojnéj.
Za stołem siedział ospowaty, niepiękny, średnich lat mężczyzna w wice-mundurze, zdając się, pomagać dziecku do zabawy. Niemiłych rysów, miał wybitnie urzędniczą postać, oblicze i ruchy. Usta zaciśnięte złośliwie, czoło zmarszczone mówiło o charakterze zgryźliwym, co i płeć żółta, brunatna prawie potwierdzała... Włosy rzadkie w nieładzie rozrzucone były na skroniach.
Naprzeciw niego stała ta sama twarzyczka, która się we drzwiach pokazała, gdy pan Adolf wchodził. Należała ona do młodéj kobiety, mogącéj mieć lat około trzydziestu, z figlarną miną, oczkami czarnemi niewielkiemi, uśmieszkiem złośliwym, rezolutnym wyrazem, ust dosyć szerokich, ale różowych i świeżych. Pani była strojna na głowie we wstęgi i loki bardzo wykwintnie ułożone, w szlafroczek z falbanami i wstęgami, w kołnierzyk mocno zahaftowany... Wejrzeniem powitała śmiałém i wesołém wchodzącego.
— A co to pan tak późno?
— Bo nie mogłem wcześniéj...
— Widzi pan, że pan referent go uprzedził... Adolf ruszył ramionami.
— A! pięknie, pięknie! zaszczebiotała dziewczynka, to tak pan mnie kocha!
Matka uśmiechnąwszy się głośno, poszła ją pocałować, Adolf kwaśno składał kapelusz, referent patrzał nań chmurno.
Jejmość i pan Adolf wymieniali spojrzenia znaczące... Gość siadł u stolika. Gospodyni zajrzała przeze drzwi, dając jakieś rozkazy służącéj. Tymczasem dwaj mężczyźni zmierzyli się oczyma. Wyczytać w nich było można, iż nawzajem mieli wstręt do siebie...
Mała dziewczynka spoglądała to na jednego, to na drugiego, zdając się więcéj mieć sympatyi dla pana Adolfa.
— A pan dziś w biórze nie był? chropawo odezwał się referent.
— Z rana chorowałem na zęby — rzekł Adolf. Nadeszła gospodyni.
— A krople amerykańskie Majewskiego? trzeba było wziąć ich, to jak ręką ujmuje!
I zaśmiała się, bo śmiech był widocznie jednym z jéj środków konwersacyjnych, a ciągnął za sobą i odsłonienie bardzo pięknych zębów białych, które pewnie nigdy żadnych kropel nie potrzebowały.
Referent, jak gdyby towarzystwo pana Adolfa było dla niego nie do zniesienia, poruszył się z miejsca, szukając kapelusza.
— Cóż to? cóż to? zaraz dadzą herbatę i przekąskę! Niech pan nie odchodzi! zawołała piskliwym głosikiem gospodyni. Ale, proszęż pana.
— Słowo daję, że muszę, odezwał się kwaskowato referent, spoglądając na Adolfa z ukosa. Mówiłem pani, że nie mam czasu...
Coś niedosłyszanego szepnęła gospodyni wybierającemu się, ale to go nie powstrzymało... Skłonił się z lekka panu Adolfowi, którego za rękę ciągnęło dziecko, i wyszedł. Gospodyni go przeprowadzała do przedpokoju. Gdy się drzwi za nim zamknęły, pan Adolf trochę pogodniéj spojrzał, ale śmiejąca się gosposia wróciła kwaśna.
— Cóż to? pani gniewa się, widzę, na mnie, żem referenta przepędził? odezwał się Adolf.
— A pewnie! rzekła siadając w krześle gospodyni, i gniewnie poczęła dziecko musztrować. Siedź bo jak się należy, zobaczysz, dostaniesz klapsa...
— Czy i ja także? spytał gość.
— O! i pan! a pewnie, zawołała żywo, ale już się śmiejąc gospodyni...
— Za to, żem referenta przepędził?
— A choćby, bo referent jest człek seryo, a z pana bałamut...
— Tak o mnie pani trzyma?
— Nie inaczéj.
Popatrzali sobie w oczy; kobieta się rozśmiała.
— A ja właśnie przyszedłem z pewnym projektem — rzekł cicho pan Adolf.
Przysunęła się ciekawie do niego, i oczyma go mierząc, nieznacznie uderzyła po ramieniu.
— Basia! odezwała się do dziewczynki siedzącéj na kanapie: idź do Krystyny, niech podaje herbatę.
Tym sposobem pozbyła się niewygodnego świadka... Pan Adolf się przysunął bliżéj i na poręczy krzesła, na którém siedziała, rękę poufale położył.
— No, to gadajże pan kiedy masz co do powiedzenia, rzekła niecierpliwie kobieta. Słucham.
P. Adolf zamyślił się, ułożył twarz poważną, oczom dał wyraz melancholijny, i począł mówić cicho:
— Zdecydowałem się u pani Berty odnająć dwa pokoje — cóż pani na to?
Kręcąc głową popatrzała na niego gosposia.
— Pan Adolf się zdecydował, rzekła — a, to bardzo szczęśliwie; ale ja, wcale nie jestem zdecydowana wynająć mu... Cóż pan na to?
Zarumienił się młodzieniec, a choć chciał wybuchnąć, wstrzymał się.
— Ha! jak się pani podoba — rzekł; — nie — to nie! Trzeba będzie sobie poszukać gdzieindziéj.
Z boku okiem bystrém zmierzyła go pani Berta...
— Słuchaj-no pan — odezwała się, — potrzeba się nam raz rozmówić, jak należy, otwarcie i uczciwie. Nie będę nic w bawełnę obwijała. Pan Adolf jeszcze gdym była rezydentką u pani hrabiny, nim się ze mną mój nieboszczyk ożenił, robiłeś do mnie bardzo słodkie oczy. Temu nie zaprzeczysz.
— Berta też mi gorzkich nie robiła — odparł gniewnie pan Adolf.
— A, tak! zawołała, pokazując piękne białe ząbki kobieta: bo miałam zawsze słabość do tego bałamuta, nicponia! Co prawda to prawda — mówiła daléj — poszłam za mąż za nieboszczyka Rusińskiego, bom wiedziała, że na takiego pana Adolfa nie ma co rachować. Bałamut sobie myślał coś za życia nieboszczyka, przyjaźnił się z nim, przybiegał gdy go nie było, umizgał się potajemnie — i (rozśmiała się) nic nie wskórał. (Tu westchnęła). Umarł mój poczciwy Rusiński, zostałam wdową, pan Adolf tuż, na usługi... Bardzom wdzięczna — ale co pan sobie myślił? że ja dam się tak wziąć jak kuropatewka i potém precz puścić! Ja pana Adolfa bardzo lubię, co prawda to prawda, ale ożenić się pan ze mną nie myślisz, tylko bałamucić, a ja, biedna wdowa, z maleńką sierotką na karku, muszę myśleć nie o romansach, ale o tém, by mieć opiekę i kawałek chleba...
Więc, po szczerości — ciągnęła daléj żwawo — odnająć dwa pokoje? Żeby ludzie gadali na mnie, że mam z panem miłosne konszachty, i żeby na mnie nikt okiem nie rzucił! Nawet ten paskudny referentby nie przyszedł, a ten seryo myśli się żenić.
Adolf milczał; wdowa ciągnęła daléj, ulitowawszy się jego posępnéj minie:
— Nie zapieram się tego, że ja pana bardzo lubię, a i dowody tego miałeś, bom dawała pieniędzy, pożyczała, karmiła, i choć mi było nieraz ciężko, nie poskarżyłam się; a gubić siebie i dziecko dla téj miłości głupiéj — to się nie godzi...
Chcesz się pan żenić? Zgoda, słowo daję, choć jutro do ołtarza, i choćbyśmy nie opływali w dostatkach, choćby przycierpieć przyszło, cóż robić!!..
A no, tak, dla zabawki się panu Adolfowi sakryfikować, tego Berta nie zrobi!..
Masz pan wóz i przewóz. Pokoje odnajmę, ale na zapowiedzi trzeba dać — będzie koniec wszystkiemu!
Gdy to mówiła Berta, ciągle mając na oczach pana Adolfa, ten gryzł usta, czerwieniał i burzył się widocznie.
— Czy już wszystko? zapytał.
— Czekam co pan raczy odpowiedzieć — odezwała się ręce na piersiach zakładając pani Rusińska.
— Żem się i kochał i podkochywał w pani dobrodziejce, a zawsze jéj wiernym był, choć, prócz pary całusów kradzionych nic nigdy nie miałem z tego, rzekł Adolf — to prawda. Kochałem się w pannie, kochałem w mężatce, kocham we wdowie; ale powiedz pani sama, co moje położenie znasz dobrze, czy ja się teraz żenić mogę?
— Teraz? podchwyciła jejmość: a kiedyż pan Adolf będziesz mógł? Teraz nie masz nic oprócz długów, to prawda, ale i sperandy żadnéj, chyba że długów przybędzie jeszcze. Siostra, co do góry nosa tak zadziera, będzie przeszkadzała małżeństwu czy dziś, czy jutro... Hrabina ruszy ramionami... ale się nie wtrąci...
A ja, panu powiem — dodała żywo Berta — bo pan mnie znasz, że jestem otwarta: jakbyś się pan ożenił, najprzód miałbyś już za co ręce zaczepić, bo domek przynajmniéj mam i jest dach nad głową; potém jabym kochając pana mego tak wzięła w ryzę, jak Boga kocham, że musiałbyś mi statkować...
Adolf milczał; ta mówiła daléj coraz bardziéj się zapalając:
— Znam pana może lepiéj niż pan sam siebie, wiem jego wszystkie bałamuctwa, czuję ilebym się nagryzła i napłakała dopókibym z niego porządnego nie zrobiła człowieka: ale — kiedy się kocha to się kocha!...
Co mam się wstydzić! mówię prawdę. Ryzyko wielkie, ale kto nie ryzykuje nie ma nic. Ufam w Panu Bogu miłosiernym, żeby moje poczciwe zamiary pobłogosławił.
Słuchacz milczał. Rusińska dodała:
— Pan wiesz, że mi jesteś miły, chcesz z tego korzystać i znaleść u wdowy chleb gotowy — ale ja się tak bałamucić nie dam. Co nie, to nie. Wybij pan to sobie z głowy. Może nie przystoi kobiecie tak mówić otwarcie do mężczyzny — ale, co mi tam! wdowa jestem... Wolę od razu czystą mieć sprawę...
Stał pan Adolf jak w ziemię wbity, długo milcząc.
— Pani mi nie wierzysz? bąknął.
— Śmiać się trzeba! zawołała Berta. A któżby panu wierzył? Siostra rodzona nie ma w nim ufności i wiary, bałamucisz się pan i puszczasz jak panicz co na miliony czeka, żadnego statku! i chcesz, żeby mu ludzie wierzyli.
— Jednak ja pani dochowałem wiary — mruczał Adolf, — sama pani przyznasz, kochałem ją panną...
— Prawda! nie udało się z panną nic, rachowałeś na mężatkę, że poczciwego safandułę dla ciebie zdradzi, a już na pewno potém wróciłeś do wdowy!
Rozśmiała się...
— Wszystko to bałamuctwo! dodała smutniéj. I to jeszcze panu dodam otwarcie, że referent mi się oświadcza... Pan mnie jesteś miły, ale los Basieczki i mój — droższy jeszcze...
Adolf spokorniał, i może na litość rachować się sposobił. Westchnął, usiadł w krześle, oparł na łokciu, zadumał rozpaczliwie.
— Nie mówmy już o tém — dodał ponuro, — życzę pani szczęścia z referentem...
— Pan dobrze wiesz, że ja go z tym człowiekiem mieć nie będę, przerwała wdowa. Znam go tak dobrze jak pana! Nudziarz jest. Zazdrosny, brzydki... a! co robić, przynajmniéj człek stateczny! Będę spokojną o los mój i Basieńki...
Westchnęła.
— Co robić! taki los Pan Bóg dał — nie wykręcić się z niego...
Popatrzała na Adolfa, który w istocie tragiczną miną mógł litość obudzić, drapował się w nieszczęście swoje.
— Ze mną gorzéj, dodał, bo ja ani pieniędzy nie mam, ani nawet mieszkania porządnego... Pani mi odmawiasz tych dwóch pokojów a mnie na bruk wyrzucą.
— A któż temu winien? odparła wdowa. Niby ja nie znam kieszeni pana Adolfa jak swojéj, ile masz pensyi i co daje panna Aniela? Z tego, gdyby nie romanse za kulisami ze statystkami, gdyby nie Dolina, nie Saskie Kępy, nie surduciki drogie, nie różne bałamuctwa, możnaby się ślicznie utrzymać. Hrabina opuściła pana i hr. Lambert nie pomaga; ale — czemu? bo widzieli, że to wszystko na nic się nie zdało...
— Coś młodości trzeba przebaczyć — mruknął Adolf.
— Widzi pan, że ja przebaczam wszystko, dodała Berta — że chcę jego szczęścia, ale panu takie przy krupniczku domowe szczęście zgrzebne nie smakuje... Napatrzył się pan, nawąchał przysmaków pańskich, myślisz sobie, że jako krewnemu ich, one mu też należą!! To wychowanie hrabskie pana zgubiło.
— To sa ludzie bez serca! egoiści! zawołał Adolf.
— E! eh! przerwała wdowa, robili dla pana i dla siostry co mogli, co byli powinni, a więcéj wymagać, grzech i niewdzięczność! Pan mnie znasz, ja prawdy nie obwijam w bawełnę. Przedemną na nich mówić darmo.
Energiczna Rusińska unosiła się rozprawiając tak, ale — kobiecém litościwém okiem spoglądała na obżałowanego.
— Wstydź bo się pan — dodała — czy to męzka rzecz tak skomleć, na drugich składać swoją biedę, samemu nic nie robić, i manny z nieba czekać? Pfe!!
Ruszyła ramionami.
— Krystyna! zawołała: dawaj herbatę!!
Adolf nie zmienił tragicznéj postawy przy stoliku, a że herbaty nie przynoszono, wdowa miała czas zapytać.
— Ileż tam panu trzeba na najęcie mieszkania?
Obrażony młodzieniec potrząsł głową i nic nie odpowiedział.
Tymczasem mała Basieńka wpadła razem ze starą sługą, niby jéj pomagając do zastawienia herbaty. Niosła miseczkę z sucharkami, z których jeden dogryzała... Wdowa zajęła się zaraz samowarem. P. Adolf siedział zadumany.
Przyniosła mu sama pani Berta filiżankę.
— No — pij pan i rozchmurz się...
— Dobrze pani tak mówić! mruknął Adolf. Mogłabyś mnie pani ocalić, choć na jaki miesiąc dając mieszkanie na dole... Stoi pustką, a i téj łaski się doprosić nie mogę.
— Nie — tego nie uczynię, odrzekła wdowa stanowczo. Nietylko referent by dał za wygrane, ale ludzieby mnie wzięli na języki. Nie mogę...
— Niekoniecznieby o mnie wiedzieć musieli — rzekł Adolf...
Rusińska, która dziecku zawiązywała serwetkę pod szyję, potrzęsła głową.
— Sekretów ja nie lubię — rzekła... To jeszcze gorsze niż co innego... Nie — nie...
Mam w domu ze dwieście złotych; chcesz, to sto złotych dam... Będzie razem już sześćset....
Adolf podniósł głowę.
— Oddam wszystko — odparł, — a teraz i nie wezmę, i nie potrzebuję. Co się ma ze mną stać, niech się stanie!
Wyrzekł te słowa tajemniczo i groźnie, jakby zamierzał spełnić coś strasznego. Na wdowie zrobiło to wrażenie... Aby je powiększyć, pan Adolf wnet jakąś rozpaczliwą wesołość przybrał i począł się uśmiechać...
— Rzecz skończona, rzekł — niech choć ten wieczór ostatni wesoło się spędzi...
Uśmiechnij mi się pani, abym miłe uniósł wspomnienie!
Berta głową pokręciła. Znała w nim komedyanta, ale miała do niego słabość, jak mówiła, i trochę się zatrwożyła.
— Dokądże to pan chcesz unosić wspomnienia? spytała — myślisz się puścić do Ameryki?
— Może, — a pewnie na jakiś inny świat!
Rozśmiał się gorzko i zwrócił do Basieczki.
— Baśku kochana, będziesz ty o mnie pamiętała, gdy starego przyjaciela zabraknie?
Dziecko mające pełne usta bułki i herbaty, skinieniem główki tylko odpowiedziało. Pan Adolf misternie odwrócił rozmowę — i zaczął coś o domu hrabiny.
— Prawda to — zapytała wdowa — co po mieście gadają, że jakoby hr. Lamberta swatano czy on się sam swata do córki hrabiny Julii? do panny Elizy? Pan wiesz, że ja i w tym domu parę lat przebyłam za młodu. Znam go dobrze...
Na wspomnienie hr. Julii Adolf się uśmiechnął znacząco i rzekł tajemniczo:
— Byłem tam dziś z wizytą!
— Gdzie? pan? u hrabiny Julii! krzyknęła śmiejąc się niegrzecznie Berta. Pan? a toż co znaczy?
— Cóż to tak dziwnego? odparł urażony Siennicki.
Rusińska głową potrzęsła i rozśmiała się cicho.
— Wprowadził mnie pułkownik Leliwa — dodał Adolf; hrabina Julia bardzo miła kobieta.
— Gdy chce to aż nadto! rzekła Berta — ho! ho! Nie daj pan sobie jéj głowy zawrócić, bo ona lubi lada komu się tak uśmiechnąć, ażeby potém się z niego śmiać mogła! Ho! ho!
Adolf wyminął odpowiedź i zapytał:
— Pani słyszała, że hr. Lamberta z jéj córką swatają! Mogłożby to być? ogień z wodą?
— Ja to lepiéj wiem od pana, odezwała się wdowa. Hrabina Julia ma projekt ten od dawna i wszystkie sprężyny poruszy, aby Lamberta pociągnąć do córki.
— A stara nasza hrabina mogłaby na to pozwolić? przerwał Adolf. Jeżeli hrabianka Eliza taka piękna i taka kokietka jak matka, nasza stara nigdy na to małżeństwo nie pozwoli. Będzie się i piękności zbytniéj obawiała i obyczajów tego domu. A hr. Elizie wejść do klasztoru tego z wesołego pałacu rodziców...
Wdowa słuchała pijąc herbatę.
— Co pan o tém wszystkiém możesz mówić? rzekła w końcu. Pan ich nie znasz... Hrabianka Eliza! hm! hm! o téj ani z matki, ani z ojca sądzić nie można! To jest zagadka! Co tam w niéj siedzi, jeden Bóg wie. Ja byłam w ich domu, patrzałam na nią codzień, byłam po kobiecemu ciekawą, a — dalibóg jéj nie znam. Więcéj panu powiem: matka ją kocha, a nie wie co w niéj jest! ojciec nie zgadnie... nikt!
— Cóż to, sfinks jakiś, rozśmiał się Adolf.
Rusińska pokiwała głową.
— Panna Eliza, rzekła — więcéj tam w tym domu warta głową i sercem, niż oni wszyscy, a jak się jéj głowa i serce obrócą, Bogu jednemu wiadomo... Żeby Lambert się z nią miał ożenić — nie wierzę — dodała.
— Czemu, spytał Adolf.
— Zakochać się może — odparła, ale przeciw woli matki nie pójdzie, a matka, rozumna kobieta... będzie wiedziała jak przeszkodzić. Wręcz nie zabroni... ho! ho!... Zakochać się może — mówiła daléj wdowa — panna piękna jak anioł i gdy zechce! Ale kochać się a żenić, panie Adolfie — to dwie rzeczy różne.
Nieprawdaż? szczerząc ząbki perłowe zapytała Rusińska. Pan to podobno najlepiéj wiesz!
Westchnął pan Adolf...
Po małym przestanku pani Berta wróciła do wizyty swojego faworyta u hr. Julii.
— Powiadasz pan, że pułkownik go zaprowadził do hrabiny? Tak pewnie w przedwieczornéj godzinie, do małego saloniku! Nieprawdaż.
Zaczerwienił się Siennicki.
— Cóżby to znaczyć miało? zapytał.
— Wiadoma rzecz, odparła wdowa. W tym saloniku i o téj godzinie przyjmuje osoby... jéj potrzebne, którychby w wielkim salonie pokazywać nie chciała? Na co pan jéj możesz się przydać?
Rumieniec p. Adolfa śmiech z niéj wywołał. Uderzyła go po ręku.
— Nie sądź pan, jak Boga kocham, szepnęła schylając się, aby to do romansu z nią prowadziło. Jéj romanse wchodzą wielkiemi drzwiami, do paradnego salonu... Ja ją znam na wylot! Do tych fantazyj ona sobie dobiera ludzi z wielkiego co się zowie świata, co ich na seryo nie biorą, a takiego ładnego chłopca kancellisty... ho! ho! nie wzięłaby za nic! Za to panu ręczyć mogę... Za lat dziesięć — nie zaręczam, a teraz!!! Nadto rozumna!... Gdy pojedzie do Włoch dla spoczynku, pociągnie za sobą może, ale takiego co jéj ciężarem się nie stanie, a pomocą być musi...
Zaczęła się śmiać znowu, widząc wielkie pomieszanie Siennickiego.
— Pan jéj na coś jesteś potrzebny — ciągnęła daléj niezmordowana; kombinując wszystko ledwiebym nie sądziła, że to być może w związku z jéj projektami na hr. Lamberta...
Błysnął wejrzeniem dzikiém p. Adolf, na nielitościwie rozczarowującą go kobiecinę.
— Przysięgłabym, że tak jest — dodała wstając od stołu i zabierając filiżankę.
— Basia, patrzaj żebyś z kanapy nie upadła!... Niech tam p. Adolf jéj pilnuje!
Znowu przerwa nastąpiła mała w rozmowie. Siennicki się zadumał. Gryzła go kwestya mieszkania, któréj wedle planu nie mógł przyprowadzić do skutku. Gdy wdowa powróciła z filiżanką do niego, szepnął.
— Jakże? będziesz pani dla mnie nieubłaganą? Choć na miesiąc daj mi się pani schronić, wyniosę się późniéj, słowo daję.
— Ale, ale — odparła wdowa — słowo? czy to ja tych słów nie znam? Przecież przez komornika pana Adolfa wyrzucać nie będę, a że wniosłszy się nie zechcesz się wynosić, to więcéj niż pewna... Ale! ale! Nie mów pan co nieprawda! Panna Aniela wiedziałaby zaraz, że brat jéj u téj przeklętéj kwoki Rusińskiéj zamieszkał, powiedziałaby, że ta go wciągnęła... Za nic w świecie!
Zasępił się pan Adolf...
— Pani litości nie masz nademną!
— Dałbyś pan pokój — wtrąciła Berta — pan wiesz, że mi go żal, że mu dobrze życzę, ale na ten raz... Mniejszaby o mnie, gdybym sama była... (tu pocałowała dziecię) o los Basieczki chodzi. Nie mogę!
Strzelając niby obłąkanemi oczyma wstał p. Adolf, tarł swe piękne czoło i odrzucał czarne włosy.
— Jeszcze słówko — odezwał się — nie prosiłbym i nie poniżał się, ale jestem w położeniu krytyczném. Nie przyjmujesz mnie pani, pozwól mi złożyć moje rzeczy na dole...
Smutnie tym razem rozśmiała się wdowa.
— A do rzeczy tych będziesz pan przychodził — rzekła — trudno tego zabronić!!... Ja i rzeczy, i pana przyjmę, dodała spoglądając na niego, tak, mam nieszczęśliwą słabość dla pana, ale dawaj na zapowiedzi! Zgoda. Będzie bieda, zniosę ją dla niego... Co robić!
— Podała mu rękę. — Siebie i dziecka dla fantazyi uboga kobieta poświęcić nie może. Wielkiéj paniby to uszło, mnie okrzyczą za — nic potém. Nie, panie Adolfie... Podzielę się z tobą czém mam.
— Ja nic nie chcę! zawołał obrażony młodzieniec patetycznie — nic! nic! i żegnam panią.
Wdowa pobladła i zdawała się wahać, szczęściem zawołała na nią Basia, zwróciła się ku dziecku i nie odpowiedziała na pożegnanie tylko głowy skinieniem.
Gdy nieszczęśliwy młodzian, wolnym krokiem, w nadziei, że przywołany być może, kierował się ku przedpokojowi, wesoła wprzódy Rusińska pochylona nad swoją Basieczką, objąwszy ją za szyję rękami, rozpłakała się łzami perlistemi po cichu... Tych łez nie zrozumiało dziecko, nie widział nikt więcéj. Serce się ścisnęło biednéj kobiecie od tego zwycięztwa otrzymanego nad sobą samą. Adolf szedł gniewny niepowodzeniem, rozmaite myśli błąkały mu się po głowie. Była godzina około jedenastéj, gdy się znalazł po cichych uliczkach, z których wychodził, na Krakowskiém Przedmieściu, gdzie jeszcze więcéj życia było. Czuł kilkaset złotych w kieszeni. Na prawo świeciła mu francuzka renomowana wówczas restauracya, nęcąca nietyle doskonałą swą kuchnią, jak połechtaniem próżności, żeby się tam wśród najlepszego pokazać towarzystwa. Sumienie protestowało przeciwko takiemu marnotrawstwu grosza wyżebranego u siostry — lecz, raz jeden, co znaczyło stracić choćby złotych kilkadziesiąt?
Pochlebiało mu bardzo, gdy mógł czasem stanąć tu na równi z bogatą młodzieżą przychodzącą po teatrze na wykwintną wieczerzę... Stał chwilę naprzeciw oświetlonych okien zamyślony, potém pędem wbiegł do salki na dole, w któréj już gwar panował, i ledwie po niéj rzuciwszy okiem, zasiadł przy piérwszym wolnym stoliczku, dysponując sobie kuropatwę pieczoną i pół butelki wina..
Po głosach poznawał w głębi u okrągłego stołu z daleka z nazwisk mu znajomych pięknego Zdzisia, pachnącego Romana, dowcipnego Jeremiego, i eleganckiego Tadzia. Z nimi razem był i stary pułkownik, który przez lornetkę popatrzał na wchodzącego, schował ją do kamizelki, i zamyślił się.
Z widzenia i ci panowie znali Adolfa, jako dalekiego kuzyna hrabiego Lamberta, bo tém tak się on głośno chwalił, iż niepodobna było niewiedzieć o tym jego przymiocie. Wyróżniało go to z tłumu.
Rywale w pałacu hrabiny Julii, tu u okrągłego stołu byli jak najserdeczniejszymi przyjaciołmi.
Dzień to był dla pana Adolfa z pewnych względów szczęśliwy. Najbogatszy z tych młodzieńców, zwany pięknym Zdzisiem, zobaczywszy go i zrekognoskowawszy przez szkiełko, pochylił się ku pułkownikowi.
— Nie mylę się, spytał, śliczną białą ręką w pierścieniach całą nalewając mu kieliszek Johannisbergu, wszak to ten ubogi kuzyn Lamberta?
— Tak, Adolf Siennicki.
— Jak? spytał Zdziś.
Pułkownik wyraźnie powtórzył nazwisko.
— Ten, którego siostra panna Aniela jeździ niekiedy ze starą hrabiną. Dziwny urok ma dla mnie ta panienka...
Leliwa ruszył ramionami i pochylił mu się do ucha.
— A hrabina Julia? a hrabianka Eliza? szepnął stary...
Zdziś ruszył ramionami.
— O! to czysto artystyczna tylko admiracya główki, która mi przypomina coś... Monnę Lizę? nie wiem?
Chciałbym się poznać z tym młodym człowiekiem. Przyzwoity jest?
— Zupełnie! odparł pułkownik — rozgarniony bardzo... lecz, czuję w nim rozpuszczonego nieco!
— A! zachciałeś — rzekł Zdziś!
Gdy wstaniemy od stołu, będziemy się przechadzali po salce, stań u jego stolika — i — z siebie tak, proprio motu, zaprezentuj mi go.
Leliwa kiwnął głową. Przyniesiono kuropatwę i wino. Pan Adolf już zajadał więcéj smakując w towarzystwie, niż w kuropatwie, gdy Leliwa zatrzymał się u jego stolika ze Zdzisiem, i przemówiwszy słów parę, poznajomił tych panów.
Hr. Zdzisław siadł na miejscu opróżnioném naprzeciw Adolfa, od niechcenia tak jakoś, zaczynając rozmowę.
Wielce uszczęśliwiony brat panny Anieli, można sobie wyobrazić jak żwawo i z jakim wysiłkiem dowcipu bawić go się starał. Rozmowa przechodząc różne stadya, potoczyła się na dom hrabiny Laury... o którym bez złośliwości wiele ciekawych rzeczy mógł powiedzieć Adolf, nie dając czuć, że z nim teraz już żadne bliższe nie łączyły go stosunki.
Hr. Zdzisław słuchał go z zajęciem, uprzejmie i wyciągał na coraz nowe opowiadania. Konwersacya ta na uboczu tak się jakoś przeciągnęła, że inni panowie, należący do okrągłego stolika porozchodzili się. Pułkownik się wyniósł. Adolf skończył kuropatwę i wino, a hr. Zdziś siedział jeszcze, wywiadując osobliwie o Lamberta... Wprawdzie znał go dawniéj, ale podróż za granicę znajomość bardzo daleką, prawie zatarła. Zdawał się nim wielce interesować.
Wstał wreszcie hr. Zdziś i tak mu widać usłużny, gadatliwy Adolf przypadł do smaku, że go do swego domu na jutro na obiad zaprosił...
Gdy późniéj rozpłaciwszy się, w najlepszym humorze, winszując sobie pomysłu tego, iż zaszedł do restauracyi, powracał do hoteliku swego p. Adolf, nie mogło to ujść jego baczności, że dwa razy w tym dniu powołany został do dawania informacyj o hr. Lambercie... Zerwane stosunki z tym domem szkodzić mu mogły, postanowił zrobić krok jakiś, aby hr. Lambertowi na nowo stać się znośnym, a przez niego wkupić się znowu — jeśli nie w łaski, to w miłosierdzie staréj hrabiny.
Postanowił rozpocząć od tego, iż nie potrzebuje nic, tylko by z domu wykluczony nie był, że poznawszy swe błędy chce się z nich poprawić i t. p.
Gdy nazajutrz kazał się zameldować do hr. Lamberta, służący mu odpowiedział, że wyjechał na wieś — i — niewiadomo było kiedy powróci.
W Zagórzanach, majątku podlaskim należącym do rodziny, do któréj hr. Lambert się liczył, można było pół wieku spędzić nie będąc widzianym od ludzi i ludzi nie widząc. Część ta kraju dziś jeszcze przedstawia obraz jaki niegdyś, przy mniejszém nasiedleniu całość musiała stawić przed oczy podróżnych co ją opisywali. W szesnastym wieku przejeżdżający te kraje Niemcy i Francuzi, opowiadają o ogromnych lasach i znacznych przestrzeniach wśród których osad nie spotykali. Podlasie mniej żyzne pozostało dotąd prawie czém było w XVI wieku. Przejeżdża się tu kilkomilowe zarośla, wyniszczone bory, moczary i piaski, ledwie gdzie jaką znajdując lichą karczemkę.
Niegdyś puszcze całe jeszcze i nietknięte mogły tym okolicom pewną malowniczą nadawać fizyognomię, dziś pnie i łomy a piaski i wrzosy, nieznośną czynią tę podróż po zapomnianym jakby od ludzi i Boga zakątku.
Zagórzany, nieopodal od Buga, w okolicy Włodawy, wprawdzie lasy miały lepiéj zachowane, drogi utrzymywane staranniéj, lecz kraj otaczał je dziwnie smutny — pustynia. Fundum, stanowiące dóbr tych znacznych główne ognisko. Zagórzany same miały wielki dwór stary na piaszczystym wzgórzu, z widokiem na łęgi i zarośla, z ogrodem dawnym, i równie dawnemi zabudowaniami, lecz nieweselszą były oazą wśród tych puszcz milczących i zdziczałych. Można tu było tylko wymieszkać z Bogiem, smutkiem i starością, która się chroni od zgiełku świata i szuka pustelni dla siebie.
Siostra ojca hr. Lamberta, bezdzietna wdowa, kasztelanicowa Brzeska, pani Elżbieta... mieszkała tu od lat wielu.
Z samego wyboru rezydencyi domyśleć się było można, iż oryginalną i energiczną być musiała, gdy z dobréj woli zakopała się w tym kącie sama jedna. Ojciec hr. Lamberta był człowiekiem miękkim i dobrym, mającym wszystkie słabostki swojego stanu i epoki, szczególnym trafem jedyna jego siostra za niego i za siebie wzięła od natury siłę woli ogromną i charakter prawdziwie męzki.
Panną niegdyś była nie ładną bardzo, męzkie rysy, ruchy, a po troszę obyczaje szpeciły ją, nic kobiecego nie zdawała się mieć w sobie. Znaczny posag w dobrach znęcił do niéj miłego, płochego, słabego ciałem i umysłem pana kasztelanka. Rodzice, żyjący naówczas, pannie Elżbiecie iść za niego kazali, przewidując, że niełatwo znajdzie męża, i że ten człowiek powolny wielce, do jéj charakteru najlepiéj się nada...
Nie opierała się panna Elżbieta i podała rękę kasztelanicowi, z którym przeżyła utrapionych lat kilkanaście. Mąż ten był najpłochszym z ludzi, najsłabszym, najnielogiczniejszym, ale razem niby dobrym człowiekiem. Dobroć ta jego zasadzała się na tém, że do błędów się przyznawał i gotów był zawsze do deprekacyi i łez. Nazajutrz powracał do nich z równą łatwością jak wczoraj je potępiał...
Żona musiała dla niego być więcéj matką, opiekunką, mentorką, niż towarzyszką. Płaciła jego długi, uwalniała go od niewieścich różnych niepotrzebnych niewoli, oddalała awanturników co na niego czyhali — słowem czuwać musiała nad tém stworzeniem schorzałém, w końcu wyżytém, zdziecinniałém, które jéj życie wzięło nie będąc nigdy szczęśliwem.
Po kilkunastu leciech téj utrapionéj doli, kasztelanicowa już niezbyt młoda, mniéj jeszcze piękna nie miała wcale ochoty ponawiać związków małżeńskich. Lata te walki ciężkiéj, już i tak silny i piękny jéj charakter wyrobiły jeszcze, podniosły, uczyniły z niéj niewiastę szczególną, jakich się po świecie nie spotyka. Jedyną pociechą jéj za życia męża były książki i poważne rozmyślania nad zadaniem tego co się żywotem ludzkim zowie... Mówiono, że pisała i ośmiewano ją z tego, lecz nigdy nikt nie czytał napisanego przez nią i nie wspominała o tém... Po śmierci kasztelanka zamknęła się ze swemi książkami, z kilką ubogich sierot, siedząc w Zagórzanach, o których gospodarstwo i zarząd dbała wielce. Nigdy się prawie ztąd nie wychylała, powiadając, że świat jéj, a ona światu musiałaby się wydać śmieszną. Czytała najświeższe rzeczy, zajmowała się żywo tém co się na świecie działo, lecz nie ciekawą była widzieć go. Raz w kilka lat po śmierci męża, odbyła bardzo cichą kilkomiesięczną podróż za granicę i wróciwszy z niéj, już się nie ruszała prawie nigdzie. Dom był trochę ze staroświecka, ale bez żadnych wysiłków do postawienia go na pańskiéj stopie utrzymywany. Wszystko tu szło jak w dobrym zegarku... cicho...
Powierzchowność kasztelanicowéj mogła oprócz poszanowania obudzić pewną obawę w tych co jéj nie znali — była surowa, dziwna i zimna na pozór. Słusznego wzrostu, z twarzą nieco okrytą włosami ciemnemi, rysów ostrych i nieforemnych, silnie zbudowana, ciężka, teraz już dosyć otyła, pani Elżbieta podobną była, jak sama powiadała do przebranego po kobiecemu hajduka. Siłę miała nawet postarzawszy wielką bardzo, męztwo nieustraszone, zimną krew nieopuszczającą ją nigdy. Oszczędna w słowach, mówiła mało, chłodno, głosem grubym, bernardyńskim, lecz organ ten nie był pozbawiony pewnéj słodyczy... Wyrozumiała dla ludzi, wybaczająca wiele, nie gniewała się prawie nigdy, lecz powziąwszy wstręt ku komukolwiek, pozbywała go się i unikała.
Robot kobiecych nie lubiła i nie tykała ich prawie, bawiła się tokarnią, która u nas w Polsce od czasów saskich w wielu domach wprowadzoną została, bo Sasi wszyscy toczyli. Dawniéj jeździła na polowanie, i strzelała dobrze, potem zaniechała téj rozrywki. Gusta i inne miała męzkie, bo lubiła konie i stadniną się zajmowała... Gospodarstwo obchodziło ją dosyć, i sama nawet wózkiem jednokonnym się powożąc, jeździła po polach i łąkach.
Lecz, najmilszém jéj zajęciem było czytanie. Dla rozszerzenia sobie widnokręgu, z młodu umiejąc po francuzku, nauczyła się sama potém po łacinie i po niemiecku, nawet dosyć dobrze po włosku... Biblioteka ciągle się pomnażająca w Zagórzanach zajmowała już kilka pokojów, a garbaty Niemiec Crusius, człek po trosze uczony, większy pedant i dziwak, utrzymywał ją w porządku.
Z uczonością swą nie popisywała się nigdy kasztelanicowa, lekce ją sobie ważąc, choć pamięć miała ogromną i pojęcie bardzo bystre...
Gdy ją kto chciał na konwersacyę uczoną wyciągnąć — opierała się; sama to co umiała popularyzowała tak w rozmowie, jakby nie chciała dać poznać swéj nauki. Dla tego i cytacyj łacińskich, choć się jéj cisnęły na usta, nie przytaczała nigdy.
Szanowana powszechnie, kasztelanicowa szczególną miała miłość dla bratowéj swéj hrabiny Laury, a jak syna własnego kochała Lamberta. Jedną z największych przyjemności jéj życia stanowiły gęsto krążące listy pomiędzy Zagórzanami a Warszawą.
Hrabina czasem w lecie odwiedzała tę rezydencyę, ale ona potrzebowała więcéj towarzystwa i świata, i surowy obyczaj tutejszy, trochę spartańskie życie, staruszce delikatnéj czyniły tu pobyt długi dość ciężkim.
Kasztelanicowa ją sama czasem wyprawiała.
— Jedź ty sobie, bo się tu na śmierć zanudzisz i z głodu umrzesz, mawiała z uśmiechem. To pustynia w sam raz dla mnie, ale w żadnym razie dla mojéj kochanéj Laury. Ja jestem dzika anachoretka...
Raz lub dwa razy w rok odwiedzał ciotkę hr. Lambert, który miał dla niéj cześć wielką. Naówczas Zagórzany dla tego ulubieńca stroiły się, wdzięczyły, występowały, starano się mu chwile tu spędzone uprzyjemnić.
Kasztelanicowa była szczęśliwa, gdy go miała u siebie, humor jéj się zmieniał do niepoznania. Nielubiąca zbytku w niczém, dla faworyta gotowa była na najkosztowniejsze niespodzianki.
Umówioném było raz na zawsze, że gdy hr. Lambert miał przybyć, powinien był dać znać o sobie, choć kilku dniami wprzódy. Te dni oczekiwania już były zadatkiem przyszłych przyjemności, i kasztelanicowa spędzała je zajęta, wesoła, odmłodzona niemal...
Prawie nigdy w jesieni i zimie, gdy miasto się ożywia, hr. Lambert nie zjeżdżał do Zagórzan; bywał tu wiosną albo latem. Nie spodziewała go się też ciotka po raz drugi w tym roku, gdy prawie przestraszonéj tém, dano znać, że hr. Lambert stanął już przed oficyną. Ten przyjazd nagły tak strwożył starą gospodynię, że wziąwszy kij do ręki, bo teraz często z nim chodziła, nie okrywszy nawet siwéj głowy, na któréj czepka nosić nie lubiła, sama poszła do oficyny.
Hr. Lambert właśnie był wyszedł i zabierał się marszałka dworu wołać do siebie, gdy głos męzki ciotki posłyszał i dwoje silnych rąk zawisły mu na ramionach...
— Mów mi najprzód — zawołała — nie stała się nic? nic złego nie ma?
— Nic a nic.
— Dla czegoż nie oznajmiłeś, że przyjedziesz?
— Bom przed kilku dniami nawet projektu nie miał.
— A projekt ten śliczny jakże się urodził?
— Pomówimy o tém, rzekł z uśmiechem Lambert, całując jéj rękę.
— Chodźże ze mną...
Pociągnęła go natychmiast z sobą, tchnąć mu nie dając...
Mała salka, do któréj weszli, podobna była niemal do foresteryum w klasztorze. Na kominie palił się ogień, faworyta psica legawa stara Cytra, grzała się i wyciągała przed nim. Ogromny stół w pośrodku okryty suknem zarzucony był książkami i dziennikami. Ściany zalegały obrazy wielkie szkół włoskich... Wygodne siedzenia, kanapa, staroświeckie szafki i komódki ubierały trochę kąty... Tu zwykle dla posługi i towarzystwa siadywała jedna z panien wychowanek gospodyni, i teraz plątała siatkę panna Justyna, która na widok hrabiego, wstała i raka upiekła.
— Justysiu kochana! odezwała się kasztelanicowa wchodząc — biegnij do Krysińskiéj, niech daje jak najsutsze śniadanie, jak dla króla — bo to mój król!
Pocałowała w głowę Lamberta.
— Siadaj, mów...
Hrabia milczał.
— Ale to do powiedzenia prędkiego dosyć trudne — odparł po chwili; — wygadam się powoli. Potrzebowałem trochę uciec z Warszawy, atmosfera była dla mnie niebezpieczna.
Kasztelanicowa się namarszczyła.
— Nie rozumiem — rzekła — każesz mi hamować ciekawość, zgoda — będę czekała — lecz wiedz, że jest niezmiernie podrażniona, a to coś powiedział, jeszcze ją silniéj zaniepokoiło.
Śmiał się hr. Lambert.
— Rzecz jest małéj lub żadnéj wagi, a ja może śmieszny, żem z niéj uczynił ważną sprawę. Lecz, ciociu kochana — chcę być ostróżny...
Popatrzała mu w oczy stara.
— No, co? obawiałeś się zakochać? mów?
— Zgoda ciociu — rozśmiał się Lambert z odcieniem smutku.
— Ale to znaczy, jeśli się ja nie mylę, dodała, że gdyś się zląkł, toś się już zakochał.
Mina, którą zrobił młody hrabia, nie dawała żadnéj odpowiedzi.
— Jesteś tak rozsądny, że ja nie mam o ciebie strachu, poczęła stara — a zatém wdzięczna jestem temu buziakowi, co mi tu ciebie przypędził.
Cały dwór pędzący na wyprzódki z nakrywaniem i podawaniem śniadania, zjawił się w saloniku i zmusił do zmiany rozmowy. Panna Justyna, Krysińska, kamerdyner, lokaj, chłopiec, każdy coś niosąc biegli na rozkaz pani. W pośpiechu tym i obejściu się dworu można było poznać kasztelanicową i jéj charakter. Służba śpieszyła widocznie nie ze strachu, ale z serca, aby pani swéj nie dać powodu do zmarszczenia się i niecierpliwości. Wszystek ten lud poufale, choć z uszanowaniem, patrzał na kasztelanicową, usiłując jéj wolę z oczu odgadnąć.
Ludzie ci mieli fizyognomie łagodne, spokojne jakieś, poczciwe. Kamerdyner Augustyn szczególniéj, z chustką swą białą na wysokiéj duszce zawiązaną, z fontaziem pod szyją, z kolczykiem w uchu, z koralowemi dewizkami u zegarka, w popielatym fraku, był przedziwną starych lat pamiątką. Widać było w nim eleganta, który jeszcze dbał o siebie, choć z modą dawno wziął rozbrat.
Kasztelanicowa przy śniadaniu nie wszczęła już rozmowy o drażliwym przedmiocie. Mówiono o Warszawie, o matce Lamberta, o rodzinach znajomych i pokrewnych.
Hrabia poszedł potém do swojego mieszkania przebrać się i spocząć aż do godziny obiadowéj.
Gości, rzadkich tu zresztą, nie było wcale, a proboszcz miejscowy nie przyszedł na obiad, zaraz więc po nim, przy czarnéj kawie, gdy panna Justyna wysunęła się, mogła kasztelanicowa zaspokoić swą ciekawość.
— Teraz, kochany Lambercie, jesteśmy sami, mamy czas, mówmy otwarcie.
Młody hrabia po krótkim namyśle, odezwał się obejrzawszy.
— Ciocia i tego się mogła domyślić o kogo idzie... W listach matki pewnie było wspomnienie o hrabinie Julii i jéj córce.
Kasztelanicowéj twarz zachmurzyła się.
— Tego nie przypuszczałam nawet, rzekła — aby ona dla ciebie niebezpieczną się stać mogła. Że hrabina Julia zechce cię do córki ciągnąć, byłam na to przygotowana, alem ufała rozumowi matki twéj i twojemu, iż się jéj wziąć nie dacie. Znasz moje przekonania, kochany Lambercie; — ludzie, którzy w spadku wzięli po dziadach wielkie imiona, znaczne majętności, wspomnienia świetne, dziedzictwo ciężkie staréj sławy — mają obowiązki względem przeszłości swéj rodziny i kraju. Nie należą oni całkiem do siebie, i szczęście ich własne nie może dla nich być piérwszym życia celem...
Idzie za tém, że dla nich ożenienie, usłanie nowego gniazda, musi być rozważném i bodaj z poświęceniem uczuć osobistych dokonaném. Matka co ma wypiastować ich przyszłość, nie może być wziętą na hazard, dla jednéj przemijającéj miłostki, musi odpowiadać wszystkim warunkom jakich się od matki rodu wymaga, musi przynieść z sobą tradycye zdrowe, wychowanie, poczucie obowiązku. Wszystko to, rozumiesz tak dobrze jak ja...
Kto inny żenić się może dla pięknych oczu i serca — nam nie wolno, myśmy skuci obowiązkami względem przeszłości i przyszłości.
Bardzo być może, iż żona wybrana ze wszelką oględnością i bacznością, zawiedzie, ale naówczas sumienie nic do wyrzucenia nie ma.
— W tém się ja zupełnie zgadzam z ciocią — rzekł Lambert, — ale hr. Eliza...
— Hrabianka Eliza, mój drogi, ciągnęła daléj kasztelanicowa — nietylko nie ma warunków, jakich my szukać musimy, ale przeszłością babki, matki, ojca, domowemi obyczajami rodziny byłaby dla ciebie, dla nas — zapowiedzią upadku... Wychowana wśród płochych, patrząc na życie, co ją otacza, nabrawszy nałogów, musiałaby je z sobą wnieść do nowego gniazda...
— Hrabianka Eliza — przerwał Lambert — pomimo to wszystko... jest dla mnie i dla innych zagadką. Być bardzo może, iż we krwi i w duszy ma zarody tego, co wzięła w spadku smutnym po hr. Julii; lecz — ciociu kochana... któż zaręczy za to, że płochość nie obudziła w niéj wstrętu i że właśnie, to co mogło być zarazą, nie stało się dla niéj lekarstwem?
Kasztelanicowa aż się zerwała z siedzenia i załamała ręce.
— Lamciu! mój najdroższy! co ty mówisz! przerażasz mnie! Ledwie moim uszom wierzę! Jesteś więc już tak zaślepiony, że się ważysz na sofizmat najnieprawdopodobniejszy!
Uśmiechnął się Lambert.
— Kochana ciociu — rzekł, — nie jest to przypuszczenie tak nielogiczne jak się zdaje. Nie widzimyż codzień dzieci rozrzutników skąpcami i vice versa? Nie możesz rażąca płochość obudzić wstrętu?...
Dodam i to jeszcze, że moja hypoteza nie jest zupełnie bez podstawy. Mało znam z blizka Elizę, lecz dopatrzyłem w niéj pewnych oznak, które mnie na ten pocieszający domysł naprowadziły. Żem wcale nie zaufał mu i nie użył go na wyekskuzowanie mojéj słabostki dla panny Elizy, dowodzi najlepiéj moje przybycie do Zagórzan...
Kasztelanicowa siadła zamyślona.
— A! nie! nie! odezwała się — takich przypuszczeń robić się nie godzi. Chwilowo mogło coś, jakiś kaprys, zazdrostka, zły humor podbudzić w niéj inne usposobienie, ale krew się odezwać musi. Niestety! ma ona swe prawa: cnoty i wady są dziedziczne...
— Po części, odparł Lambert; lecz za stały aksyomat brać tego nie można.
— Wszędzie są wyjątki — odezwała się kasztelanicowa — lecz prawo stoi niewzruszone...
Po namyśle krótkim, potrząsając głową, stara dorzuciła:
— Ani myśleć o tém. Znałam matkę Julii, była równie piękna i zupełnie tak płocha jak ona. Córka, która ma być do niéj podobna twarzą, weźmie jéj temperament, a za tém pójdą obyczaje...
A! mój Lambercie — sama myśl takiego związku mnie przeraża. Musiałbyś staczać walki, jeśli nie o honor domu i mienia, to o pozory... Mogłaby przywiązać się do ciebie i być wierną, ale zalotną nie być — nie potrafi. Wprzągłbyś się w najnieznośniejsze obowiązki stróża i mentora, a kobieta, któréj trzeba pilnować! to nieszczęście...
— Zrzekłem się też pięknéj Elizy! westchnął Lambert — chociaż rzeczywiście jest tak w moich oczach piękną, taki ma urok dla mnie, iż ofiara ta na ołtarzu obowiązków złożona, kosztowała mnie wiele...
— Więc już aż ofiara! zawołała smutnie stara jéjmość — poprawiając siwe włosy... Zasmuciłeś mnie, trwożę się.
— Nie ma o co! odparł wesoło Lambert: — wyjechałem, — tymczasem uwija się tam mnóztwo młodzieży, i nie ma najmniejszéj wątpliwości, że kto inny z tego skorzysta.
— Dałby Bóg! westchnęła kasztelanicowa... Żyjemy w czasach, gdy już z prawa niby nie istnieje ani arystokracya, ani szlachta. Przywilejów nie mamy żadnych, zostały nam tylko — obowiązki i ciężary, od których nas nikt nie może uwolnić, chyba my sami. Uwalniając się od nich, dobrowolnie abdykujemy. Do tych obowiązków liczę czuwanie nad rodziną.
Obejrzyj się — zobaczysz, że z braku zrozumienia tych zasad, jakie ja głoszę, najznakomitsze rody zeszły na stopnie ostatnie i wyrodziły się w potomstwo napiętnowane na — zgubę...
Żenili się dla serca, albo raczéj dla namiętności, fantazyi, kaprysu, i Bóg dał im potomstwo fantastyczne... Matka więcéj niż ojciec tworzy rodzinę: dla tego nie mam nic przeciw temu, gdy z domu wynosi kobieta tradycye zdrowe i święte choćby do plemion obcych, choćby w zakąty ciemne... Za nią pójdą dzieci. Mąż, który obcy żywiół wprowadza z kobietą do domu, wywraca domowe bogi, bo na ołtarzu stawi swoje wchodząca małżonka...
Patrz na przykłady... Ktokolwiek wziął żonę, choćby najlepszą w świecie kobietę — obcą, obczyznę zaszczepił w domu. Córka, co poszła za góry, za światy, swe bogi uniosła z sobą: w jéj domu cześć ich musi zakwitnąć.
Mówiła z wolna zapatrzona w ziemię kasztelanicowa, i nie czekając odpowiedzi, ciągnęła sama daléj:
— Ale wam młodym, jakże mówić o tém? Każdy z was ma prawo odpowiedzieć wedle doktryny wieku, że najdroższą dla niego jest swoboda, że żyje raz i szczęścia swą cząstkę odebrać powinien.
Potrzęsła głową siwą.
— Szczęście! swoboda — dodała — dużoby o tém mówić! Są pewne wyrazy oznaczające pojęcia fałszywe, których z mowy i z obiegu wycofać niepodobna.
Takiemi wyrazami lśniącemi są — szczęście i swoboda. Ale ja cię znudzę — przerwała — mówmy już o czém innem, od tych ogólników przejdźmy do historyi serca twojego, spowiadaj mi się. Nic nie wiem dotąd.
— Bo ta historya serca mego, uśmiechnął się Lambert — bardzo krótka, prosta i nieciekawa. Po powrocie z za granicy, musiałem naturalnie, we wszystkich domach znajomych, spokrewnionych złożyć karty — i wizyty. Koléj przyszła na hrabinę Julię, bo w domu tym mówi się zawsze o pani tylko, nigdy o panu...
Hrabianki Elizy nie widziałem od czasu gdym ją bardzo wystrojoną i śliczną dzieweczką spotykał na spacerach z guwernantką w alejach. Przy piérwszéj wizycie mojéj, hrabina okazała się dla mnie tak niesłychanie uprzejmą, tak miłą, tak przesadzenie prawie zainteresowaną mną, podróżą moją, wszystkiém co się mnie tykać mogło, iż nie mogłem się oprzeć jéj naleganiu i zaproszeniu. Tegoż dnia zażądała słowa honoru, że będę na herbacie, en petit comité, i trzeciego dnia na obiedzie...
Eliza była przy piérwszych odwiedzinach przytomna, znalazła się już w salonie gdym przyszedł na herbatę, posadzono mnie przy niéj do obiadu...
O piękności mówić cioci nie potrzebuję. Ma ten spadkowy wdzięk czarujący babki swéj i matki, który się stał historycznym: lecz między matką a córką niezmierna wyrazu i charakteru różnica. Przyznają to wszyscy. Eliza jest dziwnie majestatyczna, poważna, dumna, a zalotność jéj ma inną cechę, jest ironiczna, pogardliwa.
Mówi mało, najczęściéj z lekkim odcieniem szyderstwa i pytaniami? Nie można odgadnąć co sama myśli, lecz się czuje ciągle, że nie tak myśli jak drudzy. Pytania jéj są tego rodzaju, że matkę nawet w kłopot wprowadzają; ale ta zdaje się czuć wyższość córki, i zręcznie wymijającemi zbywa ją odpowiedziami...
W oczach ma wiele bystrości, a razem coś znudzonego i smutnego...
— A! dajże pokój téj miniaturze, przerwała kasztelanicowa: widać w malarzu aż nadto uwielbienia dla wzoru, a to mnie do rozpaczy przyprowadza.
— Więc zamilczę... rzekł Lambert.
— Ale nie, nie, mów daléj.
— Po tych pierwszych trzech spotkaniach, wyznaję, że byłem zaciekawiony — odezwał się posłuszny hrabia. Wracałem w rannych godzinach przyjęcia i zastawałem tam cały rój młodzieży.
Wśród niéj Eliza wydawała się istotnie królową, a obchodziła się z tymi paniczykami — nielitościwie... Ja, miałem szczęście, czy też, jako mniéj znajomy i nie ubiegający się o spoufalenie, przywiléj być traktowanym seryo.
— Matka i córka na swój sposób polowały na ciebie — przerwała kasztelanicowa. O! ja to bardzo dobrze rozumiem! Powiedziały sobie z góry, że jesteś człowiekiem poważnym jak matka twoja; dla ciebie więc przybierały ton inny.
— Przepraszam ciocię, rozśmiał się Lambert — nie trzeba mówić w liczbie mnogiéj. Hrabina Julia ze mną nie zmieniła ani tonu zwykłego, ani trybu, była czarująca i zalotna jak z innymi. Panna Eliza tylko.
— Panna Eliza! nieszczęśliwy! zawołała kasztelanicowa — ale ty się w niéj kochasz!
— Jeszcze nie — odparł Lambert — lecz gdybym ją widywał częściéj, gdybym się zbliżył do niéj — wie ciotka — nie ręczę!
— Cóż? i gotówbyś był ją wziąć! — Znowu ręce załamała stara pani. — Ją! ją!
Lambert się zadumał.
— Umiałbym skłonność moją poświęcić przez — raison d’état. Czuję obowiązki moje, i gotów jestem zaślubić... najmniéj mi sympatyczną istotę...
— Ale nikt od ciebie tego nie będzie wymagał, ani matka, ani ja — dodała żywo kasztelanicowa. Masz czas, na świecie jest panien wiele, choć może nie tak czarodziejsko pięknych jak ta niegodziwa Eliza, ale miłych i znośnych. Nikt cię do ożenienia nie nagli; zresztą nikt cię nie będzie zmuszał do szukania żony w kołach naszych, arystokratycznych. Szlachta nasza ma z nami wspólne tradycye, wierzenia, obyczaje... ubóztwo nie będzie zawadą, skromne pochodzenie nie zrazi nas — byle... panna była... ty mnie rozumiesz...
Wsparła się na ręku kasztelanicowa...
— Wśród arystokracyi naszéj, poczęła, są dwa obozy zupełnie różne, które choć się łączą czasem w jeden szereg, choć się z sobą stykają w pewnych względach, jak niebo od ziemi się różnią. Jeden z nich wciela się i wcielił już w tę ogólną massę arystokracyi europejskiéj, która z krajem nic wspólnego nie ma. Znaczna część tych apostatów już się przesiedliła za granicę, sfrancuziała, zniemczyła, zwłoszyła, w przekonaniu, że ocalając swe położenie społeczne, dopełniła obowiązku.
My z tą arystokracyą sobkowiczów, ratujących, jak mówił Skarga, z rozbijającego się okrętu własne tylko mienie, nic nie chcemy mieć wspólnego. My pojmujemy arystokracyę jako przodowników, ofiarników i czynne rycerstwo nasze... Gdy ono uchodzi z téj ziemi, z któréj wyrosło, któréj winno wszystko — apostatami się staje. Kto nie spełnia obowiązku, traci prawa. Arystokracya, co chce się ocalić dla przyszłości, dzielić powinna złe i dobre losy kraju swego. Często zadaniem jéj dzielić wrzekomo błędy, aby z nich wyleczyć, iść na bezdroża z obłąkanymi, aby z nich sprowadzić...
Cóż łatwiejszego nad wyprzedanie się z ziemi, wkupienie w jakieś obywatelstwo i ojczyznę nową, zapisanie się z tytułem w almanachu gothajskim i zrzucenie z siebie całego brzemienia ciążących obowiązków?
Lambert słuchał trochę przydługiéj rozprawy cioci w milczeniu zadumany.
— Tak, rzekł, gdy skończyła znużony nieco. Są to zasady mamy, ciotki i moje. Ja pozostanę im wierny, i ażeby się nie sprzeniewierzyć, wyruszyłem właśnie w Warszawy tu do Zagórzan; ale co daléj? boć załogą tu siedzieć nie mogę!
— Niestety! wiem, odezwała się ciotka, że okrucieństwem byłoby wymagać tego od ciebie. Nie wytrzymałbyś tutaj, choćbym cię obłożyła gazetami, książkami, choćbym ci sprawiała polowania i spraszała całe sąsiedztwo.
Ja, że tu żyję, to zupełnie co innego. Z żywém życiem nic mnie nie łączy, mam jego treść i ekstrakt na papierze. Z niego ciągnę pożywienie i do tego pokarmu nawykłam. Ty nie możesz i nie powinieneś żyć — z bibuły. Stałbyś się taką suchą trzaską jak ja. Ty musisz znać ludzi, żyć i obracać się pośród nich; inaczéj stracisz poczucie rzeczywistości, tętno wieku...
Ty....
— Gdzież mnie ciocia wyprawi? spytał Lambert...
— Najprzód, zatrzymam jak najdłużéj dla siebie — odpowiedziała kasztelanicowa — nie jestem ja bez egoizmu, a potém... ty sam musisz sobie coś skomponować — ja nie potrafię...
Pierwszego dnia hr. Lambert na wznowionéj potém rozmowie przesiedział do późna sam na sam z ciotką; nazajutrz przybył im proboszcz, a następnych dni dosyć oryginalne, ale dla hrabiego niezbyt zajmujące zaczęło się pokazywać sąsiedztwo.
Ściągali się Nadbużanie zasłyszawszy o przybyłym ze stolicy, jedni aby coś usłyszeć, drudzy aby się przypomnieć, inni aby upiec przy téj sposobności jakiś interes własny.
Hr. Lambert czytał, rozprawiał z ciotką, grał nawet w maryasza z proboszczem i zamyślał polować, gdy codzień na pocztę do Włodawy wyprawiany, tak zwany Kozak (bo w nim kozaczego już nic nie było, prócz może czapki baraniéj) — przywiózł list od hrabiny Laury.
Wcale niespodziewanie znalazł w nim Lambert wezwanie pilnie do powrótu. Sprawa jakaś zawikłana, któréj wznowienia teraz właśnie nikt się nie spodziewał, wymagała nieodzownie przyjazdu jego.
Kasztelanicowa przyjęła tę wiadomość z gniewem prawie.
— Sprawę można przecie powierzyć adwokatowi, plenipotentowi, gdy tu stokroć groźniejsza jest na stole. Jakże Laura tego nie widzi i nie czuje??
Lambert tłómaczył napróżno i istotnie bez niego się tam obejść nie mogło; stara jejmość była gniewna, i z obawy hrabianki Elizy, gotowa była bodaj i indemnizować straty, byle nie puścić siostrzana.
Jego posłuszeństwo chętne woli matki wydawało się jéj zbyteczném, podejrzaném.
— Laury w tém nie rozumiem, mówiła — niepodobna, ażeby nie widziała i nie rozumiała, że tu o coś więcéj idzie, niż o jakieś tam marne kilka tysięcy.
— Ale ciocio kochana, matka mnie zna i ufa mi! wołał Lambert.
— Nie może cię znać lepiéj niż ty sam, a przecie uszedłeś od czarownicy i miałeś rozum... zakończyła kasztelanicowa.
Gdy przyszło już do wyjazdu, pochwyciła jeszcze na stronę Lamberta.
— Dziecko moje, rzekła poruszona: pamiętaj o tém, że ja na ożenienie z Elizą nie pozwalam... Powiesz mi może — co mi do tego: Powtórzę, że kocham cię jak matka, widzę w tém zgubę twoją! Zaklinam! proszę, błagam. Jeśli zasłyszę, że się coś podobnego kroi, słowo ci daję, przylecę do Warszawy, gotowa jestem zrobić awanturę — nie dopuszczę twojéj zguby.
To mówiąc ze łzami na oczach poczęła go ściskać i żal już jéj zamknął usta...
Gdy Lambert wyjechał, stała długo wsparta na lasce w ganku, i wzruszona wróciwszy do pokoju, przestraszyła pannę Justynę, głośnym wykrzyknikiem, którego ona zrozumieć nie mogła:
— Oni mi go zgubią!
Wyjazd nagły hrabiego Lamberta, na szachownicy projektów małżeńskich hrabiny Julii był niespodziewaném pociągnięciem, zagrażającém matem. Tak go zrozumiała hrabina, zbladła, zarumieniła się, zamyśliła. Przez cały dzień chodziła milcząca i opryskliwie odpowiadała na pytania.
Niemniejsze wrażenie uczyniła ta wiadomość na Elizie, po któréj poznać było można, że ją to obeszło mocno...
Gdy matka przyszła jéj oznajmić o tém, nadąsana i gniewna Eliza odwróciła się blada ku niéj z wymuszonym uśmiechem...
— To bardzo naturalne, że się zląkł biedny, słabiuchny hrabia, abyśmy go z mamą we dwie nie wplątały w nasze sieci!
Śmiech głośny towarzyszący wykrzyknikowi brzmiał tak, jakby coś gniewu matczynego miał w sobie.
Hrabina, która pilno śledziła każdy ruch córki, spostrzegła łatwo, że wielce uczuła tę ucieczkę... Posądziła ją nawet może o jakieś uczucie dla zbiega, bardzo wytłómaczone, bo ona sama dla niego miała sympatyę wielką.
Strzeżono się potém, aby w domu o tym wypadku nie mówić, nie wspominać, a tym coby potrącili o niego, zamykać usta czém inném.
Tego samego wieczoru wszakże hrabina w przedwieczornéj godzinie miała naradę jakąś z pułkownikiem. Leliwa wziął na spytki pana Adolfa, dowiadując się o interesa, o nazwisko plenipotenta i t. p.
Złośliwi ludzie mogliby byli posądzić hrabinę Julię o bardzo zręczne przyczynienie się potajemne do wznowienia téj sprawy, która miała hr. Lamberta na powrót ściągnąć do Warszawy. Jeśli tam co było uknutego, to tak nieznacznie, cicho i ostrożnie, iż śladu czynności niktby nie mógł pochwycić. Eliza tylko, niewiedząca naturalnie o niczém, bo ją matka w tego rodzaju roboty podziemne nie wtajemniczała, dostrzegła niezmierne zajęcie czémś hr. Julii, bieganie, krzątanie się — i — ostatecznie może w końcu odgadła co się knuło.
Uśmiechała się z tego ironicznie, jakby chciała powiedzieć:
— Powrócićby musiał i bez tego!
Hrabina Laura, trochę nastraszona procesem, miała myśl zatrzymania Lamberta tylko tak długo, jak wymagała narada. Chciała, aby się nie pokazywał w mieście, zbył się kłopotu, choć by ofiarą jakąś, i — jechał znowu.
Ucieczka zdawała się jéj środkiem najrozumniejszym, najpolityczniejszym.
Gdy hrabia Lambert powrócił wieczorem, po długiéj rozmowie sam na sam (tego dnia Leliwy nawet, przybyłego przypadkiem, nie przyjęto) — nazajutrz na godzinę dziesiątą już plenipotent i prawnik byli zamówieni.
Do narad tego rodzaju hrabina nigdy się niemieszała, jak w ogóle do interesów, do których objęcia zmusiła syna, aby się z niemi obeznawał. Posiedzenie trwało niezmiernie długo, musiano zanieść pracującym śniadanie, a gdy o piérwszéj wyszedł z niego, wprost idąc do matki, Lambert miał twarz posępną, zamyśloną, skłopotaną.
— Cożeście uradzili? zapytała hrabina śpiesznie.
— Tak jak nic — odparł Lambert. Najgorsze ze wszystkiego, iż p. Niemczynowski utrzymuje i upiera się, ażebym pozostał, i nie dozwala mi się absentować.
— Jak długo? spytała matka.
— Właśnie, że nawet przybliżenie obrachować nie umie, jak się to może pociągnąć....
— A! nieznośny pedant! odezwała się matka... Lambert przechadzał się po pokoju.
— W najlepszym razie, według Niemczynowskiego — dodał — może się to skończyć za półtora miesiąca. Są formalności, których na żaden sposób niepodobna przyśpieszyć przebiegu.
— Półtora miesiąca! przerwała hrabina Laura — ale to prawdziwa zguba! Wszystkie nasze piękne projekta za nic. Siedzieć zamkniętemu przez ten czas.
— Niepodobna — odparł syn.
— Zrobić się chorym? szepnęła hrabina.
— Nie można będzie uniknąć odwiedzin pułkownika i innych — oczy mają bystre, a dać się posądzić o coś...
— Niech Bóg broni! zawołała matka.
Wieczorem tego dnia poprzedzony listem napisanym do hrabiego Lamberta, przyszedł pan Adolf. Przyjęto go zimno. Oświadczał się z tém, iż nie mógł żyć z tą myślą niewdzięczności, o jaką go ludzie mogli posądzić. Chciał nie więcéj, tylko powrotu do łask tych, którym był winien wszystko. Przyznawał się do wykroczeń, do błędów i przyrzekał poprawę.
Powtarzał hrabiemu Lambertowi, iż nie żąda żadnéj pomocy, chciał nadal iść o własnych siłach, byle mu hrabina i on przebaczyli i pozwolili próg swojego domu przestąpić.
Nie rozczuliły te zapewnienia i prośby hrabiego, bo z dawnych sprawek znał nadto dobrze pana Adolfa; uwierzył jednak w chwilową skruchę i obiecał o nim przemówić do matki.
Pan Adolf dodał w ostatku, iż dowiedział się o sprawie jakiejś przez plenipotenta, i ofiarował do niéj swe usługi.
Tych hr. Lambert ani przyjął, ani odrzucił; zbył petenta dosyć grzecznie, ale zimno...
Wprost od niego pobiegł Adolf do siostry, która o tym jego kroku nie była uwiadomiona.
— Pochwal mnie, zawołał od progu — byłem z pokorą u hrabiego Lamberta; raz potrzeba było przez to przejść, aby ludzie nie mówili, że mnie ztąd wypędzono, i że coś musiałem przeskrobać.
Aniela drgnęła cała.
— Byłeś u hrabiego Lamberta? spytała zatrwożona.
— Obiecał mi swą protekcyę u matki. Nie proszę o nic, tylko o wnijście na powrót do salonu. Bądź co bądź, wygnanie mi szkodziło...
Nic nie odpowiedziała Aniela, długo myśląc.
— Gdyby to było szczerą skruchą, odezwała się w końcu...
Adolf się rozśmiał.
— Może i do skruchy przyjdzie, rzekł — tym czasem musiałem się zgiąć, aby wejść, to darmo.
Więcéj obawy niż pociechy widać było na twarzy siostry...
— To wiem, dodał Adolf, żem był niezręczny, i z tego się poprawić muszę.
Siadł potém w fotelu gość, i śpiewając cygaro dobył z kieszeni.
— A i tém się pochwalić muszę, że już w tym przeklętym hotelu brudnym nie stoję, dzięki szczodrobliwości twojéj. Mam wcale porządne kawalerskie mieszkanko, na dole w jednym domu...
— Gdzie? w jakim?
— Przypadkiem się tak złożyło, dodał z szyderstwem w głosie Adolf, że właśnie na piérwszem piętrze w téj saméj kamieniczce mieszka dobra znajoma Berta!
Aniela drgnęła znowu i usta się jéj ścięły.
— Przypadek, ale szczęśliwy, mówił Adolf. Miałem zawsze słabość do téj kobieciny...
Siostra poruszyła ramionami.
— Proszę cię, oszczędź mi zwierzeń ze swych słabości; wolałabym choć raz widzieć siłę twoją...
— Dałem dziś jéj dowód, rozśmiał się pan Adolf. Ale ja widzę, że kochana siostrzyczka z takim pessymizmem się zapatruje na czynności brata, iż żadna z nich w oczach jéj łaski nie ma.
Wyrzut ten zbyła milczeniem Aniela, widocznie poruszona i zaniepokojona wspomnieniem o Bercie.
— Wyboru mieszkania wcale ci nie winszuję, rzekła chmurno wyczekawszy. Stosunki z tą kobietą, to dla mnie coś obrzydliwego.
— Ale, słowo honoru ci daję, odparł Adolf, że są najplatoniczniejsze w świecie! Baba kuta, na wszystkie moje suspiry odpowiada: „Żeń się!“
— Tak, i w końcu cię zmusi do zawiązania sobie świata i przyszłości. Piękny los zaprawdę... pani Rusinowska wdowa... i córeczka podobno...
— A tak! i córeczka! mówił Adolf. Mylisz się tylko w tém, żebym ja mógł się z nią ożenić. Przyznam ci się, że mnie niecierpliwi... że mnie draźni... że... Ale co to tobie świętéj osobie mówić o tém!... Dosyć, że się nie ożenię.
— Ja za to nie ręczę — odparła Aniela, — bo kobieta ta potrafi cię oplatać...
— Nie jestem taki symplicyusz, jak ci się zdaje — zawołał Adolf. I począł po cichu pogwizdywać. Był w bardzo dobrym humorze, co siostrę w najgorszy wprawiło. Niedługo tu zabawiwszy, pożegnał ją i wyszedł, zapowiadając wprędce ukazanie się w salonie.
— Tylko ty z wielkiego do mnie przywiązania nie zaszkodź mi u hrabiny... dodał wychodząc...
Po wyjściu jego Aniela łzę otarła.
Tegoż dnia hr. Laura po cichu ulubienicy swéj szepnęła na ucho, sądząc, że ją tém pocieszy — jak hr. Lambert wstawiał się za jéj bratem, że Adolf jest na drodze upamiętania i poprawy i t. p.
Aniela milcząc ucałowała jéj ręce.
— Daj Boże, aby tak było! rzekła; ale pani wie ile on mi razy serce zakrwawił, czekać muszę na dowody polepszenia...
Pierwsze swe wnijście do salonu zamkniętego mu długo, tak obrachował zręczny pan Adolf, ażeby się w nim nie znaleźć sam na sam z hrabiną i jéj synem... Zapewnił się za wczasu, iż Leliwa będzie dnia tego. Pokornie bardzo ucałował ręce hrabiny i zajął stanowisko nader skromne w kątku.
Litościwa hr. Laura, widząc go upokorzonym, onieśmielonym, przez litość nad nim i dla siostry, sama zagadała do niego, i wciągnęła do ogólnéj rozmowy...
Gdy chciał pan Adolf, umiał się znaleźć wszędzie, zastosowując się do tonu domu i charakteru osób, z jakiemi miał do czynienia. Znajomość wielka stosunków i usposobień ułatwiała mu to u hrabiny.
Pułkownik tego wieczoru na osobności uczuł potrzebę zrzucenia z piersi wielkiego strapienia, które je ugniatało.
— Niewysłowiona to boleść, mówił poufnie, gdy osoby, które się szacuje i kocha, widzi się w położeniu fałszywém i przykrém, a pomódz im nie może. Martwi mnie ta hrabina Julia, powiem pani. Nikt lepiéj nie zna jéj nademnie; lekkomyślna jest, to prawda, ale na pozór... niech mi pani wierzy. Zrobiono jéj reputacyę fałszywą...
Serce najlepsze! a co za przywiązanie do dziecka, poświęcenie dla niego!
Między nami mówiąc, hrabia Ludwik jest tam winowajcą największym; wszystko spada na niego. Niedarowane bałamuctwa jego cień na dom rzucają.
Dla tego hrabina, już sama zrezygnowana cierpieć, radaby wydać córkę, aby na to nie patrzała!
Hrabina Laura z oczyma spuszczonemi słuchała, nie dając znaku życia. Leliwa mówił ciągle:
— Do wyboru dla Elizy ma aż nadto pretendentów. Szczęściem dla niéj, posagu nie mógł hrabia ani tknąć, ani zmarnować... Będzie bardzo bogata z legatu babki... Hrabina Julia jest, o ile wiem bardzo za Zdzisławem, ale panna...
— Cóż może mieć przeciw niemu? Młody, przystojny, majętny? odezwała się hrabina.
— Trzeba bo znać hrabiankę Elizę, mówił Leliwa. Nadzwyczaj trudna będzie w wyborze — nad wiek swój jest seryo i poważna... i rozumek...
— Pułkownik dziś jesteś w nader przyjazném usposobieniu? uśmiechając się rzekła hr. Laura.
— Dziś? ale ja dla tego dziecka, zawołał unosząc się Leliwa — jestem i byłem zawsze z istotném uwielbieniem... To jest coś niepospolitego, une ame d’élite!
— Przypomnij sobie pułkowniku, wtrąciła staruszka, cośmy tu o nich niedawno mówili: że one wszystkie, od babki począwszy, są do siebie podobne... Taką więc istotą wybraną być musiała i hrabina Julia?
— Że była zachwycającą — bo i dziś nią jest jeszcze — któż zaprzeczy? odezwał się Leliwa; ale jednak... ba! ba! ba! wielka różnica! Nigdy hrabina Julia nie miała za młodu téj powagi i takiego dziwnie nad lata rozwiniętego umysłu...
Leliwa doszedłszy do tego miejsca apologii swéj, dopiero się spostrzegł, że ona padała jak krople wody na skałę, nie czyniąc najmniejszego wrażenia na słuchającéj.
Hrabina nie sprzeczała się, nie zaprzeczała — lecz nie zdawało się jéj to obchodzić wcale. Pułkownik wreszcie obawiając się wydać ze zbytnią gorliwością, nagle przedmiot rozmowy odmienił.
Wieczór zszedł dosyć smutnie... Pan Adolf wymknął się, nie chcąc za piérwszym razem okazać się nazbyt natrętnym.
Drugiego dnia, dziwnym zbiegiem okoliczności, właśnie o téj godzinie, gdy hr. Lambert zawsze bywał u matki, oznajmiono wizytę hr. Julii.
Zawahał się z początku chcąc ujść, lecz za późno już było, musiał pozostać.
Hrabina była tego dnia tak skromnie a smakownie ubrana, tak wyglądała na męczennicę i ofiarę, że można było się rozrzewnić nad jéj losem. Eliza nie była zmieniona wcale, szła ze swą dumą, obojętnością, lekceważeniem, zadumą jakąś i powagą, jak ze starego obrazu galeryi jakiéjś monarchicznéj wydarta postać. Ona nie zniżała się nigdy, gdy nie chciała, do odegrywania jakiéjś roli.
Rozmowa się zaczęła od ubolewań nad — procesem, o którym coś zasłyszała hr. Julia...
Hr. Lambert był zmuszony zabawiać Elizę, która popatrzawszy na niego długo, z dziwném natężeniem wzroku, poczęła swym zwyczajem rzucać pół szyderskiemi pytaniami.
Ubolewała nad tém, że był zmuszony w takiéj porze, tak nagle opuścić Warszawę — a potém — jak słyszała — mimo woli — nazad powracać?
— Wątpię, byś hrabia bawił się wielce naszemi zabawami? Wolałbyś zapewne polować gdzieś w cichych lasach nadbużnych?
Coś ironicznego w głosie, milczącego Lamberta poruszyło i wywołało odpowiedź obojętną.
— Ja się wszystkiém jeszcze bawić umiem i z każdą koniecznością pogodzić!
— Jest to tak wielkie szczęście, że ja go panu zazdroszczę! odpowiedziała Eliza.
Wtém oglądając się w koło na mnogość kwiatów, któremi salon był ubrany, i obaczywszy u okna jakąś roślinę kwitnącą właśnie, a mało znaną, hrabianka wstała, aby się jéj bliżéj przypatrzyć. Hr. Lambert czy z grzeczności, czy mimowoli pociągnięty, poszedł za nią.
Za synem ukradkiem poszedł niespokojny wzrok matki, i czoło jéj się zasępiło; przeciwnie hr. Julia, która niby wcale nie patrzała na córkę, dziwnie była wesoła.
Przy kwiatkach zatrzymała się Eliza dłużéj może niż wypadało, sam na sam z hr. Lambertem, z którym śmiało rozpoczęła rozmowę.
— Zazdroszczę panu, powtórzyła, tego szczęścia, że się wszystkiém bawić i do wszystkiego zastosować umiesz, i tego też, że będąc wolnym, możesz się poruszać według upodobania.
— Są zapewne ludzie i temperamenta, odparł Lambert, dla których to poruszanie się i przemiany w życiu są szczęściem, a przynajmniéj przyjemnością wielką; co do mnie, ja — wolałbym, przyznaje się, spokojne życie w jedném miéjscu...
— Dla tego żeś pan już wiele w życiu widział i podróżował, odezwała się Eliza. Tym, którzy nie poruszyli się za próg, chętkę widzenia świata darować potrzeba. Szczęśliwi, dodała, mogą siedzieć w miéjscu... czegożby na świecie szukali?
Spojrzała czarnemi oczyma na hrabiego.
— Jeżeli tak jest, panibyś nie powinna mieć ochoty do podróży?
— Znajdujesz pan, żem tak szczęśliwą czuć się powinna?
Rozśmiała się ironicznie.
Lambert nie wiedział co odpowiedzieć i dodał grzecznie:
— Tak sądzę, boć powszechne hołdy i uwielbienia muszą czynić szczęśliwą, a pani...
Eliza schyliła się do kwiatków.
— Pan wierzysz w hołdy i uwielbienia? rzuciła z uśmieszkiem — pan masz nas biedne kobiety za tak płoche, leciuchne stworzenia, że my tém kadzidłem wyżyć możemy? Co do mnie, ja w ogóle mdłych woni nie lubię.
Zwróciła się do niego wyzywająco, nie odchodząc od kwiatów i jakby naumyślnie pilno się im przypatrując, aby przedłużyć rozmowę.
Lambert, który czuł, że matka niespokojna o niego i rozmowę przeciągającą się być musi, radby był ją skrócił, ale niegrzecznym być nie chciał. Eliza była zupełnie swobodna, nie zważając wcale na hr. Julię.
— Jednakże czemś żyć potrzeba — dorzucił Lambert...
— Jakbym była panu wdzięczna, gdybyś mi wskazał czém? rzekła Eliza; dotąd tajemnicy téj odkryć nie mogłam. Śmiesznie jest w moim wieku udawać zniechęconą i niesmakującą w niczém, ale u mnie to po prostu — nieświadomość!
— Niepodobna, aby z tego, co panią otacza, nic jéj nie przypadało do smaku — rzekł Lambert.
— Sama się temu dziwię, odparła żywo, patrząc pilno w oczy hrabiemu. Otacza mnie w istocie dobór najśliczniejszych cacek, bardzo kunsztownie i misternie sfabrykowanych — ale cackami dzieci się tylko bawią, a ja już dzieckiembym być nie chciała.
Eliza mówiła niby ciągle żartobliwie, a w głosie jéj czuć było smutek, niepokój, podraźnienie, które obudzało sympatyę.
— Ja zaś, rozśmiał się z przymusem Lambert — doprawdy chętniebym do dziecięctwa powrócił. Życie na seryo tak jest ciężkie...
— Ale to przecie walka, a mężczyzna powinien do niéj mieć zapał i szlachetną żądzę boju! zawołała Eliza.
— Masz pani słuszność — rzekł kłaniając się Lambert. Moja tęsknota po wieku świeżych wrażeń i głębokiéj wiary we wszystko dobre — była tylko żalem po białéj sukience dziecięcéj...
— Krwawa szata rycerska także jest piękna — przerwała Eliza.
— Nasze rycerstwo dawne jest już tylko wspomnieniem, wtrącił hrabia bezmyślnie.
— Tak, rycerstwo żelaza, zbroi i szabli, ale nie zapasów ducha, które nigdy nie ustają.
Zwrotem tym rozmowy mocno był zdziwiony Lambert, i zdumienie jego musiało się wyrazić wejrzeniem, bo Eliza zarumieniła się, i wracając do żartobliwego tonu, dodała:
— Nie prawdaż, że rycerstwo ducha z ust moich dziwnie panu zabrzmieć musiało? Nie prawdaż, że zapytanie o kwiatek byłoby stosowniejsze? Niechże mi pan powie, jak się ten nazywa?
Lambert przyznał się do niewiadomości, i chciał z pytaniem zwrócić się do matki, gdy panna Eliza wstrzymała go.
— A! niechże hrabia tém nie przerywa rozmowy naszym paniom... Fantazya nazwiska tego już przeszła. Pan temu uwierzysz łatwo, bo musisz mnie mieć za bardzo płochą?
— Dla czego? zapytał Lambert.
Eliza spuściła oczy.
— Tak mi się zdaje! odrzekła, i ciszéj dodała: Pozory czasem mylą bardzo. Miałeś mnie hrabia za szczęśliwą? ztąd wniosek wyciągnęłam, że mnie musisz sądzić jako płochą.
Wejrzała znowu, i po salonie rzucając oczyma, odezwała się:
— Bardzo lubię ten salon hrabiny; zdaje się usłany na gniazdo spokojnego szczęścia cichego...
Przerwała zaraz, i patrząc na Lamberta dodała:
— Cóż pan mówisz na to, że ja mówię o cichém szczęściu? Nie zdajeż się to mu... dziwaczném? A doprawdy, ja o niém tylko marzę. Może dla tego, że nigdy długiéj ciszy w życiu nie kosztowałam.
To mówiąc, powoli zaczęła wracać na swe miejsce, a Lambert szedł za nią. W drodze jeszcze spytała:
— Czy pan bawi długo z nami? czy znowu w podróż jaką jechać zamierza?
— Na teraz żadnéj podróży nie przewiduję, odparł Lambert.
Hrabina Laura, która od dawna rada była przerwać rozmowę syna z panną Elizą, wtrąciła w téj chwili zapytanie jakieś, obracając się do niego.
— Lambert o tém powie najlepiéj.
Hrabia pośpieszył na wezwanie, a Eliza wolnym bardzo krokiem posunęła się do swego krzesła i padła na nie zachmurzona.
Rozmowa stała się ogólną i tak już powszednią, że powtarzać jéj nie warto. Daleko nad nią większego znaczenia była mniéj więcéj pokrywana gra fizyognomii, rzuty oczu wzajem się badających, ta grzeczna i serdeczna walka ludzi, co się wzajem lękając siebie, radziby nie wydać z tém co czują, a przeciwników odgadnąć.
Hrabina Julia jak na przekór pani Laurze, która pragnęła wizytę i rozmowę skrócić, przeciągała oboje. Zwróciła się do Lamberta ze słodkim, ujmującym, zalotnym prawie twarzy wyrazem.
— Hrabia nam już nie uciekniesz? nie prawdaż? poczęła ciszéj. Doprawdy pierwszy ten jego wyjazd tak nagły można było wziąć za ucieczkę z placu! Kogoż z tych naszych pań uląkłeś się?
To odgadnięcie i zapytanie tak śmiałe, trochę zmieszało Lamberta.
— A! pani, odparł z przymuszoną wesołością — zaprawdę miałbym się kogo obawiać, gdybym na attak choćby najsłabszy był narażony; lecz nie należę do tych, przeciw którym piękne panie wymierzają pociski swych oczu! Nie stoję w szeregach...
Wyjazd mój spowodowała, szczęściem przesadzona wiadomość o złym stanie zdrowia kasztelanicowéj.
— A! ale ma się dobrze ta nieoszacowana filozofka nasza? dodała hrabina. Co to za oryginalna, a jak uczona i rozumna pani! Cóż? nie postarzała bardzo?
— Nic a nic — rzekł Lambert.
Gdy tu ciągnęła się taka rozmowa, hrabina Laura zmuszona została odezwać się do hrabianki. Uczyniła to z takim jakimś chłodem i obawą, że się na jéj uczuciu Eliza poznać musiała. Popatrzała na nią zdziwiona, nie zaraz odpowiedziała, ale w odpowiedzi trochę wyszukanéj i obmyślanéj, dała się dorozumieć obrażonéj miłości własnéj. Nie chciała w obec hr. Laury uchodzić za płochą dzieweczkę. Słowa, których kilka wyrzekła, były aż nadto poważne i brzmiały z jéj różowych usteczek dziwnie trochę.
Gdy nareszcie po dosyć przedłużonéj wizycie, hr. Julia spojrzawszy na zegareczek, zerwała się wyrażając podziwienie, że tu tak jéj czas zszedł prędko, iż ani się postrzegła, że mogła być ciężarem gospodyni, gdy obie panie wyszły przeprowadzone do sieni przez Lamberta, a on nareszcie wrócił do matki zastał ją wspartą na ręku i zadumaną smutnie.
Syn i matka milcząc, na siebie się popatrzyli.
— Rzadko mnie co tak niecierpliwi jak ta ich dzisiejsza wizyta — poczęła staruszka. O! co za talent do grania komedyi salonowéj mają te dwie doskonałe aktorki! Jak ich każde słowo, ruch, intonacyja, były obrachowane! Co za fortel doskonały wywabienia ciebie do kwiatków, aby bez świadka kokietować czarującemi półsłówkami! A ta Julia?
Nie dokończyła pani Laura.
— A! mój Lambercie, rzekła po namyśle: miałeś słuszność, żeś od nich chciał uciekać. Napróżno człowiek widzi i czuje całą tę grę tak kunsztownie utkaną; mimowolnie czyni ona wrażenie.
Eliza ze mną udawała niezmiernie poważną; jakąż była z tobą?
— Równie seryo! odparł hrabia.
— Ale naturalnie! odezwała się poruszona hrabina: czémże się nam przypodobać miały, jeśli nie maskując swą płochość?
Lambert niechcąc dłużéj o tém rozprawiać, wkrótce pożegnał matkę.
Kilka dni upłynęło... Hr. Laura zmuszona pojechać z rewizytą, ściągała. Lada była się wybrać do niéj tak, aby jéj nie zastać, nie taiła się z tém wcale. Lambert też nie śpieszył do tego domu, choć ciągnęło go tam to, co on nazywał sam przed sobą ciekawością, a co było urokiem jakimś.
Czasem w Elizie skłonny i on był widzieć na wzorze macierzystym wykształconą komedyantkę; niekiedy przychodziły wątpliwości, litował się nad nią, i zagadkowa istota nęciła go ku sobie.
Tłómaczył się przed sobą sam, że znowu tak wielkiego niebezpieczeństwa nie było, że owszem częściéj widując te panie, łatwiéj się mógł rozczarować i uleczyć; lękał się tylko matki, któréj niepokój wcale się nie zmniejszał.
Mało znany wprzód Lambertowi hr. Zdzisław, w tych czasach się zbliżył więcéj ku niemu. Hr. Laura z podejrzliwością matki, mając go za przyjaciela hr. Julii i jéj powiernika, domyślać się zaczęła, że i on wciągnięty był w intrygę, która Lamberta osaczyć miała.
W istocie Zdzisław przy każdéj bytności swéj mówił wiele o hr. Julii i opiewał pochwały Elizy, otwarcie wyznając jednak, że onby się w niéj nigdy nie mógł zakochać. Malował ją jako istotę fantastyczną, nielitościwie szyderską i mającą jakiś pogląd na świat niewłaściwy stanowisku jaki w nim zajmowała.
Starzy rodzice hr. Zdzisława, którzy go radzi byli wyswatać z kimś, w téj porze zjechali do Warszawy. Dom to był, który mimo tytułu uzyskanego niewiadomemi jakiemiś drogami, uważano za świeżo wyrosły. Szlachta niewątpliwa, ale uboga, państwo Stanisławowstwo nosili na sobie piętno, które młodość spędzona pracowicie i zabiegliwie wkłada. Sama pani więcéj wykształcona, sztywna, rada się popisywać ze swym dobrym tonem, przodowała w tym domu, w którym nic a nic na hrabiego nie wyglądający, stary pan Stanisław, grał rolę napół milczącą i podrzędną.
Był to poczciwy człowiek, powierzchowności gburowatéj, wcale nie pyszny, wstydzący się niemal przywiązanego mu do nazwiska tytułu, dobroduszny i jakby zakłopotany, że go fortuna i los syna wrzuciły w sfery, w których czuł się nie na swém miejscu.
Hrabina Stanisławowa za niego i siebie chciała być wielką panią. Dom był na wielką urządzony stopę, a że szło o Zdzisia, aby go świetnie ożenić, nie tak majątkowo jak kolligacyjnie — matka nie żałowała niczego. Zapowiedziano wieczory i bale.
Do osób, o których względy najwięcéj chodziło matce hr. Zdzisława, należała hr. Laura. Zabiegano wielce, aby jéj życzliwość pozyskać, i wyrobić sobie zaszczyt przyjmowania jéj w swym domu. Starano się i o Lamberta, który nie miał powodu drożenia się z sobą, choć młodego Zdzisława nie bardzo lubił.
Pierwszy świetny wieczór u państwa Stanisławowstwa się zbliżał, został zapowiedziany; sama pani wymogła na staruszce, iż się u nich „choć na momencik“ pokaże... Lambert przyrzekł także bytność swoję.
Razy kilka Zdzisław przychodził się o to domagać i przypominać mu, aby nie chybił.
Hr. Laura uśmiechała się z tego... Dla niéj, a nawet dla Lamberta najznośniejszym z téj rodziny był bardzo potulny i nizko się kłaniający ojciec; który czasem po cichu mówiąc o przeszłości, dodawał żartobliwie: „Wówczas kiedy jeszcze hrabią nie byłem!“
I dziwnie ramionami poruszał. Dniem przed wieczorem ponowiono wizytę i zaproszenia.
Lambert, który z rana tegoż dnia spotkał w trzecim domu Elizę, nie przyznał się przed matką, że mu śmiejąc się powiedziała, gdy im przerwano rozmowę:
— Mam nadzieję jutro pana widzieć u państwa Stanisławowstwa, i długą, długą wynudzić go rozmową, bo bardzo lubię z panem mówić!
Wyznanie to utkwiło mu w pamięci; był jak tancerz do kadryla zawczasu zamówiony już do rozmowy, któréj grzeczność kazała szukać nie unikać.
Spotkanie to krótkie dziwnie na niego podziałało, więcéj niż niejedno dłuższe widzenie Elizy; była tego dnia śmielsza, niemal zuchwała, rzuciła kilka pytań dwuznacznych, na które oczyma tylko mógł odpowiedzieć Lambert... Przed wieczorem miał taki moment niepewności jakiejś i strachu, że już rozmyślał nad tém, czy się nagłą nie wymówić słabością — w ostatku powiedział sobie, że toby było impertynencyą, i — poszedł.
Z tego, cośmy o starych państwu Stanisławowstwie powiedzieli, domu ich domyślić się łatwo. Nowi hrabiowie są zawsze troskliwsi o to, jak się wydadzą, niż starzy. Matka pana Zdzisława, przesadzała w tym względzie pilnując tak formularzy, iż w jéj domu nie brakło najmniejszéj drobnostki wchodzącéj do inwentarza dobrego tonu.
Przepych musiał być wielki, nie żałowano na nic; fortuna pracowicie zebrana przez pana Stanisława, starczyła na wszystkie fantazye.
Samo mieszkanie w jednym z nowych domów najęte, obszerne, urządzone po pańsku, którego cena starczyłaby średniéj klassy rodzinie na całoroczne utrzymanie, było wielce imponujące. Niemniéj nad trzy salony wielkie mieli państwo Stanisławowstwo: jadalny, bawialny i balowy... Za tém szła służba w liczbie stosownéj i wszystko...
Ażeby zapełnić te przybytki, nie starczyła śmietanka towarzystwa, potrzeba było jak na ucztę ewangeliczną wezwać i pospolity lud, bo inaczéj pustkamiby świeciły.
Około godziny dziewiątéj wieczorem zaczęły sunąć się powozy, przybywać goście; hr. Stanisław, któremu żona nietylko o tytuł, ale i o wstążeczkę do fraka się postarała, stał skonfundowany improwizowaną swą wielkością razem ze Zdzisiem przeprowadzając od progu damy do... urzędowéj kanapy wielkiego salonu. Pańszczyznę te spełniał dosyć ochoczo, ale bez elegancyi, jak utrzymywała żona.
— Tego, moja dobrodziejko, nie nabędę już nigdy, mówił śmiejąc się — darmo! Za to Zdziś — z tego musisz być kontenta!
W istocie synem miała prawo być dumną pani Stanisławowa: ten już przejął tak doskonale szyk młodzieży arystokratycznéj, iż go jéj za wzór dać było można.
Około dziesiątéj przyjechała hrabina Julia z córką; osobno jak zawsze, przybył hr. Ludwik, który unikał „niewoli babilońskiéj“ — i z żoną nigdy razem nie jeździł.
Pani Laura stawiła się także, a po niéj późniéj nieco wsunął się i Lambert, ze szczególną attencyą przyjmowany przez starego, młodego i gospodynię. Wchodząc postrzegł już hrabiankę Elizę przechadzającą się po salonie z panną Gertrudą... niemłodą już kuzynką swą, która uchodziła za serdeczną jéj przyjaciołkę. Panna Gertruda już z tytułu tego ma prawo, byśmy ją nieco bliżéj poznali. Mieszkała ona z matką chorą i niemajętną od dawna w Warszawie. Hrabina Julia zaszczycała ją swym wstrętem, a na przekór mamie, Eliza swą przyjaźnią serdeczną. Mówiono, że o te stosunki z panną Gertrudą miedzy matką, a córką do scen przychodziło; Eliza jednak pozostała jéj wierną i wymogła nawet na hrabinie Julii, że ją znosiła i niezbyt dla niéj bywała niegrzeczną.
Panna Gertruda, mogąca mieć lat około trzydziestu, była jeszcze dosyć świeżą i ładną, lecz że nie miała majątku, a podobno trudną była w wyborze, została dotąd przy choréj matce, zdając się nawet nie myśleć o zamążpójściu.
Jeśli się w świecie pokazywała, winna to była Elizie, która ją ciągnęła gwałtem, trochę, aby ją rozerwać, więcéj może aby ją mieć z sobą. Smutnego coś, zastygłego było w téj postaci, mimo ubóstwa dość dumnéj; patrzała na ludzi z obojętnością istoty, która nic wspólnego nie ma z nimi.
Najmilsze to było towarzystwo hrabianki, która czasem się z nią całemi godzinami zamykała na rozmowę. Matka się temu wydziwić nie mogła.
— Nie pojmuję twojego gustu, mawiała, żeby też można znajdować przyjemność w obcowaniu z takim... kopciuszkiem. Co ona może ci powiedzieć? jak ona ciebie zrozumie?
Eliza uśmiechała się nie tłomacząc wcale — nie było to w jéj obyczaju.
Lambert pozostał jakiś czas pomiędzy mężczyznami, którzy go otoczyli... Przechodząc z gruppy do gruppy, prawie mimowolnie zbliżył się późniéj ku Elizie, zdającéj się czekać na niego.
— Zagroziłam panu rozmową — odezwała się do niego — i... sądziłam doprawdy, że ze strachu możesz się nie stawić?
— Strach mój byłby zupełnie wytłómaczony, rzekł Lambert.
— Śliczny komplement, ale ja pod żadnym względem, nikomu być straszną nie chcę... no! i nie jestem... (Tu się rozśmiała). Na strachy jest jeden sposób, dodała — zbliżyć się tylko do nich, a znikną...
I przerywając nagle, odezwała się:
— Co za salony! Lubisz pan takie salony!
Trochę dziwne było pytanie.
— Salony takie to tłum — rzekł hrabia — ja nie lubię tłumu.
— Ale nie ma nic rozkoszniejszego nad tłum, bo się w nim ginie — zawołała Eliza.
Panna Gertruda zwolna wysunęła się, jakby na dany znak, zostawiając ich samych. Stała nieopodal na straży.
— Pani sądzi, że ktoś taki jak... jak pani — może gdzie zginąć i być niepostrzeżonym?
Komplement zdawał się wcale nie do smaku hrabiance...
— Nie karm mnie pan słodyczami — ja tego nie cierpię.
Lambert spojrzał milcząco i mówił oczyma.
— „Nie wiem już czém cię karmić.“
— Dla tego kocham bardzo moją Gertrudę, dodała, że ona prawi mi gorycze... To są rzeczy zdrowe.
— Ale niesmaczne! rozśmiał się Lambert.
Zmarszczyła się hrabianka.
— Wiesz pan, dla czego życzyłam sobie go tu spotkać w tym tłumie i trochę znudzić rozmową?..
Mam do pana pretensyę. Pan ze mną nie chcesz mówić seryo. Bierzesz mnie za płochą panieneczkę, która myśli tylko o tém, jakby się — za mąż wydała...
Ja wcale myśli téj nie mam — dorzuciła — raiłabym być czémś w świecie inném, niż lalką ustrojoną, czekającą na to, aby ją ktoś kupił.
Hrabia zmieszał się trochę; wyzwanie to dodało mu jednak odwagi.
— Niech mi pani wierzy, że się nie czuję winnym — rzekł wymijająco.
— Są osoby na świecie, o które nam wcale nie idzie, ani za kogo nas biorą, ani gdy się bawią z nami, jak z lalką — rzekła żywo hrabianka — ale ja hrabiego do nich nie liczę.
Skłonił się Lambert.
— Pani mnie teraz karmi słodyczą, na którą nie zasłużyłem, rzekł po cichu...
Skarżysz się pani na mnie, począł nabierając odwagi, że nie umiem z nią być seryo. Potrafiłbym może być takim z panną Gertrudą, bo — mniéj na mnie robi wrażenia...
— Ja miałabym być tak szczęśliwą, żebym na panu czyniła wrażenie? odezwała się wesoło Eliza... Z komplementów wyjść nie możemy!
— To wcale nie jest komplement, zawołał Lambert, i pani sama bardzo dobrze wiesz, że...
— Jestem ładną? podchwyciła panna. Ale — mój Boże! to nie przymiot, a chyba defekt... Na ten raz brzydkąbym być chciała. Naówczas moglibyśmy mówić swobodnie, i niktby hrabiego nie posądził, że...
Zarumieniła się.
— Boisz się pan tego posądzenia nawet?
Pytania i rzucane tak słowa nieopatrznego dziewczęcia w najwyższym stopniu draźniły Lamberta. Było w tém coś tak napastliwego i zuchwałego, że Eliza wydała mu się na chwilę mniéj sympatyczną.
Hrabianka się obejrzała po salonie, zaczynano obnosić herbatę.
— Muszę śpieszyć — zawołała żywo — bo nie będę miała czasu powiedzieć panu tego, z czém tu przybyłam. Herbata zmusi usiąść, a panu da pretekst do ucieczki...
Otoż w kilku słowach, panie hrabio, wyznanie, które mnie wiele kosztuje. Idzie mi o jego dobrą opinię i życzliwość, o nic więcéj; nie sądź mnie pan z pozorów, z powierzchowności, z otoczenia... nie posądzaj mnie pan o żadne napastliwe zamiary — a pozwól mi być z sobą — dobrze... Przez litość powinieneś być moim — trochę przyjacielem! Widzisz, że jestem skazana na Zdzisiów, na Romanów, Jeremich i Tadziów... A! panie! tak potém łaknie się czegoś innego.
Wzrokiem błagającym rzuciła ku niemu, dodając:
— Wierz mi pan, że nie gram komedyi, że mówię co czuję i myślę, że zasługuję na trochę współczucia...
Ostatnie słowa wypowiedziawszy wzruszona mocno, podała rękę hrabiemu, spojrzała na niego znacząco i szybko oddaliła się, szukając Gertrudy.
Hrabia Lambert stał dosyć długo, nie mogąc przyjść do siebie... Naostatek pomiarkował, iż mogą na niego patrzéć ludzie, czegoś się domyślać, i natrafiwszy najbliżéj stojącego Leliwę, począł z nim żywą rozmowę.
Pułkownik w czasie gdy napastliwa hrabianka mówiła z Lambertem, stał niedaleko, nie słyszał wyrazów, ale gra fizyognomii nie uszła jego oka... Domyślał się wcale może czego innego w rozmowie z Elizą, wtém co ona śmiejąc się, wdzięcząc trochę, rzucała na Lamberta, jakby go spętać chciała i okowanego za sobą poprowadzić — widział jednak, że tu zaszło coś stanowczego. Twarz hrabiego i jego roztargnienie utwierdzało go w tém mniemaniu. Był z nadzwyczajném uwielbieniem dla téj czarodziejki.
— Przejdzie matkę! mówił sobie w duchu...
Hrabina Julia, pomimo że miała przy sobie cały rój młodzieży i swojego ulubieńca Zdzisia, nie spuszczała też oczu z córki. Postrzegła jak przypuściła śmiały attak do Lamberta, i wnosiła z jego postawy, że musiała odnieść zwycięztwo. To znalezienie się córki razem cieszyło ją i niepokoiło.
Leliwa nie próbował nawet coś dobyć z hrabiego; rzekł tylko spoglądając ku Elizie, już chodzącéj z panną Gertrudą:
— A co nasza hrabianka! Cud dziewczyna! Ładna dziś jest...
— Aż nadto! rzekł Lambert — i dziś, i zawsze!
— Kobieta nadto piękną być nie może — odparł pułkownik. W długą drogę do starości musi mieć zapas duży...
— Zbyt piękna, powtórzył hrabia, i urwał nagle...
Hrabina Laura, któréj tłumne towarzystwa były nieznośne, i która się tylko na krótko tu obiecała, skinęła z dala na syna, aby ją wyprowadził. Państwo Stanisławowstwo byli do tego przygotowani, bo wymówiła sobie, że się wcześnie oddali; nie zmuszali jéj pozostać, lecz przeprowadziwszy oboje do ostatnich drzwi, uprosili przynajmniéj Lamberta, aby powrócił.
Hrabia przyrzekłszy, zszedł tylko matkę do powozu wiodąc ze wschodów... Mieli czas zamienić słów parę...
— A! ta Eliza — odezwała się cicho hrabina Laura — widziałam jak cię wzięła w oblężenie bez wstydu... bez względu na tysiące oczu... To są rzeczy oburzające...
— Niech Mama wierzy, szepnął Lambert — że na ten raz chyba złych myśli nie miała!
Hrabina Laura z trwogą spojrzała na syna i zamilkła.
— Powracaj prędko, odezwała się do powozu siadając — będę niespokojna... Oni z każdéj chwili gotowi korzystać... Widziałam jak na was się oglądano i szeptano; ręczę, że z tego bajki urosną.
Lambert ruszył ramionami.
We drzwiach salonu Zdziś zdawał się czekać niego.
— Proszę kochanego hrabiego nie dezerterować od kolacyi! Niech ta bytność u nas nie wygląda na jałmużnę...
Lambert ścisnął go za ręce, upewniając, że się doskonale bawi i nie myśli o dezercyi wcale.
Mężczyzn po herbacie wprowadzono do osobnego fumoir’u, gdzie i hrabia się znalazł. Tu zeszło się kilku starych wojskowych, rozpoczęły opowiadania z przeszłości i do wieczerzy czas zbiegł bardzo szybko. U stołu Lambert chciał zająć miejsce jakieś oddalone, gdy pod rękę go ująwszy, nauczony sam gospodarz, gwałtem, u górnego posadził końca, pomiędzy hrabianką Elizą, a panną Gertrudą.
— Pan masz dziś nieszczęście — odezwała się zdejmując rękawiczki hrabianka — ledwie potrafiłeś mi się wyrwać...
Hrabia już był z pierwszego wrażenia ochłonął.
— Owszem, rzekł żartobliwie, bardzo jestem szczęśliwy, że mogę pani dać dowód posłuszeństwa. Miałem czas się przygotować do poważnéj rozmowy...
— Mówmy więc poważnie — poczęła panna — ja dziś jestem w usposobieniu złośliwém... Spójrz pan do koła tego stolika: co za wieniec kwiatów i kłosów! kwiatów bez woni, kłosów bez ziarna!
Aż smutno pomyśleć z czego się nasz powszedni chleb składa... Ale — milczę — nie godzi mi się rzucać kamieniem, bom sama takim kwiatem...
— Pani jesteś bardzo, bardzo surowa...
— Ludzie są dla mnie surowsi; mszczę się na nich za tych, co mnie sądzą...
— Któż pani o tém mówił?
— Z oczu czytam!
Powiedz mi hrabio — dodała — pan co widziałeś świat inny, czy wszędzie jest toż samo? ludzie?...
— Najmniejszéj różnicy — odezwał się Lambert. Strój i mowa różnią ich, natura wszędzie jedna.
— Jak to? kobiety wszędzie są tak leciuteńkie, a mężczyźni tak słabi? nigdzie nie ma szczerości i wiary?
— Ale ja nie znajduję, ażeby u nas gorzéj być miało niż gdzieindziéj, ani nawet tak źle, jak pani mówi. Dla czego pani tak czarno chcesz widzieć wszystko?
— Nie chcę, ale muszę — odpowiedziała Eliza — niestety!
Powiedz pan; czy te motyle wady i przymioty są właściwe téj strefie górnéj, w któréj my się obracamy?
— Wszystko to są zdania, rzekł Lambert, których jedném cięciem jak węzeł gordyjski rozstrzydż nie można. Wierz mi pani, że ludzi ani absolutnie złych, ani idealnie dobrych nie ma na świecie. We wszystkich stanach i klassach są piękne postacie...
— I brzydkie! brzydkich dużo! dorzuciła Eliza. Ja mam takie szczęście, że trafiam na same karykatury... Popsułam sobie oczy niemi...
Szczególniéj — rzekła głos zniżając — zbrzydł mi ten świat, w którym żyję, perfumowany, śmiejący się, fałszywy...
— Wierz mi pani — przerwał Lambert, — iż świat, który nie pachnie, nie śmieje się, chodzi nie tak strojno, równie jest pełen fałszów i... skaz.
— Jakże żyć? i po co żyć? spytała Eliza. Więc nie ma ideałów, ani ideału? więc skazani jesteśmy na wieczne zawody... A to okropnie!
Z tyłu zachodzący Zdziś przerwał rozmowę...
— Co pani sobie podać każe? zapytał.
— Skrzydełko ideału! na Boga! zawołała Eliza.
— A! to trudno! rozśmiał się wice-gospodarz...
— Hrabia nie pijesz? rzekł z drugiéj strony grubym głosem sam pan Stanisław...
Dziwaczna rozmowa pękła.
— Są doprawdy ludzie bardzo szczęśliwi — odezwała się hrabianka, gdy znowu zostali sami. Niech pan spojrzy, z jakiém namaszczeniem Leliwa kawałek bażanta spożywa, a dowcipny Jeremi, z którego konceptu już pewnie ja sama kilka razy się śmiałam, bo się strasznie powtarza, jaki ubłogosławiony tém, że dokoła prysnął iskrami...
Mówiąc to i potoczywszy oczyma do koła stołu, zobaczyła matkę, nad którą wsparty poufale o poręcz jéj krzesła stał pochylony stary adorator, już parę razy odprawiony; czoło jéj zasępiło się, zamilkła nagle... Rumieniec oblał jéj twarzyczkę.
Lambert spojrzawszy na nią, nie umiał sobie wytłómaczyć téj nagłéj zmiany.
— Co pani jest?
— Proszę wody — odezwała się głosem zmienionym.
Hrabia pośpieszył nalać; porwała szklankę i wychyliła ją chciwie... Humor nagle opuścił biedną. Lambert uczuł się w obowiązku teraz przerwać tę ciężką zadumę; ale zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko wejrzenia smutne. Eliza położyła serwetę na talerzu, zaczęła nakładać rękawiczki...
— Miałeś pan słuszność, rzekła, że ja jestem nie surową, ale okrutną. Godziż się sądzić i potępiać? Któż wie co się dzieje w duszach tych ludzi, co się śmieją wesoło, co się bawią pusto, coby się upić radzi, aby o bolu zapomnieć?... Zajrzawszy w głąb ich... znalazłaby się wszędzie kropla jadu, łza zastygła... srom zlodowaciały, wspomnienie trupie... A! litość mieć trzeba!
— Masz pani stokroć słuszność — gorąco odparł Lambert, — tak jak teraz pani, sądzić potrzeba łudzi z litością i miłosierdziem, z pobłażaniem... Z tém uczuciem wszystko się nam wyda inaczéj...
— Tak z uczuciem tém! zamyślona powtórzyła Eliza — ale uczucia za mało! Uczucie powinno prowadzić do czynu... Ten co się lituje, powinien ratować upadłych i być Samarytaninem...
— A! tak jest — rzekł Lambert — to są obowiązki...
— Życie jest smutne! szepnęła.
— Niewesołe — potwierdził Lambert...
— Niechby choć było czyste! dodała jakby sama do siebie...
Tak niezmiernie smutno i dziwnie skończyła się rozmowa, może jeszcze większe czyniąca wrażenie na Lambercie, niż piérwsza jéj część w salonie. Ruszono od stołu; hrabianka machinalnie wzięła jego rękę.
— Pamiętaj pan — odezwała się cicho — coś powiedział sam, że ludzi sądzić potrzeba z litością, z miłosierdziem, z pobłażaniem... Wdzięczna panu jestem za te słowa i zapiszę je w pamięci... Rozdzielili się właśnie gdy mówić skończyła, i lekkiém skinieniem głowy i uśmiechem smutnym go pożegnała...
— Il est à nous! szeptała z daleka hrabina Julia...
— Przepadł z kretesem! mówił pułkownik; — jeśli teraz głowę ocali — no — to chwat!
W istocie chłodnemu pozornie Lambertowi gorzała głowa i serce. Nie to, co mówiła hrabianka Eliza, ale jak mówiła — przejęło go i wzruszyło. Domyślał się w jéj duszy jakichś walk, cierpienia, rozpaczy niemal... miał litość nad istotą, może nie stworzoną do tego świata, w który ją losy popchnęły. Z całkiem zmienioném o niéj przekonaniem, smutny i niepewny siebie odjechał do domu.
Zazwyczaj spowiadał się matce ze wszystkich swych uczuć i najtajniejszych myśli; tym razem postanowił dla jéj spokojności zamilczeć o dwóch urywkach rozmowy z Elizą i wrażeniu, jakie one na nim uczyniły, w przekonaniu, że matka nie uwierzy mu, że go o pobłażliwość a biedną pannę o przewrotność posądzi. Kosztowało go to postanowienie ukrywania się przed matką, którą kochał, lecz widział w tém jéj spokój tylko.
Na wieczorze u państwa Stanisławowstwa, między innymi pościąganymi zewsząd gośćmi, którzy tu odegrywali role teatralnych statystów, był i pan Adolf...
Świeża znajomość dobra z hr. Zdzisławem, któremu starał się być miłym i pożytecznym, ułatwiła mu zaproszenie. Dla chciwego wszystkich przyjemności życia chłopca, wieczór ten nietyle był nasyceniem co tematem do narzekań na swe losy. Budziła jego zazdrość zamożność jednych, znaczenie drugich, elegancya. Zdawało mu się, że to wszystko jemu należne było i wydarte zostało. Jak wszyscy bezsilni a ambitni i chciwi, oburzał się na to, co zwał niesprawiedliwością i krzywdą od losu doznaną. Złośliwie podpatrywał i szukał śmieszności, rad pochwycić jakąś słabostkę lub winę... Lambert był jednym z tych, na których szczególną zwracał uwagę. Przy piérwszéj rozmowie jego z hrabianką stał niedaleko, i choć jéj nie słyszał, czytał ją z oczu i fizyognomii. Wiedział, że hrabina Laura nie życzyła sobie zbliżenia się syna do hrabiny Julii i jéj córki, cieszył się, że staréj babie na przekór się działo.
Rozmowa u stołu, któréj parę wyrazów nawet, z tyłu za krzesłami się przesuwając pochwycił, utwierdziła go w tém przekonaniu. Gdyby był mógł, pomógłby serdecznie hrabinie Julii, któréj był już zapamiętałym adoratorem. Nie zastanowiwszy się jednak, postąpił sobie nieopatrznie, bo nazajutrz zaszedłszy do siostry i opisując jéj ów wieczór, na którym ona z hrabiną starą (choć zaproszona) być nie chciała, pod sekretem jéj zeznał, że podsłuchał trochę bardzo ożywioną rozmowę Lamberta z piękną hrabianką.
Nie zważając na to, iż wiadomość ta mocno obeszła Anielę, która się zarumieniła i zadrżała, pan Adolf począł się nad tém rozwodzić.
— Możesz mi wierzyć, mówił, że ja się znam na tych sprawach. Otóż przysięgnę, że nasz hr. Lambert zakochany po uszy, panna nim zajęta, i że jeśli nasza stara pani ufa, że syn się obroni i wyjdzie cały z tego polowania na niego, to się grubo myli. Gdy rzeczy zajdą tak daleko, iż już się cofnąć nie będzie podobna, hr. Lambert padnie jéj do nóżek, stara się spłacze i pozwolić musi.
Ze złośliwością potém opisywał jak sobie mile patrzali w oczy, jak się uśmiechali do siebie, jak wejrzenia wszystkich w salonie zwrócone na nich były i całe towarzystwo o tém tylko mówiło i t. p. Przez cały ciąg opowiadania panna Aniela bledsza niż zwykle, słuchała nie przerywając ani słowem, nie dawszy poznać po sobie — czy wierzyła mu i jaką do niego przykładała wagę. Gdy Adolf wyszedł potém, rzuciła się na krzesło, zakryła oczy, zamyśliła się głęboko, i łzy jéj oschły, a cała postawa i wyraz twarzy gniew i oburzenie zdradzały. Po niéj trudno jednak było poznać te uczucia, bo zawsze prawie zdawała się niemi przejętą. Wieczorem, gdy wedle zwyczaju, staruszka hrabina rozbierając się, zabawiała rozmową ze swą ulubienicą, znalazła ją jeszcze bardziéj niż zwykle milczącą.
— Co ci to jest, Anielciu? nalegała na nią. Nie chodź bo taka zasępiona zawsze, aby ludzie nie mówili, że u nas ci źle... Patrząc na ciebie, i mnie się chce zapłakać.
— A! proszę pani drogiéj, odpowiedziała Aniela krzątając się koło niéj, — czy to warto zważać na takie jak ja... na takich helotów?... Ja mam i moje własne strapienia, i odbolewam wszystkie, jakie państwa nietylko spotykają, ale mogłyby dotknąć.
— Dzięki Bogu w téj chwili... odezwała się staruszka.
— Nie ma nic złego, to pewna, dodała Aniela — ale dla mnie ta groźba zawieszona nad hr. Lambertem, na którego swobodę i szczęście czyha taka kobieta, jak hrabina Julia...
Zasępiła się hrabina Laura nieco.
— Tego się nie ma co lękać, odezwała się — bo Lambert jasno widzi i zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa; a zręczność i przebiegłość hr. Julii na nic się jéj tu nie przyda.
— A! pani moja! pani! nie radabym jéj przestraszać... szepnęła Aniela.
— Wiesz co? mów...
— Tyle tylko co mi Adolf opowiadał o wieczorze u państwa Stanisławowstwa.
— Ale na tym wieczorze nie było nic!
— A! pani! żywo przerwała Aniela: hrabia Lambert zapewne nie chcąc pani straszyć, nie przyznał się do tego... Formalnie go panna oblegała, kazała się do stołu posadzić przy nim, nie dała mu tchnąć, nie spuszczała go z oka — i doprowadziła do tego, że wyszedł rozgorączkowany...
— Nic mi o tém nie mówił — cicho i jakoś niechętnie szepnęła hrabina, — a Lambert nigdy, nigdy nie kłamie.
— A! pani! któżby to śmiał nawet przypuścić? dodała Aniela! Tylko znowu, żeby miał ze wszystkiego się spowiadać...
Hrabina Laura myślała milcząca, a panna Aniela mówiła ciągle:
— Trzeba znać te kobiety! nic na świecie niebezpieczniejszego...
— Czyż ty je lepiéj możesz znać odemnie? wtrąciła stara.
Panna Aniela zarumieniła się, i wyszła wkrótce.
Długiego dnia, gdy Lambert przyszedł do matki, stara naprowadziła rozmowę na ów wieczór, i nie zdradzając Anieli, szepnęła, że jéj mówiono z boku o tém, jak gorąco Lambert Elizie nadskakiwał.
Zaczerwienił się hrabia.
— Spotkałem ją dwa razy, raz w salonie, i nie mogłem uniknąć, drugi raz gdy stary gospodarz posadził mnie przy niéj, od czego się wymówić było niepodobieństwem. Musiałem z nią mówić...
— Ale podobno bardzo, bardzo żywo i z zajęciem? zapytała matka.
— W istocie rozmowa jéj i ona tego wieczoru zajęła mnie mocno, odparł otwarcie Lambert. Wzbudziła, we mnie — politowanie!
— Zręczna bestyjka! szepnęła hrabina Laura — ale proszę cię nie dawaj się ani politowaniu, ani tęsknotom, ani żadnym ich komedyom pociągać... Bądź ostrożny.
Nie chciał ani się tłómaczyć Lambert, ani przeciągać rozmowy. Ubodło go to tylko, że był podpatrzony i denuncyowany. Nadzwyczaj łatwo mu było źródło tego zaskarżenia odkryć. Hrabina nie przyjmowała i nie widziała nikogo, donosicielką mogła być tylko panna Aniela, któréj brata widział na wieczorze.
Gdy po obiedzie hr. Laura odpoczywała czytając, a panna Aniela siedziała też z książką w swoim pokoju, po cichu się otwarły drzwi, i trochę pomieszany wszedł hr. Lambert powoli. Widać było, że ten krok wiele go kosztował. Zobaczywszy go we drzwiach, blada zawsze panna Aniela zarumieniła się strasznie, porwała z krzesła i padła na nie, naostatek książkę rzuciwszy, wstała usiłując udać spokój, którego nie miała.
Lambert wszedłszy z wolna, nie przemówił zaraz, był mocno zmieszany, choć daleko mniéj niż ta, do któréj przychodził.
— Słówko tylko mam do — pani... odezwał się sucho. Mam, jeśli nie dowody, to najmocniejsze przekonanie, iż zostałem przez nią oskarżony...
— Przezemnie! podchwyciła Aniela.
— Tak jest... niech się pani tego nie wypiera — dodał uspokajając się Lambert, gdy panna coraz się więcéj zdawała rozgorączkowywać. Tak jest — oskarżyłaś mnie pani o zbytnią jakąś grzeczność dla hrabianki Elizy...
Aniela milczała spuściwszy oczy.
— Może — odpowiedziała po namyśle. Czy to ma być zbrodnią? — dodała szydersko.
— Mogę panią zapewnić, że to jest omyłką, bo na nic się nie przyda, a w dodatku niezręcznością... Pani ani chcesz mi przebaczyć, ani zapomnieć...
Aniela spojrzała na niego bystro.
— Nie zapieram się — pamięć mam, w któréj się nic nie zaciera; a nie jestem dość święta, bym krzywdę wyrządzoną mogła darować.
— Krzywdę? podchwycił Lambert...
— Tak jest, z niezwyczajną gwałtownością zawołała Aniela — krzywdę. Jeśliś mi pan nie wyrządził krzywdy na honorze, temu — temu tylko winien Bóg, co strzegł sieroty — lecz nie jestże krzywdą odebrać spokój, zatruć całe życie, rzucić ogień w duszę... A! panie!
Mówić dłużéj nie mogła, hrabia stał przygnębiony.
— Winien jestem — rzekł w końcu — winien — ale mnie tłómaczy moja i pani młodość, niedoświadczenie, lata, w których obojeśmy mogli marzyć, świata nie znając.
— Obojeśmy marzyli! a! tak — dodała panna Aniela, — z tą różnicą, że ja miałam rozmarzoną i nieszczęśliwą pozostać na życie całe, a pan ostygnąć i obrócić w żart... w pańską zabawkę płochą, umizgi do ubogiéj sieroty.
— Panno Anielo, rzekł z boleścią Lambert: obwiniaj mnie, ja sam czuje, żem na to zasłużył, dałbym dziś połowę krwi mojéj, aby winę odkupić... alem — naówczas nie był panem siebie, byłem dzieckiem prawie, i nie było w méj mocy zachować uczucia, które może pani sama zgasiłaś wymaganiami.
— Ja? wymaganiami? przerwała z gorączką nową Aniela... ja! Wymagać wszystkiego miałam prawo od serca, które mi się oddało, tak jakem nic temu sercu nie odmawiała...
Lambert ręce załamał.
— Jakiż więc koniec będzie temu? Powiedz pani czego wymagasz po mnie?
— Ja? nic! Jałmużny żadnéj, nawet litości! Wiem, że miłość nie wraca, tak jak wiem, że moja nie gaśnie, ale ona we mnie zmieniła się w jad, truciznę, w pragnienie zemsty nienasycone. Widzisz pan, zostaję tu, choć pobyt u nich serce mi krwawi. Zostaję dla tego, abym mogła truć mu wszystkie godziny widokiem ofiary. Zostaję, aby na drodze stać, aby szkodzić i mścić się...
Tak — choćbym się miała na największe narazić niebezpieczeństwa... Jestem otwartą: rzuciłam panu rękawicę... wiesz co go czeka...
— Lituję się nad panią, odparł Lambert.
— Nie żądam litości i byłaby ona obelgą nową — przerwała Aniela odwracając się i idąc ku oknu.
— Pani wiesz przecie — odezwał się hrabia spokojnie, — że gdybym nawet chcąc dotrzymać jéj nierozważnie danego słowa, wówczas gdym był dzieckiem prawie... uczynił ofiarę z siebie — nie pozwoliłaby na jéj spełnienie ani matka, ani rodzina...
— Ja — gotowam czekać... z szyderstwem bolesnem zawołała Aniela, — czekać aż do zamknięcia ostatniego grobu...
Wzdrygnął się słysząc to Lambert.
— Na takie szaleństwo nie ma odpowiedzi — rzekł zimno, uchodząc ku drzwiom.
— Tak! szaleństwo! odwracając się ku niemu i postępując za nim odparła Aniela — szaleństwo, którém ból, rozpacz mnie nabawiły! szaleństwo, którego szkarada spada na tego, co mnie zmusił do postradania pamięci, wstydu — rozumu...
— Pani! przerwał Lambert uchodząc...
Anieli płacz spazmatyczny nie dał dokończyć. Hrabiego łkanie to nieprzyjemnie podraźniło i od drzwi się zwrócił, chcąc ją uspokoić — ale ręką nakazująco wskazała mu na nie.
— Proszę iść ztąd! zawołała łkając — proszę iść — i nie wracać. Nie mamy z sobą nic wspólnego teraz. Byłam ofiarą jego — teraz będę mścicielem... Siły mam małe, ale ból wielki i zemstę karmię straszną...
Lambert wyszedł pogrążony w sobie, i nie chcąc w tym stanie ducha pokazywać się przed matką, któraby czegoś się domyślać musiała, wrócił po cichu do siebie...
Dziwne były obyczaje domu pani hrabiny Julii. Widzieliśmy już, że mąż i żona widywali się rzadko, mieszkając pod jednym dachem. Matka przywiązana do córki, od niejakiego czasu była z nią także w stosunkach nie macierzyńskich. Spotykały się z sobą, a nie można było powiedzieć, by żyły razem. Energią przechodziła hr. Eliza matkę, i robiła z nią co chciała. Czasem łagodnie matka się opierać starała, w końcu uległa zawsze. Własne dziecko trwożyło ją niekiedy.
Nie mogły się zresztą zgodzić w upodobaniach i obyczajach, bo pani Julia nie znosiła samotności ani na chwilę, pozostawiona sama sobie była najnieszczęśliwszą. Przychodziły wówczas zatruwać jéj spokój, gorzkie, straszne wspomnienia lat ubiegłych. Wolała najgorsze niż żadne towarzystwo, gotowa była zawołać służącę i mówić z nią — o niczém. Jak te chorobliwe temperamenta, co w ciemności same się zostać lękają, tak ona się obawiała zostać z sobą. Przeciwnie, Eliza wychodziła z musu do ludzi, najulubieńsze jéj było zajęcie w swém mieszkaniu, samotne. W salonie była nielitościwie szyderską, u siebie smutną. Godzinami tylko zamykała się z panną Gertrudą; godzinami bezmyślném graniem na fortepianie, albo robotą jakąś ciężką i nużącą. Czasem sama z jednym starym sługą wychodziła na przechadzki. Ojciec, który ją parę razy spotkał tak emancypowaną w ulicy, robił uwagę hr. Julii, iż to było niezbyt przyzwoitém dla młodéj panienki.
Gdy matka powtórzyła to Elizie, ruszyła ramionami tylko, zrobiła minkę pogardliwą, i stanowczo zapowiedziała matce, iż zwyczaju zmieniać nie myśli.
— Papa sam nie wie co mówi — dodała; — właśnie należy to do dobrego, nowego, w całym świecie przyjętego zwyczaju, ażeby pannom dawać zupełną swobodę.
Cóż to ja dziecko jestem, ażeby mnie pilnowano? czy zasłużyłam na to, abym zostawała pod najsroższym nadzorem rodzicielskiéj policyi? Przecież nie popełniłam jeszcze żadnéj takiéj niedorzeczności, aby mi ona zaufanie odjęła!
Matka w końcu znalazła to — słuszném, i hrabia Ludwik za piérwszem swém ukazaniem się meteoryczném w salonie, dostał burę od żony i gorszą od córki.
Eliza wpadła na niego z wymówkami, i oświadczyła, że wcale nie myśli zmieniać postępowania, choćby dla tego, iż toby jéj uwłaczało. Ojciec zmilczał zahuczany.
W piérwszych dniach po téj rozprawie, hrabianka Eliza nawet wychodziła na miasto ze służącym częściéj niż dawniéj i w godzinach gdy najwięcéj osób mogła spotykać.
Czasem fantazya ją prowadziła do Saskiego ogrodu, do sklepów, do alei, ale najzwykléj udawała się wprost na ulicę Bielańską do mieszkania Gertrudy, i tam spędzała godzin kilka. Stary sługa obierał sobie naówczas stanowisko w naprzeciw znajdującym się przyzwoitym szynczku, z którego okien bramę domu widać było, i siedział tam spokojnie dopóki panna nie wyszła.
Matka panny Gertrudy rzadko z łóżka przechodziła do fotelu, a rzadziéj jeszcze mogła z sypialni swéj przejść do innego pokoju... Schorzała, osłabiona, drzemiąca, po całych dniach z koronką na ręku i książką do nabożeństwa, leżąc lub siedząc, była przekonana, że się modli. Usta jéj poruszały się machinalnie, myśl biegła gdzieindziéj, biedna kobieta opatrywała się za późno, że modlitwę gdzieś zgubiła po drodze, rozpoczynała ją na nowo — i to trwało od wstania rannego do nocy.
Eliza przychodząc, na chwilę się zbliżała do jéj łóżka, dowiadywała o zdrowie, wysłuchać musiała skarg i zabrawszy Gertrudę odchodziła z nią do jéj pokoju. Drzwi pomiędzy trzema niewielkiemi izdebkami stały zwykle otworem, tak, że najmniejsze odezwanie się choréj córka posłyszeć mogła. Aniela tu będąc u przyjaciołki, dopiero się stawała sobą — ożywiała, niekiedy dziecinnie bywała wesołą.
W kilka dni po wieczorze u hrabiowstwa rodziców Zdzisława, wybrała się znowu hrabianka Eliza do przyjaciołki, któréj od tego czasu nie widziała.
Panna Gertruda przyjść też do niéj nie mogła, bo matka była mocniéj, jak zwykle w czasie zimy, cierpiącą. Zobaczywszy z okna nadchodzącą Elizę, zbiegła do niéj ze wschodów Gertruda...
— Nareszcie! zawołała — ja do ciebie przyjść nie mogłam, a tyś chyba nie chciała...
— Doskonała jesteś! odparła Eliza. Na chęci mi nie zbywało; nie miałam, wiesz czego? — odwagi.
— Ty? rozśmiała się panna Gertruda — ty?
— Ja. Są na ludzi i na emancypowane jak ja panny, chwile bezsilności; a taką była dla mnie ta, która nastąpiła po pamiętnym wieczorze. Rozpamiętywałam w skupieniu ducha jego dzieje, starałam się wywróżyć skutki. Duszę miałam po brzegi pełną czarnych smutków.
Weszły tak rozmawiając do pokoiku choréj, która głowę z wolna podniosła i uśmiechnęła się...
— Jakże tam teraz sędzinie?
— Zachciałaś hrabianko — zawsze jedno... po nocach nie sypiam... w kościach łamie, a ręka lewa i noga jak się nie poruszały, tak i teraz nie chcą.
E! już to ci doktorowie, prawdziwie powiadam!...
Sędzina miała zwyczaj wyrzekać na doktorów, ale nikt ich nie słuchał skrupulatniéj nad nią. Nowe lekarstwo zawsze zdawało się, że skutkowało — potém...
Rozmówiwszy się z chorą, dwie przyjaciołki poszły do pokoju Gertrudy... Nie wesoło tu było, bo na biedną tę istotę spadły wszystkie ciężary powszednich potrzeb życia, cała proza i rzeczywistość choroby i małéj zamożności — lecz trud może nie dopuszczał myśleć o sobie i tęsknić do ideałów.
Lata, bole, praca ostudziły tę piękną niegdyś pannę Gertrudę, która dziś jeszcze była wdzięczna, ale zlodowaciała i skamieniała. Takimi stają się ludzie, gdy ostatnie drzwi, któremi wiały nadzieje ziemskie, zaprą się dla nich na wieki.
Nie miała jednak żalu do nikogo panna Gertruda, goryczą nie zaszło jéj serce — była zrezygnowaną i przejednaną z losem.
Eliza wszedłszy do jéj skromnego mieszkania, odetchnęła swobodniéj.
— Aż mi lżéj i weseléj, rzekła — gdy doin za sobą porzucę i zapomnieć o nim mogę...
Taka jest dola moja! być zmuszoną uciekać od tego, co się kochać powinno...
— I — co się kocha! wtrąciła Gertruda — bo — przecież, Lizo moja, serce twoje...
— Serce moje kocha ich litością wielką — dodała hrabianka, — a ty wiesz, że to pomieszanie dwóch uczuć litości coś dodaje, ale miłości ujmuje. Niestety! tobie prawdę mówić mogę, przed kimżebym się wyspowiadała?... chyba jak ten mitologiczny papla, wydłubawszy dołek w piasku.
Uśmiechnęła się panna sędzianka.
— Dobrze, odpowiedziała, niech ja będę choć twoim dołkiem w piasku...
Uściskały się...
— Mówże i zrzuć co ci cięży, dodała Gertruda.
— Regestr byłby za długi — mówiła Eliza z wolna — cięży mi wszystko począwszy od sukni do — nazwiska; ciężą mi ludzie, przyszłość i przeszłość, a teraz w dodatku...
— Miłość! szepnęła Gertruda.
Eliza smutnie skinęła głową.
— Jest to uczucie które mi powinno było obrzydnąć, bo je widzę ciągle sprofanowane, skarykaturowane obrzydle... Od kolebki niemal latało koło mnie swemi skrzydły motylemi... naprzykrzone... Byłam małą, gdy mi mania mówiła o kochankach... Musiałam być świadkiem i komedyj, i tragedyj miłosnych — kiedym znaczenia ich nie znała jeszcze... W jednéj z nich czynną grałam rolę, gdy mnie mama chwyciła na ręce...
A! ale nie mówmy o tych okropnościach...
Niedawno jeszcze wszyscy ci panowie, w których mogłam się kochać, wydawali mi się tak śmieszni, tak mi było zabawnie obracać nimi jak pionkami na szachownicy...
A teraz?...
Zwróciła się nagle do Gertrudy.
— Wystaw sobie, od tego wieczoru ani był, ani się pokazał, ani dał mi poznać, że mnie zrozumiał. A byłam zuchwała, byłam...
— Liziu może za nadto!
— Musiałam go wziąć szturmem i ważyć wszystko na kartę...
— Cóż daléj?
— Daléj, oczekiwanie, mówiła Eliza, — a jeśli nadzieje spełzną na niczém...
Zamilkła — patrząc w okno.
— Męztwa! męztwa! odezwała się Gertruda — nie przeczę, że jesteś w położeniu przykrém nad wyraz i trudném, lecz Pan Bóg ci też dał rozum i siłę...
— Sądzisz? odparła szydersko hrabianka: — rozum czasem, abym nim widziała bezdenne przepaści; siłę niekiedy, aby się nią rozpacz manifestowała...
— Milczże — pleciesz!
Eliza siadła, starając się weselszą twarz pokazać przyjaciołce.
— Nie łaj mnie, rzekła: jak tu nie rozpaczać? Jeden jedyny człowiek, którego kochać mogę i szanować, związany — odepchnięty odemnie obowiązkami dla rodziny, dla matki... Hrabina Laura — próżno się łudzić — to mój wróg nieprzejednany.
— Bo cię nie zna.
— A jakże mogę się jéj dać poznać? Jestem okrzyczana za komedyantkę i zalotnicę, jestem zmuszona spadkiem po babce i mamie wziąć te przymioty. Nikt nie uwierzy, że się brzydzę niemi, tak jak nie przypuszcza nikt, aby tradycya galanteryi na mnie zatracić się miała!
Jestem na to skazana, bym była płochą. Będę taką czy nie, ludzie znajdą pozory do potwarzy. Pismo święte mówi o karze dzieci za ojców grzechy — ja to rozumiem najlepiéj, bo dźwigam brzemię, które wyniosłam z kolebki.
Biedna ja jestem...
— Żale i skargi, Liziu, nie zdały się nigdy na nic — przerwała Gertruda; — potrzeba szukać rady.
— Widzisz, że rozpaczliwie za nią gonię! zawołała Eliza, — że czekam zmiłowania bożego w postaci Lamberta i jego zacnéj rodziny. Jeśli mnie on nie uratuje! któż wie? powiem sobie może: — przeznaczenie — i pójdę gdzie fantazye poniosą.
— Liziu — nigdy! chwytając ją za ręce odezwała się przyjaciółka. Nie ten jeden człowiek może cię wyratować; z dobrą wolą każdego innego ty tą swą potęgą uczynić możesz czém zechcesz...
— Nie — a! nie! będę szczerą, mówiła Eliza. — Ja go kocham i szanuję. Z temi uczuciami w sercu miałabym siłę do walki z krwią, z trucizną wspomnień, z tą siłą tajemniczą, którą się dziedziczy. Z innym, ze słabszym, wzgardziwszy nim...
— Jesteś okropna z temi czamemi przypuszczeniami swemi — poczęła Gertruda... Nic jeszcze przecie straconego niema...
— Nic zdobytego! — mówiła hrabianka. Mama pomaga mi z całych sił swych, z całą zręcznością biednéj kobiety nawykłéj do zastawiania pastek i samołówek... Mama, to dużo powiedzieć! a mama dotąd nie mogła nic. Ojciec także radby posiłkować, ja robię co mogę — a z tego wszystkiego — nic!
Po wieczorze u Stanisławowstwa powinien był być koniecznie, zbliżyć się, okazać mi współczucie... głuche milczenie.
— Nie było zręczności — mówiła Gertruda.
— Powinien jéj był szukać...
Zadzwoniono do drzwi, gospodyni się zerwała niespokojna.
— Nieznośna jakaś wizyta! wstając odezwała się Eliza, — wypędzą mnie.
— Czekaj, to może doktór Bednarski: nie zabawi długo...
Zamiast doktora w progu ukazała się dawna znajoma i przyjaciółka Gertrudy, z dala też znajoma Elizie, pani Rusińska. Zwykle raźnie wyglądająca i wesoło, twarz miała smutną. Zobaczywszy hrabiankę, chciała się cofnąć, ale ta sama wyszła naprzeciw niéj.
— Chodźże do nas — odezwała się, — dawno jéj nie widziałam, rada jestem.
Rusińska rozrzewniona była tą dobrocią i poceremoniowawszy się trochę, siadła z wolna wracając do humoru dawnego. Oczka jéj zaświeciły i białe ząbki błysły z pod warg różowych...
— A! wieki już jakem hrabianki nie widziała — poczęła; — już się zdawało, że chyba piękniejszą być nie może, a teraz...
Złożyła ręce.
— Co za dziw, że młodzież głowy traci!
— Kochana Rusińska, wtrąciła Eliza zimno: mam takie szczęście, że dla mnie tracą tylko głowy ci, co ich nigdy nie mieli.
— O! już to przepraszam! za jednego aby ująć się muszę — zawołała wdowa.
— Naprzykład? spytała Eliza.
— A! to mój sekret...
— I nie zechcesz mnie nieszczęśliwéj pocieszyć szepcząc na ucho... moja Rusińska!
Przymiliła się do niéj bardzo.
Napastowana tak Rusińska, szepnęła jéj coś na ucho. Rumieniec okrył twarzyczkę Elizy.
— Bałamucisz — rzekła, — gdyby tak było, jabym się tego domyśliła — niestety!
— No, to mówmy otwarcie, bo dla kochanéj panny Gertrudy pewnie sekretów nie ma. Ja to wiem z najlepszego źródła.
Mówiąc to spuściła oczy.
— Bywa u mnie czasami wielki, prawdę powiedziawszy, wisus, brat téj panny Anieli, co jest przy hrabinie Laurze... To chłopiec, co podpatrzy wszystko... Ten mi się zaklinał, że...
Zaczęła się śmiać. Nie uszło jéj oka, iż hrabiankę szczebiotanie zajmowało mocno...
— Ale to tam historye jeszcze są, których już opowiadać nie warto! dorzuciła...
— Ja historye takie właśnie, których opowiadać nie warto, nadzwyczajnie lubię — odezwała się hrabianka; — proszę cię, mów.
Gertruda nie zaprzeczała, ale też nie zachęcała bardzo.
— Moja droga, nalegała Eliza — wiesz, że ja jestem despotyczna: proszę cię o te historye, których powiadać nie warto.
Rusińska się poruszyła, jakby opierała jeszcze, a potém głos zniżywszy zaczęła:
— Że hrabia Lambert się kocha, to najlepszy dowód, że z żadnego innego powodu, tylko aby już na śmierć się i do szaleństwa nie rozmiłować... wyjechał, uciekł, czy też go matka wypędziła.
— Matka! matka! przebąknęła hrabianka.
— Ale matka go kocha, i możeby w końcu syn ją potrafił na swoją stronę nawrócić; lecz tam jest szatan nie baba na przeszkodzie...
— Kto? kto? popędliwie z żywą ciekawością podchodząc ku niéj zawołała Eliza.
— Otoż to historya ta, któréj opowiadać nie było warto, kończyła wdowa. Tą babą jest owa panna Aniela, blady trup z czarnemi oczyma. A zła!! Kiedy jeszcze byli dziećmi hrabia Lambert się niby to w niéj zakochał, a ta też. Jak ją lepiéj poznał, zrejterował się... No... że tam pono bardzo z sobą byli blizko... (tu wdowa zrobiła minkę znaczącą aż nadto), bardzo blizko, panna mu zdrady darować nie może. Poprzysięgła zemstę. Ona to matkę jątrzy przeciw wszystkim, przeciw każdéj osobie, któraby jéj hr. Lamberta odebrać mogła.
— Ale on jéj nie kocha! zawołała Eliza żywo — to nie może być.
— Nietylko nie kocha od dawna, ale wstręt ma do niéj, ucieka, boi się — mówiła wdowa. Widać, że ona go bałamuciła sama, w nadziei, że się ożenić z nią będzie musiał. Cofnął się w porę...
— Cóż może taka panna Aniela? przerwała Eliza pogardliwie.
— Oho! oho! potrząsając główką dodała wdowa. Każdy kto chce, może złego narobić wiele; a ta tak się wkradła w łaski hrabiny, że staruszka przez jéj oczy widzi, jéj uszami słyszy... U niéj panna Aniela pierwsza...
— Ależ syn! przerwała Gertruda: moja Berto — syn! i taki syn jak hr. Lambert, u matki więcéj nad nią znaczyć musi.
Rusińska nic nie mówiła już. Hrabianka zaczęła się przechadzać, Gertrudę w téj chwili matka chora, słysząc głośną rozmowę, wywołała. Skorzystała z tego Eliza, aby zbliżyć się do wdowy i cicho jéj szepnąć słów kilka... Rusińska odpowiedziała na to całym potokiem jakichś cichych także zwierzeń, które dopiero przybycie Gertrudy przerwało.
Sędzina chciała się widzieć z Rusińską z powodu jakiegoś plastru poradzonego przez nią, który nie skutkował.
Dwie przyjaciółki pozostały sam na sam z sobą, Eliza była rozpromieniona i ożywiona.
— Zyskałam wprawdzie jakąś nadzieję — rzekła — ale razem i niesmaczną wiadomość o nowym wrogu... A! nie mogę pojąć, jak taki człowiek, on, mógł się w pierwszym lepszym zakochać szurgocie...
— Serce moje — zaprotestowała Gertruda, — o téj pannie Anieli nie pierwszy raz słyszę od Rusińskiéj, bo ona jéj cierpieć nie może... Są do tego osobiste powody. Z tego, co mi mówiła, wnoszę, że to wcale szurgot — jak ty nazywasz — nie jest; jest to dziewczyna namiętna, rozumna, energiczna, zła — ale niepospolita.
— Tém gorzéj! westchnęła Eliza... A bądź co bądź, nie powinien się był w niéj kochać!
— Ja też nie sądzę, dodała panna Gertruda z ironią, że to można nazywać zakochaniem. Młody panicz może wyzywany uległ urokowi kobiety... tak jakby go każda inna w tych latach pociągnąć mogła!
Gdy Rusińska rozmówiwszy się o plastrze ze staruszką, powróciła do pokoju Gertrudy, już w nim nie zastała hrabianki, która kazała ją pożegnać i pośpieszyła do domu.
Teraz rozpoczęły się osobiste zwierzenia wdowy, która na swój los narzekała, nie tłómacząc się ze szczegółów, które na pogorszenie jego wpłynąć mogły. W istocie znajdowała się w położeniu nader przykrém z powodu pana Adolfa.
Zuchwały chłopiec wiedział dobrze o słabości, jaką dla niego miała ładna wdówka, i rachował na nią. Znając domowe okoliczności, wybrał się ze swoim pakunkiem do kamieniczki w godzinie, gdy Rusińskiéj nie było, stróżowi powiedział śmiało, że najął mieszkanie, kazał sobie dać klucz i wniósł się do niego.
Gdy Rusińska wróciła z miasta i dowiedziała się co się stało, wpadła w gniew ogromny, chciała posyłać po policyję, rugować intruza, potém się rozpłakała, pan Adolf przetrwał burzę i obiecał się wynieść za dwa dni. Upłynął jednak tydzień i drugi, a on o tém ani myślał. Z początku wdowa rozgniewana przyjmować go wcale nie chciała, ale Basia zabiegła do niego i trzeba ją było wydostać, musiała po nią pójść matka, za Basią pan Adolf poszedł na górę. Rodzaj modus vivendi tymczasowy został uchwalony...
Referent tymczasem dowiedziawszy się o rywalu na dole, całkowicie bywać przestał. Wdowa najprzód się mocno obruszyła, a potém zaczęła go z błotem mieszać i lekceważyć. Musiała sobie powiedzieć, że nie ma innego ratunku, tylko zmusić swojego lokatora do ożenienia.
To teraz było jéj myślą i troską jedyną. Ona czy on miał być zwycięzcą w téj walce? przewidywać nawet było trudno...
P. Siennicki w początkach gwałtownie zdobywając pozycyę w domu wdowy, daleko więcéj liczył na jéj słabość, niż w istocie mógł z niéj korzystać. Przywiedziona do ostateczności Rusińska, gotowa go była wziąć choćby głodem. Panu Adolfowi zdawało się, iż będzie miał przy mieszkaniu, stół i wszystkie życia potrzeby zaspokojone. Obiecywał kiedyś w przyszłości te rachunki popłacić; lecz Rusińska mu wręcz oświadczyła, że karmić go nie myśli.
Przychodził pod rozmaitemi pozorami w czasie obiadu; odprawiono go ode drzwi, albo nie proszono wcale.
Gdy się żalił, Rusińska mu odpowiadała:
— Chcesz mieć spokój, no, to się żeń.
To „żeń się!“ powtarzała mu tak nudnie, tak nieustannie, a była tak nieubłaganą w postanowieniu nieżywienia go, i niedawania żadnéj pomocy, iż p. Adolf nareszcie był zmuszony myśléć o innych środkach sustentowania się, bo pensya nie mogła mu starczyć nawet na ubranie, które było pierwszą i najgłówniejszą potrzebą. Wolał, jak wielu podobnych, nie jeść obiadu, a kupić rękawiczki.
Znajomość z hr. Zdzisiem, o którym wiedział, że był bardzo bogaty i łatwy do wydawania pieniędzy, w początkach dała mu nadzieję, że się około niego będzie mógł pożywić. Nie chciał jednak uczynić tego w sposób przyszłość kompromitujący. Udawał przed nim zawsze kuzyna hr. Laury, człowieka, który w przyszłości ma pewne sperandy.
Charakteru hr. Zdzisia trudno było określić, żyjąc z nim nie łatwo go było zrozumieć. Rodzice wychowali jedynaka na panicza, miał wszystkie przymioty i wady stanu swego. Bardzo przystojny mężczyzna, bo go nawet nie zwano inaczéj tylko pięknym Zdzisiem, chciał szczególniéj słynąć jako zdobywca serc.
Kobiety najrozmaitszych piękności, byle tylko należące do wyższych sfer towarzystwa, pociągały go niezmiernie. Zapalał się łatwo i szalał, szczególniéj dla tych, które mu ożenieniem nie groziły. Rodzice dla lustru i stosunków życzyli go bardzo ożenić z hrabianką Elizą, którą oboje byli zachwyceni.
Zdziś począł bywać w tym domu, i Eliza zraziła go na pierwszym wstępie, ale hr. Julii stał się adoratorem zapalonym, kompromitującym, gdyby hrabinę Julię co jeszcze skompromitować mogło.
Zdobycie tego serca otworzystego tak jakoś przyszło łatwo, iż Zdziś wkrótce zaczął ostygać. Oderwać się jednak było trudno, niepodobna prawie. Piękność ta na schyłku chwyciła się ładnego i miłego chłopca wszystkiemi siłami rozpaczliwego przywiązania ostatniego. Była to na ten raz nie zalotność, nie fantazya, nie rachuba, ale prawdziwa miłość, jakiéj w życiu raz podpadają nawet najpłochsze...
Hrabina Julia trzymała przy sobie Zdzisława, nie puszczając go na krok, śledząc, tropiąc, nie dając mu tchnąć ani swobodnego zrobić kroku. Córka i staranie o nią służyły za pretekst téj zazdrości i zajęcia...
Zdzisiowi pochlebiało to, ale w końcu i ciężyć zaczynało... Szukał już nowéj ofiary... nudził się. Wpadła mu była bardzo w oko fantastyczna piękność panny Anieli. Do regestru jego zdobyczy sercowych brakło mu takiéj postaci tragicznéj... Marzył o podróży do Włoch z kimś takim...
Bywając u hr. Laury, w któréj salonie przystęp do dzikiéj panny bardzo był trudny, osnuł zuchwały zamiar zbliżenia się do niéj — przez brata.
Badał go... z wielką ostrożnością. Chociaż pan Adolf grał swoją rolę dosyć wprawnie, hr. Zdzisław po pewnym czasie przeniknął go.
Wciągnął w poufałe swe towarzystwo młodego biuralistę, ale długo nie wydał się z tém, co miał na myśli. Raz przy wesołéj wieczerzy zaczął z zapałem mówić o piękności jego siostry. Pan Adolf nastawił uszy, ale Zdziś urwał nagle.
W kilka dni powtórzyło się wspomnienie pięknéj panny Anieli i narzekanie na jéj nieprzystępność.
Adolf znowu czekał czegoś więcéj i zawiódł się. Późniéj razy kilka jeszcze powtarzały się pochlebne dla niéj epitety...
Brat dorozumiał się, że przy zręcznym obrocie z téj passyjki młodzika można było wysnuć rzecz wielką!! Gdy Zdziś raz jeszcze siostrę Adolfa wychwalać zaczął, zręczny czy niezgrabny brat zapytał go śmiejąc się, czy te wyrazy tak pochlebne może jéj powtórzyć?
Zdziś śmiejąc się także, zupełnie się zgodził na to.
Tegoż dnia Adolf był u siostry. Przyszedł bardzo poważny, zamyślony i opatrzywszy drzwi aby ich nikt nie podsłuchał, oświadczył, że ma mówić o czémś, co może mieć wagę wielką.
Aniela znająca dobrze brata, lekce to sobie ważyła.
— No, słuchaj, rzekł — trzymaj sobie o mnie jak chcesz, żem łotra kawał, łobuz, jak ci się tam nazwać podoba; żebym jednak był głupi — nie powiesz!..
Bądź cierpliwa i daj mi się wygadać. Jesteśmy ubodzy oboje, na łasce familii, któréj się zdaje, że dla nas już tak zrobiła wiele, iż więcéj wymagać nie mamy prawa. Tu u nich my się już nic spodziewać nie możemy. Powinniśmy myśleć o sobie.
Że ty miałaś romansiczek niezgrabnie poprowadzony z Lambertem, to ja wiem... Nie umiałaś z tego korzystać póki był czas, teraz przepadło...
Powiem ci jedno — masz jeszcze szczęście w ręku — przysięgam na to, hr. Zdzisław jest tobą zajęty mocno.
Aniela ruszyła pogardliwie ramionami.
— Nie pleć — odparła.
— Nie kłamię, klnę ci się na wszystko w świecie najdroższe, to jest na moją i twoją przyszłość. Obseduje mnie i bada... Zapala się do twojéj sfinksowatości, bladości, figury, czarnych oczu, licho go wie do czego — bo jabym się w tobie nigdy nie zakochał. Ale — kiedy mu to do smaku...
Aniela, która w początku nie patrzała nawet na brata, nagle obróciła się ku niemu, zaczęła słuchać.
— Kupić nie kupić, potargować można; gdy pierwszy raz przyjdzie, a zacznie stroić do ciebie słodkie oczy — dajże mu się zbliżyć.
— Panicz żartuje sobie z ciebie, zawołała z gniewem, — albo nas ma oboje za...
Wstrzęsła się z oburzeniem.
— Przepraszam cię, wie o naszém blizkiém kuzynowstwie z hrabiami, ja z nim za pan brat... Choćby nie miał zamiaru seryo, toć kobieta, co ma rozum, może mężczyznę doprowadzić — do czego zechce. A cóżeś to ty nie Machiavel w spódnicy?
Aniela się zarumieniła i powtórzyła mu:
— Nie pleć!
Ale wnet zaczęła go badać, kazała sobie powtarzać słowa Zdzisława, przyszło jéj na myśl, że mogła go użyć za narzędzie swéj zemsty...
Adolf nalegał na siostrę.
— Cóż ty myślisz — mówił, gdybyś go przyprowadziła do tego, żeby się ożenił z tobą! Dopierobyśmy nad starą hrabiną tryumf odnieśli, i (dodał ciszéj) dawnemu adoratorowi pokazałabyś, że i bez niego hrabiowską mitrę mieć możesz...
Nic już nie mówiła siostra, lecz przestała się zżymać.
— Na to potrzeba tylko waszéj babskiéj zręczności i trochę ryzyka. Na twojém miejscu jabym go doprowadził do tego, że musiałby się żenić.
— To jest paniczykowska fantazya, która jutro innéj miejsca ustąpi — rzekła Aniela.
— Choćby — a mam tę kobietę za ba i bardzo, co z iskierki nie umie dobyć płomienia. O! ja to najlepiéj na sobie wiem, co baba może, gdy się uprze, burknął w końcu Adolf. Namyśl się — dodał; ja do tego chwalebnego intrygowania jestem na twe usługi. Dźwigniemy familię! To coś warto, choćbyś go i nie kochała, a chłopiec jak laleczka...
Poszła do okna panna Aniela, wsparła się na niém, i nie mówiąc już o tém z bratem, gdy wychodzić miał, pożegnała jakoś zupełnie inaczéj niż zwykle.
— Proszę cię Adolfie, rzekła — żadnéj niepopełnij ani niedyskrecyi, ani fałszywego kroku. Gniewałabym się śmiertelnie.
Pan Adolf zdobywszy tę nic nieznaczącą odpowiedź, która w jego przekonaniu ważyła wiele, nie miał nic pilniejszego nad to, by przy wieczerzy, niby podchmielonego udając, zwierzyć się Zdzisławowi, że jego siostra, co na nikogo patrzeć nawet nie chce — o nim się wyraża z wielką sympatyą.
Tak pierwszy węzeł został zadzierzgnięty.
Przechadzki samotne hrabianki Elizy nie ustawały i zimową porą. Mówiła, że potrzebuje ruchu i że na spacerze chce być samą; brała starego służącego i niemal codzień z nim wychodziła. Mimo oppozycyi początkowéj ojca, weszło to we zwyczaj. Chodziła do Gertrudy, do Saskiego Ogrodu, a gdy się rozpoczęły ślizgawki, które w Europie właśnie w modzie być zaczynały, bo je Cesarz Napoleon swym przykładem podniósł do rzędu — instytucyj zimowych dobrego tonu, — hrabianka biegała się ślizgać na łyżwach, wiedząc, że w tym tańcu na lodzie była zachwycającą.
Gdy się tylko ukazała, otaczały ją roje wielbicieli, którzy dla miłości jéj boki sobie tłukli, bo żaden z nich wydołać nie mógł jéj w zręczności ruchów, we zwrotach aż do przerażenia. Hrabianka Eliza śmiała się z tych, co karki kręcili dla niéj, lub okazywała im litość gorszą od szyderstwa...
Jakim sposobem raz na drodze do ślizgawki znalazł się hrabia Lambert, nie umiemy powiedzieć. Śmiała dziewczyna pozdrowiwszy go skinieniem głowy, zagadała do niego wyrażając, że się musi brzydzić tak dziecinną rozrywką, którą ona namiętnie lubi.
— Owszem znajduję ją jeśli nie dla wszystkich kobiet właściwą, to dla pięknych i zręcznych zdrową i miłą. Jest to rodzaj gimnastyki, dającéj siłę, a przytém i wykazującéj zręczność. Ja sam dosyć łyżwy lubię.
— Pobyt w Anglii mógł hrabiemu dać pewną wprawę w tę jak w inne gimnastyki — zawołała Eliza.
— Trzeba na łyżwach widzieć nie Anglików, ale Hollendrów, rzekł hrabia.
Tak się zaczęła rozmowa, a hrabianka spostrzegła dopiero, że Lambert niósł łyżwy na ręku...
— Nie obawiasz się hrabia iść razem ze mną? spytała śmiejąc się — bo podobno cel przechadzki naszéj jeden...
— Tak jest, i jeżeli mnie pani za towarzysza przyjmujesz, służę jéj, odezwał się Lambert.
Eliza zarumieniła się z radości, nie myślała jéj taić nawet... Nim doszli do lodu, rozmowa już płynęła tak ożywiona i wesoła, a tak obojgu było z nią dobrze, że ślizgawka wcale przyjemności większéj nie obiecywała. Hrabia Lambert zapomniał się zupełnie, zdawał nie czuć niebezpieczeństwa lub je lekceważyć; śmiał się, był w humorze wybornym, a gdy przyszło puścić się na lód i hrabianka rzuciła się na niego ze zwykłą zręcznością i odwagą, postrzegła, że jéj towarzysz nieskończenie był wprawniejszy i śmielszy jeszcze.
Dokazywał prawdziwych cudów bez najmniejszego wysilenia, z tą swobodą ruchów, jaką daje wprawa i siła. Kilka razy od upadku ocalił piękną pannę... Żaden ze współzawodników ani się mógł z nim mierzyć, ani ważył mu wejść w drogę, nawet Zdzisław, który był bardzo zręczny, nie naraził się na wyścigi... Wszystkich oczy zwrócone były na tę parę z lekkością śniegowych płateczków polatującą i zwijającą się jakby w powietrzu, nie tykając prawie ziemi.
Hrabina Eliza była i wydawała się szczęśliwą — przedłużała zabawę i rozmowę do ostatecznie możliwego kresu, i tych parę godzin starczyło jéj na opanowanie, przynajmniéj chwilowo, człowieka, który już od wieczoru u państwa Stanisławowstwa był pod jéj urokiem.
Była tak pewna siebie pod koniec, że zdejmując łyżwy, nakazała hrabiemu stawić się nazajutrz jeżeli mróz będzie. Mróz pięknéj pannie był posłuszny, i drugiego dnia byli z sobą lepiéj jeszcze, poufaléj. Lambert stracił zupełnie wszelki wzgląd na przyszłość — był zakochany, wzburzony, nie panował już nad sobą...
Nieszczęśliwa ta ślizgawka była powodem zapewne, że choć mrozu nie było — spotykano się jakby o zmówionéj godzinie na przechadzce.
Hrabianki Elizy poznać prawie nie było można, tak ciągle wesołą była, szczęśliwą, roztrzepaną i nawet daleko mniéj złośliwą. Ludzie patrzący z dala wydziwić się nie mogli śmiałości, z jaką się — kompromitowała. Matka przyklaskiwała z całych sił, ale — pytała o rezultat...
Otoż tego nie było. Hrabianka Eliza mówiła z największą obojętnością w świecie: — „Niechże mi mama nie truje najpiękniejszych chwil w życiu. Kocham go, widzę, jestem szczęśliwa, o niczém więcéj nie myślę! Ożeni się ze mną czy nie? o mój Boże! kilka dni przeżyję jasnych, to starczy na resztę życia!“
Chmurzyła się matka. Eliza całowała ją i prosiła, aby była spokojna i dała jéj swobodę.
— Ale jakże ci się zdaje? jak miarkujesz? pytała matka: ożeni się on z tobą?
— Wiem, że musi mnie kochać, czuję to, choć mi nigdy tego nie powiedział wyraźnie. O! kocha mnie — a ja jego!
Matka się niepokoiła.
— Ale, jeśli się nie ożeni?
Eliza nie odpowiadała na to i urywała rozmowę. Nie było sposobu zapanować nad nią.
Ślizgawki i przechadzki te, na które cały świat patrzał, bo nietylko się nie taiła z niemi Eliza, ale najmniejszego względu nie miała na to, co o niéj ludzie powiedzą, zaczynały dawać do myślenia. Pan Adolf i pan Zdzisław byli często ich świadkami, a pierwszy z nich ze szczegółami donosił pannie Anieli.
Z wyrachowaniem wielkiém nie mówiła o tém hr. Laurze w początku, aż się uzbierała taka liczba faktów na hr. Lamberta, że go musiały w oczach matki potępić.
Patetycznie, dramatycznie, zapłakana rzuciła się jednego wieczoru panna Aniela do nóg staruszce...
— A! dobrodziejko moja! zawołała: choć mi serce pęka, że muszę przynieść zmartwienie, byłabym niewdzięczną za jéj dobrodziejstwa, gdybym to taiła dłużéj...
To mówiąc rozwinęła cały szereg najbardziéj szczegółowych wiadomości o potajemnych schadzkach, ślizgawkach, przechadzkach, rozmowach w alejach, codziennych spotkaniach hrabiego Lamberta z hr. Elizą. Wiadomości były tak nadzwyczaj szczegółowe, dokładne, drobnostkowe, iż niepodobna było zwątpić o ich prawdziwości.
Najstraszniejszém ze wszystkiego było to, że syn przed matką nigdy słowa o tém nie wspomniał...
Hrabina Laura z początku zaczęła drżeć, wylała trochę łez, lecz te natychmiast oschły, stała się poważną, twarz przybrała wyraz surowy...
Uściskała pannę Anielę za ten dowód jéj przywiązania do domu; obdarzyła ją wyjętym z szuflady złotym łańcuchem, którego panna Siennicka długo przyjmować nie chciała; potém kazała sobie podać krople laurowe, okłady zimne na głowę; potém siedziała długo w fotelu; naostatek zamknęła się do pisania listów.
Nazajutrz przychodzący z życzeniem dnia dobrego wesoły Lambert, zastał matkę trochę na głowę cierpiącą. Powiedziała mu, że doktora nie potrzebuje, że to przejdzie, ale o denuncyacyi panny Anieli, o hrabiance Elizie, o wszystkiém, co ją tak srodze bolało, nie odezwała się ani słowa. Unikała nawet wszelkiéj zręczności wspomnienia o tém. Ani tego dnia, ani następnych nie pokazała po sobie ani zmiany uczuć dla syna, ani nawet, że śmiertelną trwogę miała w sercu.
Zdaniem jéj złe doszło było do tego stopnia, iż dotknięcie rany tylko rozjątrzyć ją mogło. Zamknęła się w sobie, udając zupełną nieświadomość — niemożność przypuszczania nawet, iż coś podobnego się stać mogło.
Przemogła się potężnéj woli kobieta do tego stopnia, iż po kilku dniach prawie nie można było poznać po niéj, jakim wysiłkiem ten spokój okupiła. Tymczasem listy biegały na wszystkie strony, i musiały być skrywane przed Lambertem, bo nie wychodziły zwykłą drogą, ale panna Aniela je potajemnie na pocztę oddawała. Ona też teraz pilnowała przychodzących, aby hr. Lambertowi wprzódy w ręce nie wpadły.
W obejściu się staruszki z hrabiną Julią, która dosyć często ją odwiedzała, nie zaszła zmiana najmniejsza. Była dla niéj tak obojętnie uprzejmą jak wprzódy, tak wesołą i zimną jak niegdyś. Hrabianka Eliza zbliżała się do staruszki, i zawsze z temi samemi uśmiechami chłodnemi była przyjmowana, temi samemi słodyczami powszedniemi karmiona.
Gdy tu się przygotowywało coś, czego jeszcze najbystrzejsze oko dostrzedz nie mogło, ani najpodejrzliwszy umysł odgadnąć — zachcianka dziwaczna hrabiego Zdzisia, który oczyma pożerał pannę Anielę, zdawała się z marzenia nieprawdopodobnego powoli w rzeczywistego coś przechodzić. Szło to nadzwyczaj powolnie, ostrożnie, — lecz Zdziś miał jakiś cień nadziei.
Panna Aniela przy pierwszych jego odwiedzinach po rozmowie z bratem, nie unikała wejrzeń, owszem kilka razy sama przeszyła pięknego chłopca wzrokiem takim, iż wyszedł pijany.
Za inną bytnością złożyło się tak dziwnie, iż się zawiązała rozmowa. Panna Aniela umiała ją po mistrzowsku prowadzić z dumą, z wdziękiem, z dwuznacznikami, z ogólnikami pewnemi, które jéj w ustach nabierały ogromnego znaczenia. Umiała gdy chciała okazać się oczytaną, artystką duszą całą, rozmarzoną i ochłodłą razem, idealistką rozpaczającą o ideałach... zrezygnowaną na wydziedziczenie ze wszelkiego szczęścia ziemskiego... W krótkiéj rozmowie powiadała wiele...
Zdzisław zbliżywszy się zapłonął ogromnie, z czego się wyspowiadał przed bratem, a ten zdał raport siostrze.
Nie przychodziło nawet na myśl hr. Zdzisławowi, aby mógł i miał się ożenić, ale zuchwałe bardzo robił plany milionera, który wieleby poświęcił dla fantazyi... Zdawało mu się możliwém wydanie za mąż, jakiś stosunek kradziony...
Z panem Adolfem nie było nigdy mowy o niczém inném, tylko o wielkiém uwielbieniu...
Brat, który się stał niezmiernie potrzebnym pośrednikiem, wyzyskiwał swe położenie w sposób najcyniczniejszy. Wprawdzie ubierał on swe rozmaite żądania w bardzo ładne stroiki, aby nie raziły — lecz nie skąpił ich...
Ciągnęło się to tak jakoś nieznacznie wejrzeniami i słówkami, aż do ryzykownego wielce listu, który hrabia Zdzisław napisał i posłał...
Panna Aniela spodziewała go się, odpowiedź była przygotowana w myśli i wierna odwiecznéj formie. Poczynała się od tego, że nie powinna była listu odbierać ani czytać, że go rozpieczętowała przypadkiem, że nie chciała na niego odpisywać, że na ostatek zdecydowała się na to, aby hr. Zdzisława prosić — ażeby zaniechał korrespondencyi. Kilka słów dwuznacznych, smutnych zdawało się do niéj przeciwnie zachęcać.
Drugi list nastąpił natychmiast zaklinający o tę jedyną pociechę, jaką sercu zbolałemu przynosiło jéj pismo i t. d. Odpowiedź na nie jeszcze się trzymała na piérwszém stanowisku; ale ponieważ należało upamiętać młodzieńca, prosić go znowu o zaniechanie, przekonywać — list wypadł nierównie dłuższy. Panna Aniela pisała tak listy jak prowadziła rozmowę, z prawdziwym artyzmem...
Pozorny chłód okrywał w nich łatwą do odsłonienia gorączkę, melancholija dawała czuć bijące pod nią serce niezmiernie czułe i wrażliwe...
Nierozważny Zdziś, któremu pierwsza tego rodzaju korrespondencya zakazana z panną dobrze wychowaną, wykształconą, mającą pewne w świecie węzły arystokratyczne, sprawiała nadzwyczajną przyjemność — zaczął pisywać codzień, i zdobył to na korrespondentce swéj, że mu odpisywała.
Nie ma nic niebezpieczniejszego nad podobne listowanie. To czegoby się nigdy w żywe oczy powiedzieć nie śmiało, rzuca się na papier zuchwale, przyjmuje choćby z oburzeniem, ale zapisuje w pamięci... Ton jednego listu oddziaływa na drugi, postęp w nich idzie pędem szalonym...
Panna Aniela poczęła i korrespondencyę i romans obrachowany na przyszłość bez najmniejszego uczucia dla p. Zdzisława, który miał być zemsty narzędziem; lecz wśród tych płomieni, co ją obejmowały, długo zimną i obojętną pozostać nie mogła.
Piękny Zdziś był istotnie nader wdzięcznéj postaci, miał w sobie coś dystyngowanego, okazywał szaloną miłość, namiętność — panna Aniela ani się spostrzegła, jak się nim mocno zajęła... W jéj przekonaniu prowadzić to musiało do — małżeństwa... W listach nigdy nie było wzmianki o niczém oprócz miłości.
Panna Siennicka wprawdzie rzucała w nich te rozpaczliwe zagadnienia, jak się to smutnie skończyć musi... Stawiła po trzy znaki zapytania, ale na to jasnéj odpowiedzi oględny Zdziś nie dawał. Prosił, aby mu wolno było tylko kochać i uwielbiać, a o świecie, o rzeczywistości zapomnieć. Unoszono się w obłokach...
Adolf niepowinien był wiedzieć o korrespondencyi i nie wiedział też o niéj, panna prosiła o to; ale nie w ciemię bity, z pewnych oznak się domyślił, że jakieś skryte przed nim zbliżenie się zaszło, i raz przydybawszy nad listem siostry prędko schowanym Zdzisia, poznał jéj rękę. Tego mu było dosyć. Potrzebował się namyślić co ma począć?... Tegoż dnia pobiegł do Anieli.
— Słuchaj-no, moja panno, rzekł: ty przedemną sekreta robisz, ale wy już do siebie pisujecie... hę?
Zarumieniła się mocno i zmieszała panna Aniela.
— Nikt mi nic nie mówił, nie widziałem nic, ale przysięgnę, że listy chodzą... Chcesz prowadzić tę sprawę na swoją rękę, jak ci się podoba — nie będę się mieszał; ale mnie się zdaje, że jabym też się przydał na coś.
Nie przyznała się panna Aniela zapłakana, lecz z jéj słów urywanych można się było dorozumieć pewnego stosunku. Odrzucała wszelką pomoc brata i zaklinała go, aby się nie mieszał do niczego... Adolf do czasu się na to zgodził.
Nie wpłynęła ta okoliczność wcale na stosunki hr. Zdzisława z Monną Lizą, gdyż tak ją nazywał. Owszem właśnie o tym czasie złożyło się, że bardzo pobożna zawsze panna Aniela, bo i cały dom takim był — zaczęła chodzić na nieszpory do blizkiego kościoła — sama jedna. Jakim sposobem dowiedział się o tém nabożeństwie Zdziś, nie umiemy powiedzieć, bo trudno myśleć, że listy zdradziły autorkę; dosyć, że znajdował się przy wyjściu z kościoła, i wracano nie najbliższą drogą do pałacu.
Wieczory były ciemne, hrabia przebierał się tak, aby go poznać nie można, panna szła zakwefiona, nie dopuszczano żadnego niebezpieczeństwa...
Tymczasem stosunki z hrabiną Julią zaczynały ostygać. Zazdrosna pani domyślała się zdrady, i nie mogła dozwolić, aby ostatnie marzenie jéj tak się prędko rozwiało. Chodziła chmurna, gniewna, na twarzy nawet zmieniona, wszelkiemi możliwemi sposobami usiłując odkryć rywalkę, którą przeczuwała.
Najpilniejsze śledzenie nie przynosiło żadnego skutku.
Hrabia Zdzisław nie bywał nigdzie, nikt go nie mógł pomówić o żaden stosunek, — nie było śladu żadnych miłostek.
Hrabina Julia przywiedziona była do rozpaczy prawie. Zapraszany, ciągnięty gwałtem Zdziś, wlókł się po dawnemu, ale siedział zimny, bez życia, nudził się, a obarczany wymówkami, wypierał się niezręcznie... Hrabina wpadła w końcu na myśl, że miłostki być muszą z rodzaju tych, do których się mężczyźni nie przyznają, choć bywają niemniéj namiętne i gwałtowne od tych, któremi się chlubią. Gotowa była dla odzyskania straconego i niemogącego już jéj powrócić gacha, a jak sama mówiła — serca — na wszelkie ofiary... Podwojono nadzór nad nieszczęśliwym Zdzisiem. Przekupiony sługa jego mógł tylko o tém zapewnić, że pan pisywał dużo listów i odbierał wiele kobiecą ręką adresowanych.
Jakim sposobem jeden z nich dostał się do rąk hrabiny Julii — powiedzieć nie umiemy.
Nazajutrz potrzeba było wezwać doktora... Hrabina zachorowała mocno, leżała dni kilka, zebrała wszystkie siły, aby wstać i posłała po winowajcę.
Szczęściem dla autorki listu, ręka jéj była nieznana hrabinie, a z saméj treści tyle się mogła domyślać, że pisała go osoba niezamężna i niemająca nadziei, aby ją hrabia zaślubił.
Przy szczelnie zamkniętych drzwiach, w godzinie przedwieczornéj, w małym saloniku hrabia zmuszony się stawić, przebył pierwszą w życiu scenę tak gwałtowną, tak przykrą, tak straszną nawet, iż gdy po godzinie męczarni, podarty ów list mnąc w ręku wyszedł z saloniku, ledwie trafił do drzwi, któremi miał wyjść na swobodę.
Myliłby się ktoby sądził, że zerwano z nim. Wymówki, płacze, mdłości skończyły się na przyrzeczeniu, że bywać będzie, na wyznaniu z jego strony, iż to była fantazya bez konsekwencyi, na rodzaju przejednania...
Gdy młody pan znalazł się potém w ulicy i otarł pot z czoła, musiał wyznać przed sobą, iż w zawodzie zdobywcy serc i względów niewieścich nie cała droga jest różami usłana.
Zaczynał po raz pierwszy domyślać się, iż świat tak jest urządzony misternie, że na nim za wszystko sowicie potrzeba opłacać.
Odkrycie to nieco ostudziło Zdzisława w jego zapałach — dla hrabiny; ale wcale nie poskutkowało na daleko niebezpieczniejsze stosunki z panną Anielą.
Zdawało mu się, że z téj strony mógł być najzupełniéj bezpieczny.
Hrabina nie powiedziała mu jakim sposobem list się do rąk jéj dostał; lecz, że na dwa dni wprzódy odprawił się służący nagle, słuszne podejrzenie padało na niego, tém bardziéj, że przeszedł w służbę pułkownika, którego znano jako wiernego sprzymierzeńca hrabiny.
Tak stały rzeczy w chwili, gdy dnia jednego hrabina Laura oznajmiła synowi ze swą zwykłą powagą i chłodem, że książę Ignacy przybył do Warszawy i miał przez zimę zabawić.
Lambert przyjął tę wiadomość trochę zdziwiony.
— Jakimże sposobem do tego przyszło, że zamiast jak zwykle zimować w San-Remo, książę się odważył na ostrą zimę naszą?
— Zdaje się, że mu jest daleko lepiéj, odpowiedziała matka. Mówiono mi, że się zaczął leczyć na swe piersi gimnastyką, że mu to bardzo pomódz miało, a zapewne i to się przyczyniło do przeniesienia się ich do Warszawy, że przecie o Michalinie pomyśleć coś trzeba.
Misia nie znajdzie w San Remo stosownéj partyi, chybaby jakiego włoskiego duka lub principe zaślubić chciała, a ojciec nigdyby się na to nie zgodził.
Lambert zamilkł.
— Mój Lamciu, dodała matka, wiesz jakie blizkie stosunki pokrewieństwa nas łączą z tym domem; bądź u nich zaraz...
Chociaż w tych słowach nie było najmniejszéj insynuacyi, Lambert drgnął, czując, iż tu coś dla jego przyszłości groźnego warzyć się musiało.
Książę Ignacy, z rodziny książęcéj niegdy na Rusi możnéj i znaczącéj, był jeszcze panem dosyć bogatym, zwłaszcza dla jedynéj córki, która po nim wszystko wziąć miała.
Na nieszczęście książę, którego stan majątkowy wymagał czuwania i pracy, musiał się w tém wyręczać obcemi siłami, bo mu własnych poświęcić nie mógł. I stan zdrowia, i usposobienia nie dozwalały mu być gospodarzem. Słuszny, chudy bardzo, wyniszczony pomimo największych starań o swe zdrowie — książę był uczonym dylettantem, encyklopedystą. Nie robił on dla literatury i nauk nic, ale im sam się poświęcał, przerzucając z jednego do drugiego przedmiotu z chciwością wiedzy chorobliwą niemal, gorączkową.
Z uczonymi i akademiami za granicą zwłaszcza utrzymywał stosunki nieprzerwane, pisywał czasem do W. Hugona, niekiedy do Ranke’go, do lorda Disraelego, do pana Leverrier’a, do chemika Dumas’a, czynny był bardzo na wsze strony. Bawiło go to, uczyło, ale więcéj nikomu się na nic nie zdało. Książę był w najobszerniejszém słowa tego znaczeniu dylettantem. Nauka jego niepoślednia, miała tę cechę powierzchownego dylettantyzmu, który się zadawala powłoką, nigdy nie idąc do głębi. Umysł miał pojętny i otwarty, zdolności wielkie, chęci najlepsze, lecz z chciwości wiedzy tak w życiu całém przerzucał się z jednego zaledwie dotkniętego przedmiotu na drugi, iż w żadnym z nich wielkich postępów uczynić nie mógł.
Zyskał na tém jasny może pogląd na związek wielu gałęzi nauk, które dla specyalistów z sobą węzła łączącego nie mają, ale sąd jego opierał się na więcéj odgadywanych niż docieczonych podstawach.
Uczeni nie brali go na seryo, profani uśmiechali się z tych pretensyj do nauki, zakrawających na monomanię. Książę nie zdawał się ani widzieć jak go sądzono, ani dbać o to. Szedł za popędem, wierny był, jak sądził, powołaniu, nad siły jego było zmienić naturę i zwyciężyć swe zachcianki.
W obcowaniu z ludźmi był to najzacniejszy człowiek w świecie, łagodny, wyrozumiały, wielce grzeczny, i — ściśle uczciwy... Twarz jego nieco długa, blada, piękna, nosiła ślady myśli ciężkich i troski jakiéjś niezwyciężonéj. Ci, co historyę życia jego znali, tłómaczyli to sobie łatwo. Ożeniony z kobietą, do któréj był przywiązany sercem i duszą, doznał bolesnego zawodu. Pokrył tajemnicą nieszczęście swoje, usiłując ocalić honor domu i żony, która wkrótce z nagłéj choroby, jaką rozpacz wywołała, umarła. Zatarto ślady skandalicznego wypadku, który w wątpliwość podano. Książę czcił pamięć zmarłéj, i nigdy z ust jego słówko nawet gorzkie nie wyszło. Pozostałą po niéj córkę wychowywał ojciec z trwogą człowieka, który ostatni swój skarb pragnie ocalić od wpływu wszystkiego coby go mogło nadwerężyć. Księżniczka Marta miała przy sobie najlepsze nauczycielki, dobrane z większém staraniem o ich moralne usposobienie, niż naukowe wykształcenie; była na pensyi klasztornéj w Paryżu, potém dostała towarzyszkę, na któréj charakterze książę mógł polegać — naostatek on sam teraz nie opuszczał jéj na chwilę, czuwał nad nią, rozpadał się...
Panna Marta była skutkiem tych starań — śliczna, słabowita dzieweczka dochodząca do lat dwudziestu, spóźniona w rozwinięciu, nieśmiała, milcząca, powierzchownie wdzięczna, nieuderzająca jednak niczém wybitniejszém. Było to nadzwyczaj posłuszne i dobre dziecię, trochę dogadzaniem mu znudzone i zobojętniałe, i lepiéj stokroć znające świat cały obcy niż kraj własny. Otaczający widzieli w niéj anioła, i unosili się nad przymiotami, które dla obcych były niedostrzeżone...
Towarzyszką księżniczki Marty była znana z cnot, ze zdolności, z taktu w postępowaniu pani Szordyńska, niegdyś osoba zamożna bardzo, wypadkami zrujnowana, którą książę jak panią domu otaczał nadzwyczajném poszanowaniem.
Ona w istocie więcéj stanowiła o wszystkiém co się ściągało do panny Marty niż sam ojciec, który chętnie swoją wolę i zdanie do jéj przekonań zastosowywał...
Hrabina oznajmiwszy synowi przybycie księcia Ignacego, oczekiwała długo odpowiedzi jego, na którą się nierychło zebrał.
— Nudna to rzecz dom księcia Ignacego, rzekł w końcu. Szanuję go bardzo, ale jeśli tu przez zimę zabawią, mamę zmęczą, a ja nie powiem, żebym się z tego bardzo cieszył.
Podniosła głowę hrabina.
— Moja duszko! z wymówką odezwała się — jakże ty tak możesz surowo, bezwzględnie o tym najzacniejszym domu się wyrażać!
— Zacności wcale nie przeczę — odparł Lambert, — ale książę choruje na uczoność i o niczém nie mówi oprócz tego, co go zajmuje... Pani Szordyńska jest najszanowniejsza w święcie nudziarka, a panna Marta dziecko...
— A ty już się w złém towarzystwie trochę popsułeś i nawykłeś do płochych, trzpioczących się ludzi — przerwała hrabina. Inaczéj umiałbyś ocenić księcia Ignacego, tę poczciwą, przywiązaną jak matka do księżniczki Szordyńską i tego aniołka Martę. Dom jest poważny — i taki właśnie, jakiego nam tu brakło.
Hrabina kończyła ożywiając się, gdy oznajmiono wizytę ranną, bez ceremonii, tych właśnie osób, o których była mowa. Książę już podstarzały, średnich lat mężczyzna, chociaż się przedstawiał od razu jako człowiek dobrego towarzystwa, miał w sobie coś ekscentrycznego. Oczy jego biegały żywo i niespokojnie, na czole wypiętnowana była skłonność do monomanii, gdzieindziéj zawsze zdawał się być myślami, i pomimo uprzejmości popełniał ciągle omyłki pochodzące z roztargnienia. Za to wyraz ust jego był słodki i uśmiechający się ciągle...
Szordyńska miała tę powagę wymuszoną osób, które się czując w położeniu podrzędném, radeby fantazyą dopełnić to, czego wiedzą, że im braknąć musi. Piękna, niemłoda już twarz, zdradzała ciągły wysiłek i pamięć na siebie, coś kunsztownego i nienaturalnego było w niéj całéj, chociaż mogła być sympatyczna, gdyby duma z dawnéj niezależności pozostała, nie otaczała jéj chłodzącą atmosferą. Naostatek panna Marta, bojaźliwa, z oczkami spuszczonemi, niepewnym krokiem wchodząca blondyneczka, wątła, blada, rumieniąca się i blednąca nieustannie, lękająca się spojrzeć i przemówić, dopełniała trójki, którą hrabina bardzo żywo się zrywając z kanapy, powitała z serdecznością, na jaką się rzadko dla kogo zdobywała.
Zbliżającą się księżniczkę Martę zaczęła całować i ściskać, wpatrując się w nią, zachwycając i do reszty onieśmielając biedną pensyonarkę.
Książę tymczasem wpadł obcesowo i jakby wygłodniały na hr. Lamberta, z równą prawie czułością, trzęsąc jego rękami i osypując go komplementami. Szordyńską, która nie mogła znieść, aby o niéj na chwilę zapomniano, potrafiła zaraz wcielić się w przywitanie hrabiny ze swą wychowanką.
— Niewymownie się raduję, że raz jestem na dłużéj w Warszawie, zawołał książę; poznam przecie i zbliżę się do naszych znakomitości. Od dawna łaknąłem znajomości Baranowskiego, bo mi wstyd było go nie znać, szczycąc się przyjaźnią O. Secchi’ego; muszę się zbliżyć do tego nieoszacowanego naturalisty i humorysty, A. Wagi... wyszukać barona Rastawieckiego... A! próżnować nie będę...
Śmiał się mówiąc to i pocierał przerzedłe włosy.
— Wiem, rzekł grzecznie Lambert, że książę nigdzie próżnować nie możesz, i wszędzie umiesz sobie znaleźć zajęcie.
— Co chcesz? ars longa, vita brevis... tyle rzeczy pociąga człowieka, których radby się jeśli nie nauczyć, to choć obeznać z niemi...
Rozmowa natychmiast wpadła na szczegóły, któremi książę był zajęty, i o które, dosyć niewłaściwie, zupełnie z niemi nieoswojonego zaczął badać Lamberta. Hrabina zaś posadziwszy przy sobie księżniczkę, osypywała ją zarazem pytaniami i grzecznościami, na które częściéj Szordyńska niż ona odpowiadała. Panna Marta nie mogła jeszcze wyjść z pomieszania, w jakie ją wprawiło przybycie do tego domu i zbyt może natarczywe hrabiny przyjęcie.
Gdy po godzinnym prawie pobycie, książę z córką wyszli nareszcie, a Lambert do matki powrócił, hrabina cała jeszcze poruszona jakąś radością, uściskała syna i nie mogła się wstrzymać od wykrzyknika pół głosem:
— Oto żona, jakiéj tobie potrzeba!
CICHE WODY.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tom II.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1881.
Дозволено Цензурою. — 10 Марта 1881 г. Вильна.
ВИЛЬНА. Въ типографіи п. ф. Осипа Завадзкаго.
(Замковый переулокъ, № 149).
|
Od bardzo dawna nie pamiętano w Warszawie zimy tak ożywionéj i tak obfitéj w zajmujące plotki, jak ta, która właśnie upływała, — pod względem meteorologicznym dając księciu Ignacemu pole do obserwacyj i porównań niezmiernie nauczających.
Czém dla niego były zmiany atmosferyczne, z których on najrozmaitsze, wielce hipotetyczne wyciągał wnioski (jest to właściwością dylettantów, że śmieléj się rzucają na ciemności, niż prawdziwi uczeni) — czém dla księcia były przeskoki baro i termometryczne, tém dla pospolitéj gawiedzi ruchy tego świata, którego ona widywała tylko cząsteczkę, chwytała tylko odgłosy.
Wnioskowano z wizyt, z ich trwania, z twarzy, którą widziano w oknie karety, nareszcie z przedpokojowych obserwacyj lokajskich, które niekiedy do wcale szczęśliwych prowadziły rozwiązań zawiłych kwestyj.
Kilka domów stojących na górze, zajmujących stanowisko pierwszorzędne, szczególną zwracało baczność. Szeptano sobie o hrabinie Julii i jéj fantazyach, o ekscentrycyzmie hrabianki Elizy, o purytanizmie hrabiny Laury, bałamuctwie jéj syna rozkochanego w pięknéj Elizie, pokątnym jakimś romansie pięknego Zdzisia, o księciu Ignacym, który dawał już literackie wieczory, i o — zamierzoném a mającém się na pewno skojarzyć małżeństwie jego córki z synem hr. Laury.
Odgadnięto tę myśl raczéj niż się o niéj dowiedziano, bo nie było jeszcze najmniejszych poszlak, gdy już vox populi wróżył księżniczce, że zostanie hrabiną Lambertową.
Rozbudzona była niezmiernie ciekawość spektatorów dramatu przewidywaną katastrofą, jaka z rozerwanéj miłości hrab. Elizy i Lamberta musiała koniecznie wyniknąć.
Co miała począć porzucona, jak mógł się znaleźć postawiony miedzy matką a ideałem, hrabia Lambert?
Epizodyczne postaci tego karnawału nikły w blasku dwóch głównych, które wiązała miłość a dzieliła przepaść.
Wprawdzie obie rodziny były na jednéj karcie historyi zapisane w równym rzędzie, obie z przeszłości wyniosły wyposażenie wspomnień obfite, lecz charakter rodzin, ich losy, tradycje stawiły je na dwóch krańcach przeciwnych. Między hrabiną Laurą a Julią były tylko kontrasta i antytezy — ani jednéj myśli wspólnéj.
Traf, który się bawi wynajdując łamigłówki najosobliwsze dla pociechy spektatorów, zbliżył serca dwojga młodych ludzi wcale do siebie nieprzeznaczonych. Pytali się wszyscy, co z tego miało wyniknąć? Najniespokojniejszą była sama hrabina Julia, któréj życzeniem najgorętszem było sklejenie tego małżeństwa.
Przypominamy, że w początkach uważała je za tak prawdopodobne i niemal łatwe, iż rachowała na wesele po Wielkiéjnocy. Wszystko prawie poszło po jéj myśli, choć nie jéj staraniem, ale niezmierną śmiałością Elizy marzenie zmieniło się w rzeczywistość — hr. Lambert był zakochany — lecz miłość ta nie obiecywała nic oprócz chyba jakiegoś skandalu...
Wyczerpały się środki dalszego działania, a hr. Julia obawiała się uciec do ostatniego, do stanowczego wymagania rozwiązania, aby nie ściągnąć rekuzy i nie zerwać stosunków...
Zrozumiała ona bardzo dobrze przybycie księcia Ignacego z córką, sprowadzonego umyślnie, aby Lambert mógł ją poznać. Małżeństwo było widocznie ułożone, postanowione, szło tylko o skłonienie syna, by woli matki był posłuszny.
Można sobie wystawić, z jakiém oburzeniem i zgrozą mówiono u hrabiny Julii o despotyzmie pani Laury.
Niepokoju hrabiny wcale się nie zdawała podzielać córka, która wszystkie groźne wiadomostki przyjmowała chłodno i obojętnie, jeśli nie jakimś uśmiechem wzgardliwym. Nie mogła się téj obojętności wydziwić hrabina Julia, i trochę ją to pocieszało, bo posądzała Elizę, iż musiała już jakieś zobowiązanie uzyskać.
Hrabianka na pytania nie odpowiadała wcale.
Książę Ignacy od dawna poufale był znajomy z pułkownikiem Leliwą. Lubił go uczony książę, gdyż miał w nim nieoszacowanego pośrednika, posła, informatora w wielu drobnych okolicznościach, któremi sam się zajmować nie lubił.
W parę dni po przybyciu księcia, stary przyjaciel domu stawił się, powitany niezmiernie czule.
— Jam cię z utęsknieniem wyglądał, zawołał książę — jaki ty mi jesteś potrzebny!... Mnóztwa rzeczy tutejszych pamięć mnie odbiegła.... ty wszystko wiesz, rachowałem jak na Zawiszę....
— Byłbym pośpieszył na usługi wcześniéj, rzekł Leliwa, ale nie chciałem być natrętny...
— Ty! natrętny! rozśmiał się książę.
Zaledwie siedli, książę już zagaił o wydobycie swéj paki z książkami i ułatwienie formalności do jéj odzyskania, które chciał Leliwie powierzyć.
— Nie mogę się rozgospodarować bez moich książek — mówił gospodarz; — zmiłuj się jedź ty po nie i wyproś, aby mi oddano.
Leliwa podjął się téj usługi. Książę potém zaczął mówić o rozprawie, którą pisał i chciał posłać sławnemu meteorologowi hollenderskiemu; o artykule w gazecie, przeciw któremu chciał małą notę umieścić w jakimś dzienniku; pytał o uczonych, o posiedzenia „Biblioteki Warszawskiéj“ o sztukę dramatyczną, gdyż i ta go zajmowała żywo...
Gdy się wyczerpało mnóztwo tych przedmiotów, na które książę wpadał nie wiedzieć jaki upatrując między niemi związek, zaledwie dając tchnąć Leliwie, — pułkownik w końcu gwałtem zwrócił mowę do spraw potocznych.
— Cóż to przecie księcia sprowadziło do nas? rzekł; bo jużci wolałbyś zimować w Paryżu, w południowéj Francyi, gdzieś na brzegu Włoch, w Rzymie nawet, niż tu.... Książę nigdy nie lubiłeś naszego poczciwego miasteczka.
— Mylisz się, kochany pułkowniku — wtrącił książę, — lubię je bardzo, tylko zdrowie córki trzymało mnie w klimacie łagodniejszym. Bogu dzięki, jest teraz zupełnie zdrowa, i ja się mogłem zbliżyć do kraju.
— Tutaj posądzają kochanego księcia... o pewne projekta! wesoło rzekł pułkownik.
— O jakie?
— Całe miasto pretenduje, że musi być osnuty, ułożony maryaż księżniczki z hr. Lambertem....
Książę zdawał się mocno zdumiony — cofnął się nieco.
— Któż to mówi?
— Spytaj książę, kto o tém nie mówi? ciągnął pułkownik, — o tém tylko gadają wszyscy...
— A cóż mówią?
Leliwa począł seryo bardzo.
— Znasz mnie książę, iż jestem starym, wiernym sługą jego domu (pułkownik był zawsze wszędzie tym najwierniejszym przyjacielem rodziny), wiesz, że pochlebstwem nie każą się nigdy usta moje. Będę echem ogólnego głosu.... Kraj całyby się cieszył z połączenia dwóch tak dostojnych rodzin... przyklasnęliby wszyscy! Nic stosowniejszego, nic piękniejszego pomyśleć nie można.... Ten anioł wasz i ten znakomity młodzian....
Księciu się twarz uśmiechała, a pułkownik przerwał swą mowę westchnieniem głębokiém.
Urwał nagle i sposępniał.
— Cóż więc? co? wtrącił książę.
— Ten najśliczniejszy ze wszystkich projektów, najrozumniejszy, odezwał się pułkownik, trzeba chyba Boga prosić, aby przyszedł do skutku.
Tu przestał mówić Leliwa, potarł swe siwe najeżone włosy.
— Jako przyjaciel rodziny, miałbym na sumieniu, gdybym nie pośpieszył z przestrogą.
Szybko zbliżył się książę do niego, okazując niepokój.
— Zmiłuj się — cóż tam takiego? nastraszyłeś mnie...
— Matka podobno o tém nie wie, albo nie bierze tego na seryo, ale Lambert jest namiętnie rozkochany w dziewczynie, dla któréj istotnie głowę stracić można, w córce hr. Julii.
— Bałamuctwo może karnawałowe — plotki! rzekł książę.
— Jużciżbym o tém nie mówił, gdybym nie miał przekonania, że to rzecz niezmiernéj wagi, mości książę. Takiemu aniołkowi jak księżniczka Marta, téj istocie z niebios spadłéj, należy mąż, coby ją całém sercem mógł kochać, umiał ten skarb oszacować! Wydać ją za najzacniejszego w świecie młodzieńca, bo za takiego mam hr. Lamberta, ale szalenie rozkochanego w innéj, któréj i po ślubie z pewnością kochać nie przestanie — a! mości książę, krzyknął z ogromnym zapałem pułkownik — toby był kryminał!
Wzdrygnął się książę.
— Ale hr. Laura nic mi o tém nie wspomniała.... Czyż być może, by nie wiedziała?
— Z pewnością nie wie chyba, jak daleko rzeczy zaszły.... mówił Leliwa. Eliza jest niesłychanie śmiałą, wzięła to po matce, piękną, rozumną, czarującą. Rozkochała się zapamiętale, i kompromitując się w oczach całego miasta, opanowała Lamberta....
— A toś mi zabił klina! zawołał książę. Przyznaję ci się, tak, jechałem tu z tym projektem, nie robię przed tobą tajemnicy, było to marzenie moje, wprowadzić najdroższe, jedyne dziecię moje w dom nieposzlakowany, w którym cnoty są tradycyą i spadkiem pokoleń. Lambert.... ale możeż to być, aby on, sensat taki, Anglik poważny, rozmiłował się w płochéj dziewczynie, w córce téj Julii!
— C’est de notoriété publique, skonkludował pułkownik. Zechcesz książę, to się sam naocznie będziesz mógł przekonać o tém, bo ich dwoje, en tête à tête, spotykać można w ulicy, tak zajętych sobą, iż nikogo nie widzą i o nikogo dbać się nie zdają.
— Ale hrabina Laura! ona! żeby nie wiedziała o tém, żebyście wy jéj o tém nie donieśli, nie przestrzegli!
— Znasz książę tę dostojną naszą matronę, przerwał Leliwa. Być może, iż ją ostrzegano, ona tego nie bierze seryo, bo ma to przekonanie matek i rodziców dawnéj daty, że dzieciom dane rozkazy spełnione być muszą....
Nie wątpię też, że gdy powie Lambertowi: „Żeń się,“ ożeni się.... Ale, książę mój, takie zamążpójście dla waszéj córki...
Westchnął książę Ignacy....
— W istocie to anioł niewinności, to dziecię, którebym chciał tylko oddać człowiekowi, coby ocenić je umiał.... Na świecie nic mi się tak nie uśmiechało jak wejście do tego domu, taka matka jak hr. Laura!
— A! zawołał pułkownik składając ręce — w istocie, ideał matrony polskiéj.... Klękam przed tą niewiastą.
— Dla mojéj Marci, dodał książę, coby to było za szczęście!...
Zamyślił się nieco i rzekł głosem ośmielonym:
— Kochany pułkowniku — wiesz co? słowo ci daję, z dzisiejszéj młodzieży wybierając, jeszczebym Lamberta z tą głupią jego namiętnością wolał, niż innego bez żadnéj. To uczciwy człowiek, il se fera une raison, przywiąże się, namiętność zwycięży.
Leliwa usta skrzywił, brwiami ruszył — nie powiedział nic.
— Daruj mi, mój drogi książę — odezwał się po długiém milczeniu — daruj mi, przebacz, błagam, żem ci tu przyniósł tak niesmaczną przestrogę. Sumienie mi nakazywało;
Uderzył się w piersi.
Zamyślony, chmurny stał książę Ignacy. Nic nad to przykrzejszego dla niego być nie mogło; pragnął nadewszystko spokoju, aby swoim uczonym dogadzać fantazyom swobodnie, a tu, w chwili gdy zdało mu się, że do portu dopływał, wiatr z czystego nieba pędził go znowu na burzliwe morza prądy.
Leliwa szukał kapelusza już i chciał odchodzić, pożegnali się w milczeniu, bardzo serdecznie, choć książę miał niejaki żal do tego zbyt gorliwego przyjaciela, że mu tak nielitościwie oczy otworzył.
Po odejściu gościa siadł rozmyślać, a owocem głębokich roztrząsań zadania, które miał przed sobą, było, żeby się otwarcie rozmówić z hrabiną Laurą.
Do téj przystęp miał książę o każdéj dnia godzinie, chciał tylko obrać taką, któraby najstosowniejszą była do poufnéj sam na sam rozmowy. Objawiać hr. Laurze tego o czém się dowiedział od pułkownika — nie miał odwagi; postanowił ostróżnie ją wybadać o stan serca hr. Lamberta.
Przychodziło mu teraz na myśl, że codzień bywający (z rozkazu matki) Lambert, w istocie do Marty się jakoś opieszale i nieśmiało zbliżał; krótko bawił, mówił najwięcéj z Szordyńską, i nie okazywał najmniejszéj ochoty do lepszego poznania swéj narzeczonéj. Marta też spoglądała na niego z przestrachem jakimś, zdającym się nie zmniejszać, ale rosnąć.
Niespokojny, po obiedzie, nad wieczór poszedł książę do pałacu hr. Laury, którą zastał samą z panną Anielą, ale ta natychmiast się wysunęła....
Zaczęto od rzeczy obojętnych. Książę Ignacy wiedząc, jak hrabina czytała wiele, wyliczył jéj cały szereg nowości, które sobie ponotował.
— Był u was Lambert? zapytała hrabina.
— Był na chwilę rano — rzekł książę, — ale bawił krótko. Ona nieśmiała bardzo, a on tak jakoś... z daleka ciągle, że sam nie wiem jakby ich zbliżyć....
Wie, kochana hrabina — dodał — że ten poczciwy i rozumny Lambert strasznie mi się wydał jakoś zmieniony.
— W czém? w czém? niespokojnie zawołała hrabina.
— Nie ma téj dawnéj młodzieńczéj swéj wesołości — przemówił nieśmiało książę, — chwilami wydaje mi się smutnym, roztargnionym, jakby obarczonym....
Laura przenikliwie spojrzała na księcia chcąc go zbadać i odkryć, czy mu już czego nie doniesiono.
— Jakże bo książę chcesz — odezwała się, — żeby w tak uroczystéj chwili, gdy człowiek swoją przyszłość stawi na szalę i bierze na siebie odpowiedzialność za los drugiéj, mającéj mu się oddać istoty — nie przychodziły myśli poważne i pewna obawa? Nie idzie tu o szczęście własne; więcéj daleko pewnie o to drugie, za które ma się wziąć przed sumieniem, Bogiem i ludźmi odpowiedzialność. Lambert, wierz mi książę, jest niezepsutym i zacnym a poczciwym chłopcem....
— Święcie w to wierzę! rzekł książę ręce składając — ale kochana hrabino, człowiekiem jest....
— Wszyscyśmy ludźmi, pośpiesznie dodała Laura — wszyscy słabi; idzie o to, w kim zasady pewne tak są wszczepione, by się słabości nie dozwalały obawiać.
Książę przysunął się z krzesłem do staruszki, pocałował ją w rękę i rzekł cicho:
— Mówmy szczerze.... jak rodzice, których los dzieci nad wszystko obchodzi.... Lambert nie ma jakiéj miłostki w sercu?
Hrabina Laura zarumieniła się mocno.
— Pewna jestem mój książę, iż już ci coś szepnięto, nie bez złéj myśli, o czém byłbyś się dowiedział odemnie. Hrabina Julia z całą swą przebiegłością, mogę śmiało powiedzieć, szatańską, wywarła wszystkie siły i czary własne i córki, aby mi pochwycić Lamberta. Wiem o tém, wiedziałam, żaden krok jego nie uszedł baczności mojéj. Bałamucono go, mogło się ludziom płochym zdawać, że będąc grzeczny tylko, musiał być zakochany, bo dziewczyna i bardzo śliczna, i jak ogień sprytna, niesłychanie śmiała.....
Mogła bawić Lamberta, i powiem ci otwarcie, żem się jéj dla niego obawiała — lecz, czyż podobna, aby mając do wyboru między tym twoim aniołkiem, a tą jakąś.... swawolnicą roztrzpiotaną, nie poczuł gdzie jest dla niego szczęście!
— Tak, tak! przebąknął książę zadumany, ale te swawolnice wielki urok mają.
— Na nieszczęście — odpowiedziała hr. Laura — lecz nikt z niemi nie idzie do ołtarza.... Skoczyć w przepaść w chwili szału.... tylko nie związać się na całe życie. Lambert ma przed oczami los hr. Ludwika, historyę hr. Julii i przykład tego coby go czekało. Lambert wie — dodała z energią wielką, — że prędzéjbym umarła, niż na podobny związek dozwoliła; że umierając rzuciłabym na niego klątwę, gdyby mi śmiał wprowadzić do domu taką istotę....
Książę pocałował w rękę staruszkę.
— Niech no się pani uspokoi.... niech się kochana hrabina nie irrytuje.... Mówmy, czy może on nabrawszy smaku do takiéj drastycznéj istoty, pokochać moją cichą, bojaźliwą, nieśmiałą gołąbkę?...
Staruszka podniosła głowę.
— Niech się nie kochają, aż po ślubie — dodała żywo — to daleko lepiéj, niż żeby się rozromansowywali teraz, mając począć nie romans, ale drogę życia wspólnego ciężką i trudną....
— Jabym tak Marcię chciał widzieć szczęśliwą! westchnął książę.
— I będzie szczęśliwą, i musi być, o ile na świecie, w warunkach bytu naszego szczęście jest możliwe.... Lambert, ja, otoczymy ją największą czułością i staraniem, aby
....idąc drogą
Na ostry kamień nie trafiła nogą!
Bądź książę pewien, będzie dla mnie więcéj może niż własném dziecięciem! będę dla niéj więcéj niż matką.... powierz mi ją ślepo — i bądź spokojny.... Ja Lamberta znam, ja za niego, ja za jéj przyszłość ręczę!
Rozczulił się książę Ignacy.
— Dosyć, dosyć! zawołał — będę spokojny! Zamykam oczy! Wiem komu zaufałem!
Na tém skończyła się drażliwa rozmowa, po któréj hr. Laura długo zostawszy sama, uspokoić się nie mogła. Czekała na syna, potrzebowała z nim szczerze i otwarcie się rozgadać. Wieczorem przybyli goście, zajrzał przyjaciel wszystkich domów i rodzin, pułkownik, przyszedł Zdzisław, który teraz przemykał się dosyć często, był i pan Adolf zajmujący miejsce w kąciku.
Nie rychło, gdy się to wszystko rozeszło, a Lambert dawał dobranoc, zatrzymała go hrabina.
— Lamciu! no, mów, odezwała się, jak ci się Marta podobała?
Zaskoczony tém pytaniem hrabia stanął i długo się nie mógł na odpowiedź zebrać.
— Ani mi się podobała, ani nie podobała — rzekł w końcu; ale dla czego się mama pyta o to?
— Bo — bo chcę, żeby ci się podobała.
I spójrzała na niego wyraziście.
Lambert począł się z wolna przechadzać po salonie.
— Mogłeś się domyślić że życzę, pragnę, chcę, aby była twoją żoną....
Rzuciła na niego okiem po drugi raz, i zobaczyła tylko chmurne czoło.
— Powiem ci, że niezupełnie jestem z ciebie kontenta od pewnego czasu. Tobie się zdaje, że ja nie widzę nic, że nie wiem nic. Eliza cię bałamuci, ty się dajesz bałamucić, mimowolnie złe jéj towarzystwo oddziaływa na ciebie.... Trzeba z nią zerwać zupełnie....
— Nie mam potrzeby zrywać, odpowiedział Lambert bardzo poważnie, — bo nie zawiązywałem nic. Znam ją, bawi mnie, znajduję ją ładną....
— To wszystko źle: jéj piękność nie powinna mieć dla ciebie uroku, jéj paplanie bezwstydne nie powinno cię bawić. Wiesz, na jakiém.... gnojowisku ten kwiatek urosnął.... Lambercie....
— Niemniéj on bardzo ładnie pachnie! odparł zimno hrabia.
Hrabina rzuciła o stół gwałtownie robotą, którą trzymała, i załamała ręce...
— Dziecko moje! ja cię nie poznaję!
— Ale, mamciu kochana — rzekł łagodniéj syn — niech mi mama wierzy, nie ma grożącego nic.... Mam tylko obowiązek powiedzieć w obronie téj istotnie nieszczęśliwéj Elizy, że ona czuje całą okropność swojego położenia, że tém gnojowiskiem się brzydzi.
— A! cicho! komedye! obrzydłe komedye! krzyknęła matka.
— Nie — rzekł zimno Lambert — czuje się komedye... takiéj rozpaczy nie odegra żaden najlepszy artysta.
— Kto miał takiego nauczyciela jak jéj matka! wybuchnęła hr. Laura.
Widząc wzburzenie wielkie, Lambert zbliżył się, usiłując ukoić matkę.
— Mama kochana — rzekł — nie ma najmniejszego powodu niepokoić się. Jakkolwiek mam niewysłowioną litość nad tą biedną, wiem, że mi o niczém więcéj myśleć niewolno....
— Litować się nie powinieneś nawet — dodała matka — to plugawstwo nie warte miłosierdzia....
Lambert zamilczał.
— Proszę, błagam, wymagam, dodała matka, abyś się zbliżył do Marty....
— Pełnię rozkazy mamy, odparł powolnie syn, — ale przepraszam zarazem, że z góry zaprotestuję. Jeśli mi się Marta niepodoba, nie ożenię się z nią, gotowem wcale się nie żenić, a przeciw mojéj skłonności nie chcę — toby było świętokradztwo.
— To są głupie idee nowe! krzyknęła hrabina; idee, których się nabywa między ludźmi płochymi. Małżeństwo dla uczciwego człowieka świętokradzkiém być nigdy nie może; w jego mocy zawsze dotrzymać na co przysiągł u ołtarza....
— Na miłość przysięga! szepnął Lambert.
— Tak, na miłość, ale nie na tę, jaką wy rozumiecie, nie na namiętne rozkochanie, ale na miłościwe i pełne szacunku obejście się. To jest w mocy człowieka. Małżeństwo nie zostało postanowione dla dogodzenia passyi, ale dla ugruntowania rodziny i społeczeństwa. Kto je inaczéj rozumie, ten grzeszy....
Lambert skrzywił się nieznacznie.
— Dla czego nie masz się ożenić z Martą? dodała matka. Młoda jest, ładna, dobrego domu, ma wszystkie warunki. Ja ci ją przeznaczam....
— Mamo kochana — przerwał syn — ależ szczęście moje!
— Szczęście twoje pewniejsze jest z nią niż z każdą inną.... Ja ci to mówię — ja, co mam siwe włosy doświadczenia, ja, co cię jak matka kocham, ja, co pragnę szczęścia twego, choćby mém życiem zapłaconego, ale szczęścia, któregobym się wstydzić nie potrzebowała....
Hrabina chwyciła się za głowę, cała jéj twarz ogniem pałała, w piersiach jéj tchu brakło, podparła się na rękach, zamyśliła i dwie łzy z oczu jéj pociekły. Lambert żywo przystąpił ku niéj, całując ręce i szepcząc słowa pociechy, które mało skutkowały....
Rozstali się tak oboje podraźnieni, a syn powróciwszy do mieszkania, długo chodził nie mogąc się uspokoić. Usiłował z sumieniem własném przyjść do porozumienia i nie mógł. Miłość dla Elizy, powaga matki, jéj wymagania, strach tego małżeństwa narzuconego, życie mu zatruwały.
Aniołek z mitrą książęcą, pomimo swego wdzięku, młodości, swéj nieśmiałości i pokory, budził w nim niewysłowiony wstręt i trwogę. W twarzyczce téj płonącéj i blednącéj, w oczach, które patrzały ukradkiem i unikały spotkania ze wzrokiem innych ludzi, mimowolnie czytał Lambert jakiś fałsz, cóś przerażająco podstępnego; siłę, która się osłaniała słabością, myśl zuchwałą, nieświadomą własnego zuchwalstwa, patrzącą z pod powiek spuszczonych jak zwierz czatujący na pastwę. Słowem jedném księżniczka ze swą minką klasztorną, pobożną — nie podobała mu się — straszyła go. Nie widział co leżało na dnie téj duszy i serca, czy kamień bezbarwny, czy żar pokryty popiołem.
Świętość ta wydawała mu się pokrywką drgających passyi.... Wszystko to wirowało w jego głowie tém mocniéj i uparciéj, im bardziéj porównywał Martę z Elizą.
Nie byłby śmiał nigdy i nikomu powiedzieć, przyznać się do myśli, jakie w nim obudzała księżniczka, na pół dziecko, wychowane tak starannie, osłonione od wszelkiego wpływu zgubnego....
Jakiś tam podmuch wiatru mógł wnieść i zaszczepić złe ziarno?
Sam przed sobą musiał hrabia wyznać, że to były przypuszczenia niegodziwe — lecz ile razy widział Martę, wracały uparcie.... Wrażenie było zawsze jedno.... Lękał się....
Nie obawiałby się był cynicznéj Elizy, choć w istocie ta trwoga była daleko więcéj usprawiedliwiona — bał się Marci. Rozumowanie nic na to nie pomagało....
Nazajutrz z obowiązku musiał hrabia pójść do księcia, który już zbywszy się wczorajszéj trwogi, wybierał się do Obserwatoryum, a Lamberta posłał do córki.
Być bardzo mogło, że sztywność i pompatyczność pani Szordyńskiéj, osoby niezmiernie zacnéj, ale przesadnéj i męczącéj, przyczyniała się do obudzenia dla księżniczki wstrętu. W salonie tym niepodobna było tchnąć swobodnie.... Lambert usiłował się przezwyciężyć, zbliżył się nawet do panny Marty, któréj trwożliwe, blado-niebieskie oczy dwa razy złapał na ukradkowych wejrzeniach, usiadł przy niéj, zawiązał niby rozmowę. Prawie na wszystkie pytania jego, Szordyńska poddawała odpowiedzi, panna się czerwieniła i jąkała. Hrabia patrząc na nią śmiał się z własnego strachu — a jednak gdy z pod rzęs długich, białych dobyło się wejrzenie ukośne, dreszcz go przebiegał.
Przez oczy patrzała jakaś istota ukryta w téj anielskiéj powłoce — zła, zawzięta i przewrotna....
Obwiniając siebie o nieprzebaczone wizjonerstwo, Lambert wyszedł ztąd, chcąc wprost powrócić do domu, gdy w ulicy spotkał jakby czatującą na niego Elizę, która z wesołą twarzą dała mu dzień dobry.
Ranek był wyjątkowo suchy i łagodny.
— Idę na przechadzkę, odezwała się, ale nie proszę z sobą, bo wiem, że hrabiemu nie wolno publicznie się pokazywać w tak złém towarzystwie.... A nużbyśmy spotkali księcia Ignacego, lub jego córkę, od któréj pan powracasz, nie prawdaż?
— Tak jest! potwierdził Lambert.
— Urocza! dodała szydersko trochę Eliza. Tak jest! widziałam ją, i bez żartu, a! jak ja jéj zazdroszczę téj minki trwożliwéj i świętéj! Cobym dała, aby być do niéj podobną!...
Westchnęła i rzekła seryo:
— Istotnie jest ładna — choć dla mnie nie sympatyczna.
— Dla mnie także — odezwał się Lambert.
— A jak się hrabia będziesz musiał z nią ożenić? spytała.
— Nie przypuszczam aby mnie kto, nawet matka, którą kocham, mogła przymusić do czegoś — przeciw przekonaniu i woli — począł hrabia. Nie wiem jakie okoliczności zmusićby mnie potrafiły — ale gdybym był zmuszony....
Tu przerwał nagle i wstrząsł się.
— Ale nie! nie! przymusowi nie ulegnę nigdy. Matka może mi wzbronić ożenienia, nie może nakazać....
— Kazać! mój hrabio — przerwała Eliza — po cóż ma rozkazywać? O! jak bo pan nas nie znasz? Dosyć, by płakała — smuciła się, prosiła.... Łzy przymusić mogą!
Lambert milczący patrzał na nią, jakby chciał nasycić się widokiem, nasłuchać.... nie odpowiadał.
— Więc gdy mama wypłacze u pana to ożenienie?
Milczący nie otworzył już ust Lambert.... Wzrok jego zaczynał niepokoić nawet niestrwożoną niczém hrabiankę. Twarz jéj sposępniała.
— Wiesz hrabio — dodała — dla czegoby nie można się kochać bądź co bądź, mimo wszystkich przegród i płotów stojących na drodze? Toby mogła być najśliczniejsza miłość, wiecznie spragniona i świeża!...
Ja — będę musiała pójść za mąż... dodała, — bardzo mi w domu ciasno. Myślę teraz o wyborze jak najłagodniejszego, najmniéj znaczącego i najmniéj dokuczliwego stworzenia, któremu podam rękę, aby mnie.... wyprowadził....
Gdybyś mi hrabia dał radę jaką?...
Lambert nie był w możności ani odpowiedzi dać, ani rady; pochwycił jéj rękę gwałtownie.... podniósł do ust.... oboje zamilkli.... Elizie dwa brylanty w oczach stanęły.
— Ja się nie żegnam — szepnęła. Jak cień, pójdę za tobą. Znajdziemy się na świecie.... Prawda?...
Niedosłyszaną dał odpowiedź hrabia. Eliza szybkim krokiem pobiegła w stronę przeciwną....
Skazany na głód p. Adolf, przyjmowany wyrzutami przez Rusińską, z początku walczył z nią, wsuwał się, nastręczał, zdawał się czasem blizkim jakiegoś kompromisu; lecz ile razy przychodziło do stanowczego kroku, cofał się. On, co tak wysoko patrzał, tak wiele wymagał od życia, żeby się mógł związać przyrzeczeniem z osobą.... niemającą nic nad małą kamieniczkę i pensyjkę? Gdyby go wszystkie opuściły nadzieje, w ostatniéj ostateczności chwyciłby się téj deski, tymczasem właśnie świetne na horyzoncie zdawały się świtać widoki przyszłości....
Od hrabiego Zdzisława dawało się teraz wiele i często pozyskać, wiedział o stosunkach siostry, i znając ją, był prawie pewien, że ona je wyzyskać potrafi. Czasem tylko ogarniała obawa, a nuż Zdzisław albo znudziwszy się porzuci, albo rozumniejszym się okaże od panny Anieli! Ile razy badać chciał ją, zbywała go milczeniem, nie dozwalając mu się mieszać do niczego. Adolf podpatrzył schadzki nieszporne, wieczorne spacery, i strwożył się mocno.
Nietyle mu szło o siostrę, do któréj przywiązanie jego wcale się gorącością nie odznaczało, ile o siebie samego. Romans z hrabią Zdzisławem mógł ich oboje postawić na stanowisku niezależném, jego poprowadzić wysoko.... Nie można mu było dozwolić się rozchwiać na niczém. Aniela mogła się omylić, być niezręczną, słabą, zbyt zaufać Zdzisławowi; Adolf czuł potrzebę interwencyi, nie własnéj, bo na téj siłę niewiele mógł rachować, ale jakiéjś obcéj.
Po namyśle powiedział sobie, że ze wszystkich względów hr. Lamberta powinien był wybrać jako pomocnika. Hrabia miał obowiązki względem wychowanki swéj matki i dalekiéj krewnéj; Adolf wiedział, że dawniéj po dziecięcemu się kochali; był więc pewien, iż nie zostanie odepchnięty.
Postanowiwszy krok ten bardzo ważny spełnić z wielkim taktem, powagą, umiarkowaniem, zameldował się jednego ranka do hr. Lamberta w interesie bardzo wielkiéj wagi. Hrabia był najpewniejszy, iż idzie o pożyczenie pieniędzy znowu, i dosyć niecierpliwie puścić go kazał, a przyjął twarzą nachmurzoną.
— Bardzo mało mam wolnego czasu, rzekł zaraz na wstępie; proszę cię panie Adolfie, mów otwarcie czego potrzebujesz, i nie trzymaj mnie długo.
Adolf okazał niby obrażoną minę.
— Nie przychodzę w żadnym interesie własnym, rzekł; a rzecz, o którą mi idzie, na nieszczęście w kilku słowach się zamknąć nie da. Hrabia może mi będziesz łaskaw dać inną godzinę?
Lambert wolał już nie odkładać, skrzywił się trochę, padł na krzesło i wskazał blizkie Adolfowi. Z twarzy widać było, jak niechętnie ulegał — konieczności.
— Sprawa, która mnie tu sprowadza, rzekł Adolf, jest tak delikatnéj natury....
— Proszę cię, panie Adolfie, jeśli możesz, bez wstępu i przygotowania, o co idzie?
— Potrzebuję protekcyi, rady, a może i czynnego wdania się hrabiego w sprawę, która go obchodzić powinna, bo — my, ja i siostra.... szczycimy się pokrewieństwem....
Lambert rzucił mu wejrzenie zimne i ostre.
— O cóż idzie?
— O los mojéj siostry — rzekł Adolf.
Lambert podniósł się z siedzenia.
— O pannę Aniele? brwi namarszczył — cóż to się stało?
— Położenie jest dla niéj groźne, odezwał się z wymuszoną powagą przybyły. Hrabia Zdzisław, nie wiem jakim sposobem, zawiązał z nią potajemny stosunek.
— Co pleciesz! krzyknął hrabia.
— Najprawdziwsza prawda — mówił Adolf powoli; — pisują do siebie i schadzki mają umówione po nieszporach w ulicy. Hrabia się o tém sam upewnić możesz. Co do listów, jestem ich pewien, bom podpatrzył. Aniela nieopatrzna dała się, nie wiem jak, wplątać w ten romans; a ja pozwolić nie mogę, aby się skończył na niczém.
Lambert stał tak niezmiernie zdziwiony w początku, że mówić nie mógł; nie chciało mu się wierzyć, nie wiedział zresztą jak i czy się ma mieszać do tego....
Adolf czekał odpowiedzi, a tymczasem pomrukiwał:
— To się tak skończyć nie może — nie. Szlacheckie dziecko, tak dobre, a może i lepsze od pana Zdzisława. Kocha się w niéj, to niechże się z nią żeni.
— Ale jestżeś pewien? wtrącił Lambert; mnie się to zdaje niepodobném do wiary. Znam twoją siostrę od dziecięctwa, jest dumna, nieprzystępna, nigdy o najmniejszą płochość posądzić nawet nie było można....
— A! tak — dodał Adolf, — ale i na nią przyszła godzina. Zdzisław napastliwy i śmiały, prawdziwie nie wiem jak sobie i czém czy przez kogo utorował drogę, a to wiem z pewnością, że co mówię, święta prawda.
— Mówiłeś o tém z siostrą? zapytał Lambert.
— Z chorym nie ma co mówić o lekarstwie — odparł Adolf.
Hrabia zamilkł znowu, gdy napróżno poczekawszy na odpowiedź, młodzieniec przydał:
— Za mój krok, ja całą odpowiedzialność biorę na siebie. Pan hrabia będziesz tylko łaskaw w imieniu mojém i jako opiekun, rozmówić się z hr. Zdzisławem co sobie myśli? Jeżeli skompromitowawszy siostrę moją, nie zechce jéj dać jedynéj satysfakcyi, jakiéj my wymagać mamy prawo, to jest, jeżeli się nie zechce żenić — ja się ujmę za honor domu!
Lambert wtrącił żywo:
— Nikt o niczém nie wie! zmiłuj się! pojedynek z nim właśnieby honorowi siostry uczynił niewynagrodzoną ujmę.
— Przepraszam hrabiego, rzekł żywo Adolf: jeżeli nikt nic nie wie, to pojedynek może być przypisany innym powodom; jeżeli kto jak ja podpatrzył schadzki.... Powinienem ratować Anielę....
Lambert przechadzając się żywo po pokoju, ramionami ruszał i zżymał się.
— Wszystko to, panie Adolfie, zdaje mi się jakąś zagadką i czémś nieprawdopodobném. Żeby panna Aniela, tak jak ją znam, mogła się dopuścić — czegoś podobnego, takiéj lekkomyślności — zajść w niéj tak daleko.... zapomnieć o tém co sobie winna i naszemu domowi, matce mojéj, która ją tak kocha.... to mi się nie mieści w głowie. Żeby pan Zdzisław ze swemi stosunkami w świecie, ze swemi pretensyami, młodością, majątkiem, miał się dać ująć bardzo skromnéj kuzynce rezydentce.... nie grającéj żadnéj roli w tym świecie, do którego on chce się wcisnąć....
— Ale to co ja mówię, to są fakta — rzekł Adolf, zawahawszy się nieco. Muszę się przyznać hrabiemu, że przewidując jego niewiarę, użyłem niegodziwego środka, aby mieć dowód w ręku. Wkradłem się do pokoju siostry i biurko jéj otworzyłem wytrychem.
— A! a! zawołał oburzony Lambert.
— Cel uświęca środki, dodał rumieniąc się Adolf — to moja rzecz.... jestem bratem....
To mówiąc dobył z kieszeni papier.
— Własnoręczny list pana Zdzisława, dodał ironicznie, — który dowodzi, że się schadzają i widują i na jakiéj stopie są z sobą.
Oniemiał hrabia, list biorąc do ręki.
— Cóż chcesz, żebym z tém zrobił? spytał chmurno.
— Jeśli się zaprze, to dowód niezaprzeczony — dodał Adolf. Po tém co zaszło między siostrą moją a nim, nie pozostaje nic innego, dla rehabilitacyi, nad ożenienie.
Zamyślił się hr. Lambert.
— Mówiłeś pan o tém z siostrą? zapytał raz jeszcze, jakby już nie pamiętał, że brat mu przed chwilą odpowiadał na to pytanie.
— Nie miałem potrzeby mówić z nią o tém.... powtórzył Adolf.
— Należałoby.... może — dodał zakłopotany nieco hr. Lambert — zasięgnąć rady mojéj matki.
— Ja pana hrabiego przyszedłem prosić o jedno, i przytém stoję, odezwał się Adolf — o pośrednictwo do Zdzisława. Jeżeli mi go hrabia odmówisz, udam się do kogo innego.... i proszę zachować to przy sobie. Wyjawienie tajemnicy mogłoby pozbawić Anielę przytułku: ani ona sama, ani jabym jéj go wyszukać teraz nie mógł....
Wyciągnął rękę po list Adolf, ale Lambert mu go nie oddał i schował do kieszeni.
— Jestem zmuszony czynnie się wdać w tę sprawę — odezwał się po namyśle, z goryczą, nie patrząc już na Adolfa. Przyjdź się dowiedzieć co wypadnie.
— Interes ten nie cierpi zwłoki — odezwał się nalegając Adolf.
— Zrobię co i jak będzie można, spuść się na mnie. Pośrednio i dom nasz jest w to wplątany, odezwał się hrabia. Proszę dopóty nie robić żadnego kroku póki ja nie upoważnię do tego.
Kończąc żywo niesmaczną tę rozmowę, hrabia zawołał kamerdynera, aby mu przygotował ubranie, i dał znak Adolfowi, aby się oddalił.
Gdyby nie list i nie zapomnienie brata, nigdyby Lambert nie przypuścił nawet podobieństwa tak płochego postępowania ze strony Anieli. Pomimo jéj groźb, wyrzutów, zapowiedzianéj zemsty, resztka jakiéjś sympatyi pozostawała w sercu hrabiego dla biednéj sieroty. Radby ją był ratował, a ze Zdzisławem sprawa mu się zdawała tak trudną, iż przewidywać było potrzeba albo krwawe, lub wcale jakieś niedające się odgadnąć rozwiązanie....
Dziwiąc się temu upadkowi dumnéj dziewczyny, wdającéj się w romans pokątny, hr. Lambert zapomniał, że nie było to wcale nadzwyczajniejszém nad jego własną miłość dla ekscentrycznéj panny Elizy....
Prędzéj nawet można sobie było tłómaczyć słabość kobiety, sieroty, któréj zaświeciła jakaś nadzieja łudząca lepszego bytu, niż jego fantazyę dla dziewczęcia, od którego dzieliły go nieprzełamane zapory....
Ubrawszy się prędko i rozważywszy nieco jak ma do sprawy przystąpić, Lambert pojechał wprost do p. Zdzisława, u którego bywał bardzo rzadko. Zastał go jeszcze w rannym stroju, u komina, z głową dziwacznie potarganą, w humorze jakimś złym i zniecierpliwionego....
Nie byli z sobą na stopie wielkiéj poufałości, chociaż piękny Zdziś się o to starał. Lambert wielką grzecznością, pełną chłodu przyzwoitego trzymał go na pewném oddaleniu. Nie znali się też głębiéj oba, i żaden z nich charakteru właściwego przeciwnika się nie domyślał. Lambert miał Zdzisia za dosyć pustego i próżnego chłopca; Zdziś go za pyszałka, arystokratę.
Podanego cygara nie przyjąwszy, nie siadając nawet, hrabia Lambert z pewnym uroczystym akcentem oświadczył gospodarzowi, że ma z nim do pomówienia na osobności, i prosił, aby drzwi swe zamknął dla innych gości. Trochę zmieszany tą zapowiedzią, Zdziś popatrzał uważnie w oczy mówiącemu, namyślił się i — zawołał służącego, któremu dał rozkaz żądany.
— Przychodzę do was w bardzo draźliwéj sprawie — odezwał się hrabia — lecz obowiązki krewnego i opiekuna czynią to wystąpienie nieuniknioném.
Zdzisław pobladł trochę, lecz uśmieszek ironiczny przesunął mu się przez usta.
— Jestem na rozkazy wasze! odparł z wymuszoną grzecznością.
— Domyślacie się może o co idzie, rzekł Lambert; oszczędzilibyście mi....
Zdziś gryzł w ustach koniec cygara, który wyplunął.
— Nic nie rozumiem, rzekł.
— Idzie o pannę Anielę, która jest kuzynką naszą, a ulubienicą matki mojéj — rzekł hrabia. Jéj stosunek z wami jest nam wiadomy.
— Jakim sposobem? zawołał niezręcznie Zdziś.
— O to nie idzie, wiemy o wszystkiém, o korrespondencyi, o schadzkach....
— A! a! odparł Zdzisław zimno i kwaśno: zatém hrabia i o tém zapewne wiedzieć musisz, że ja dziś miałem się oświadczyć hr. Laurze o rękę panny Anieli.
Lambert aż się cofnął i podając rękę Zdzisławowi, zawołał:
— Przepraszam, o tém nie wiedziałem.
Zdzisław przybrał minę dumną, zakłopotaną, szyderską razem.
— Tak, jest to rzecz postanowiona! żenię się — rzekł powoli cedząc słowa — zakochałem się, panna nie była inaczéj do pozyskania. Sądzę, że w mém położeniu mogę sobie pozwolić dogodzenia téj fantazyi.... gdyby ona fantazyą była. W przyszłości, jeśliby się okazała niezgodność charakterów.... coś takiego coby mi życie truło — a! jużci, moyenant finance rozwód zawsze jest możliwy.
Ruszył ramionami Lambert, spoglądając na młodzieńca z pewném politowaniem.
— Pan to tak z krwią zimną przewidujesz! spytał.
— Ha! wszystko potrzeba przewidywać w życiu — rzekł Zdziś. W tym momencie jestem zakochany do szaleństwa.... Wolałbym stokroć nie żenić się... i uczynić nawet wielką ofiarę...
— Panie Zdzisławie! wtrącił Lambert: to są rzeczy, do których się nie przyznaje....
— O! ja — przyznaję się do wszystkiego, i gdybym miał ochotę zamordować kogoś, naprzykład tego p. Adolfa, który jest bratem panny Anieli, wyznałbym to otwarcie. Na dziś tylko chciałbym się go pozbyć, a ponieważ jesteśmy na tym przedmiocie, pozwolisz mi hrabia spytać się o radę.... cobym ja mógł zrobić z tym fantem?
Mimowolnie Lambert się uśmiechnął.
— Żenić się z panną Anielą nie czyni wiele honoru — mruknął Zdziś, — ale gdy się kocha jak ja i ma namiętności gwałtowne — on passe par là; żenić się zaś razem z takim Adolfkiem....
Nie opowiadając na pytanie, hrabia zwrócił rozmowę.
— Pozwolisz mi przygotować moją matkę do téj miłéj niespodzianki?
— Możesz hrabia uczynić co zechcesz, jak osądzisz za właściwe, rzekł z ukłonem Zdziś, — a tymczasem, mam suchą starą hawannę, na którą proszę. Jest to coś w swoim rodzaju — niezrównanego.... Siadaj kochany hrabio, a jeżeli pozwolisz, wkrótce kochany kuzynie....
Lambert się skłonił. Zdziś tryumfował swą oryginalnością i był z tego szczęśliwy.
— Z rodzicami miałem przejście ciężkie — dodał zniżając głos, — szczególniéj z mamą, bo ojciec najpoczciwszy w święcie, uścisnąwszy mnie wyznał na ucho, tak, aby mama nie słyszała, że i z pomywaczką pozwoliłby mi się ożenić, gdybym ja w tém widział szczęście moje....
Z pół godziny jeszcze Zdziś rozpowiadał różne miłości swéj przygody i dzieje serca, które tak niespodzianie wpadło w łapkę, nie mogąc się z niéj wydobyć.
— Bardzo mi się z daleka ta melancholiczno-dumno-zagadkowa twarzyczka podobała, mówił poufnie — ale gdym na żart rozpoczynał romans, miałem go za rozrywkę bez konsekwencyi. Bliższe poznanie dopiero odkryło przedemną cały porywający urok téj istoty dziwnie oryginalnéj....
Jestem pewien, że w świecie do którego ją wprowadzę — dodał, zrobi wrażenie niewypowiedziane — będzie to rewelacya.... Posąg milczący....
— Przemówi powołany do życia przez nowego Pigmaliona — dodał hr. Lambert wesoło, podając rękę na pożegnanie....
Rozstali się uprzejmie bardzo. Zaledwie kilkadziesiąt ujechawszy ztąd kroków ku pałacowi, hr. Lambert spotkał czekającego na niego w ulicy Adolfa.
Kazał stanąć.
— Bądź spokojny — rzekł do niego: wszystko ułożone....
— Ale jak? chciwie spytał brat panny Anieli.
— O tém się dowiesz wprędce....
Konie ruszyły, Adolf z dwuznacznikiem tym nie wiedział co począć....
Lambertowi śpieszno było do matki, wiedział bowiem, że dla niéj wiadomość ta będzie bardzo przyjemna. Nie oznajmując się wchodził do jéj gabinetu, gdy zobaczył klęczącą u nóg staruszki pannę Anielę, która szybko zerwała się zarumieniona i uciekła.
Hrabina Laura ocierała oczy z łez radosnych. Zobaczywszy syna w progu, wykrzyknęła, nie mogąc się powstrzymać.
— Wiesz o mojém szczęściu? Aniela! Aniela świetnie za mąż wychodzi. Cud nigdy niespodziewany!... Ktoby się był tego domyślił! Ona! Tak mało widywali się z sobą?
Lambert nie potrzebując już nic mówić, zmilczał, i powinszowawszy matce kilku słowami, zasiadł słuchać jéj opowiadania.
Historya, jaką pani Laura miała z ust panny Anieli, była ad usum Delphini przykrojona i w niczém do prawdziwéj niepodobna. Wszystko w niéj było cudowném, opatrznościowém, a nadewszystko wynagradzającém cnotę, pokorę, poświęcenie i t. d.
Wysłuchawszy bez kommentarza wszystkiego, hrabia wstał, i wyszedłszy od matki, wprost się udał do pokoju panny Anieli, która z wypieczonemi rumieńcami chodziła tryumfująca.... Zobaczywszy Lamberta uśmiechnęła się z ironią, złością i dumą.
— Przychodzę pani powinszować, odezwał się zimno hrabia, a razem.
— Jeżeli hrabia myślisz — zawołała nagle mu przerywając Aniela, że ja, dostąpiwszy tak wielkiego szczęścia jakiem jest zaślubienie p. Zdzisława, wyrzeknę się pamięci przeszłości, poprzysiężonéj zemsty, mylisz się mocno. Nie zmienia się nic, nieprzyjaciel zyskuje tylko siłę nową, sprzymierzeńca, nowe stanowisko....
Dopóki ja żyję, póki jesteśmy na świecie — walka nie ustanie....
Lambert skłonił się obojętnie, nie przywiązując jakby żadnéj wagi do tych wyrazów.
— Jeżeli jestem dziś z czego szczęśliwa — dodała Aniela z zajadłością obudzoną chłodem przeciwnika, — to z tego, że więcéj szkodzić, srożéj dokuczyć, boleśniéj się pomścić będę mogła.
Hrabia skrzywiony nie odpowiedział; dobywał powoli z kieszeni list Zdzisława, który mu powierzył Adolf.
— Brat pani — rzekł — nie w porę się dziś właśnie wybrał przezemnie wyzywać Zdzisława.... Jeździłem w tym interesie — mówił obojętnie Lambert, — a że szczegółom, jakie mi opowiadał wierzyć nie chciałem, bom nie przypuszczał, ażeby panna Aniela surowa i ostrożna, cnotliwa panna Aniela, mogła się ważyć na potajemne schadzki wieczorne, Adolf mi powierzył list Zdzisława, który u niéj wykradł z biurka....
Oddaję go pani.... nieczytanym — bo nie chcę, aby brat się z nim nosił. Widzi pani, że ja mściwy nie jestem....
— Bo nie masz się mścić za co, zawołała list mu z rąk wyrywając i ciskając go na ziemię Aniela. Tak! ważyłam się, ważyłam na wszystko! wiesz pan dla czego? dla tego, aby nabyć siłę.... do zemsty....
— To niepochlebne dla pana Zdzisława — rzekł cicho Lambert.
Anieli łzy trysnęły z oczu, zakryła je rękami, a hrabia nie chcąc dłużéj być wystawiony na wymówki — wysunął się z jéj pokoju....
Jakim sposobem miłość dla Zdzisława, a przynajmniéj pewna skłonność ku niemu łączyła się w głębi tego namiętnego serca, z niewygasłą namiętnością dla Lamberta? nie umiemy wytłómaczyć. Tak było, lub tak się ono wydawało.
W ciągu dnia pułkownik Leliwa zaszedłszy do hr. Laury, dowiedział się od niéj o tém co nazywała szczęściem swojem, i — osłupiał. Nie wierzył uszom; gdyby nie powaga szanownéj matrony, która mu to oznajmowała, Leliwa rozśmiałby się jak z plotki. Wiedział on o zawsze niby trwającym romansie hr. Julii z pięknym Zdzisiem, który szydersko nawet obiecywał jednocześnie z nią odbyć podróż do Szwajcaryi czy do Włoch; przewidywał więc jakąś konjunkturę tragiczną. Hr. Laura wzywała go, aby podzielał jéj radość, aby winszował: Leliwa siedział oniemiały.
— Niechże się, droga pani moja nie dziwuje mojemu osłupieniu, rzekł w końcu pułkownik. Gdyby mi pani oznajmiła, że dzwonnica kościoła żeni się z wieżą ratuszową, doprawdy nie wiecéjby to mnie zdumiało.... Panna Aniela milcząca, niepatrząca, jak cień przemykająca się ta zagadka.... i....
— Pułkowniku! Opatrzność boża, — odezwała się hrabina — błogosławieństwo niebios, które cichą cnotę nagradza.... wierzaj mi!
Skłonił głowę Leliwa, skrócił wizytę i strzałą popędził do hrabiny Julii. Nie myślał wcale być posłem i pierwszym zwiastunem, lecz ciekaw był, czy ta wiadomość nie wtargnie właśnie w jego obecności.
W salonie hrabiny nie było, wyszła na moment, zostawując Elizę samą, z całym pocztem adoratorów: z Jeremim, Romanem i Tadziem, otaczającymi piękną zwodnicę, która na nich patrzała z góry i szydziła bezlitośnie. Zobaczywszy pułkownika, rada była staremu może, iż trochę dywersyi przyniósł z sobą. Opuściła zaraz tych panów i poszła naprzeciw niemu....
— Witam pułkownika, rzekła z uśmiechem.... bardzom mu rada!
Zniżyła głos i pochyliła mu się do ucha.
— Pan co znasz ludzi — szepnęła — powiedz mi proszę, który z tych trzech będzie najlepszym na męża? Potrzebuję koniecznie, jak pan wiesz, wyjść za mąż, mama także tego sobie życzy, bo ja ją trzymam w niewoli — zatém to rzecz postanowiona, że któregoś z tych paniczów wybrać muszę, nie mogąc mieć kogobym chciała.... Powiedz mi pan, co — powtarzam — znasz ludzi, który z nich.... (tu przysunęła się do samego ucha uśmiechającemu się dziwnie staremu), który z nich najgłupszy?
Z uśmiechu Leliwa przeszedł do głośnego wybuchu....
— To jest kwalifikacya konieczna, dodała Eliza....
— Nie zawsze ona daje rękojmię powolności, zawołał pułkownik....
— No to wybierz mi, proszę cię, któregoś z nich, albo — chcesz? pociągnijmy węzełki! Nudzą mnie wszyscy trzéj, a przynajmniéj gdy wybiorę, nudzić już będzie jeden tylko. Czysty zysk.
— Żartujesz, bogini moja! rzekł Leliwa.
— Niestety jest to smutna prawda — dodała Eliza. Potrzeba dla mamy nawet, abym raz sobie z domu poszła, a i mnie tu zaczyna być duszno w téj Warszawie.
W czasie tego a patre podedrzwiami, pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio bawili się sami. Jeremi dawał im swe odgrzewane koncepta, pewien, że aż nadto świeże dla nich będą.
W tém Eliza odezwała się głośniéj do pułkownika:
— Nie słyszałeś co o maryażu?
— O jakim? drgnąwszy zapytał Leliwa.
— O jedynym pewnym z całego karnawału, dodała Eliza: powinieneś się domyślić, że mówię o księżniczce Marcie....
— Nie słyszałem, że ma za mąż wychodzić?
— Przecież ją tu z za granicy, upakowaną starannie w bawełnę, przywieźli dla hr. Lamberta, à grande vitesse, mówiła Eliza — to rzecz powszechnie wiadoma.
— Wracam od hr. Laury, odparł pułkownik, lecz o niczém tam jeszcze nie słychać podobném.
Musiał się za język ukąsić, aby drugiéj nie wydać tajemnicy.
Gdy to mówił, przez drzwi boczne weszła hr. Julia, i dość było na nią spojrzeć, by poznać, że ją coś świeżo dotknęło tak boleśnego, iż wzruszenie i gniew ledwie mogła w sobie utrzymać. Eliza, która pomimo wszystko, kochała matkę — rzuciła się ku niéj przestraszona.
— Mamo! co to mamie?
— Nic! nic! mówię ci — nic, odparła hrabina....
Paliły się jéj oczy, wypieczone świeżemi łzami, oschłe już od gniewu. Skinęła na córkę, aby odeszła; a gdy ta z wolna zwróciła się ku swym adoratorom, czekającym na nią, pochyliła się do ucha Leliwie....
— Coś takiego — szepnęła głosem, w którym łkanie czuć było — coś takiego, co podłością i szaleństwem przewyższa wszystko....
— Wiem już — odparł pułkownik, — ale, na Boga, nie okazujże hrabino, iż to ją tak bardzo obchodzi.
— Zwaryował! przez zęby przecedziła hr. Julia. O! ale na tém nie koniec — ja ci powiadam — tak się to nie skończy....
Wzięła w rękę album, bawiąc się nim, jakby go poszarpać chciała....
Leliwa, który już nie miał tu nic do czynienia, wstał, by odejść, gdy drzwi z hałasem otwierając, wpadł hr. Ludwik. Szedł na miasto, i — jak zwykle, przechodził przez salon żony.
— Dzień dobry, krzyknął głośno — ale otoż nowina, ébouriffante!...
Julko, jeden z twych najwierniejszych adoratorów, Zdziś, pali głupstwo monumentalne! Wiesz? żeni się, je vous le donne en mille.
Eliza poskoczyła do ojca.
— Papciu? z kim — na Boga!
— Z panną Anielą Siennicką! Sic! Tak! kto nie wierzy, niech wyjdzie na miasto u Stępkowskiego piją kosz szampana przegrany w zakład....
Hr. Julia odwróciła głowę.
— Kochana Julko, dodał mąż — widzę, że już nie umiesz jak dawniéj adoratorów swych trzymać w ryzie. Ten ci się wyemancypował — kompromitująco!... Cha! cha!
I hrabia salutując na wszystkie strony, pośpiesznie wybiegł z salonu.
W istocie dnia tego mówiono po całém mieście tylko o cudzie, jaki się stał, że orędownictwem niewiadomego patrona, bogaty Zdziś, milionowy Zdziś, żeni się z panną niemającą absolutnie nic oprócz oczu czarnych jak przepaść i niezgłębionych jak ona.
Na hrabiego Zdzisława rzuciło to blaskiem pewnéj oryginalności, która nigdy ludziom próżnym nie bywa wstrętliwa. Nie mogąc czém inném, dobrze się pochwalić bodaj dziwactwem niebywałém....
Hrabina Stanisławowa, mówiąc o synu, podnosiła głównie bardzo blizkie pokrewieństwo panny Anieli z hr. Laurą i domem, którego kolligacya wielkim była zaszczytem.... Zdzisław na chwilę był przedmiotem ciekawości wszystkich, a kobiety, które go nie znały, pragnęły choć zobaczyć bohatera, co miał determinacyę żenić się z ubogą dziewczyną.
Pan Adolf tego dnia zasiedziawszy się u Rusińskiéj na górze i kłócąc się z nią a bawiąc z Basią, nie spodziewając się żadnéj stanowczéj wiadomości od Lamberta, o niczém też nie wiedział, tylko że sprawa załatwić się miała; dopiero nazajutrz, do pałacu przybywszy w nadto wczesnéj godzinie.... wstąpił do siostry....
Sposób w jaki go przyjęła panna Aniela, wcale dla niego nie był pochlebny. Z brwiami zmarszczonemi stanęła od progu, tamując mu wnijście.
— Pan co kantorki wytrychami otwierasz, zawołała — racz mnie raz na zawsze uwolnić i od swéj opieki, i od swych odwiedzin....
Adolf patrzał na nią.
— Tak, dodała ze wzgardą — nie potrzebowałam do tego pomocy twojéj, aby wyjść za mąż. Hrabia Zdzisław wczoraj się oświadczył o mnie hrabinie, — i ja, i on, wymawiamy tylko sobie, abyśmy pana nie znali, ani widzieli. Hrabia Zdzisław zrobi coś dla niego, raz — lecz proszę, byśmy się nie znali.... Żeń się sobie z tym koczkodanem, u którego mieszkasz i — bywaj zdrów!
Osłupiałemu Adolfowi powtórzyła razy kilka: Bywaj zdrów! i wyprawiła go za drzwi.
Nie mogła mu darować, że list wykradziony Zdzisława, który zdradzał całe jéj z nim postępowanie, dał Adolf w ręce hrabiego.... Listu tego nie czytał on, ale panna Aniela nie mogła przypuścić, aby sekret chciał poszanować i ciekawości nawet nie miał.
Adolf zwrócił się do Lamberta, który mu chłodno bardzo oznajmił, że wczoraj wieczorem odbyły się zaręczyny, a wesele nastąpi po Wielkiéjnocy, bo Zdzisław o to prosił. Państwo młodzi wybierali się potém zaraz za granicę.
Nie można sobie wyobrazić nic smutniejszego, nic silniéj do ziewania pobudzającego nad wieczory u księcia Ignacego. On sam na nich, jak wszędzie, bawił się doskonale, bo miał zawsze jakąś myśl, którą był niezmiernie zajęty, o któréj mówił wtajemniczonym i profanom, która go żywiła i rozgrzewała — lecz goście!!
Hrabina Laura niebywająca nigdzie prawie, szczególniéj wieczorami, dwa razy w tygodniu co najmniéj przyjeżdżała z synem do księcia i siadywała czasem do wpół do jedenastéj. Oprócz niéj, kilka poważnych dam z młodemi córkami, kilkunastu uczonych i literatów, kilku duchownych salon przyozdabiało. Honory jego robiła pani Szordyńska, niedająca się jeszcze zbyt emancypować księżniczce.
Ta zwykle zabawiała się z panienkami, a rzadko kto z mężczyzn miał odwagę do niéj przystąpić. Nieśmiała panienka była oprócz tego nieprzystępna i dumna.
Wyraz jéj twarzy, gdy milcząca sama siedziała na kanapie z założonemi rękami, był zwykle posępny i nadąsany. Szczególniéj na Lamberta spoglądała jakby z ukrytym gniewem jakimś. Lecz zmuszona codzień z nim się znajdować razem i prowadzić rozmowę, zbywała go krótkiemi, ucinanemi słowami.
Hrabia przez samą ciekawość radby był ją lepiéj poznać, lecz nie znalazł sposobu pozyskania jéj życzliwości. Uciekała od niego jak tylko mogła, zawsze starając się uniknąć niegrzeczności i w obec ojca zmuszając się trochę być uprzejmiejszą.
Szordyńska, którą badał o te symptomata niepokojące książę, składała je na młodość, nieśmiałość, na obawę pewną.
— Niech książę będzie spokojny, mówiła ze swą powagą i pewnością siebie pani Szordyńska — wszystko się spełni wedle życzeń jego.... To dziecię jest, a ja na siebie biorę, że.... powoli ośmielimy je i poprowadzimy gdzie zechcemy....
Książę, któremu bardzo o to chodziło, aby był spokojny, zdawał potém wszystko na Szordyńskę, i pisał dyssertacye uczone, któremi obsyłał akademje zagraniczne.
Między księżniczką a panią Szordyńską stosunek był chłodny, i wcale nie tak poufały, jak ona go przed ojcem malowała.
Zacna kobieta, pamiętając zawsze o swéj powadze, nie traciła jéj zbliżając się do wychowanicy, i nigdy ufności jéj pozyskać nie potrafiła. Panna Marta obawiała się jéj — i nienawidziła. Nigdy też Szordyńską w głąb tego serduszka tajemniczego zajrzeć nie mogła i nie znała go wcale.
Serce sieroty, nie mając się otworzyć dla kogo, napełniło się goryczą zawczasu. Chorobliwe jakieś usposobienie, pomimo na pozór słabo rozwiniętego organizmu, bardzo wcześnie rozbudziło zmysły, zaniepokoiło fantazyę....
Było to dziecię na pozór bojaźliwe, a w istocie istota chciwa już życia, skrycie namiętna, z wyobraźnią tém śmielszą, że mało znała rzeczywistość. Do karmienia tych skłonności potajemnych przyczyniała się serdeczna przyjaźń panny Marty, a raczéj jakieś rozmiłowanie namiętne w sierocie, która się z nią razem wychowywała, była jéj sługą i towarzyszką, powiernicą i przyjaciółką. Bez téj Józi panna Marta żyć nie mogła. Józia starsza o lat parę, była dziewczęciem bardzo ładniuchném, którego najpierwsza młodość upłynęła pod strzechą domku ekonomskiego, gdzie wszystkie tajemnice natury ludzkiéj nieosłonione miała przed oczyma. Józia była może najniebezpieczniejsza towarzyszka dla charakteru takiego jak panny Marty. Zepsuta, szczebiotliwa, chciwa życia, marząca, ciekawa, Józia gotowa była rzucić się przy najpierwszéj zręczności na fale żywota, które jéj z dala złotem i lazurem się uśmiechały; ale umiała razem udać taką pokorę, spokój, skromność, że pani Szordyńska miała ją za niewiniątko.... Rozmowy dwóch przyjaciołek w ciągu podróży po Włoszech, południowéj Francyi i różnych kątach, które zwiedzano — ciche szepty po całych wieczorach miały jeden jedyny przedmiot — miłość.
Księżniczka chciwa była się o niéj dowiedzieć, a dla Józi nie miała ona już tajemnic. W podróżach trafiały się książki różne, które Józia chwytała potajemnie i dzieliła się niemi z księżniczką.
Na podstawie niedorzeczności, jakie one przynosiły, budowały się marzenia o życiu najdziwaczniejsze, pełne dramatów rozkosznych i tragicznych.
Ostatniéj zimy w San-Remo, trafiło się tak, iż książę najął willę, obok któréj włoska mieszkała rodzina. Należeli do niéj dwaj chłopcy bardzo jeszcze młodzi i rozpuszczeni.... Z jednym z nich przez mur ogrodowy Józia zrobiła znajomość i zawiązała na prędce miłośne stosunki, drugi się zakochał w księżniczce, a Józia ta służyła za pośredniczkę. Zabawka ta niewinna, ale niebezpieczna, która uszła oka pani Szordyńskiéj, ciągnęła się przez cały czas pobytu w San-Remo i zostawiła po sobie niezatarte wspomnienia. Chłopcy wkradali się wieczorami do ogrodu, dwie pary zasiadały zawsze w cieniu dębów zielonych i odegrywały sceny miłośne, zazdrośne, kłótliwe.... serdeczne, czułe do zbytku i do zbytku poufałe.
Przysięgano sobie miłość wieczną, dawano pocałunki gorące, dziewczęta powracały do willi wieczorem wzburzone, niespokojne, rozmarzone, i gdyby nie wyjazd z San-Remo — któż wie jakieby to za sobą pociągnąć mogło następstwa!
Józia bardzo przebiegle i zręcznie urządziła potém korrespondencyę, którą pod pozorem przyjaciołki i pod adresem jakiéjś kobiety przesyłała....
Pierścioneczek dany przez markiza Paola C...anti’ego nosiła zaszyty w szkaplerzu księżniczka....
Józia mniéj wierna pierwszéj miłości, która podobno tylko dla księżniczki nazywała się pierwszą, szukała już sobie po drodze roztargnień innych. Dla niéj główném było, aby nie próżnować.... Pomimo téj żywości temperamentu, Józia jak Marta miała powierzchowności tak skromną i trwożliwą, iż nikłby jéj nie posądził o tak wczesną dojrzałość.
Szordyńska unosiła się nad jéj taktem i rozsądkiem, przez nią usiłowała wpływać na księżniczkę, a nawzajem Marta przez tę przyjaciółkę uzyskiwała czego zażądała u jejmości. Starsza pani, gdy nie zastępowała gospodyni w salonie, nie zabawiała gości i nie słuchała księcia opowiadań, lubiła odpoczywać nad książką, chętnie się spuszczając we wszystkiém na tę poczciwą Józię, która wszystkich aż do starego ojca umiała sobie pochlebstwem, potulnością, gotowością na usługi pozyskać. Służba tylko lepiéj ją znała, lecz korzystając z wpływu i zręczności dziewczyny, która się za dyskrecyę wypłacała różnemi przysługami, — milczała....
I księżniczka Marta i Józia wiedziały zawczasu po co jadą do Warszawy: że tam czeka narzeczony i wesele. Opierać się ojcu nie myślała ani mogła ukochana przez niego córka, boby mu była wyznać potrzebowała swe potajemnie zawiązane stosunki z margrabią Paolem; postanowiły więc dziewczęta poddać się srogiemu losowi, a gdy tylko nadarzy się zręczność, powołać Włocha, aby ratował ukochaną od przemocy. Włochowi, który miał wkrótce dojść do pełnoletności, i właśnie matkę stracił, księżniczki przywiązanie było i z tego względu na rękę, że Marta była bogata, a Włoch choć z tytułem i imieniem staréj rodziny, prawie ubogi.
Korrespendencyę ułatwiała Józia tak zręcznie, iż nikt się jéj nie domyślał. Własny romans był jéj już obojętny, bo na wsi zaraz znalazła sobie adoratora jednego, a drugiego miała już w parę dni po przybyciu do Warszawy, — księżniczka zaś stale trwała w swéj miłości gorącéj dla pięknego włoskiego chłopaka.
Z początku uważając księżniczkę prawie za dziecko, ani ojciec, ani Szordyńska otwarcie jéj nie mówili o projekcie. Chciano dać czas Lambertowi zapoznania się, zbliżenia, a hrabinie Laurze przyswojenia trochę dzikiéj panienki. Wszystkie usiłowania w tym kierunku dotąd na niczém pełzły, gdyż zimna, nieśmiała księżniczka, z wymuszonym uśmiechem, ledwie pół słówkami odpowiadała na pytania, a grzeczności, pieszczoty prawie natrętne hrabiny Laury żadnego na niéj nie czyniły wrażenia.
Staruszka po upływie pewnego czasu sama to postrzegła, i mówiąc z synem przyznawała, że księżniczka była trochę zimna. Przypisywano to krótkiemu pobytowi w klasztorze, który miał na nią tak wpłynąć. A że hrabina Laura uparcie stała przy projekcie ożenienia z nią syna, tłómaczyła mu, że lepszy jest daleko ten chłód i bojaźliwość, niż temperament zbyt żywy. Przywiązanie przyjść miało późniéj.
Ojciec księżniczki zagajał po kilkakroć o hr. Lambercie, chciał się od niéj czegoś dowiedzieć, odgadnąć usposobienie; panienka czerwieniła się, spuszczała oczy, i odpowiadała niejasno.
Z narady z tą poczciwą Józią wypadało, ażeby się ojcu nie sprzeciwiać, biernie znosić tyranię, a jak tylko będzie można, uwolnić się od niéj. Dwie panienki przymusowego ślubu nie biały wcale w rachunek, i połączenie z markizem miały za zupełnie możliwe. Przywiązany ojciec, musiał po wyzwoleniu córki zezwolić na wszystko. Awantura, bez któréj się obejść nie mogło, wcale nie zastraszała, owszem zdawała się nęcić i Martę, i jéj towarzyszkę. Józia wedle układów zawartych z panią swą, towarzyszyć jéj miała.
Obie zaledwie wiedziały nazwisko markiza, a o wszystko, co się go tyczyło, stosunki familijne, majątkowe i t. p. ani się myślały troszczyć. Wedle zasady Józi, wpojonéj księżniczce, miłość szła przedewszystkiém, a miłość z obu stron była młodzieńcza, gwałtowna i samą tajemnicą, do któréj zmuszoną była, spotęgowana.
Pewny przeciąg czasu upłynął był już od przybycia księcia do Warszawy, hr. Laura niezrażona chłodem księżniczki nalegała, aby się odbyły zaręczyny.
Książę Ignacy uwiedziony pozorną obojętnością córki, nic nie miał przeciwko temu; hrabina Laura napróżno czekając, aby syn sam w tym przedmiocie się odezwał, niecierpliwa, postanowiła przynaglić rozwiązanie.
Wpływało na to postanowienie i niespodzianie zapowiedziane oddalenie się wychodzącéj za mąż panny Anieli: hr. Laura chciała w jéj miejscu mieć do kochania i pielęgnowania synowę.
Jednego dnia powołała do siebie Lamberta; a zaledwie się ukazał na progu, powitała go pośpieszném:
— A cóż Lamciu! na Boga! kiedyż stanowczo rozmówimy się z księciem? Miałeś czas poznać z blizka swą przyszłą. Jest wprawdzie nierozbudzona, dziecinna, ale właśnie dla ciebie i dla mnie tego potrzeba było; zrobimy z niéj co zechcemy. Trzeba korzystać z czasu i oświadczyć się.
Lambert tak zmieszał się tą apostrofą, iż czas jakiś stał nie mogąc przemówić.
— Kochana mamo, rzekł — my jéj zupełnie nie znamy.... dziewczę jest dziwnym sposobem w sobie zamknięte.... Przez cały czas mojego odwiedzania tego domu, nie wiem czy sto słów od niéj posłyszałem....
— Tem lepiéj, że nie szafuje niemi — odparła hrabina. Czegoż chcesz? wiesz ty jak ja, że bierzemy dziecko prawie, mało rozwinięte.
— Ale dla mnie zagadką jest, czy się ona kiedy zbudzi do życia i rozwinie! zawołał Lambert....
— A! to nieszczęsny ten wpływ obrzydliwéj Elizy, czyni ci biedną Martę, przez porównanie, tak wstrętliwą.
— Zdaję się w tém na własny sąd mamy — rzekł zimno Lambert. Z największą sądząc pobłażliwością pannę Martę, niepodobna mi przypuścić nawet.... abym mógł być skazany na ożenienie z nią.
Matka pobladła, usłyszawszy to.
— Lambercie — zawołała — ja cię nie poznaję! Mówiliśmy z tobą nie raz, ale tysiąc razy o ożenieniu; znasz moje o niém przekonanie; zgadzałeś się na zasady. Dawałeś mi nieraz słowo, że ten ważny akt życia spełnisz umiejąc siebie dla rodziny poświęcić. Ja nie wymagam, abyś był rozkochany w księżniczce, chcę byś się z nią ożenił, bo małżeństwo jest stosowne, a dziewczę jak niezapisana karta.... białe, czyste, w rękach moich, przy tobie stanie się tém czém zechcemy....
— Przyznam się mamie — odezwał się Lambert, — że w zasadzie się na wszystko zgadzając, na ten raz proszę o miłosierdzie i zwłokę, bo nie będę mógł wymódz na sobie, abym się z nią ożenił. To nad siły moje.... Mama ją nazywa dzieckiem, ja nie wiem jak decydować. Dziecinną wcale nie jest — ale.... lękam się jéj.
Hr. Laura krzyknęła; zerwała się z kanapy, i w największém poruszeniu poczęła chodzić po salonie.
— A! ten wstręt twój, ten opór, to nielitościwe wahanie się, wiem komu jestem winna, odezwała się głosem płaczliwym.... W towarzystwie tych niegodziwych kobiet popsułeś się.
Hrabia odszedł nieco w bok, nie odpowiadając. Przy całém przywiązaniu jego i poszanowaniu dla matki, męzka duma się w nim budziła; przykro mu było być jak dziecko prowadzonym....
— Lambercie kochany, zaklinam cię — przystępując ku niemu, zawołała matka — zwycięż się i posłuchaj mnie; oświadcz się księciu. Zrobimy zaręczyny, nie będę śpieszyła ze ślubem, czas zyszczesz jakiego chcesz do lepszego poznania jéj. Zaręczyny nie są węzłem żelaznym..... one mnie uspokoją. Ja proszę, ja błagam cię!
Złożyła ręce — Lambert stał nieporuszony; przystąpił potém do matki, pocałował ją w rękę i odezwał się sucho:
— Mamo! nie mogę!
Nie spodziewała się tego hrabina Laura i krzyknęła z niecierpliwości.
— Nie mogę, bo — wstręt mam do niéj.
Nie poprzestając na tém, matka poczęła nalegać, prosić, rozpłakała się wreszcie; hrabia pocieszał ją tém jedném, że chciał odłożenia tylko — nie wyrokował o przyszłości.
Matka zwłoki właśnie zdawała się obawiać.
— Tak ufałam twojemu synowskiemu do mnie przywiązaniu — rzekła — że niejako za ciebie już oświadczyłam się księciu. Książę Ignacy potrzebuje wyjechać, i czeka tylko na to, abyś mu się oświadczył. Szordyńska z Martą pozostaną tu.... ja i ty będziemy z niemi ciągle....
Ja ułożyłam się o to — książę jest draźliwy i dumny, najmniejsza zmiana wzbudzi w nim podejrzenia, a tych dość będzie, aby zupełnie zerwał z nami. To mnie zabije!
— Mamo kochana, czyż jedna Marta jest dla mnie na ziemi?
— Wierzaj mi — jedna! odparła matka — w mojém przekonaniu drugiéj podobnéj w takich warunkach, nie znajdziesz....
— Nie mogę się przezwyciężyć — przerwał Lambert stanowczo — niech mama zlituje się nademną...
Rozmowa coraz żywsza, nalegania coraz gwałtowniejsze skończyły się tém, że na ostatnie już nie odpowiadając, hrabia nagle wyszedł z pokoju....
Sceny téj pomiędzy matką a synem świadkiem niepostrzeżonym była panna Aniela. Napawała się z rozkoszą cierpieniem znienawidzonego człowieka. Gdyby Marta mu się podobała, usiłowałaby pewnie szkodzić i rozrywać ten związek: wiedząc, że miał ku niéj wstręt i obawę, nalegała na hrabinę o pośpiech, a miała na nią wpływ wielki. Zaledwie hr. Laura usiadła smutna po wyjściu syna, rozkołysana aż do gniewu niemal oporem jego, wnet się wsunęła Aniela.
— A! cóż to pani mojéj drogiéj? — odezwała się podchodząc ku niéj. Znajduję ją tak pomieszaną.... czy co zaszło?
— Nic, nic, moje dziecko — odpowiedziała hr. Laura. Zaszło to, coś ty mi poniekąd przepowiadała — Lambert, który był dla mnie najlepszym z synów, Lambert obałamucony przez tę niegodziwą Elizę, opiera mi się.... nie chce Marty!
Panna Aniela z pozorném podziwieniem ręce załamała.
— Czyż to być może! wtrąciła — czy na świecie stosowniejszą partyę znaleźć dlań podobna!... Tego aniołka odtrąca....
— A! kto się raz do szatana zbliżył, ucieka od aniołów, przebąknęła hr. Laura.
— Ale hr. Lambert był zawsze tak dobrym, uległym synem — szepnęła Aniela....
— Był! zawołała hrabina — tak! był, dopóki téj kobiety nie poznał!
Aniela przypadła do staruszki pocieszać ją, radzić, a w rzeczy podbudzać ku temu, aby swą wolę objawiła stanowczo.
— Przychodzi mi na myśl — rzekła w końcu: że możnaby jeszcze jednego użyć środka....
— Jakiego? chciwie spytała Laura.
— Kasztelanicowa ma wpływ ogromny na hrabiego, cicho poczęła Aniela; do niéj się udać potrzeba. Niech ona napisze....
— O! pisanie się na nic nie zdało, żywo podchwyciła myśl tę przyjmując stara — list nie robi wrażenia. Masz słuszność, należy mi ją tu sprowadzić....
Prawda, że zimową porą wyjeżdża rzadko, lecz w sprawie takiéj wagi nie odmówi mi. Wiem jak kocha Lamberta! Musi tu przyjechać, a z jéj pomocą....
Mocno już poddaną radą tą, za którą kilkakroć uścisnęła Anielę, zajęta hrabina, natychmiast poszła do gabinetu wyprawiać listy do Zagórzan....
Układała to tak, aby sprowadzić kasztelanicowę niby z jéj własnego natchnienia. Rachowała na energię jéj i swoją, że muszą Lamberta skłonić do posłuszeństwa.
Tymczasem biedny hrabia, ażeby nie być co chwila napastowanym, uchodził z domu, i tego dnia zaledwie się rozstawszy z matką, pojechał na spacer, tylko aby uniknąć nowych nalegań. Nie powiodło mu się w tém, bo w alejach spotkał księcia, który już się z nim jak z synem, bez ceremonii obchodził, kazał stanąć, zaprosił do swojego powozu i zawiózł z sobą do domu. Tu, że znalazł oczekujące na siebie broszury, których był ciekawy, siadł zaraz w drugim pokoju, zatapiając się w ich czytaniu, a Lamberta porzucił z Szordyńską i księżniczką.
Pani Szordyńska miała zwyczaj (o to ją prosiła hr. Laura) o ile możności młodych ludzi — zostawiać z sobą sam na sam. A że teraz w drugim pokoju był ojciec, mogła się tém łatwiéj wymknąć pod jakimś pozorem.
Księżniczka Marta dnia tego była pod wrażeniem listu otrzymanego przez Józię od markiza; malowało się na jéj twarzyczce zwykle nieodbijającéj żadnego uczucia, doznane.... podraźnienie.
Lambert siadł blizko; rozmowa była nieuchronna. Pełném skrytego gniewu wejrzeniem zmierzyła nieprzyjaciela ukradkiem panna Marta.
— Kilka razy — odezwał się hrabia — zapytywałem pani, jak się jéj Warszawa podoba, po Paryżu i Włoszech? nie chciałaś mi pani odpowiedzieć, zapewne nie mając czasu jéj poznać. Teraz już, bądź co bądź, musi księżniczka mieć o niéj jakieś zdanie.
Żywo, prędko, sucho, nie patrząc na pytającego, panna Marta odparła stanowczo:
— Nie podoba mi się!
— Nie mogę spytać o przyczynę?
— Tak! ja nie wiem! ale mi się nie podoba — dodała tym samym tonem panienka.
— Miasto czy ludzie?
— I miasto, i ludzie! odezwała się księżniczka.
Lambert uśmiechnął się.
— Bez wyjątku? zapytał.
Panna Marta zarumieniła się; z pod rzęs białych, błysnęły jéj oczka blado-turkusowe....
— Byłoby niegrzecznie powiedzieć: bez wyjątku, — więc muszę dodać, że są wyjątki.
Zrobiła minkę nadąsaną.
Lambert nie wiedział już co mówić więcéj, tak go ta niegrzeczność zdziwiła.
— Mnie się zdaje, że do tego sądu tak surowego, rzekł, przyczynia się, iż księżniczka mało miała sposobności przekonać się, jak życzliwe serca tu znalazła. Nie mówię o sobie, ale moja matka tak ją kocha i uwielbia.
Z lekka zarumieniła się Marta, i poruszyła mechanicznie leżące przed sobą albumy.
— Bardzo jestem wdzięczna — odparła cicho.... ja wiem, że na to nie zasłużyłam....
Odwróciła główkę ku oknu i zapatrzyła się w nie.
— Księżniczce tęskno po Włoszech, rzekł Lambert.
— A! tak! bardzo mi tęskno.... zawołała rumieniąc się lekko. Włochy są daleko piękniejsze....
— Tak, ale i nasz kraj ma swój wdzięk.
— Nie widzę go! sucho zamknęła panna.
— Tu pani ma towarzystwo, na którém tam jéj podobno zbywało, mówił chcąc ją zmusić do otwartszego wypowiedzenia myśli Lambert.
— Ja nie lubię towarzystwa, prędko odrzuciła mu panna.
— Cóż pani lubi?
— Co? — zająknęła się trochę panna. Przyznam się hrabiemu, że nie miałam czasu obrachować się z tém co lubię, chociaż wiem doskonale czego nie znoszę.
Coś tak dziwacznie niechętnego, odstręczającego było w tych odpowiedziach, że obojętny hrabia Lambert uczuł się niemi podraźniony. Pierwszy to raz udało mu się dobyć coś więcéj z milczącéj księżniczki; rad był nawet najostrzejszéj odprawie, aby się nią złożyć przed matką. Ciągnął więc daléj.
— Przykro mi dowiedzieć się, iż w Warszawie tak pani nie dobrze — czyżby na to coś poradzić nie można?
— O! nic! nic! stanowczo zawołała panna.
— Książę, gdyby o tém wiedział, ciągnął daléj hrabia, pewnieby się postarał spełnić życzenia pani, którą tak kocha.
— Tak — odezwała się Marta — ale ja nie chcę, aby o tém wiedział ojciec; jemu tu zapewne dobrze....
— Ja sądzę, że nasz kochany książę umie wszędzie znaleźć sobie i zajęcie i przyjemność, mówił z wolna przypatrując się kręcącéj niecierpliwie na kanapie księżniczce Lambert....
Marta zdawała się roztargniona, nie odpowiedziała nic, spojrzała krótko, groźno mówiąc wzrokiem:
„Że też nie widzisz pan jak mnie męczysz i jak ja go nie cierpię....“
Ta nieżyczliwość panny Marty była na rękę Lambertowi, i ledwie jéj nie podziękował za wyraz oczu i za całą tę rozmowę, dla niego pełną znaczenia. Lecz — miała ona znaczenie dla kogoś więcéj, który jéj z uwagą słuchał. Od samego niemal początku, książę ciekaw bardzo jak się stosunki między dziećmi kojarzyły, wstał był i niepostrzeżony stanął za niemi we drzwiach. Nie stracił ani słowa, i poruszony był tak znalezieniem się córki, że się cofnął cały drżący....
Przy pożegnaniu z Lambertem zakłopotany był, lecz, że się mu to bardzo często trafiało, hrabia nie zwrócił na to uwagi. Natychmiast po odjeździe hrabiego, książę pobiegł do córki.
— Dziecko moje! co ci się stało? Słyszałem rozmowę twoją z Lambertem.... Byłaś niegrzeczna dla niego! Co to ma znaczyć? na Boga! mów mi otwarcie! Miałżeby ci się niepodobać!...
Na to pytanie rozpaczliwie i głośno wymówione, nadeszła Szordyńska, ujęta zupełnie na stronę hrabiny Laury i oddana jéj, — przestraszona wbiegła między ojca i córkę.
— Ale to nie może być, mości książę! to się tak księciu zdawało! zakrzyknęła z całą energią, do jakiéj była zdolna. Moja droga Marcia.... nigdyby w świecie nie dopuściła się tego.... Ja ją znam! Była pewnie zmieszana....
— Kochana sędzino! na własne uszy słyszałem rozmowę całą! przerwał książę.
Marta stała ze spuszczonemi oczyma, serce jéj biło; nie chciała się wydać ze swym sekretem, uznała potrzebę dyssymulowania. Znajomość świata miała tak małą, że wyzwolenie zdawało się jéj zawisłem od wyjścia za mąż. Nie chciała uciekać od ojca, aby uciec przyzwoiciéj — jak się jéj zdawało — od męża....
Zagrożona zachwianiem wszystkich swych projektów, poczęła się tłómaczyć.
— Ale, proszę papy — ja bo nic nie powiedziałam takiego.... Trochę mnie głowa boli — byłam w złym humorze, sama nie wiem co mu odpowiadałam!
Szordyńska chwyciła flakon z wódką kolońską, aby natrzeć skronie, złożono wszystko na ból głowy, ojciec się rozczulił, popieścił, a księżniczka wyprosiła się do swojego pokoju spocząć, to jest rozmówić się i naradzić z Józią.
Książę tymczasem naradzał się z sędziną, która usiłowała weń wmówić, że znaczenie rozmowy przywidzeniem było, że ona zna tak swą wychowankę, iż ręczy za jéj uczucia najlepsze dla hrabiego i jego matki.
— Dziecko, zwyczajnie, chciało sobie może pożartować, a książę z tego tak okropne wyciągnąłeś wnioski.
Książę Ignacy przekonany w ten sposób, że słuszności nie miał, poszedł do rozprawy porzuconéj, bardzo rad, iż się omylił.
U łóżka księżniczki siedziała Józia, szeptały z sobą.
— Wystawże sobie, ty — mówiła zupełnie tu zmienionym tonem i stylem panna Marta, gdyż do salonu i fizyognomię, i głos, i postawę miała inną — wystaw ty sobie, ten nieznośny hrabisko! o! jak ja go nienawidzę! Zaczyna mnie brać na tortury.... Porwała mnie złość, odpowiadałam mu, żeby się wściekał! Ale — co się stało! papa słuchał stojąc we drzwiach, a ja o tém nie wiedziałam.
— Ach! krzyknęła Józia, łamiąc dosyć ładne rączki, na których dużo pamiątkowych pierścioneczków połyskiwało. Ach! czyż może być?
— Jak cię kocham! mówiła Marta. Dopiero gdy ten hrabisko wyszedł, papa do mnie.... O małom się nie zdradziła.... Chciało mi się paść mu do nóg i wyznać wszystko!
Józia krzyknęła porywając się.
— A! to dopiero byłoby pięknie! a! to byłoby ślicznie! Chyba żeby wszystko w niwecz obrócić! Co panience w głowie! Czy to książęby pozwolił!! Wiele ja razy mówiłam, że innego sposobu nie ma.... trzeba za niego iść, zadać sobie gwałt. Słowo daje! szepnęła do ucha — chłopiec ładny! at! Jabym go wzięła aż miło! a księżniczka żeby z nim nie wytrwała kilka tygodni?
Dopiero po ślubie markiz przyleci i nas zabierze....
Zbliżyła się do ucha znowu....
— Wcale co innego, jak wykładnie po ślubie — mówiła żywo. Książę się nie tak zmartwi; powiesz panienka, że z nim żyć nie mogłaś; a uciec od ojca, to poczciwy książę będzie w rozpaczy.
— A po cóż mnie chce wydać za niego? — odezwała się Marta. Mówisz chłopiec ładny! Gdzież tam! Okropny! Kat! zimny. Coś takiego w nim, że mrozem przeszywa gdy spojrzy.... i w dodatku ta matka, co się nigdy nie uśmiechnie, co już teraz zapowiada, że mi nie da tchnąć, że nie puści od siebie.... Józiu — ja umrę....
— A chce panienka prędzéj być wolna? szeptała radczyni, przyklękając przy łóżka — otoż właśnie dla tego nie trzeba hrabiego zrażać, nie trzeba zwlekać, trzeba być grzeczną.... Każda tyrania fałsz rodzi, choćby panna kłamała i uśmiechnęła się, kiedy tego trzeba, aby się wyzwolić.... a tu księżniczka jakby naumyślnie takie figle dokazuje....
— A! ja! już z rozpaczy nie wiem co robić! westchnęła Marta.
Józia ironicznie na nią spojrzała.
— Bo znowu z miłości tak konać i umierać jak panienka, to do niczego! rzekła. Oni wszyscy do nogi bałamuty! jak Boga kocham!
— Tylko nie Paolo! wtrąciła księżniczka.
Józia się uśmiechnęła figlarnie.
— No, toć go panna będzie miała, a kiedy innego wyjścia nie ma, tylko przez to małżeństwo, i to jeszcze z człowiekiem ani starym, ani brzydkim, nie ma znów czego rozpaczać!.... Niech sobie księżniczka przypomni ten romans francuzki, co tośmy go czytały. Jak się to tam ta Celina w tym swoim Arturze kochała na zabój! a cóż? przez ilu to ona przeszła różnych mężów i nie mężów, póki nareszcie się jemu dostała!...
Wesoła Józia spojrzała w zwierciadełko i poprawiła kwiatek we włosach.
— Ja to tam tak na seryo nie biorę tych miłości, szeptała cicho. Lubię kiedy się we mnie kochają i sama się durzę, ale żeby jednemu na całe życie się poświęcić — o! toby było za wiele! Jak Boga kocham!
Księżniczka westchnęła.
— Nie, nie — całując ją po rękach dorzuciła Józia — niech panienka to naprawi i trochę się nauczy bałamucić, bo bez tego w życiu się nie obejdzie. Niech się mu zdaje, że panienka go trochę kocha.... Aby prędzéj do ślubu, a potém — wio! Markiz nas porwie.... i jesteśmy wolne.... żyjemy! Jak panienkę kocham! Tak! tak! Nie ma innéj rady.
Nauka ta zbawienna zdała się trafiać do przekonania księżniczki, bo gdy wieczorem przyjechała hr. Laura, gwałtem z sobą ciągnąc Lamberta, po raz podobno piérwszy panna Marta zaszczyciła go rozmową, którą on — niestety! wziął za podyktowaną reparacyę przedobiedniéj.
Czytelnicy posądzić nas mogli, o zapomnienie jednéj postaci, która pokazawszy się nam w początku opowiadania tego, zupełnie potém znikła ze sceny — albo sami o niéj zapomnieli. Musimy więc odświeżyć w ich pamięci skromnego księcia Adama; który milczący siedział przy herbacie u hr. Laury i ukradkiem na pannę Anielę spoglądał. Mówiliśmy już, iż do swego tytułu nic a nic nie był podobny, wydawał się jak jakieś książątko in partibus infidelium.
Cicha ta istota, nie dla tego na początku opowiadania spoglądała na pannę Anielę, ażeby miała szczególnym dla niéj jakimś pałać affektem; książę ten tak samo bojaźliwie i skromnie przypatrywać się był zwykł wszystkim pannom, bo niemal ogólnie ku całemu rodzajowi panieńskiemu miał pociąg człowieka, którego fatalizm ściga w ożenieniu.
Książę Adam próbował się żenić różnie, nie udało mu się nigdy. Człowiek nad wyraz łagodny, dobroduszny, majątku dosyć znacznego, ale zaplątanego, chciał bądź co bądź znaleźć sobie przyzwoitą życia towarzyszkę, i mimo tytułu, nie mógł.
Prawda, że się prezentował tak jak na herbacie u hr. Laury; można go było najłatwiéj wziąć za guwernera bez obowiązku. Żadnéj zaś pannie księżną być mającéj, nie podoba się, by męża jéj brano za ex-pedagoga.
Książę Adam błądził tak po domach, w których panny się znajdowały, nigdzie nie mogąc trafić na swe — przeznaczenie.
Karnawał upływał. Jakoś około tego czasu, gdy panna Eliza zapotrzebowała się wydać za mąż i szukała, wedle własnego wyrażenia się przed pułkownikiem, kogoś coby jéj i nie przewodził i nie zawadzał — na balu jakimś zobaczyła stojącego z kapeluszem w ręku pod pachą, z włosami gładko i niezgrabnie przyczesanemi owego księcia Adama.
W ciągu całego jednego kadryla, hrabianka z oka go nie spuszczała. Widziała jak jedną nogę naprzód wystawił i stał na niéj kwadrans, potém wysunął drugą; widziała jak go potrącano, a on cierpliwie ustępował, jak dwom starym pannom podał krzesełka i z jedną jéjmością otyłą, nawet córki niemającą a śmiesznie ubraną, przez miłosierdzie rozmawiał długo.... Wszystko to hrabianka Eliza umiała ocenić, znała przytém historyę księcia.... Musiał jéj wpaść w oko, lub uznała go nagrody godnym za tyle drobnych poświęceń, które na świecie przechodzą i niepostrzeżone i nieoceniane, gdyż w mazurze wybrała go do figury. Uczyniło to na nim wrażenie takie, jakby w niego piorun uderzył. Upuścił nowy kapelusz na posadzkę i nie schylił się po niego; rozbił tłum stojący mu na drodze i puścił się z takim zapałem, że się spektatorowie śmiać zaczęli....
Trudno sobie wyobrazić człowieka szczęśliwszego, niż był książę przez kwadrans. Hrabianka Eliza wybrała potém do spoczynku krzesło blizko tego miejsca, w którém stał jeszcze z bijącém sercem książę Adam, odwróciła główkę do niego i zaczęła rozmowę.
Pół butelki starego koniaku nie upoiłoby tak osłabionego chorobą człowieka, jak ta łaska cudnie pięknéj Elizy, biednego kawalera bez nadziei. Przycisnął się do krzesła jéj i — przez cały czas gdy go badała, pozostał tak nieruchomym, iż jedna noga mu zdrętwiała.
— Czemu książę nie bywasz u nas? zaczęła hrabianka.
— Pani jest doprawdy nad miarę na mnie łaskawą, odparł książę.... Sam to znam do siebie, iż tak jestem — niezabawny.... że doprawdy na nic nikomu przydać się nie mogę....
— Ale bo tak być skromnym to się doprawdy nie godzi, mówiła ciągle ku niemu główkę trzymając zwróconą i zabijając go wzrokiem śmiało w niego wymierzonym hrabianka. Niepodobna, ażebyś książę tego nie widział, że ani jego położenia, ani imienia, ani poczciwéj skromności niemający młodzi panowie.... nie chcę wymieniać nikogo... tak się z sobą noszą....
— Szczęśliwsi! odparł książę, gładząc włosy i tak już aż nadto wygładzone.
— Mnie księcia żal, dodała hrabianka. Proszę mnie za guwernantkę wziąć, a zobaczysz, że nabierzesz książę lepszéj maniery!
Książę Adam rozśmiał się z uniesieniem, ofiarując się być nietylko uczniem, ale sługą, posługaczem, niewolnikiem.
Wcale niezwyczajny tok rozmowy hrabianki, z ust innéj kobiety jéj wieku i położenia, byłby mógł zdziwić do osłupienia; ale panna Eliza słynęła z tego żargonu śmiałego, który wszyscy znali. Młodzież unosiła się nad nim.
— A wiesz książę, że u mnie być elewem to rzecz straszna, mówiła ciągle hrabianka; jestem despotyczna, fantastyczna i bez litości....
— Nie uląkłbym się takiego szczęścia, choćby najdrożéj opłacić! rzekł grzecznie książę Adam.
— A zatém proszę rankami do nas przychodzić na lekcye, ciągnęła hrabianka. Będzie to może szkoła Lankastra, bo jabym się od księcia rada nauczyć téj jego skromności, któréj nie mam....
Bez żartu — dodała — nie zapominaj pan o nas....
Wstała rzucając mu wejrzenie chłodne, ale pełne miłosierdzia.
Znajomi zaczęli żartować z biednego księcia, którego czasem nazywano kopciuszkiem, że Eliza chce na nim próbować, czy jéj oczy kamienie kruszyć mogą.
— Nie wiem na co się jéj nowe próby zdały, dodał ktoś z boku, kiedy dokazała przecie najdzielniejszéj, zawróciwszy głowę Lambertowi.
— Nie musiała jednak całkowicie się powieść próba, gdy hrabia posłuszny matce, ma lada dzień się zaręczyć z księżniczką Martą.
Tak rozmawiano na balu, a po nim drugiego dnia posłuszny książę był w salonie hrabiny Julii.
Ta ciągle w najgorszym humorze, a oprócz tego wstręt zawsze mając do księcia Adama, bo się jéj powierzchowność jego nie podobała, przyjęła go niesłychanie obojętnie, ledwie parę słów przemówiwszy do niego.
Hrabianki w salonie jeszcze nie było. Gość nawykły do tego rodzaju przyjęć, siadł zrezygnowany z dala, i słuchał jak pułkownik opowiadał coś niezrozumiałego.
Wchodząca panna Eliza spostrzegła natychmiast swojego — pacyenta; uśmiechnęła mu się, i z nadzwyczajném matki podziwieniem, przyszła podać mu rękę, witając bardzo uprzejmie, chociaż panowie Roman, Tadzio i Jeremi czekali na nią. Zatrzymała się przy nim dość długo, a potém gdy inni, zazdrośni tych faworów nadciągnęli, dawała mu widoczne pierwszeństwo. Rywale nie brali tego do serca, mając postępowanie hr. Elizy za fantazyę, może przeznaczoną na to, aby im dodała bodźca....
Po rozejściu się wszystkich hr. Julia zwróciła się do córki.
— Liziu! rzekła: pozwól spytać, co ci się stało? Temu nieszczęśliwemu księciu zawrócisz głowę.... po co to?
— Jak to, po co? odparła Eliza.
— A! czyż mnie nie rozumiesz? zawołała matka.... Nie uwierzę, aby ci się nietylko mógł podobać, ale wydał znośnym. Jest — śmieszny.
— Od niejakiego czasu, poczęła zimno hrabianka — mama zupełnie straciła dar intuicyi, którym dawniéj mnie cudownie odgadywała.... Mama doskonale wie, że kocham szalenie i kogo.... Wziąć go sobie nie mogę, a i dla mamy i dla mnie trzeba, abym raz sobie ztąd poszła. Mama będzie swobodniejsza — a ja — ja.... bo się wynudzę.... (westchnęła). Coś trzeba począć. Mama to doskonale rozumie, że ja za żadnego z tych panów pójść nie mogę.... Jeremi jest zabójczy ze swym dowcipem. Roman ma fantazye zapachów, których ja nie znoszę, i jąka się, jąkający się są wszyscy źli, a ja złośnika nie chcę. Tadzio ze swą elegancyą i nicością jeszczeby mi był najznośniejszy, lecz z dwojga wolę już tego księcia!
Hrabina rozśmiała się.
— Żartujesz! zawołała.
— Ale nic a nic! Wczoraj mi na balu przyszła ta idea szczęśliwa... mówiła siadając i podpierając bródkę rękami Eliza. Śmieszny, ale ja go wytresuję; ma tytuł ładny i coś tam majątku, który będziemy sobie tracili.
Hrabina z czułością ręce do niéj wyciągnęła i pocałowała w głowę.
— Biedne ty dziecko moje, szepnęła z bolem — tobie — iść za takiego księcia....
— Kochana mamciu, wychodząc z niewoli, nie uważa się na drzwi....
— Prawda a! prawda! tyś w niewoli z tym twoim temperamentem, z tą twoją miłością, i....
Nie dokończyła, a po namyśle wstrząsając się, rzekła gwałtownie:
— A! ale to chyba nie może być!
— Ja sądzę, że to doprowadzę do skutku, zimno mówiła Eliza; — nie mam nic innego, a wypada mi dla tego samego iść za mąż, aby ani on, ani ta jego familia nie pomawiali mnie, żem na niego czyhała. Wiedziałam doskonale, że się ze mną nie ożeni. Kochałam go, kocham, będę kochała póki życia....
— O! Liziu! nie mów: póki życia — zamruczała matka, oczy spuszczając.... Tak.... chce się kochać życie całe — a niepodobna. Rajskie jabłka gdy padną pod nasze nogi na ziemię — plamy na nich dopiero dojrzy oko....
— Ja bo i z plamamibym kochała, mamo!
To mówiąc wstała Eliza.
Przez dni kilka książę nie ośmielił się przyjść; zaproszono go na obiad. Nie śmiał wierzyć szczęściu. Po obiedzie, na którym nikogo nie było, oprócz pułkownika, hrabianka wzięła go na przechadzkę po drugim salonie.
— Znowuś mi książę zdezerterował — rzekła.
— Boję się i natrętnym być — to raz, i żeby mi się co nie przywidziało....
— Cóż takiego?
Zarumienił się skromny człek i obawiał wyznać....
— Książę przecie we mnie się zakochać nie możesz, odezwała się Eliza; bo całe miasto o mnie mówi, może książę słyszałeś? oskarżają mnie o bałamucenie Lamberta....
Przyznam się księciu, że istotnie mam słabość do niego....
Zagadnięty jakoś dziwnie, książę zupełnie zamilkł, zmieszany był.
— To nie przeszkadza, kończyła hr. Eliza, mieć dobrych przyjaciół; a za takiego ja księcia uważam....
Po półgodzinnéj przechadzce, napróżno usiłując uczynić rozmowniejszym swojego towarzysza, Eliza spytała nagle:
— Czemu się książę nie żenisz?
Rozśmieszyło to obżałowanego.
— Pani przecie musiałaś słyszeć, o czém wiedzą wszyscy, że to nie jest winą moją. Nie sięgałem nawet wysoko, ale zawsze dostawałem odkosza....
— To mnie dziwi! odezwała się Eliza. Jużem się ofiarowała księciu na guwernantkę; teraz pozwól, daj mi plenipotencyę, ja księcia ożenię — ale najprzód proszę o szczere wyznanie warunków.
Książę się śmiał i zaczynał być w bezprzykładnie różowym humorze.
— Czy panna ma być bardzo młoda i bardzo piękna?
— Tak, ale to nie jest warunek niezbędny.
— Czy ma być bogata?
— Wcale nie — rzekł książę, — o to mi nie idzie.
— Czy ma się koniecznie w nim zakochać?
Zapłonił się książę, coś mrucząc niewyraźnego....
— Bo możebyś się zaspokoił szacunkiem?...
Nie było odpowiedzi innéj nad westchnienie.
— Ale jeszcze pytanie, dorzuciła Eliza: książę jesteś zazdrośny?
— Musiałbym takim być, gdybym miał słuszne powody, rzekł książę — ale roić sobie je.... aby się gryść niemi — nie zdaje mi się, abym był zdolny....
Popatrzała na niego hr. Eliza, i nagle wtrąciła:
— Zobaczysz, mości książę — poczekaj tylko, daj mi trochę czasu — a ja go ożenię.
Na tém się dnia tego skończyło.
Jak widzimy, karnawał tego roku zapowiadał tyle małżeństw, których skojarzenie przypisywano mu głównie, jak żaden z poprzedzających. Rozmowy o prawdopodobném ożenieniu hr. Lamberta i wyjściu zamąż świetném panny Anieli, urozmaiciły się wkrótce plotką, na którą z razu zakrzyczano, przecząc jéj możliwości. Pułkownik na ucho rozpowiadał znajomym, że hrabianka Eliza wyjdzie pewno za księcia Adama. Wprzódy niżeli on sam pomyślał o tém, już mówić zaczęto o małżeństwie jego jako o rzeczy prawie pewnéj. Zagadnięty, przestraszył się i zaprzeczał. Niemniéj wieść się tak jakoś dziwnie szybko rozchodziła i powtarzała uparcie, że samemu hr. Ludwikowi, który najmniéj wiedział co się u niego w domu działo ktoś powinszował. Ojciec panny zaprzeczył także téj wieści, nie mogąc przypuścić, aby Eliza wybór zrobiła.
Rozgniewał się nawet, iż przedwcześnie noszono się z takiemi niedorzecznemi gawędami, i tegoż dnia (jak i dla czego nie wiadomo) spotkawszy się z księciem Adamem, wziął go na rozmowę do kąta.
Ktokolwiek znał hr. Ludwika i jego obojętność na sprawy domowe, których kierunek zdał w ręce żony — dziwićby się musiał takiemu wystąpieniu, i godziło się przypuszczać, iż sam z siebie tego nie mógł uczynić.
— Mości książę, odezwał się z wymuszoną grzecznością do niego — bardzo to zaszczytném jest dla domu mojego, iż wieść publiczna przypisuje księciu staranie się o rękę mojéj córki. Nie może to być, abyś książę o tém nie wiedział i nie dał powodu do gadania; jednak ja o tém nic nie wiem dotąd, i w domu u mnie podobno niewięcéj o intencyach księcia są zawiadomieni. Tym plotkom, mogącym córce mojéj szkodzić i psuć inne projekta.... radbym koniec położyć. Raczże mi książę powiedzieć: — jest w tém co prawdy?
Książę Adam niewymownie się zmieszał.
— Panie hrabio, odparł szybko, daję słowo honoru, że ja.... nie byłem powodem, — nie czuję się winnym.... Nie pojmuję zkąd się to wziąć mogło.... i — słowo najświętsze....
Hrabia począł się uśmiechać.
— Wierzaj mi książę, przerwał, że ja wcale nic nie mam przeciwko temu, idzie mi tylko o wyjaśnienie.
— Ja, panie hrabio.... rzekł książę ciągle przestraszony — ja.... pan mnie znasz, nie miałbym odwagi pomyśleć nawet o małżeństwie, które dla hr. Elizy byłoby niestosowne. Ma prawo spodziewać się daleko świetniejszego.
Hrabia skrzywił się słysząc to tłómaczenie.
— Powtarzam księciu — dodał — że ja to widzę inaczéj; nic a nic nie miałbym przeciwko temu.... Niepodobieństwem jest, aby plotka się na czémś nie opierała. Widać, że moja córka okazuje dla księcia więcéj skłonności niż dla innych swych konkurentów; czemuż książę, jeżeli ona mu się podoba, nie wejdziesz na seryo w szranki?...
— Ja? ja? spytał się książę Adam.
— Tak jest, tak jest! wesoło dokończył hrabia. Skończmy to raz, książę się jéj oświadcz, jeżeli odmówi, nie skrzywdzi to księcia, bo dziecko jest samowolne i kapryśne, (wszyscy o tém wiedzą), ale raz się skończy wszystko i drudzy, którzy i teraz zasłyszawszy o maryażu ustąpili, powrócą. Przyznam się księciu, że córkębym rad wydał.... bo mi te konkury o nią już się naprzykrzyły....
Książę Adam stał mocno pomieszany.
— Jeżeli książę nie masz odwagi zapytać Elizy, nie możesz lepszego znaleźć pośrednika nademnie — zawołał w ostatku hrabia, ściskając go za ręce.... Chcesz? każesz? służę ci!
Schwycony tak książę Adam, coś zabełkotał niewyraźnego, hr. Ludwik go uściskał serdecznie i odszedł żywo.
Książę nie wiedział spełna co się stało. Gotów był żenić się, to nie ulegało wątpliwości; szczęście, które na niego spadało, przechodziło wszystkie jego nadzieje — obawiał się tylko, aby ojciec swém pośrednictwem sprawy nie popsuł, i nazajutrz rano pośpieszył z pokorném tłómaczeniem do panny.
W salonie zastał samą matkę, która go przyjęła z jakiémś melancholiczném zadumaniem, bardzo uprzejmie. Byli sami. Książę obracał kapelusz w ręku, jeszcze nie wiedząc jak pocznie rozmowę, gdy hrabina się odezwała głosem bardzo czułym.
— Ludwik mi już zwiastował, z czém książę przychodzisz zapewne. Wielki to dla nas zaszczyt, wierz mi książę, bo my umiemy cenić wielkie jego przymioty, i ten charakter szlachetny, i tę nieoszacowaną skromność jego.... lecz ani ja, ani ojciec nie chcemy dziecięciu naszemu ukochanemu, zadawać gwałtu. Niech Eliza stanowi.... to od niéj zależy. Ludwik gorąco jest za księciem; ja mogę mu zaręczyć, że będę najszczęśliwsza, powierzając w ręce jego los córki..... lecz niech Eliza wyrokuje.
Spojrzała ku drzwiom bocznym hrabina, w których portyera się poruszyła; hrabianka wchodziła bardzo powoli, zapinając starannie ostatni guzik rękawiczki. Twarz miała uspokojoną, poważną, pełną energii. Na widok jéj wstał żywo zarumieniony książę.
— Mówcie państwo swobodnie — odezwała się hr. Julia, ruszając się z kanapki, — zostawiam ich samych.
Eliza stała naprzeciw księcia Adama oczekując, aby przemówił, i zdając się bawić jego zakłopotaniem.
— Cóż książę masz mi powiedzieć? odezwała się. Ojciec mi tajemniczo zapowiedział jego przybycie, mama coś niejasnego mówiła.... Czekam....
— Ja przyszedłem hrabiankę przeprosić za zuchwalstwo, jakie mi przypisano.... rzekł książę. Nie jestem winien — mogę na to poprzysiądz! Rozpuszczono wiadomość jakobym ja śmiał starać się o rękę pani!! Aleby to było szaleństwo!...
— Dla czego? spytała Eliza.
— Bo dla pani takie zamążpójście byłoby rzeczywistym mezaliansem, dodał książę. Nic za mną nie mówi, pani masz za sobą wszystko.... Gdzieżbym ja śmiał?
Hrabianka ruszyła z lekka ramionami.
— Ale ja jestem zmuszona iść za księcia — odezwała się z uśmiechem smutnym.
Książę Adam stał wryty.
— A tak, mówiła powoli, ciągle poprawując rękawiczkę: — dałam mu słowo, że go ożenię, nie prawdaż? Nie mogę znaleźć nikogo stosownego, a chcąc słowa dotrzymać....
Książę Adam uszom nie wierzył.
— Proszęż mi się oświadczyć! dodała Eliza dygając.
— Zdaje mi się, że to marzenia.... odparł książę. Oświadczam się więc pokornie o rękę pani, w przekonaniu, że chcesz mieć przyjemność dać mi odprawę.
— Wcale nie! biorę za słowo! odezwała się hrabianka, i podała mu rękę. Ale najprzód pomówmy z sobą poufnie.
Skrzyżowała ręce na piersiach, i wlepiając oczy w księcia, poczęła głosem, w którym już wcale szyderstwa nie było.
— Jestem szczerą i otwartą, i taką chcę być z tym, który mi czyni ten zaszczyt, że mnie wybiera za towarzyszkę.... Kochać księcia nie mogę, bo mam w sercu miłość wielką, silną, która nigdy nie wygaśnie. Tak jest, mówię o tém dla tego, że ofiaruję mu szacunek, przyjaźń i słowo święte, uroczyste, iż pomimo téj miłości w sercu, będę dla niego wierną i przywiązaną żoną....
Jeżeli się godzisz wziąć mnie z tym smutnym posagiem zawiedzionych nadziei — jeżeli masz ufność we mnie i zawierzysz słowu mojemu, — dla czegóżbyśmy nie mieli w zgodzie i pokoju przespacerować razem kawałek drogi do grobu?? Kapryśną bardzo nie będę; książę masz na mnie sposób: bądź dobry i łagodny, będę powolna....
Spojrzała mu w oczy; książę stał zarumieniony, drżący.
— Mam w pani zupełną wiarę, rzekł, — a znam siebie nadto, ażebym mógł wymagać szczególnego przywiązania. Obiecujesz mi pani tyle, ile do spokojnego szczęścia domowego potrzeba, a ja przyrzekam jéj — wszystko czego pani zażądasz. Gdybym chciał, nie potrafiłbym się jéj oprzeć.
— Książę jesteś dobrym i skromnym człowiekiem — przerwała Eliza; — zgodzimy się z sobą. Ja się wielu złych rzeczy oduczę, i nastroimy się powoli do harmonii jakiéjś. Proszę się mnie nie lękać; daję słowo księciu, że nie chwaląc się lepszą jestem niż się wydaję.
Książę cisnął się do całowania rąk, Eliza uśmiechała się smutnie, dumnie, i spoglądała na drzwi, aby im kto nie przeszkodził.
— Mówmy jeszcze, dodała. Możesz książę po ślubie zaraz odbyć podróż ze mną? Nie wiem jeszcze ani dokąd, ani kiedy? lecz być może, iż z téj dusznéj atmosfery rada będę się wydobyć....
— Wszystko czego pani zażądasz uczynię — zawołał promieniejący radością narzeczony. Proszę nie pytać, nie wątpić i rozporządzać....
— Zapomniałam sobie zastrzedz, dokończyła Eliza, abyś nie był zazdrosny. Dałam słowo i dotrzymam go święcie; ale czasem tak nudno w życiu, że się ludźmi pobawić chce.... jak lalkami.
Na wszystko się zgadzał książę. Byłaby zapewne piękna panna określiła bliżéj inne jeszcze warunki przyszłego kontraktu, lecz wpadł hr. Ludwik. Zastawszy ich samych, podszedł żywo ku córce.
— Przedstawiam papie mojego narzeczonego! rzekła poważnie.
Hrabia rzucił mu się na szyję.
— Widzisz książę! mówiłem ci: trzeba mieć męzką odwagę. Dziś dodam: bierzesz skarb! Piękną jest wśród najpiękniejszych, ale to — fraszka! Jest to kobieta, jakiéj drugiéj może nie ma na świecie!... Niech Bóg błogosławi!
Głosem męża jakby powołana zjawiła się matka, i już odgadując rozwiązanie, z wybuchem konwulsyjnéj niemal czułości rzuciła się ściskać córkę.... Książę całował, dziękował, kręcił się i włosy gładził, obawiając się, aby dzisiejsze szczęście ich nie potargało, odsłaniając tajemnicę.... początków łysiny.
Hrabia Ludwik, spełniwszy tu swój obowiązek, już z pośpiechem się wybierał na zwykłą ranną wycieczkę. Tymczasem goście codzienni się schodzili; wszedł dowcipny Jeremi naprzód, niosąc świeżo upieczony kalambur. Eliza stała w parze jeszcze z narzeczonym, i gdy dawny adorator się zbliżył ją witać, pilno jéj było zaraz zaprezentować księcia jako narzeczonego....
Spadło to na pretendenta tak niespodzianie, iż w początku wziął to za żart hrabianki, — lecz przekonał się wkrótce, iż trafił w istocie na chwilę stanowczą.
Posmutniał trochę i zesztywniał. Pachnący Roman, który w ulicy się spotkał z hr. Ludwikiem i od niego już dowiedział się o — wielkim wypadku, przybył winszować i okazać, że gniewu w sercu i żalu nie ma. Zdawało mu się, że nie zrywając z piękną panią, zapisze się w jéj pamięci na przyszłość. Książę wszystkim się wydawał przeznaczonym na najpowolniejszego z mężów.... Naostatek nadszedł i elegancki Tadzio, który nie wiedział o niczém, ale mu szepnął Jeremi co się święci. Wziął to za żart.... Eliza potwierdziła głośno nieprawdopodobną nowinę.
Do wieczoru całe miasto wiedziało już o dziwném postanowieniu hr. Elizy. Ubolewano powszechnie nad losem księcia, przepowiadano małżeństwu bardzo rychłe rozchwianie się.... Mniéj stosownego wyboru trudno było wymyślić, zżymano ramionami, szydzono po cichu, dopuszczając się nawet niegodziwych podejrzeń dla wytłómaczenia tego związku.... Wieczorem pierwszy nowinę tę zaniósł do pałacu hr. Laury pułkownik. Lamberta nie było jeszcze w salonie. Leliwa z powagą zasiadłszy przy staruszce, zapytał jéj, czy już wie la nouvelle du jour?
— Nie byłam nigdzie, nikt u mnie nie był oprócz księżniczki, a ani ona, ani Szordyńska nowin miejskich nie są chciwe. Cóż to takiego?
— Hrabianka Eliza....
Stara głowę podniosła z wyrazem niechęci i przestrachu.
— Hrabianka Eliza wychodzi za mąż — dokończył Leliwa.
Hrabina Laura odetchnęła.
— Za kogoż?
— Za księcia Adama!
Krzyknęła z podziwienia gospodyni.
— Możeż to być?
— Idę ztamtąd — rzekł pułkownik — zaręczyny odbyły się prywatnie, ślub zapewne po Wielkiéjnocy....
Wchodził właśnie Lambert, dotąd także nie wiedzący o niczém. Opowiadania Leliwy wysłuchał w milczeniu zimném, upartém, i choć z niego chciano wyciągnąć jakieś słowo, nie odezwał się ani z podziwieniem, ani z żadném zdaniem o przyszłym związku.
Milczenie to nie podobało się matce, goniła za nim oczyma. Chodził po salonie na pozór zimny, w istocie poruszony tém i zgnębiony. Pomimo wszelkich przeszkód i absolutnego sprzeciwiania się matki — miał jakąś nieokreśloną nadzieję. Zdawało mu się, że Eliza za mąż wyjść nie powinna, że on się nie ożeni, że kiedyś, jakoś.... stanie się coś, co ich połączy....
Nagłe to postanowienie dotknęło go silniéj daleko niż się sam spodziewał, bo Eliza mu przecież zapowiadała to, co się stało, i powinien był być przygotowany do takiego końca. Pułkownik starał się go rozbawić, wciągnąć w rozmowę, ale nadaremnie. Przybycie księcia z córką (już drugi raz tego dnia) nie polepszyło humoru hr. Lamberta. Zmuszony dla matki przyjmować pannę Martę, czynił to tak zimno i z tak przesadzoną grzecznością, iż zniechęcenie i nudę w niéj łatwo było dojrzeć.
Panna Marta tego wieczoru trochę była weselsza i mówniejsza, jakby na przekorę; a hr. Laura, która w niéj najmniejszy znak życia śledziła i podnosiła, zachwycała się tym swoim aniołkiem, znajdując w nim dowcip, rozsądek, wszystkie przymioty obiecujące najpiękniejszą przyszłość.
— Wszystko w niéj jeszcze w pączku, mówiła w duszy; a pierwszy promyk słońca rozwinie kwiat ten tak, iż świat zadziwi!
Ażeby ukryć pomieszanie swe, Lambert starał się być uprzejmym bardzo; panna mniéj była dla niego niegrzeczną niż zwykle. Hr. Laura widziała w tém już pierwsze blaski mającego się narodzić przywiązania wzajemnego....
Siedząc z Szordyńską na kanapie, szeptały wskazując młodą parę; jedna drugiéj ukazywała każdy uśmiech, każde poruszenie głowy....
— Patrz, proszę cię, Szordyńska moja, jak Lambert się ku niéj pochylił....
— Widzi pani wyraz jéj twarzy.... mówiła sędzina. Dziecię to jest, ale serduszko ma najczulsze, i do kogo się raz przywiąże.... A! ja ją tak znam?
— Nie mógł książę lepszego uczynić wyboru dla niéj, szeptała hrabina — nad mojego Lamberta.... Na niego, na jego rozum, serce, charakter, na takt można się spuścić.... Potrafi ją poprowadzić miłością — sercem! Będą szczęśliwi! A ja — z nimi!
Książę tymczasem, nie mając komu, wykładał pułkownikowi, który stał z ustami otwartemi osłupiały, zasady nowéj chemii, historyę atomów i wynalazki zdumiewające, jakie na tém polu zrobili uczeni w czasach ostatnich.
Leliwa drzemał i potakiwał.
Straciliśmy z oczu pana Adolfa, który na szczęśliwym obrocie interesów siostry wyszedł tak, że klął ludzi, familię, los swój na czém świat stoi.
Panna Aniela oburzona zastosowaniem wytrycha do jéj biurka, zarzekła się, że brata na oczy widzieć nie chce; hr. Zdzisław kwitując go z pożyczek dawnych, ofiarował tysiąc rubli odczepnego z tém, ażeby od niego w przyszłości był wolny.
Hrabia Lambert zerwał z nim zupełnie. Hr. Laura pod wpływem Anieli kazała mu powiedzieć, ażeby starał się sobie sam dawać rady; pracował, a familii nie obarczał więcéj, czepiając się do niéj.
Słowem p. Adolf otrzymał abszyt stanowczy, i on, co się właśnie spodziewał przez zamążpójście siostry, wyjść z tych otchłani, w których życie pędził, zepchnięty został znowu w ciemności zewnętrzne.
Z początku chciał zapomogę tak wzgardliwie mu rzuconą przez hr. Zdzisława odepchnąć, nie przyjąć jéj i wypowiedzieć wojnę jemu i siostrze; lecz wypadało zarazem zwrócić dawne pożyczki, a tego pan Adolf uczynić nie mógł. Udał się w zamiarze pozyskania go sobie do hr. Lamberta, ale ten go nie przyjął; a wreszcie spotkawszy się z nim oświadczył, że żadną pomocą w téj sprawie ani innych być nie może.
W domu wdowy, w którym dotąd przebywał, wahając się czy ma go opuścić, nie najprzyjemniejsze spędzał chwile. Rusińska energiczna, niecierpliwa, groziła mu wygnaniem, stawiając nieustannie swe ultimatum:
— Żeń się.
Lenistwu Adolfa i jego nieporadności rzeczywistéj, choć do intryg i zabiegów miał ochotę, dogadzało życie na łasce wdowy i zabezpieczenie potrzeb głównych; ambicya tylko nie dozwalała mu dać za wygranę nadziejom i skończyć na téj biedzie.... Wahał się ciągle.
Już raz był blizkim wyprowadzenia się z domu, gdy mu hrabia Zdzisław rzucił zapomogę w twarz, — tysiąc rubli zdało mu się zapewnieniem niezależności. Tymczasem w dobrém towarzystwie przegrał je w dni kilka, i pozostał jak przedtém z długami tylko, chciwością życia, gniewem w sercu ku wszystkim....
Rusińska nie ustępowała od swojego ultimatum. P. Adolf czasem dwa dni nie pokazywał się na górze; potém powracał z nałogu, z biedy, siedział przy herbacie i przeklinał familie.
— Z waćpana nic nigdy nie będzie, zwalasz się, jak Boga kocham, mówiła wdowa otwarcie. Cobyś miał sam o sobie myśleć, ożenić się, cicho siedzieć, pracować, to daremnie wymyślasz i roi ci się nie wiedzieć co....
Familia! otoż ja panu powiem, że oni słuszność mają. Gdyby widzieli, żeś się ustatkował, że masz za co ręce zaczepić, że sobie rady dajesz bez nich, i ichby sumienie ruszyło....
Po przegraniu tysiąca rubli, gdy wciąż rzucane na pocztę listy do siostry, do hr. Zdzisława, do Lamberta i hr. Laury nie skutkowały wcale, Adolf ze złości przeciw familii, sądząc, że ożenieniem zrobi jéj przykrość, nagle oświadczył wdowie, że gotów dać na zapowiedzi.
Rusińska skoczyła mu na szyję, kazała Basi całować go w rękę, i gdy raz słowo schwyciła, nie dała gorącemu żelazu zastygnąć.
Adolf miał fałszywą nadzieję, że gdy oznajmi siostrze o swém postanowieniu, przyszłemu szwagrowi, hrabinie, familia się weźmie do tego, aby przeszkodzić i inną mu lepszą przyszłość zapewnić. Zawiódł się na tém. Aniela znajdowała, że ta paskudna Rusińska jeszcze dla niego była za nadto dobrą, i prawie jéj żałowała — inne osoby do rodziny należące nie dały znaku życia.
Pan Adolf wpadł w gniew, który się miał objawić weselem jak najgłośniejszém, ogłoszeniami po gazetach i t. p.
Wdowa na wszystko się godziła, co tylko ją mogło zaprowadzić do ołtarza; w duszy miała przywiązanie do nieszczęśliwego chłopca, i była pewna, że go na dobrą wyprowadzi drogę.
Tak tedy, jeszcze tegoż samego karnawału, z jednemi zapowiedziami, za indultem, — odbył się uroczyście ślub pana Adolfa Siennickiego z wdową Rusińską.
Wesele, na które wszystkie swe znajome i przyjaciołki sprosiła szczęśliwa pani młoda, a Adolf wszystkich kolegów z biura, nie wyjmując referenta, odznaczało się tém, iż mężczyzni po ostatnim konkludującym ponczu, byli wszyscy pijani, nie wyjmując gospodarza, a hałas i wrzawa w kamienicy niemal do białego dnia trwały.... Referent, chociaż przyjął zaproszenie i dał sobie jéjmości ponczu dolewać, był tak zgryziony i przejęty, i dobrawszy chwilę, wylał się przed nią z żalem swoim.
— Co się stało, odstać się nie może, moja mościa dobrodziejko, rzekł do niéj; ale ja jéj muszę powiedzieć, żeś pani głosu rozsądku słuchać nie chciała!.
Uderzył się w piersi.
— Młokos, wiercipięta, hulaka — słowo daję — ażeby się miał poprawić.... widłami pisano. Miałabyś asindzka we mnie podporę w przyszłości, człowieka gruntownego.... nie chciałaś!! Wola jéj.... bodajbyś nie żałowała!
Wdowa ten wylew zbolałego serca przyjęła bez urazy, i obejrzawszy się, rzekła referentowi.
— Przy pomocy Bożéj.... zobaczysz pan, zrobię z niego człowieka! Takie było przeznaczenie! Co ja biedna wdowa począć miałam? Alboś to się pan mi formalnie oświadczył?
Referent zapił sprawę, ogromną rękę podnosząc rozpaczliwie do sufitu.
Gdy p. Adolf — który poncz sam robił, pił dużo i na kanapie zasnął — rano się przebudził, zobaczył stojącą nad sobą żonę i przypomniał co popełnił wczoraj, — chciało mu się płakać.... Jéjmość dała mu herbaty z cytryną, chodziła około niego z Basią cały dzień, pieszcząc i lecząc na ból głowy, i ku wieczorowi zrobiło mu się lepiéj. Zupełnie inaczéj teraz czuł się tu jako pan domu, i niektóre pomniejsze rozporządzania za zgodą żony porobił.
Małżeństwo z rozpaczy mniéj się nieszczęśliwém okazywało, niż się było można spodziewać. Dawszy mężowi wytchnąć trzy dni, czwartego jéjmość popędziła go do biura. Poszedł posłuszny.... Tu dawni towarzysze i współuczestnicy w ponczu weselnym, zapragnąwszy mu się wywdzięczyć, zaprowadzili go do handlu, spoili i — pani Siennicka nie doczekawszy się męża do późna, po raz pierwszy się spłakała z niepokoju o niego.... Basia widząc ją płaczącą, beczała także. Nad rankiem dorożka pod opieką trzeźwiejszego z przyjaciół, skarb jéjmości przywiozła niewiele nadwerężony. Zaprowadzono go do łóżka, ale wyspawszy się, miał się z pyszna p. Adolf.
Chciał się gniewać i próbował żonę przekrzyczeć, a tu dopiero przekonał się, że sił nie miał po temu, iż powinien się był akkomodować, bo inaczéj piekło mieć będzie w domu.
— Kiedy ty sam się prowadzić po ludzku nie umiesz, ja zmuszona jestem cię wziąć w kuratellę — rzekła.
P. Adolf dał już się wziąść i poszedł posłuszny. Nie żeby nagle miał zmienić charakter, obyczaj i sposób życia, lecz powierzchownie przynajmniéj zastosowywał się do wymagań żony, aby mieć spokój, i jak student się wykradał potajemnie, gdy figla chciał zbroić.
Życie bez troski, dosyć wygodne, bo jéjmość starała się o to, aby mu w domu nie zbywało na niczém i tém go przywiązać do niego chciała, dosyć smakowało p. Adolfowi. Godził się ze swoim losem, i jedna rzecz tylko mu go truła, to niemożność pomszczenia się nad tymi, których obwiniał o bezlitośne wyrzeczenie się, zapomnienie, wyrządzonę mu krzywdę, niewdzięczność.
Codzień prawie wznawiała się o tém rozmowa, a żona potakiwała mu chętnie, bo Anieli szczególniéj cierpieć nie mogła. Łamał sobie głowę nad tém Adolf, jakby krzywdę, przykrość siostrze, Lambertowi, Zdzisławowi wyrządzić.
Zasłyszawszy o przybyciu księcia Ignacego i o projekcie ożenienia Lamberta, o którém powszechnie mówiono, Adolf rad był szczególniéj tu znaleźć sposób jakiś dokuczenia hrabinie Laurze.
Przystęp do domu księcia był dla niego prawie niemożliwy. Z dawniejszych czasów znał tylko nieco panią Szordyńskę, lecz u téj nigdy nie miał łaski, a sędzina w ogóle z mniejszymi ludźmi niechętnie się wdawała. Nie rzucając więc myśli usłużenia hrabiom przy pierwszéj zręczności, młody małżonek musiał spełnienie odłożyć do szczęśliwszych okoliczności.
Nie spuszczał tylko z oka domu księcia Ignacego.
Jednym z talentów, któremi niezbyt obficie natura wyposażyła p. Adolfa, było bardzo piękne i kalligraficzne pisanie. Słynął z tego w biurze i po świecie, a że parę języków umiał, był często bardzo pożądanym kopistą. Lecz że sobie kazał płacić ogromnie, a leniwo wykonywał roboty, nieczęsto go używano.
Jednego dnia książę Ignacy, mający wysłać memoryał jakiś do akademii nauk w Paryżu, poskarżył się przypadkiem przed Lambertem, iż kopisty dobrego, umiejącego po francuzku, znaleźć nie mógł w całéj Warszawie, choć gotów był najdrożéj zapłacić.
— Szkoda, rzekł Lambert, że nie wcześniéj go książę potrzebowałeś, byłbym nim służył; ale chłopak, łotra kawał, trzeba mu było wstępu do domu wzbronić, choć matki mojéj jest dalekim krewnym.
Poruszył się niezmiernie książę, dopytując o człowieka, którego sobie przypomniał, że go młodym widywał. Nalegał tak na Lamberta, iż ten mu się o adres postarać przyrzekł, prosząc tylko, aby o rekomendacyi przez niego zamilczał.
Właśnie gdy p. Adolf nad swą zemstą przemyśliwał, jakby mu los do niéj chciał podać rękę, odebrał grzeczny list od księcia, zapraszający go dla przepisania memoryału. Książę odwoływał się do kogoś mało znajomego Adolfowi, że ten mu dał jego adres.
Z pośpiechem wielkim poszedł o wskazanéj godzinie do księcia, a że gdy chciał i zalecić się, i rozmówić, i wykłamać doskonale umiał, przy tém pierwszém widzeniu się zachwycił starego, który pojąć nie mógł, dla czego Lambert tak go znienawidził.
Pismo uczonego dylletanta było tak nadzwyczaj niewyraźne, iż okazała się potrzeba konieczna kopiowania go w gabinecie autora, a przynajmniéj w jednym z pokojów appartamentu, aby się zawsze można odwołać do księcia.
Przypadek — tysiączne się trafiają przypadki, które wyglądają na figle szatańskie — przypadek zrządził, że pokój dla kopisty przeznaczony przytykał do tego, który miała sobie dany Józia....
Musiała idąc do siebie przemykać się po cichu około stołu, przy którym siedział p. Adolf. Wspomnieliśmy już, jak dziewczynka była ciekawa i nierada czasu tracić. P. Adolf miał fizyognomię wcale przyzwoitą, był młody, a stosunki z niewiastami nie były dla niego wstrętliwe.
Józia przemykając się po raz pierwszy, rzuciła na niego wejrzenie przestraszone, spotkała wzrok śmiały, zaczerwieniła się okrutnie — i znajdowała, że źle wybrano pokój, bo jéj było nieprzyjemnie ciągle około tego tam jakiegoś pisarka przechodzić.
Ale nie ma nieprzyjemnego położenia, z którémby się oswoić nie można. P. Adolf znajdował Józię nadzwyczaj ładną, a oczka jéj się tak śmiały, tak wyzywały, że drugiego dnia zapotrzebował od niéj informacyi, gdzieby mógł dostać szklankę wody, a trzeciego ona zażądała kropelki atramentu.
Przy nalewaniu jego, co jak wiadomo jest operacyą skomplikowaną i niebezpieczną, przy białych paluszkach i sukience, zbliżyły się ręce, zawiązała rozmowa....
Adolf wydał się jéj nadzwyczaj miłym chłopcem, gdyż nie mogła przypuszczać nawet, ażeby był żonaty; Józia zachwyciła p. Adolfa.
Memoryał począł się przepisywać niesłychanie uważnie i powoli. Józia stawała we drzwiach swojego pokoiku, gotowa zamknąć je, gdyby tylko najmniejszy szelest usłyszała. P. Adolf krzesło swoje tak umieścił, iż stało tuż blizko drzwi i Józi.
A o czém się tam w początku nie mówiło!! O Włoszech, o klimacie, o zimie, potém o Włochach i o Włoszkach i o miłości włoskiéj, i o tém jak się u nas kocha, a na ostatek o kochaniu w ogóle, jako o sprawie przyjemnéj bardzo.
Panna Józefa jednak utrzymywała, że to jest najokropniejsza rzecz, najniebezpieczniejsza, i że ona póki życia kochać nie myśli.
Jak przy wielce ożywionych rozprawach nad tym tematem pisał się memoryał, nie umiemy powiedzieć, szło z nim tak powoli, ale tak powoli, że przy ukończeniu pierwszéj części jego, pannę Józefę Adolf w rączki całował, a ona się nie broniła. Oboje znajdowali, że jakby się dla siebie narodzili....
Do domu powracał pan młody, po tych posiedzeniach z Józią, dziwnie jakiś rozmarzony, zobojętniały dla żony, ale zresztą w niezłym humorze. Oko wprawne jéjmości czytało w twarzy męża jakieś bałamuctwo; lecz nie mogła przypuścić, aby w domu księcia mogło się ono mieścić.
Stosunki dwóch serc stworzonych dla siebie wkrótce stały się bardzo blizkie, tak, że w pewnych razach, gdy żadnéj inwazyi się spodziewać nie było można, pan Adolf wchodził do pokoju Józi i tam mógł odpoczywać.
A że panienka w oczach Szordyńskiéj była wzorem statku i skromności i miała pozwolenie wychodzenia na miasto, pan Adolf się umówił, iż nawet po skończeniu memoryału zawsze widywać się mogli.
O sobie tyle tylko mówił pannie, iż był krewnym hrabiów, ale dumna familia, ubogiego chłopca znać nie chciała.... O ożenieniu nie widział potrzeby mówić wcale, a Józia też ani przypuszczała, aby serce tak czułe dla dwóch razem bić mogło.... Była nim zachwycona, rozkochana do szaleństwa; trochę lepszych manier salonowych czyniło go dla niéj ideałém; pokrewieństwo z hrabiami dodawało uroku.
Stosunek w końcu tak się stał poufałym, że gdy Adolf na hrabiów wyrzekać począł, Józia mu z uśmieszkiem powiedziała po cichu.... że księżniczka nienawidzi swojego przyszłego męża, że kocha innego i — kto wie co z tego będzie....
Adolf nie uspokoił się, póki nie dowiedział się o wszystkiém, nawet o projekcie ucieczki zaraz po ślubie. Uradował się niezmiernie spodziewana katastrofą, i w zapale oświadczył Józi, że on gotów markizowi pomagać.
Zaszedł tak daleko, iż dał do zrozumienia panience, że jeśli ona ze swą panią pojedzie, on jéj będzie towarzyszył. Słówko to było na wiatr rzucone, ale Józi starczyło do wyciągnięcia z niego najpiękniejszych nadziei.
Zemsta, do któréj miał podać rękę miły kuzynek, wprawiła go w zapał, w humor taki, iż żona się nim zaniepokoiła. Usiłowała coś z niego wyciągnąć — nie wygadał się. Złém się to jéj wydało, że miał dla niéj tajemnice — lecz chcąc się o nich dowiedzieć, musiała dyssymulować.
P. Adolf sam na sam z sobą ważył jeszcze co miał począć. Mścić się było bardzo przyjemnie, ale dla zemsty wpaść w kabałę, porzucić dom spokojny, i za płochą Józią puścić się w świat na złamanie karku — nad tém potrzeba się było rozmyślić. Józia podobała mu się bardzo, lecz zgubić się dla niéj nie życzył. Nawykły do frymarków, wpadał nawet na to, czyby nie lepiéj było zdradzić Józię i sekret, a wkupić się w łaski hrabiny Laury, wydając jéj tajemnicę? Lecz — mogłaż ona temu uwierzyć? jakie miał dowody na to? Mógł wpaść w nieprzyjemne zawikłanie i nic na tém nie zyskać.
Wolał pomagać Józi — choćby na wyjezdnem jéj nie dopisać.... Podróż ta do Włoch dawała mu do myślenia; można z niéj było wrócić piechotą i od żony być przyjętym niegościnnie.... Samo posiadanie sekretu zagrażającego nienawistnemu domowi starczyło, aby go szczęśliwym uczynić; a i przyjaźń serdeczna Józi — opromieniała egzystencyę. Tylko jéjmość wcale z męża nie była kontenta.
— Gardło dam, że się bałamuci, albo jaką starą przyjaciółkę wyszukał. Ale, czekaj! szeptała po cichu — niech ja dojdę, zobaczysz dopiero co umiem.
Hrabina Laura nie przestawała nalegać na syna o krok stanowczy. Bronił się jéj, prosił o zwłokę, a matka coraz niespokojniejsza, czasami płakała po cichu, nie mogąc wymódz na nim posłuszeństwa. Oziębiło to nawet stosunek dawniéj najczulszy; a Lambert chodził tak ponury, zasępiony, milczący, iż niekiedy sama hrabina Laura litość nad nim czując, milczała.
Ufała dawniéj w swą powagę macierzyńską, w powolność syna, który dotąd wszystkie jéj spełniał rozkazy, tak, że nie wątpiła, iż stanie się co ona postanowi; — teraz opór niespodziany upokarzał ją prawie.
Ostatnią nadzieję pokładała hrabina w kasztelanicowéj. W listach do niéj poufnych opowiadając jéj wszystko, skarżąc się na Lamberta, a więcéj jeszcze na Elizę, któréj całe złe przypisywała, hrabina domagała się gwałtownie od kasztelanicowéj, aby nie spuszczając się na pisma, sama przybyła jéj w pomoc do Warszawy.
Wymaganie to było tak dziwne, iż je tylko ważność sprawy, do pewnego stopnia mogła wytłómaczyć. Dla pani z Zagórzan, chodzącéj o kiju, nawykłéj do czarnéj prostéj sukni niemal zakonnego kroju, do swojego domu, książek, ciszy, lasów — odbycie podróży zimą i to jeszcze przy zbliżającéj się już wiośnie, zamieszkanie w wielkiém mieście, było niewysłowienie ciężką ofiarą. Hrabina czuła to dobrze, ale szło o los syna, o przyszłość rodziny i domu. Księżniczka dla niéj odpowiadała jedna temu wymarzonemu ideałowi synowéj, z któréj ona przyszłą matronę miała uczynić. Nieśmiałość i nicość téj dzieweczki były dla niéj nieocenionemi przymiotami. Przy niéj, z nią miał ten anioł skrzydła rozwinąć, promień miał mu zstąpić na czoło....
Hrabina Laura nigdy się dotąd nie myliła w życiu, była siebie i sądu swojego pewna, opór syna zamiast ją powstrzymać, raczéj utwierdzał w przekonaniu. Nie mogła się też cofnąć tak łatwo, bo z księciem zawarła była już prawie stanowczą umowę, tak się czuła pewną, iż syn jéj być musi posłuszny.
Na piérwsze wezwanie kasztelanicowa odpowiedziała rozpaczliwém prawie błaganiem o miłosierdzie nad sobą; wmawiała hr. Laurze, że potrzebę przybycia mogła sobie ze zbytniéj troskliwości uroić; dodawała, że tam gdzie matkaby nie podołała, ona się też skutku wpływu swojego spodziewać nie może.
Na list ten natychmiast odpisała hrabina z naleganiem najsilniejszém, z zaklęciami, wystawiając potrzebę gwałtowną zgromadzenia wszystkich sił, aby Lamberta wahanie się (już nie mówiła: opór) pokonać. Kończyła tém, że losy rodziny od tego zawisły.
Nie wymawiając się już biedna kasztelanicowa, odpowiedziała krótko, że natychmiast przybędzie; naznaczyła nawet dzień, którego w Warszawie stanąć miała.
Zdziwił się bardzo Lambert, gdy matka nie mówiąc mu o swoich listach, oznajmiła tylko, że kasztelanicowa znudzona zimą na wsi, obiecywała przybyć do nich. Podejrzewał w tém spisek na siebie, lecz poznać nie dał, iż to go dotknęło.
Był już zrezygnowany. Eliza wychodziła za mąż, była dla niego straconą — przyszłość stawała się dla niego obojętną, — mógł się ożenić dla matki, dla rodziny — dla fantazyi.... Wprawdzie księżniczka była mu wstrętliwa i niesympatyczna, wiedział, że jéj miłym być nie mógł, — lecz matkę uspakajał tém, a reszta nie obchodziła go już tak bardzo.
Chłodne życie obowiązków mógł rozpocząć z tą jak z inną....
Dnia oznaczonego na przyjazd kasztelanicowéj, synowi nie mówiąc o tém, hr. Laura wybrała się na spotkanie jéj do Miłosnéj. Lambert dowiedział się o tém dopiero z zostawionéj do niego przez matkę karteczki, w któréj prosiła, aby pokoje dla kasztelanicowéj przygotował na jéj przyjęcie.
Chciała naprzód widzieć się sam na sam z przybywającą hr. Laura, aby jéj odmalować za wczasu jak stały rzeczy, i wskazać jak miała z Lambertem postąpić. Nawykła do kierowania wszystkiém, staruszka téj roli swéj i teraz się wyrzec nie chciała.
Dwór kasztelanicowéj trochę ze staroświecka liczny, zajmował już austeryę, gdy hr. Laura nadjechała. Ogromna kareta na saniach sześciu końmi ciągniona, w któréj sama pani z Justysią i służącą jechała, furgon z kuchnią, wóz z zapasami podróżnemi, stary marszałek dworu, kamerdyner, dwóch lokajów, towarzyszyli staréj pani.
Kasztelanicowa drogą zmęczona, o kiju wyszła na spotkanie téj, którą siostrą zwykła była nazywać i jak siostrę kochała.
Uściskały się i popłakały z radości.
— Lorko moja, odezwała się przybywająca: widzisz, żem posłuszna, że ci nie wymawiam tego, iż mi się tu staréj i choréj kazałaś przywlec, ale niech ci Bóg nie pamięta. Jak ja, taki koczkodan zatęchły, wydam się tam wśród waszego eleganckiego świata!
— Dobrodziejko moja! zawołała hrabina ściskając ją: wiem com zrobiła, wiem, żem zażądała ofiary niezmiernéj, ale wierz mi, była konieczność! Nie ufam już sobie. Lamberta mi zepsuli, zniechęcili, zachwiali jego wiarę we mnie; pierwszy raz w życiu, tu gdzie idzie nie o niego, ale o całą przyszłość naszą, opiera mi się. Wybrałam mu — no, zobaczysz ją — anioła! powiadam ci, anioła, dziewczę niewinne, skromne, miłe.... a ten ją odtrąca.... chce zwłoki, wywija mi się. Na tobie nadzieja.
— Zrobię co zechcecie — odparła kasztelanicowa — lecz mojém zdaniem, nie dać się źle ożenić jest obowiązkiem matki, ale żenić wedle swéj myśli....
— Siostro kochana — zobaczysz i osądzisz, czy nie mam słuszności. Drugiéj takiéj na świecie nie znajdzie.
— Ale jeśli mu się nie podoba?
— Toby był chyba upór, kaprys, przekora.... bo ona nie może się nie podobać.
— Cóż Lambert ma przeciwko niéj? pytała kasztelanicowa.
— Nic — bo nie może mieć przeciw niéj nawet cienia zarzutu, — ale w sercu ma miłość dla téj niepoczciwéj kokietki, która, nawiasem mówiąc, wydaje się już za mąż za księcia Adama. Lambert chce zwłoki, a zwłoka wiem co znaczy: pochwyci ją kto inny. Ja drugiéj takiéj dla niego nie znajdę.
Zamilkła zamyślona kasztelanicowa, i szepnęła tylko:
— Zobaczymy, moja droga, zobaczymy, masz mnie na swe rozkazy.
Już nad wieczór dwie panie ruszyły razem do Warszawy, Justysię i sługę posadziwszy do powozu hrabiny, aby swobodnie z sobą się rozmówić mogły. Kasztelanicowa od bardzo dawna nie widywała księcia, ale go znała, i książę Ignacy lubił jéj towarzystwo, bo z nią o uczonych rzeczach mógł rozprawiać. I na niego więc wpływ niejaki przybyłéj mógł się do zakończenia sprawy przyczynić. Wymawiała sobie tylko, ażeby oprócz koniecznych wizyt nikomu więcéj ich o kiju oddawać nie potrzebowała, i nie zawsze wychodzić do gości, których nie była wcale ciekawa. Lambert czekał w pałacu na przybywającą ciocię, która go powitała z niezmierną czułością.
— Widzisz, stęskniłam do was! Przywożę wam z sobą ciężar i kłopot; na karnawał się nie przydam z kijem....
Poszła zaraz do wyznaczonych jéj pokojów dla spoczynku, i około niéj całe życie się skupiło.... Starano się, aby jak najmniéj czuła wyjazd swój z Zagórzan, i zmianę rezydencyi; obyczaj nawet domowy w części zastosowano do tego, do jakiego była nawykła.
Tego wieczoru nie przyjmowano nikogo; nazajutrz po wypoczynku, miała podróżna odnowić znajomość z księciem i zobaczyć anioła, którego sławę głosiła jéj bratowa. Lambert udawał, iż wierzy w dobrowolne przybycie cioci....
Kilka dni upłynęło od przyjazdu kasztelanicowéj, która od pierwszego spotkania z księciem rozpoczęła niewidoczne, ale troskliwe badanie wszystkiego, co pannę Martę otaczało i z nią było w związku. Pozornie obojętna, siedziała kasztelanicowa w salonie, albo na rozmowie z księciem Ignacym, lub zajęta książką jaką; ale oka jéj i ucha nie uchodziło nic. Hrabinie Laurze niezwierzała się wcale ze swych wrażeń; a gdy ta, trochę niecierpliwa i pragnąca potwierdzenia własnych uczuć, zagadnęła ją — odpowiedziała chłodno:
— Daj mi się rozpatrzyć lepiéj, nic jeszcze nie wiem.
Cały potém tydzień upłynął, a kasztelanicowa nie odezwała się ze zdaniem żadném, tak, że hr. Laura już niespokojną być zaczynała. Nie nalegała jednak, wiedząc, że toby było najgorszym sposobem dowiedzenia się od staruszki co myśli.
Jednego wieczoru wreszcie, gdy razem były w pokoju jéj, — odezwała się do Laury:
— Wiem, żeś niecierpliwa czegoś się dowiedzieć odemnie; a ja, Bóg widzi, sama nie wiem co ci powiedzieć. Patrzę, patrzę, i nie widzę nic, a co najgorsza, że się w dziewczynie, jak ty, zakochać nie mogę!
— Jak to? wykrzyknęła hr. Laura.
— Ale, czekaj, nie łaj mnie, mówiła stara pani; nie mam nic przeciwko, widzę to wszystko co i ty, to jest, wszystkie warunki stosowne, wszystkie strony dobre, rozum przemawia za tobą — serce nie może....
— Ale na Boga! siostro kochana! dla czego?
— Serce się nie tłómaczy, mówiła z wolna bratowa — ono jest niewytłómaczone, i czynności jego nie dają się podciągnąć pod żadną kontrollę...
Panienka jest skromna, zdaje się dziecinna, dobrze wychowana, nieśmiała, pokorna, a na mnie nieszczęśliwéj czyni wrażenie jakiegoś mruczka, co coś innego w sercu chowa niż okazuje.... Nie jest sympatyczna, choć i ładna i młodziuchna....
Hrabina zrozpaczona ręce załamywała.
— Dobrodziejko moja, poczęła, na miłosierdzie boże, nie wydawaj się z tém, coś mi zwierzyła! popsułabyś mi wszystko. Masz do Lamberta słabość jak do własnego dziecka, mimowolnie przejmujesz jego wrażenia, uprzedzasz się....
— A! może! odparła kasztelanicowa cierpliwie. Spowiadam ci się z wrażenia, nie tłómacząc go. Przeciwko małżeństwu temu nie mam nic i mieć nie mogę; — owszem będę ci pomagała — chciałam tylko, abyś wiedziała co myślę.
Zasmuciła się wielce hrabina; do północy potém, zasiedziawszy się przy staréj, usiłowała ją nawrócić, zmęczyła się przywodząc różne drobne szczegóły, rysy, które miały wpłynąć na kasztelanicową. Ta pozostała chłodna i milcząca.
Hrabina Laura wpadła w rodzaj gorączki.... chciała co rychléj postawić na swojém, niedługo więc czekając, ułożyła takie spotkanie się sam na sam z Lambertem i ciotką jego, aby one obie mogły wymódz na nim oświadczenie się niezwłoczne i zaręczyny.
Po ostatniém widzeniu się z synem, matka spodziewała się jeszcze oporu z jego strony, nie czując, że położenie się zmieniło. Hrabia zdawał się przewidywać to naleganie, przyszedł przygotowany na nie.
Kasztelanicowa była przytomna.
— Kochany Lamciu, odezwała się matka, — nie gniewaj się na starą matkę, która twego szczęścia pragnie. Ja wracam do mojéj prośby, i będę razem z twą ciotką nagliła, abyś się oświadczył księżniczce.... Obie my, o których miłości dla siebie powątpiewać nie możesz, widzimy w tém dla ciebie i rodziny, zapewnioną szczęśliwą przyszłość. Nic lepszego, nic stosowniejszego nie znajdziesz nad nią, a ożenić ci się potrzeba.
— Wolałbym z tém poczekać — odparł łagodnie, ale bardzo zimno Lambert. Księżniczka może mieć i ma zapewne największe przymioty, na których ja się poznać nie umiem: ale — szczerze mamie wyznaję — nie obudzą we mnie najmniejszéj sympatyi.
— A! przerwała matka, to rzecz wytłómaczona. Sekretów dla kochanéj kasztelanicowéj nie mamy. Po Elizie, która cię niepoczciwie kokietowała, to skromne dziewczę podobać ci się nie mogło.... Nie idzie o to, abyś się w niéj kochał....
— Mój drogi — dodała kasztelanicowa — ja w téj sprawie chciałabym mieć udział jak najmniejszy.... bo — nie mam ani instynktu matki, ani doświadczenia własnego.... ale, czas ci się jest żenić, stosowniejszéj partyi znaleźć trudno. Jeśli ona uroku dla ciebie nie ma, nie powinna budzić wstrętu....
Lambert smutny, milczał. Matka przystąpiła do niego z błaganiem, położyła rękę na jego ramieniu.
— Kochany mój, uczyń to dla mnie! szepnęła — proszę cię. Tę ci pochwyci łatwo ktoś, gdy się będziesz ociągał; a ja — ja — to mnie przywiedzie do rozpaczy.
Hrabia zwrócił się jakby błagając o opiekę do ciotki; ta dała mu znak milcząco, iż w pomoc przyjść nie może.
Lambert po chwili skłonił się i matkę w rękę pocałował.
— Niech będzie jak mama chce — rzekł — zgoda.
Powiedział to tak chłodno, tak smutnie, z taką jakąś rezygnacyą zimną, prawie rozpaczliwą, że hrabina, która biegła go uścisnąć, wstrzymała się.
— Lamciu! tak mi to dajesz jak ofiarę, do któréj jesteś zmuszony.
— Kochana mamo, inaczéj nie umiem i nie mogę, bo do kłamstwa przymusić się nie jestem zdolny.... Składam los mój w ręce matki....
Hrabina Laura spuściła głowę smutnie; już u celu najgorętszych swych życzeń, nagle poddaniem się syna jéj woli uczuła się rozstrojoną, niepewną, zawahała się.... Trwało to jednak jedno oka mgnienie; wróciła wnet ufność w siebie, uściskała Lamberta, i uradowana poczęła go prosić, aby nazajutrz rozmówił się z księciem.
Przyrzekł to uczynić, ale unikając już rozpraw dłuższych, prędko bardzo wyszedł z pokoju. Całe jego znalezienie się, chłód, widoczny wstręt, kasztelanicową zasmuciły, i hrabinę Laurę zmieszały nieco. Dodawała sobie męztwa....
Nazajutrz dotrzymując danego słowa, Lambert pojechał do księcia, który już być musiał uprzedzony. Z zachowaniem wszystkich formalności zwykłych, z zimną krwią angielską, oświadczył mu w najpochlebniejszych dla niego wyrazach.... pragnienie połączenia się z jego domem i t. p.
Książę Ignacy uściskał go po ojcowsku, zapewniając, iż uważać to będzie za szczęście, gdy dziecię swe ukochane odda rodzinie tak poszanowania godnéj.
Przywołano księżniczkę, która weszła zapłoniona, zmieszana, wysłuchała komplementu, i na nalegania ojca o odpowiedź, odezwała się skromnie, iż wola jego jest dla niéj prawem.
Lambert podaną sobie rączkę ucałował, ale mu ją wyrwano prędko. Urzędowe słowo dane zostało z obu stron, pozostało oznaczenie terminu ślubu i t. p. Hrabina Laura mocno żądała przyśpieszenia go. Zachodziła kwestya niezmiernéj wagi: szło o to, aby wyprawa księżniczki odpowiadała dostojeństwu domu, z którego wychodziła i do którego szła. Pani Szordyńska z hrabiną Laurą podejmowały się rzeczy niemal cudownéj, ofiarowały się wyprawę, mającą parękroć sto tysięcy złotych kosztować, zebrać i przygotować w przeciągu kilku tygodni.
Dla księcia, który miał przed sobą naukowe podróże, przyśpieszenie wesela było wielce pożądane. Pani Szordyńska rozstając się z wychowanicą, otrzymać miała dożywocie i domek w głównéj rezydencyi ze wszelkiemi wygodami. Postanowiono i obmyślono wszystko.
Natychmiast po odbytych oświadczynach hr. Laura rzuciła się do przyszłéj synowéj, usiłując rozpocząć już jéj przyswojenie sobie i nowe wychowanie.
Tu dopiero po raz piérwszy, niespodzianie, cała jéj czułość rozbiła się o lody, których przeczucia nie miała. Nie rozpaczała, że je gorącością uczucia swego roztopi — lecz z początku doznała uczucia jakby przykrego zawodu.
Panna Marta słuchała, spoglądała, nie sprzeciwiała się, ale gdy w tęczowych barwach rozwijała przed nią matka przyszłe projekta, pełne różnych przyjemności, rozrywek, uroków, księżniczka zdawała się tak obojętną, jakby w urzeczywistnienie ich wcale nie wierzyła.
— Zimna jest, mówiła sobie hr. Laura; ale gdy się przywiąże, gdy nas pozna lepiéj.... zmieni się to.
Nie mając na kogo zrzucić winy tego chłodu, hrabina zaczynała go przypisywać pani Szordyńskiéj i jéj wysuszającéj pedanteryi — rada była téj poczciwéj, zacnéj, ale zastygłéj kobiety pozbyć się co najprędzéj.
Ze wszystkich stron płynęły teraz powinszowania, hr. Laura tryumfowała, ożenienie syna było jéj dziełem, — przypisywała je sobie, dumna niém była. Książę chwalił się także związkiem z rodziną zacną, tylko panna Marta nie okazywała po sobie ani radości, ani ożywienia, ani najmniejszéj zmiany.
Jednego dnia, gdy obie panie z kasztelanicową siedziały w salonie, oznajmiono im wizytę hr. Julii.
Po stracie Zdzisława, którą zresztą nie miała jeszcze za nieodwołalną, piękna hrabina już się była nieco pocieszyła. Chciała ona i Eliza, brawując nieco hr. Laurę, okazać jéj, że wcale nie czują, iż im się hrabia z rąk wymknął. Hrabina Julia jechała też pochwalić się zaręczynami córki....
Gdy dwie panie weszły do salonu, i matka zaczęła ściskać gospodynię, składając jéj życzenia i powinszowania, z dala patrząca kasztelanicowa dziwić się musiała téj wprawie, jaką daje życie w pewnym świecie do grania komedyi.
Cała jej uwaga zwrócona była jednak przeważnie na hr. Elizę, która ze swą dumą, lekceważeniem i manierami nieco męzkiemi, nietylko na niéj nie zrobiła wrażenia przykrego, odstręczającego, ale ją nawet pociągnęła ku sobie.
Hrabianka mówiła mało, lecz gdy się zaprezentowano wzajemnie, a stara pani z Zagórzan zaczęła z nią rozmowę, odpowiadała jéj tak szczerze, dowcipnie i rozsądnie, że ją sobie zjednała.
Kasztelanicowa winszowała jéj wyboru księcia Adama, którego znała dawniéj.
— Książę Adam, odparła Eliza, mało komu się podobać może; jest nieśmiały, nie ma powierzchowności wdzięcznéj, ale to jest człowiek, gdy u nas młodzież więcéj do lalek niż do ludzi jest podobna.
Kilka odpowiedzi tego rodzaju wprawiła w dobry humor panią z Zagórzan, która też otwarcie się parę razy wynurzyła z myślami dla Elizy sympatycznemi.
Wejrzeniami porozumiały się jakoś te dwie kobiety, tak na pozór do siebie niepodobne, i poczuły, że łatwoby się w życiu zgodzić z sobą mogły.
Hrabina Julia tymczasem przesadzonemi opowiadaniami o przyszłego zięcia fortunie, miłości, dobroci, bawiła hr. Laurę.
Gdy panie wyszły potém, a dwie siostry z sobą zostały, kasztelanicowa zaś nie tając wrażenia, zaczęła chwalić Elizę, hrabina prawie się za to rozgniewała.
Przyszło nawet do bardzo żywéj sprzeczki, którą pani z Zagórzan zakończyła śmiechem i uściskiem.
— Przecież ci już nic od niéj nie grozi, dodała — uspokój się! Może być trochę łotr dziewczyna, ale, że jest bardzo miła — to, bądź co bądź, przyznać jéj muszę. Naturalna....
— Komedyantka! komedyantka! powtarzała słuchać nie chcąc już hr. Laura.
Gdyby nie nagle popsute drogi, niepotrzebną się już czując w Warszawie, kasztelanicowa wybrałaby się była do domu.... Smutno jéj tu było. Spełniła to, co nazywała obowiązkiem względem rodziny; lecz patrząc na Lamberta, czuła prawie zgryzotę sumienia, że się przyczyniła do tego, co go tak zasępiało. Nie mogła prawie sam na sam się z nim dotąd rozmówić, i już prawie na wyjezdném, znalazła chwilę dopiero, któréj użyła najprzód przepraszając czule hrabiego, że była zmuszona gwałt mu zadać.
— Widzę, że cię ten twój maryaż przyszły wcale nie uszczęśliwia, odezwała się do niego. Matka go sobie życzyła tak gorąco, że ja się jéj oprzeć nie mogłam. Daruj mi, Lambercie.
— Ale ja cioci nie winię, ze smutnym uśmiechem odparł hrabia. Było mojém przeznaczeniem tak się ożenić. Wierzę już w przeznaczenie i skłaniam głowę.
— Ale — niechętnie?
— Nie będę kłamał przed ciocią — rzekł Lambert, — żenię się dla matki, z musu, najmniejszego uczucia nie mam dla téj biednéj istoty, która tak jak ja — jest ofiarą.
Westchnęła kasztelanicowa.
— Wierz mi, mój drogi — rzekła — że wcale za tém nie idzie, abyście się pokochać nie mogli, i nie byli szczęśliwi....
— A! to trudno! zawołał Lambert: ja pozostanę z chęcią na tém, bylem bardzo biedny sam nie był i jéj nie uczynił.... nieszczęśliwą.
— Wierz mi, Lambercie, dodała nie wiedząc jak go już pocieszać stara, — że Bóg ci twą miłość dla matki nagrodzi. Oczy jéj, instynkt macierzyński pewnie lepiéj przyszłość widzą niż my. Księżniczka zdaje się dobrém, powolném dzieckiem.
— W tém się ciocia myli, odparł hrabia: powolną nie jest wcale, jest skrytą, i to mnie właśnie nabawia obawy, że przed ojcem swym, przed matką moją tak się dziwnie układać umie.
— A z tobą?
— O! ze mną sobie nie zadaje tyle pracy, rzekł Lambert smutnie; — mnie okazuje dosyć wyraźnie, że jestem dla niéj mężem narzuconym!
Ruszył ramionami.
— Na prawdę, dodał, mama się daleko więcéj z nią żeni niż ja.... zatém ona może potrafi to zadanie smutne rozwikłać.
Kasztelanicowéj łzy stanęły w oczach, które ukryć się starała.
— Żal mi cię serdecznie, rzekła; ale nie mogę zaprzeczyć, że matka twoja, ze swojego punktu widzenia, ma słuszność. Szuka ona więcéj matki dla przyszłego pokolenia, niż żony miłéj dla ciebie; bierze tę istotę nierozwiniętą jeszcze, wpół dziecinę, aby ją tak wykształciła jak mieć pragnie. Pragnie dobrego.... choć ludzka rzecz mylić się, niestety! Ja się pocieszam tém, że Pan Bóg matkom dał instynkt, i że on teraz, jak zawsze, okaże się nieomylnym....
— Daj Boże, aby tak było — odparł Lambert. Widzi ciocia, że się poddaję woli mamy, mimo wstrętu i obawy; więcéj odemnie wymagać nie można. Powtarzam tylko: daj Boże, aby instynkt się okazał mniéj mylnym, niż miłość i przywiązanie, które są także instynktem, a zawodzą.
Westchnęli oboje.
— Jesteś, dodała kasztelanicowa, nietylko dobrém, najlepszém dzieckiem, ale rozumiesz to, że głowa domu często dla rodziny ofiarę z siebie zrobić musi. Spojrzyj na tę familię naszą, na stryjecznych twych, nie jestże to przerażającém. Żenili się wszyscy dla fantazyi, żyli fantazyom gwoli, — majętności się rozpełzły i zmalały, powaga imienia znikła, upadek widoczny. Na tobie jednym nadzieja, że dom potrafisz dźwignąć. Jest to posłannictwo, mój Lambercie, a żadne nie przychodzi bez ofiary....
— Powtarzam cioci — jestem zrezygnowany i brzemię dźwigam.
— Staraj się je nieść z twarzą weselszą — szepnęła łagodnie kasztelanicowa. Dla matki smutna twarz twoja jest wyrzutem. Nie mogła ona zezwolić na ożenienie z tą, do któréj cię serce ciągnęło. Widziałam ją, jest sympatyczna, podobała mi się, ale i ja na jéj miejscu nie dałabym zezwolenia na to połączenie z familią, dla któréj nic na świecie świętego, poważnego i poszanowania godnego nie ma. Jak ty pokutujesz może za płochość stryjecznych, tak ta biedna Eliza za grzechy babki, matki i ojca. A! gdyby była sierotą!
— Nie mówmy o tém, przerwał Lambert. Ja teraz, dla mamy więcéj niż dla siebie doprawdy, chciałbym być — jeśli nie zupełnie szczęśliwym, to przynajmniéj nie doznać okropnego zawodu. Księżniczka, bodajby dla mamy tak była powolną jak ja!
— Matka twoja, nietylko instynkt, ale i rozum ma wielki, ma znajomość ludzi i charakterów, nie sądzę, aby tak bardzo mylić się mogła. Spokojnie patrzmy w przyszłość.
Hrabia nie odpowiedział już nic — zwiesił głowę i słuchał, jak kasztelanicowa siebie i jego starała się cieszyć, sobie i jemu dodawać odwagi.
Nie wspomniała o tém w poufnéj rozmowie, co ze wszystkiego najstraszniejszém było. Z każdym dniem sama hr. Laura przekonywała się bardziéj, iż miała w księżniczce Marcie do czynienia z charakterem zamkniętym w sobie i bierny stawiającym opór na każdym kroku. Ufna, że potrafi wpływać na synową, choć się nie wyrzekła jeszcze, iż tego nie dokaże, widziała już, że wpływ ten będzie powolny i że walka go poprzedzić musi. Za późno byłoby się cofnąć, i nie przyznawała się do omyłki. Lecz spostrzegła, że w obliczeniu sił swoich i tego dziecka omyliła się znacznie.
Jak tylko droga nieco oschła dozwoliła, kasztelanicowa zabrała się do wyjazdu. Wymagała od Lamberta, ażeby zamiast zwyczajnéj podróży poślubnéj za granicę, przybył z młodą żoną do Zagórzan, i tam w ciszy lasów miesiąc czy więcéj z nią przepędził.
Lambert był teraz jakoś bezwładny i obojętny, więc i w tém odwołał się do — woli matki, która zresztą zgadzała się na myśl kasztelanicowéj i sama im towarzyszyć chciała.
Przygotowania do wesela szły z piorunową szybkością, wszyscy niemi zajęci byli wyłącznie, najmniéj Lambert.
Z obowiązku chodził do narzeczonéj codzień, próżno oczekując chwili szczęśliwéj, w któréjby mu weselsze pokazała oblicze. Panna Marta pod pozorem wyprawy, na krótko tylko wychodziła, i zawsze znajdowała pretekst jakiś do ucieczki jak najprędszéj z salonu. Ojciec dał jéj najnieograniczeńszą swobodę co do wyboru i kupna, i Szordyńska nawet, z dawną swą powagą występując, nie mogła kapryśnéj księżniczki powstrzymać od bardzo dziwacznych nabytków. Hr. Laura także próżno dawała jéj dobre rady, — robiła swoje. W przededniu ślubu nie chciała draźnić panny młodéj, ojciec szczególniéj nalegał na to, aby jéj dać wolę zupełną.
Józia i ona decydowały więc, i dokazywały....
Hrabina Laura miała oprócz troski pewnego nadzoru nad przyszłą synową, zajęcie około wyprawy panny Anieli. Zdziś bardzo wspaniałomyślnie oświadczył, iż przyszła jego żona znajdzie w domu jego wszystko czego będzie potrzebowała, lecz hr. Laura nie mogła na sobie przenieść, aby ją dała i niewyposażoną i nieopatrzoną w pańską wyprawę.
Poświęciła na to dosyć znaczną summę, a w użyciu jéj nietyle szło o praktyczność, ile o pokaźność. Nadzwyczajna zmiana, uderzająca, zaszła w sposobie obejścia się z ludźmi i znajdowania w salonie panny Anieli. Tajony jéj wprzódy wpływ na hr. Laurę teraz się jawnie i ostentacyjnie wykazywał na każdym kroku. Pokora i skromność dawna ustąpiły miejsca jakiéjś pewności siebie, dumie, szorstkości nawet i opryskliwości, z którą niekiedy i narzeczonego przyjmowała. Zdzisław był gościem codziennym, i najczęściéj znajdował pannę Anielę w salonie samą, bo hrabinę nudziły jego czułości. Poufalsza i śmielsza z nim panna Aniela, trzymała go ciągle w pewnéj od siebie odległości, któréj po owych schadzkach wieczornych wcale się pono nie spodziewał.
Znosił to ze stoicyzmem dziwnym hr. Zdzisław, i jedno tylko miał ciągle na ustach: — kiedy ślub??
Namiętność niezaspokojona panowała nad nim wyłącznie, a zbliżanie się swobodne do narzeczonéj tylko ją rozżarzało.
Hrabinie Laurze zdawało się, iż ona sama wpadła na myśl szczęśliwą, aby dwa śluby syna i wychowanki razem się, jednego dnia, przy jednym ołtarzu odbyły — z pewnością jednak poddała to jéj panna Aniela.
Rodzice Zdzisława, w początku dosyć upokorzeni tém, że syn ich żenił się z tak ubogą panienką, mieli się czém pocieszyć; cały świat, który miał przystęp do pałacu hrabiowstwa i widywał pannę Anielę, unosił się nad jéj przymiotami, dystynkcyą, rozumem, taktem, pięknością.
Przypisywano to hr. Laurze, a kto znał p. Adolfa, wydziwić się nie mógł, by dwoje rodzeństwa tak nadzwyczaj od siebie się różniło, tak mało miało podobieństwa w charakterze.
Wiosna nadchodziła, a z nią i naznaczony termin ślubu; hrabianka Eliza, która rozporządzała sobą i narzeczonym wedle upodobania, swój ślub uczyniła zawisłym od małżeństwa hr. Lamberta.
— Mam sobie taką fantazyę, powiedziała księciu, że chciałabym albo tego samego dnia brać ślub lub jak najprędzéj po Lambercie, choćby nazajutrz. Książę się do tego zastosuj.
Narzeczony gotów był w tém i we wszystkiém spełniać jéj rozkazy.. Starania o swą wyprawę zdawszy na matkę, hrabianka używała, jak się wyrażała, ostatnich chwil swobody swéj, ze zwykłą — nieoględnością. Jeździła, chodziła sama, ze służącym, z panną Gertrudą, nie bywała po całych dniach w domu, robiła co chciała, i hrabinie Julii, która dobrze znała córkę, zdawało się, że usiłowała się zadurzyć (jak mówiła), zapomnieć o tém co ją czekało.... Najdziwniejsze zachcianki ją opanowywały.
Jak tylko nadeszła wiosna i przechadzki oschły cokolwiek, hrabianka zaczęła korzystać z powietrza, nie zważając nawet na opalenie się, które w téj porze ma być najniebezpieczniejsze....
Na jednéj z tych samotnych pogoni za fantazyami, za nowemi widowiskami, za czémś mogącém się dać zapomnieć lub rozweselić, hrabianka spotkała w Saskim Ogrodzie hr. Lamberta. Chciał on pokłoniwszy się ominąć ją, gdy mu znak dała, aby się zatrzymał, i podeszła ku niemu.
— Już choćbyś się hrabia miał skompromitować w obec swéj narzeczonéj, rzekła, możesz mi maleńką chwilę poświęcić. Mówić nam z sobą wolno? nie prawdaż? Kto wie kiedy się znowu na świecie zobaczymy! A po weselu dokąd państwo myślicie?
— Nie wiem, bo ja się do tego nie mieszam, rzekł Lambert. Ożenienie moje, jak pani wiadomo, jest dziełem mojéj matki; na nią więc zdaję wszystko i zastosuje się do — rozkazów....
Prawdopodobnie pojedziemy do kasztelanicowéj na wieś!
— Nie za granicę? zapytała Eliza. A! jakże się to niedobrze składa! Ja miałam tę myśl trochę gonić i szpiegować szczęście wasze.... Sądziłam, że się wybierzecie do Włoch, do Szwajcaryi, i byłabym tak moją podróż urządziła....
— Czy toby pani uczyniło przyjemność — odezwał się Lambert — patrzeć na smutną twarz moją, i czytać mi z oczu....
— Nie! nie! zawołała Eliza: sądziłam, że poczciwie się kochając, można sobie w ciężkich chwilach pomódz spojrzeniem, wlać otuchę słowem, być sobie wzajem siłą....
— A ludzie i sądy ludzkie? zapytał Lambert.
— Ja najzupełniej nie dbam o nie, ze wzgardliwym uśmieszkiem odezwała się Eliza. Co mi tam! tak będę czy inaczéj, na mnie zawsze coś komponować muszą....
Szkoda! dodała — chciałam choć przebojem zawiązać stosunek z jego żoną....
— Pani, rzekł Lambert żywo — pani znasz to dobrze, iż — dla mnie widzenie jéj byłoby niebepieczeństwem, ja potrzebuje zapomnieć....
— Hrabia jesteś słaby — odparła; — ja wcale ani myślę, ani mogę zapominać i — pozostanę czém byłam! Jestem uparta.
Zwróciła się do hrabiego, który szedł z wolna z głową spuszczoną, zdając się walczyć z sobą.
— Pani wiesz — powtórzył z uczuciem — że podbiłaś mnie zupełnie, żeś mnie zrobiła swoim sługą i niewolnikiem.... Pomiędzy nami stanął mur, którego pani nie chciałaś, jam nie mógł obalić. Nie lepiéjże dziś pozwolić mi zapomnieć, żem marzył?
— Choć w wielu rzeczach się godzimy, odpowiedziała Eliza, w tém się różnimy zupełnie. Mają mnie za płochą, jestem przeciwnie zajadle upartą w sercu. Co ono raz odepchnęło, tego nie przyjmie nigdy; co pokochało, nie odepchnie. Nie mogę, nie umiem sobie powiedzieć, ażebyśmy mieli obcymi być na wieki dla siebie. Rozum, konieczność rozepchnęły nas — ale z daleka trzeba zachować tę złotą nić, co łączyła, nie zrywając jéj nigdy....
Nagle stanęła hrabianka.
— Smutna rozmowa! nie prawdaż? Z podróży mojéj poślubnéj nic nie będzie! Ale — ja jestem cierpliwa.... znajdziemy się gdzieindziéj. Ja chcę w was mieć obrońcę, przyjaciela, brata, i od tego nie odstępuję....
Mój książę jest doskonały! nie wiem jak się coś tak idealnego mogło mnie dostać! Wierzy mi, — ufa — słucha i kocha, choć wie, bom mu to oznajmiła, że ja go nigdy kochać nie będę....
— Pani mu to powiedziałaś? zapytał Lambert....
— Więcéj jeszcze, bom mu wyznała, że kocham innego.... nie powiadając tylko kogo, bo tego się powinien sam domyślić.
O! ja — mówiła żywo hrabianka — kontraktem przedślubnym wiele swobód warowałam sobie.
Błysnęła oczyma czarnemi.
— Czy pani myśli, że wszystkie warunki kontraktów ślubnych tak święcie się spełniają? zapytał ironicznie Lambert.
— Wiem, że nie; być może, iż książę Adam rachuje, że ja potém w wielce ostrych zobowiązaniach pofolguję — ale się omyli. Ja siebie znam, muszę zresztą być logiczną w mojém postępowaniu, bo za najmniejsze wyboczenie z drogi — krzykną: płocha!
Tupnęła nóżką.
— Płochą właśnie być nie chcę! i nie będę!
Urządziłam się tak z moim ślubem — dodała z uśmiechem — aby on albo tego samego dnia z waszym lub nazajutrz nastąpił.
Lambert popatrzał smutnie.
— Zmiłuj się hrabio — wtrąciła nagle przybliżając się do niego Eliza — nie chodź z takiem chmurném obliczem. Ludzie ci z twarzy czytają.... Patrz na mnie, jak ja jestem wesoła.
— Wesołość taka nie lepsza od mojego smutku....
— Ale przez nią nie tak łatwo czytać w duszy.... Żal mi cię serdecznie, hrabio....
Podała mu rękę.
— Pocieszaj się tém, że nie sam cierpisz, i myśl, że jesteś mężczyzną — gdy ja....
— Pani jesteś mężniejszą odemnie — rzekł Lambert; — ale, choć inaczéj się jéj zdawać może dziś — wierz mi, pod moim smutkiem dłużéj się zachowa uczucie. Pani ulegniesz wpływowi niezbłaganemu młodości, potrzeby życia i potrzeby jeśli nie szczęścia — to znośnego bytu.
— Myślisz pan że — „wietrzna istota“ dam się porwać pierwszemu porywowi wiatru?
Spuściła głowę, pomilczała, i podnosząc ją, rzekła chłodno:
— Nie byłeś więc nigdy w sercu mojém, nawet snem i jasnowidzeniem — znałbyś je inaczéj. Biedne to serce! złamane, ale jakiém jest, dobije końca....
Rękę drżącą wyciągnęła do niego na pożegnanie, gdy z dala ukazał się książę Adam, zmierzający ku nim. Eliza wstrzymała się z niém, i dała mu znak, aby się przybliżył....
— Panie hrabio, rzekła — niewiem czy się rychło i gdzie zobaczymy: chciałam koniecznie polecić wam przyszłego męża mojego; byłabym szczęśliwa gdybyście przyjaciołmi, w całém znaczeniu tego wyrazu, być mogli.
— Ja o to z pewnością najusilniéj się starać będę, odezwał się książę, na którego czole najlżejszéj chmurki dostrzedz nie było można.
— Zaręczam za księcia Adama, mówiła Eliza, że zazdrośnym nie będzie; choć wie, że ja dla hrabiego mam wielką, wielką słabość! Jest tak dobrym dla mnie, tak wyrozumiałym na moje błędy i fantazye, iż za to samo już się przez wdzięczność do niego przywiązać potrzeba.
Lambert milczący kłaniał się i szeptał coś niewyraźnego, zakłopotany wielce, gdy hrabianka narzeczonemu podała rękę.
— Chodźmy, rzekła, nielitościwie znudziłam hrabiego — ale z ostatnich chwil swobody muszę korzystać.
Odwróciła głowę ku odchodzącemu i pożegnała go jeszcze skinieniem.
Było to w istocie ostatnie spotkanie Lamberta z tą, o któréj potrzebował zapomnieć. Rozmowa ta odżywiła w nim dawne uczucia i poszedł się zamknąć sam z sobą, aby odzyskać obojętność pozorną, któréj nie mógł wyrobić dotąd.
Zamknąć się! niestety! nie było podobna. Napastowano go po całych dniach zapytaniami: matka, chcąc wynagrodzić narzucenie swéj woli w sprawie największéj wagi, w mniejszych usiłowała się zastosować do jego fantazyi i najnieszczęśliwszą była, gdy jéj odpowiadał, iż żadnych nie miał i wszystko mu było obojętne.
Oprócz téj zbytniéj troskliwości matki, miał do zniesienia tysiące drobnych przykrości, płynących od panny Anieli, choć ona zawsze zasłoniona była i niewidoczna. Przyszła pani Zdzisławowa wiedziała dobrze, jak małżeństwo hr. Lamberta było dla niego niemiłe, tém mocniéj więc starała się je skleić, obiecując sobie przez wpływ na hrabinę, uczynić je dla jéj syna prawdziwém męczeństwem. Niespodziane szczęście nie {złagodziło jéj wcale, a dało nowe środki zemsty, którą nosiła i pielęgnowała w sercu, jako zadanie życia.
Obojętność zupełna, rodzaj chłodnéj pogardy, jaką jéj okazywał Lambert, gniewały ją i jątrzyły mocniéj jeszcze. Któż wie! możeby była przebaczyła upokorzonemu, czulszemu; nie mogła darować obojętnemu. Czasem rzucała na niego ukradkiem wejrzenia brzemienne groźbami. Lambert widział je, rozumiał, lecz zaledwie chwilową w nim litość budziły.
W jednéj z tych godzin zwierzeń, które hr. Zdzisław z nią sam na sam spędzał, przyznała się przed nim, iż niegdyś hr. Lambert szalenie w niéj był rozkochany.
— Śmiałam się z tego — dodała podstępnie, — bo ten zimny Anglik nigdy we mnie najmniejszéj nie obudzał sympatyi... Nie rozumiem kobiety, któraby tę bryłę lodu pokochać mogła, i księżniczka też podobno więcéj się go obawia niż lubi.
Zdzisław w parę dni potém, będąc sam na sam z Lambertem, nie mógł wytrzymać, aby mu się nie pochwalić zwierzeniem tém swéj przyszłéj.
— Nie dziwię się teraz sobie, rzekł, żem tak szalenie się do niéj zapalił, kiedy i wy, kochany hrabio, byliście w niéj tak rozmiłowani.
Lambert spojrzał zdziwiony.
— Ja?
— Sama mi to wyznała! rozśmiał się Zdziś; nie będziecie się zapierali.
— Dawne to dzieje — odrzekł hrabia — byłem naówczas młodém chłopięciem i dziecinne to zajęcie nie trwało długo....
— To dobrze, zakończył Zdziś: bo ja jestem wściekle zazdrośny. Nie ręczę za trwałość mojego szału, ale tymczasem kocham się — szalenie!!
— I spokojnym być możesz, że ci nikt przeszkadzać nie będzie — zamknął Lambert z dwuznacznym uśmieszkiem.
Dzień był wiosenny i tak szczęśliwie się udał, jakby go rodzicielskie serce hrabiny dla syna zamówiło w niebie. Lazur niebios wypogodzony, według księcia Ignacego, przypominał Włochy; powietrze po niedawnym deszczu ciepłym, było odświeżone i wonne, słońce oblewało zieleniejący świat promieniami jasnemi a łagodnemi....
W pałacu, który zajmował książę u hrabiny, od rana wszystko było w niesłychanym ruchu; ludzie zwijali się śpiesząc, śmiejąc, a na twarzach ich widać było jak uroczystość ta, zawsze trochę karności domowéj folgująca, wszystkim była pożądana. Tylko w głębi tych pokojów, w których główni aktorowie dramatu do wystąpienia się przygotowywali, nie było tego wesela i swobody, jaka grała na twarzach statystów....
Lambert chodził sam po mieszkaniu swém jakby je żegnał, i potrzebował zebrać w sobie całe swe męztwo na tę chwilę ofiary. Blady był, oczy miał wpadłe, a czas, który dzielił zaręczyny od ślubu, wypiętnował się troszkę na jego twarzy; matka nawet, łudząca się jeszcze, iż da mu szczęście, trwożyła się temi widomemi znakami wewnętrznego bolu, do którego się on nie przyznawał....
I jéj niedawno jeszcze tak spokojne, piękne oblicze, pomimo całéj mocy nad sobą, zdradzało trwogę: oczy umywane kilka razy na dzień, były zaczerwienione jak po łzach cichych i skrytych....
Jedna Aniela wiedziała co cierpiała staruszka, i byłaby ulitowała się nad nią, gdyby to cierpienie nie dotykało razem Lamberta....
Od oświadczenia się Zdzisława i zmiany jaka zaszła w jéj losie, panna Aniela nawet powierzchownie zyskała wiele, wypiękniała, bladość jéj bezkrwistą jakiś wewnętrzny ogień zabarwiał. Patrzała śmieléj, mówiła więcéj. Władza, jaką miała nad hr. Laurą, zwiększyła się jeszcze. Zbliżający się ślub, który miał stanowić o przyszłym jéj losie, nie budził w niéj ani żalu po przeszłości, ani trwogi o przyszłość. Pan Adolf, który razem z żoną starał się dowiedzieć o tém co się w pałacu działo, w przeddzień ślubu popróbował przejednać się z siostrą. Przyszedł do niéj sądząc, że w téj chwili poruszona, szczęśliwa wyciągnie do niego rękę, jako do jedynego członka rodziny.
Panna Aniela, któréj pokój zarzucony był sukniami, prezentami narzeczonego, mnóztwem fraszek i kosztowności, zobaczywszy go, przybiegła do progu, pobladłszy.
— Co pan tu robisz? zapytała.
— Pan? odparł Adolf — przecież choć do ślubu lub od ślubu bratby się przydać powinien.
— Pan wiesz, że ja, i przyszły mój mąż zawarowaliśmy sobie, dając mu pomoc, abyś się więcéj do nas nie zgłaszał. Proszę się nam nie narzucać, bo to — napróżno.
Adolf biegał oczyma po pokoju z ciekawością i zazdrością.
— Wielkie państwo zawróciło głowę — rzekł. Zobaczymy jak się ta farsa skończy.... Może kiedy i Adolf będzie potrzebny słomianéj wdówce, a wówczas możesz być pewna, że ja ciebie znać nie będę.
Plunął w progu. To było pożegnanie z siostrą przed ślubem. Obiecał sobie wszakże w kościele stać na oku z rękami w kieszeniach, i dać się widzieć jeszcze raz przyszłéj pani hrabinie.
Gdy godzina ślubu nadchodziła, hr. Laurze znużonéj na ciele i na duchu, zrobiło się słabo, i musiano przywołać pannę Anielę, już ubraną w biały atłas i koronki, aby ją otrzeźwiła.
Hrabia Zdzisław w najlepszym humorze, wesół, szyderski, lekceważący wszystko, sam jeden tu zdawał się pewnym swojego szczęścia. Ani on, ani jego narzeczona nie była strwożona, oboje byli pewni zwycięztwa. Kto z nich się omylić miał w rachunku? Świadkowie różnie wnosili. Zdzisław nie krył się z tém przed przyjaciołmi, iż żeni się z passyi, i że nie ręczy, czy ona trwać będzie. „Więc cóż? mogę sobie pozwolić, bo mnie na to stać? Nie zgodzimy się z sobą — ludzie się przecie rozchodzą!!“
Z taką filozoficzną rezygnacyą szedł do ołtarza.
W ostatnich dniach, księżniczka Marta, z niewiadomych powodów, wymogła na ojcu, a ten na hr. Laurze, aby państwo młodzi nie wyjeżdżali do Zagórzan i pozostali miesiąc przynajmniéj w Warszawie. Ubarwiła to panna Marta pragnieniem dłuższego widzenia ojca, który, pomimo pośpiechu przyrzekł jéj zostać z nią jeszcze. Lambertowi było zupełnie jedno, jechać, siedzieć, być z żoną tu lub gdzieindziéj.
Hrabina Laura opierała się z początku łagodnie Marcie, potém uległa.
Państwo Zdzisławowstwo, choć panna Aniela także rada była (dla hr. Laury) zostać w Warszawie, wybierali się za granicę. On sobie tego najmocniéj życzył i obstawał przy tém — narzeczona krzywiła się, starała go nawrócić, odpowiadał jéj, że od tego nie odstąpi. W duszy miała podobno już przygotowaną — chorobę jakąś, z którą chciała próbować postawić na swojém.
W pałacu księcia na godzinę przed weselem smutniéj było może niż u hr. Laury. Stary, który przez lat tyle nawykł do córki, choć cenił swobodę, jaką miał teraz pozyskać — czuł, że go to osieroci.
Pani Szordyńska mimo wyposażenia płakała, traciła poważne swe stanowisko i schodziła na cichy kąt wiejski, na rodzaj gracyalistki pensyonowanéj.
Księżniczki Marty nikt nie mógł zrozumieć: obchodziła się z narzeczonym tak jak dawniéj, ostro, dziwacznie, okazując mu więcéj wstrętu, niż przychylności, a razem z tém rodzajem gorączki, z rodzajem dziecięcego zajęcia do wesela śpieszyła się, gotowała, mówiła o niém, robiła niekiedy minki jakieś niezrozumiałe, tryumfujące, które chyba jedna Józia wytłómaczyć sobie mogła.
W liście do kasztelanicowéj poufnym, na dni kilka przed ślubem pisanym — hr. Laura wyznawała siostrze kochanéj, że tego aniołka coraz mniéj rozumie, a całą nadzieję pokładała w przyszłości.
Wielki obiad przygotowany był u księcia Ignacego, na który i państwo Zdzisławowstwo zostali zaproszeni; wieczerza u hr. Laury, dokąd państwo młodzi przyjechać zaraz mieli. Hrabia Zdzisław z żoną udawał się do rodziców i tegoż wieczoru w podróż do Szwajcaryi. Ślub ściągnął do kościoła tłumy ciekawych, a między innemi pana Adolfa z żoną, który zawczasu zajął takie stanowisko, aby musiał być widziany.
Hrabianka Eliza, któréj ślub miał być nazajutrz, w toalecie bardzo skromnéj, z matką i księciem znajdowała się także w ławce, w któréj ją z daleka widzieć było można. Nieopuszczające ją nigdy grono adoratorów i tu otaczało piękną pannę.
Cały obrzęd odbył się wedle programmu i żadna złowroga drobnostka nie dała powodu do zabobonnych wniosków o przyszłém pożyciu dwóch pięknych par stojących u ołtarza.
Uderzający był powagą, ale i smutkiem pańskiéj swéj twarzy Lambert, majestatyczna hrabina matka jego, uśmiechnięty też Zdziś i wielce wspaniała jego przyszła ściągali oczy.
Hrabina Zdzisławowa płakała rzewnie.
Panna Marta w stanowczéj chwili okazała niespodziane męztwo; niebieskie jéj oczka patrzały wyzywająco, złośliwie....
Niedaleko stojąca Józia, gdyby miała trochę więcéj baczności na to, co ją otaczało, mogłaby była dopatrzyć między ciekawymi swojego adoratora trzymającego pod rękę żonę; byłoby to może dało jéj do myślenia, wywołało pytanie, zachwiało stosunki, ale Józia patrzała tylko na swą panię.
Wśród ciżby ołtarz otaczającéj, wiele osób spostrzegło jakąś postać nieznajomą nikomu, młodego, bardzo pięknego mężczyznę, z długiemi włosami czarnémi, wąsikiem i oczyma płomienistemi, których prawie nie spuszczał z księżniczki. Stanąwszy u ołtarza panna Marta obejrzała się śmiało, zdawała szukać kogoś, i zatrzymała przez chwilę wzrok na owym nieznajomym jakby jéj on był znany.
Piękny a cudzoziemski typ téj twarzy, uderzył wiele osób, dopytywano kto to mógł być? bo zajmował miejsce między gośćmi, a nikt nie znał tego pana. Kilka razy w czasie obrzędu księżniczka spojrzała na niego wyraziście, czego nikt nie widział, oprócz Józi.
Gdy dwie pary odchodziły potém, nieznajomy stanął na drodze, tak, że tuż mimo przechodząca pani młoda, prowadzona przez dwóch stryjecznych braci hr. Lamberta, mogła z nim jeszcze zamienić wejrzenie. Pan Adolf z żoną dobił się także stanowiska, z którego mógł kompromitującym ukłonem i śmiechem siostrę pozdrowić.
Obiad w pałacu księcia Ignacego odbył się ze wszystkiemi przynależytościami obrzędów weselnych. Osób na nim było przeszło pięćdziesiąt, a najgłośniéj ze wszystkich popisywał się z dowcipem hr. Zdzisław, który bezwstydnie swą żonę w twarz gwałtem całował.
Siedzieli jeszcze u stołu, gdy hr. Lambertowa, korzystając z chwili, w któréj najgłośniéj do koła śmiano się i wykrzykiwano, oświadczyła mężowi głosikiem urywanym, suchym, że czuje się bardzo zmęczona, bardzo niedobrze, i prosi, ażeby po wyjeździe do pałacu, zostawił ją dziś samą z Józią, bo się chce położyć i spocząć.
Hrabia Lambert skłonił się na znak przyzwolenia.
Niespokojna hr. Laura, która każdy ruch synowéj śledziła, domyśliła się może czegoś niezwyczajnego, wstała ze swojego miejsca i przyszła do niéj. Powtórzyła jéj tę prośbę młoda pani, i otrzymała zapewnienie, iż może postąpić jak zechce. Twarzyczka pani Lambertowéj stała się zaraz weselszą, oczka jéj zaśmiały się dziwnie.
W drugiéj parze, dziwnym sposobem powtórzyło się prawie toż samo żądanie, niemal w téjże saméj chwili. Aniela szepnęła mężowi, iż w żaden sposób nie może natychmiast z nim jechać, jak było postanowiono, że się czuje śmiertelnie zmęczoną, niespokojną o zdrowie hrabiny Laury, która z rana miała mdłości.
— Ale ja też mdłości dostanę, kochana Anielko, odparł Zdzisław, jeśli mi po ślubie jeszcze każesz zamiast ci służyć, wołać doktora!!
— Bez żartu, ja jechać nie mogę... szepnęła żona.
— Ja za to, że podróż nie zaszkodzi, ręczę, rzekł Zdzisław żwawo. Doktora wezmę jeżeli chcesz z sobą, ale jechać musimy.
— Ja nie mogę! powtórzyła blednąc Aniela.
— Więc pierwsze słowa, które zamieniamy po ślubie, miałyby być — sporem? Mauvaise augure!
— Ja proszę, i pierwszéj mojéj prośbie odmawiasz!... Możemy jechać za kilka dni — nie wiem kiedy, — dla czegoż natychmiast?
— Bo ja nie chcę mieć świadków mojego szału miłośnego, rzekł Zdzisław.
— Wstydzisz się go? zapytała Aniela. A! to pochlebnie dla mnie.
— Anielko! — zawołał Zdzisław — patrzą na nas!
— Choćby nawet słuchano! odpowiedziała rezolutnie młoda pani — będą wiedzieli, że ja błagam, o co? o wzgląd na moje zdrowie, a hrabia mi odmawiasz dla fantazyi!
— Ale — jeśli tak — to pocożeśmy się pobrali? wtrącił Zdzisław — ja chciałem mieć prawo...
— Męczenia mnie i sprzeciwiania się — dołożyła Aniela.
— Dosyć! przerwał Zdziś — resztę domówimy w domu — tu, jakoś nie uchodzi!
— Ale ja nie pojadę! powtórzyła Aniela....
— Zobaczymy! zamruczał Zdziś, i pochylił się ku żonie tak jakoś natarczywie, a zbyt poufale, że się cofnąć musiała.
Epizod się na tém skończył, nic zresztą nie zaszło nadzwyczajnego. Mówiono sobie na ucho, że hrabina Lambertowa jest trochę słaba.
Cukrowa kolacya z mnogiemi kielichami bardzo starego wina przeciągnęła się w pałacu hr. Laury tak długo, iż i ona i młoda pani znikły gościom. Pozostał tylko Lambert, który im placu dotrzymywał; a młodzież chcącą go uwolnić od obowiązków gospodarza zapewniła, iż może z nią pozostać, bo żona jego zasłabła, i ma przy sobie matkę, która z nią pozostać miała.
Jak na pana młodego, Lambert dziwnie obojętnym wyglądał; kuzynowie znajdowali go jakimś ironicznym i nienaturalnie wesołym.
On, co nie pijał nigdy, tego wieczoru pozwalał sobie nalewać kielichy, spełniał je chętnie, zachęcał drugich, i siedział z cygarem w ustach prawie do białego dnia z kilką krewnymi — na obojętnéj gawędce.
Hrabina Laura zaraz za uciekającą do osobnego pokoiku, w którym na nią Józia oczekiwała, młodą panią, pobiegła niespokojna. Chciała sama położyć ją, siedzieć przy niéj, napoić herbatą, dać jakieś krople, lecz wszystkiego tego odmówiła synowa, prosząc, aby ją z jéj Józią zostawiono. Zazdrośna trochę hr. Laura nie chciała z początku pozwolić na wyręczenie się tą towarzyszką, lecz zobaczywszy zacięte usta Marty i dziko świecące oczka, ustąpiła. Józia obiecywała się siedzieć przy swéj pani i zapewniła hrabinę, że gdyby była potrzeba pomocy jakiéj, przyjdzie sama prosić o nią.
Wyszła zasmucona matka, ale od téj chwili znienawidziała tę Józię, którą synowa tak bardzo dla siebie widziała potrzebną.
Zasunęły się zaraz drzwi za odchodzącą hrabiną, Marta rzuciła się w krzesło, i wcale nie okazując już osłabienia, co prędzéj się rozbierać kazała, sama wianek, zasłonę, bukiet odrzucając z pośpiechem i wstrętem. Józia pomagała jéj żywo, a tymczasem obie szeptały.
— Jest, widziałam go w kościele!
— Ja mówiłam, odparła Józia, że on na skręcenie karku przyleci na ten dzień....
— Jakem go zobaczyła, myślałam że krzyknę.
— A! toby pięknie było! mówiła Józia — żeby się wszystko wydało jeszcze....
— Trzeba było, poczęła młoda pani, tak umówić się i ułożyć, aby mnie porwał od ołtarza, dziś jeszcze....
— Cicho! cicho! ja ręczę, że tam kto podedrzwiami słucha.
Pobiegła Józia ku nim, przyłożyła ucho, palcem przycisnęła usta....
Słychać było oddech podedrzwiami. Dwie przyjaciołki oddaliły się od nich w drugi kąt obszernego pokoju, gdzie już swobodnie rozmówić się mogły, bez obawy podsłuchania.
— Niechże księżniczka będzie cierpliwa! mówiła z wymówkami Józia: już i tak dokazało się cudu, słowo daję! Markiz jest tu.... ja mam człowieka, co pomoże do ucieczki, ale to ani dziś, ani jutro być nie może!
— A! ja nieszczęśliwa! łamiąc rączki zajęczała księżniczka.
— Cicho! cicho! cóż za wielkie nieszczęście, dzień, dwa pochorować i poleżeć w łóżku, póki się wszystko nie urządzi jak należy? Panienka myśli, że to tak łatwo? Tu! w tém pałacysku ogromném, gdzie tyle ludzi i oczu!
— Ja ucieknę w koszuli, przez okno! zawołała Marta.
Józia się śmiać zaczęła.
— Z pierwszego piętra! odparła. A już proszę zdać się na mnie i być spokojną. Wszystko pójdzie dobrze, byle cierpliwości. Mój pomocnik zna pałac ten i ludzi jak swoją kieszeń, bo on się tu wychował. Wszystko obmyślane.... Schodki tylne prowadzą do ogrodu.... Od furtki mamy klucz; markiz już tam będzie czekał....
Księżniczka rzuciła się jéj na szyję.
— Józiu! złota moja! byle prędzéj, bo ile się razy ten kat do mnie zbliża, dreszcze przechodzą po mnie! A! i ta stara okropna jędza z tym swoim słodkim uśmieszkiem na ustach, co mnie ściska i całuje, gdy jabym ją....
Nie dokończyła....
— Cicho! na Boga! proszę się kłaść — i spać.
— Spać! ja! dziś! kiedy on mi stoi przed oczyma, kiedy mi jeszcze serce bije od widoku jego!... kiedy on tam może w rozpaczy!...
Józia powtarzała: — Cicho! — ale trudno było uspokoić płaczącą, rzucającą się, rozgorączkowaną księżniczkę, która jak rozkapryszone dziecko miotała się nieprzytomna.
Już dzienny brzask wdzierał się z po za firanek do pokoju, gdy obie zmęczone czuwaniem i szeptami, pousypiały, pani w łóżku, towarzyszka jéj na krześle....
Hrabina Laura nie kładła się też aż do rana, podsłuchując podedrzwiami.... Nazajutrz gdy około godziny dziesiątéj zapukała staruszka, Józia blada i zmęczona otworzyła jéj, oznajmując, że pani jeszcze drzemie, ale chorą bardzo nie jest.
— Proszę hrabiny dobrodziejki, dodała, ja ją znam od dziecka, strasznie nerwowa, trzeba menażować ją.
Hrabina nie słuchając dziewczyny, weszła wprost, miała już wstręt do Józi — znalazła synową istotnie w stanie gorączkowym, i w początku myślała już o doktorze, gdy Marta, obawiająca się przenikliwych oczu obcego człowieka, uprosiła, aby jéj tylko spocząć dano.
Tłómaczyła się, przy pomocy nieodstępnéj Józi tém, że w ostatnich dniach tyle miała do czynienia, że się jéj siły wyczerpały. Znowu tedy usilnie się dopraszała, aby jéj było wolno zostać w swoim pokoju i wcale dnia tego nie wychodzić, a Józia ofiarowała się być przy niéj, co hr. Laura dosyć kwaśno przyjęła.
— Proszę wierzyć, że mnie z nią najlepiéj będzie, dodała szybko pani młoda. Józia mnie najlepiéj zna, ja się z nią nie żenuję....
W początkach niechcąc się sprzeciwiać synowéj, hrabina zgodziła się i na Józię i na wszystko.
Przez cały jednak dzień nie pozostała ona przy choréj, gdyż z południa się zaraz wyśliznęła z pokoju i pobiegła do miasta.
Musimy się zwrócić teraz do p. Adolfa, którego stosunek z Józią przeciągnął się dłużéj niż trwało przepisywanie memoryału. Chociaż kopista starał się, aby robota szła powoli, książę w końcu tak nalegał i przyrzekł tak wspaniałą indemnizacyę gdy będzie gotowa, iż nareszcie dzieło to dokończyć musiał Siennicki. Ale i on i panna Józefa przewidując, że się już widywać nie będą mogli, za wczasu obmyślili inne ciche schronienie, w którém o umówionych godzinach spotykać się mieli bez niebezpieczeństwa. W pobliżu pałacu była mała cukiernia z kawiarnią połączona, którą utrzymywał niejaki Saratelli, syn cukiernika Włocha, urodzony już w Warszawie i włoskiego nie mający nic oprócz nazwiska. Cukiernia była licha, ale swoboda w niéj nieoceniona. Kilka pokoików osobnych dla przyjaciół i znajomych gospodarza, a nawet dla osób znających się na rzeczy, stało zawsze opróżnionych na wypadek, gdyby się tam z kim chcieli sam na sam rozmówić.
Saratelli był wyrozumiały, zamykał oczy na sprawy cudze, i nieźle mu się z tém działo. Dawniéj znajomy p. Adolfowi, gdy ten poprosił go o kątek dla poufnéj rozmowy z pewną „kuzynką,“ z którą gdzieindziéj się nie mógł widywać, Saratelli rozśmiał się, machnął ręką i zgodził się na danie przytułku czułéj parze. Trzeba dodać tylko, że znał Adolfa nieżonatym i o jego ożenieniu nie wiedział wcale, bo może — byłby dwa razy drożéj kazał sobie za tolerancyę swą zapłacić.
Śmiała Józia wpadała do cukierni w pewnych godzinach, i albo już tam znajdowała oczekującego na nią p. Adolfa lub w pokoiku znajomym cierpliwie zasiadała czekać na niego. Po długich rozmysłach, znajdując pożycie małżeńskie z wdową nader monotonném, a z Józią coraz milsze, p. Adolf postanowił odbyć w jéj towarzystwie do Włoch wycieczkę, obrachowawszy, że gdyby z niéj powrócić przyszło, żona go zawsze przyjąć musi, a bury i wymówek jużci życiem nie przypłaci....
Schadzki u p. Saratellego w rozmaitych dnia i wieczora godzinach, następowały po sobie coraz częściéj, gdyż Józia się musiała umówić o ucieczkę i pomoc do niéj. Markiz miał nadjechać, a młoda pani nagliła, aby się co najprędzéj wyrwać ze znienawidzonego pałacu, w którym przysięgała, że żyć nie może, że, umrzećby musiała.
Józia co do siebie — nie zawarła żadnéj stałéj umowy z p. Adolfem; zdało się jéj, że uciekając razem musi się z nią ożenić — zresztą — o wydanie się za mąż tak bardzo jéj nie chodziło. Zaczynała w tym dystyngowanym swoim wielbicielu odkrywać powoli niektóre plamki i skazy. Lecz dla ratowania pani był jéj nieodzownie potrzebny.
Gdy się przed weselem jeszcze schadzki w cukierni codziennie pod opieką Saratellego odbywały, mający do biuralisty ząb, pan referent, którego on od wdowy odsadził, najrzał jakoś, że Adolf do cukierni zbyt często ukradkowo uczęszcza, dostrzegł też jednocześnie przychodzącą szybkim krokiem, a potém wybiegającą jak przepłoszoną panienkę — domyślił się, że nie musi to być bez kozery. Mieszkając w sąsiedztwie, znał poufale Saratellego, i raz po cichu spytał go, czy istotnie ta panienka i Adolf...?
Cukiernik śmiejąc się potwierdził głową.
Pan referent zarumienił się z gniewu, zakąsił po wódce wypitéj pasztecikiem i rzekł w duchu:
— A! szelma! dawno się to ożeniło! ha! kobietę taką miłą oszukuje! Nie ujdzie mu to bezkarnie.
Od dawna nie bywał już u wdowy, od wesela wcale jéj nie widział nawet; nazajutrz po wyprowadzonéj indagacji, wybrał sobie godzinę, gdy był pewien, że gospodarza w domu nie zastanie, i zadzwonił do drzwi pani Siennickiéj.
Ta, gdy sama mu otwierając, poznała dawnego swego przyjaciela, zapłoniła się, zmieszała, potém śmiechem nadrabiając zaprosiła go do środka, głośno zaraz umyślnie zapewniając go, że mąż lada chwila powróci.
Referent zajął swe dawne miejsce przy okrągłym stoliku, i westchnął, wspominając te czasy, gdy mu tu jeszcze nadzieja towarzyszyła. Sama jéjmość usiadła w pewném oddaleniu na kanapie, tuląc do siebie Basieczkę.
— Niech-no pani dziecko do drugiego pokoju wyprawi, szepnął referent — bo mamy z sobą do pomówienia....
Zarumieniła się pani Siennicka, lecz z poczciwéj twarzy referenta wnosząc, że nic nieprzyzwoitego nie ma na myśli, posłała Baśkę do kuchni.
— Otóż to tak — mościa dobrodziejko.... przemówił z powagą urzędniczą referent — otoż to tak bywa, gdy się furfantów dla gładkiego liczka bierze, a statecznym ludziom daje odkosza....
Siennicka pobladła.
— Niedługo się czekało, a już szydło z worka wychodzi — dodał urzędnik. Ten miły jéjmości mąż ma pokątne romanse na mieście.
— Zkądże znowu? jakże pan o tém wiedzieć możesz? to plotki!... zawołała oburzona jéjmość. Że płochy jest, to ja wiem, ale jednak....
— Jednak regularnie codziennie w pewnéj cukierni, w pokoiku osobnym, z pewną ładną młodziuchną panieneczką siaduje godzinami.... Wątpię, żeby z sobą pacierze mówili. A to co powiadam — fakt jest! rękę do góry uroczyście podnosząc dołożył referent — fakt jest!
Pani Siennicka załamała ręce, łzy jéj się polały z oczu, ale razem gniew ją oblał płomieniem i osuszył powieki, pięścią uderzyła o stół.
— Dobry mąż! mówił tryumfujący referent: ha! ha! przyjemny człeczek!
— Na miłość Boga, załamując dłonie odezwała się głosem przerywanym jéjmość, — powiedz mi pan, gdzie to jest?.... ja go złapię z tą fladrą i dam mu i jéj taką naukę; że się obojgu romansów odechce póki życia.
— Przeciwko nauce téj nie mam nic, odparł referent: pereat Siennicki, fiat justitia!!
Rozśmiał się.
— Słuchajże asindzka informacyi, ale razem i rady mojéj.
Tu przybyły rozwinął cały plan, wedle którego obrażona małżonka postąpić sobie miała. Radził on Saratellego sobie pozyskać i dobrém słowem i datkiem, zasiąść w drugim pokoju, podsłuchać amantów i wpaść na nich, gdy najczulszą rozmową będą zajęci. Godziła się na wszystko Siennicka i najserdeczniéj podziękowała referentowi, który odszedł z dwoistą pociechą; bo i zemstę swą wywarł, i spełnił uczynek moralny, kładąc tamę sromotnemu postępowaniu zepsutego człowieka....
Tego dnia Siennicka nie mogła już pobiedz do Saratellego i była zmuszona udawać przed mężem jakoby nie wiedziała o niczém. Kosztowało ja to wiele, a grała swą rolę tak źle, gniew jéj tak strzelał oczyma, wybuchał ustami, zdradzał się w obejściu, iż pan Adolf powziął podejrzenie jakieś.
Wyłajała go najprzód za opóźniony powrót do domu — potém nie dała się ani zbliżyć do siebie, — a wykłóciwszy się, milcząca siedziała w rogu kanapy z Basią, ani patrząc na zdrajcę.
Zdrajca poszedł spać wcześnie. Rano gdy on jeszcze był w biurze, Siennicka pobiegła do Saratellego, którego nie znała.
Wzięła go na stronę.
— Pan znasz Adolfa Siennickiego? spytała.
— A no, znam go! odparł cukiernik.
— Prezentuję się panu jako jego żona — dodała jéjmość.
Saratelli na krok odskoczył.
— Nie wiedziałeś pan pono, że był żonaty?
— Ani mi się śniło!
— Otóż łajdak jest, zdrajca, mówiła kobieta: ma tu schadzki z jakąś dziewczyną; ja o tém wiem. Nie winię pana — co komu do tego jak kto sobie poczyna? Miejże litość nademną — proszę cię i błagam, daj mi obok pokoik, abym gdy się zejdą, mogła tego łajdaka schwycić z jéjmościanką, i dać im naukę!
Saratelli się za głowę chwycił.
— Zmiłuj się! jéjmość moja! skandal! krzyk! gotowiście się pobić, mój lokal skompromitować, zwrócić oko policyi. Do czego to, proszę pani!
Siennicka pochwyciła go za rękę.
— Miejże waćpan rozum, spojrz na mnie, pomiarkuj, że ja nie należę do tych co na pięści się mierzą.... dosyć mi języka. Awantury i dla siebie i dla niego nie zrobię, daję na to słowo.
Cukiernik wypraszał się, błagał, robił co mógł, aby inaczéj siurpryzę tę urządzić, lecz na końcu jéjmość go przekonała tak dosadnemi argumentami o tém, iż powinien był wziąć jéj stronę — że na wszystko przystał. Godzina została wyznaczona, a cukiernik pokazał pokoik, który tylko drzwi komodą zastawione dzieliły od tego, jaki zwykle zajmował p. Adolf. Jéjmość miała wejść nie przez cukiernię, ale od tyłu.
Tegoż dnia wieczorem katastrofa groziła obżałowanemu.
Nie domyślając się zdrady żadnéj, Józia wpadła najprzód ze śpiewką włoską na ustach, pobiegła do pokoiku i zaczęła chodzić po nim żywo, czekając na p. Adolfa. Przez dziurkę od klucza miała czas się jéj przypatrzyć Siennicka, a widząc jak była młodziuchną i piękną, rozpłakała się ze złości.
W niespełna kwadrans potém wbiegł pan Adolf. Przywitanie przy drzwiach wchodowych uszło oka żony, lecz była najpewniejsza, że się pocałowali.
Nie byłaby może dłużéj wytrzymała i już za klamkę brała, chcąc wpaść do pokoju, gdy ją uderzyła rozmowa jakaś niezrozumiała, dziwna, która obudziła jéj ciekawość.
— Markiz przyjeżdża dziś lub jutro, szczebiotała Józia: zlitujże się nie zwlekaj z przygotowaniami. Pieniądze księżniczka da, byle powóz, konie i wszystko za wczasu było zamówione.
— Proszę się spuścić na mnie, odparł Adolf głośno. Mogę śmiało powiedzieć, że tego ja jeden tylko dokażę, niktby nie potrafił. Pałac znam, chody, sieni, schodki.... Wyprowadzę przez ogród....
— Ale trzeba, żeby to było jak najprędzéj, zaraz po ślubie — pan rozumiesz. Księżniczka nie chce żyć z nim.... ani dnia, będzie chorowała, nie dopuści męża.... Ta stara hrabina siedzi nam na karku; z nią kłopot nieustanny. Zmiłuj się, aby to prędko było!
— Tak to panna myśli łatwo! odparł Adolf — jużci i ja w taką długą drogę muszę się wybrać, przygotować.... a tu jeszcze trzeba dla wszystkich pasportów, a to kosztuje — strach! strach!
Z przyłożoném do drzwi uchem, dech zatrzymując w sobie, słuchała Siennicka. Zmiarkowała zaraz, że tu o więcéj coś chodzi, niż o jéj męża i zapobieżenie jego ucieczce. Mogła rodzinie hrabiów oddać usługę ważną, zapobiedz skandalowi i zyskać jéj opiekę.
Rzecz nie była jeszcze tak pilna, pan Adolf nie obiecywał się być gotowym aż trzeciego dnia po ślubie.
Umówioném zostało, że Józia potajemnie, cicho wyprowadzić miała panią młodą do ogrodu; klucza od furtki miał Adolf dostarczyć. W uliczce po za pałacem markiz i Adolf oczekiwać obiecywali z powozem, który nie do stacyi, ale najprzód wywieźć miał uciekających za miasto. Dopiero na trzecim czy czwartym przystanku kolei wsiąść mieli do wagonów.
Siennicka przekonała się z mowy męża nader czułéj, że i on pięknéj Józi zamierzał towarzyszyć.
Najdrobniejsze szczegóły pochwyciwszy i wycierpiawszy wiele, gdy znowu coś jakby odgłos pocałunków doszedł ją — pani Adolfowa wymogła na sobie, iż nie wyskoczyła z kryjówki, dotrwała do końca, i gdy cukiernik oczekiwał co chwilę hałaśliwéj sceny w pokoiku, ujrzał ze zdumieniem wielkiém najprzód swobodnie wymykającą się Józię, potém wychodzącego p. Adolfa, któremu nikt nie zaszedł w drogę.
Czekał potém nie pojmując co się stać mogło, na żonę — która wyszła blada, poruszona, krokiem chwiejącym się, i powiedziała mu cicho, że z pewnych ważnych powodów musi swą zemstę odroczyć.
Saratelli nie zrozumiał nic, lecz wolał, iż się tak stało....
Wyszedłszy z cukierni, pani Adolfowa długo błądziła po ulicach, namyślając się co ma zrobić: ratować siebie tylko, przytrzymując Adolfa, czy dać znać hrabinie Laurze? Dla rodziny, która męża jéj odepchnęła, która i dla niéj swego czasu nie bardzo była sympatyczna, nie miała szczególnego nabożeństwa: bądź co bądź jednak oddaniem jéj jak wielkiéj przysługi spodziewała się pozyskać jéj wdzięczność.
Z drugiéj strony cała ta historya tak wyglądała bajeczną, nieprawdopodobną, że odkryć ją za wczasu gdy dotykalnych dowodów nie było, gdy markiz nie przyjechał jeszcze, mogło tylko ściągnąć nieprzyjemności, a żadnéj nikomu korzyści nie przynieść. Łatwo się było wyprzeć wszystkiego i w śmiech to obrócić.
Biedna kobieta, utrapiona wielce, postanowiła więc śledzić męża, podsłuchiwać, w ostatniéj chwili, zamknąć go na klucz na pierwszém piętrze, aby uciec jéj nie mógł, sama zaś do pałacu się udać i odkryć spisek, gdy go już zaprzeć nie będzie można.
Potrzebowała całéj mocy nad sobą wdowa, aby Adolfowi nie dać poznać swego gniewu, lecz że się już od niejakiego czasu swarzyli ciągle, tonu zmieniać nie potrzebowała. Obrachowała się z godzinami bardzo dobrze, pokój na więzienie dla pana Adolfa opatrzyła, aby się jéj wymknąć nie mógł, klucz od niego za wczasu wzięła do kieszeni — i czekała.
Poszła nawet, jakeśmy widzieli w towarzystwie małżonka na ślub hr. Lamberta, i tam mogła się przekonać, że markiz już przybył, bo go się domyśliła po wejrzeniach, jakie na niego p. Adolf rzucał ukradkiem.
Im bardziéj zbliżała się chwila stanowcza, tém Siennicka smutniéj była zamyślona i milcząca.
Z oka nie spuszczała męża szczególnie tego dnia, na który ucieczka była postanowiona. Pan Adolf nieostrożny, od rana zbierał drobne różne rzeczy, które chciał zabrać z sobą; nie mówiono mu nic. Wiedziała Siennicka, iż schadzki już tego dnia w cukierni nie będzie, i o godzinie jedenastéj w nocy powóz z markizem ma u fórtki oczekiwać.
Pan Adolf zapowiedział żonie, że tego dnia po herbacie musi wyjść na godzinkę w pilnym interesie. Herbata się przypóźniła do ósméj, samowar się nie zagotowywał, brakło to tego, to owego, była dziewiąta gdy dopiwszy prędko drugą filiżankę, zerwał się z siedzenia Siennicki i chwycił za kapelusz.
— Momencik tylko — odezwała się żona — chodź, mam ci coś pokazać....
— Dokąd?
— Ale do drugiego pokoju! śmiejąc się złośliwie zawołała Siennicka — oto tu, chodź!
Przeszedłszy przez sień, otworzyła drzwi do pokoju od tyłu, z oknem małém u góry, gdzie zwykle różne rupiecie składano. Adolf wszedł, popchnęła go daléj dodając szydersko:
— Patrzże, ot tam, na prawo w kątku....
I nim mąż miał czas się opamiętać, drzwi były na rygiel zamknięte.
— Cóż to za głupi żart znowu! krzyknął podbiegając do progu Adolf.... otwierajże!
— Siedź mi cicho! zawołała żona, o jedenastéj miałeś ze swą kochaną Józią uciekać, pomagając do wykradzenia markizowi.... Wiem wszystko!! Jeśli mi hałasować będziesz, wezwę pomocy policyi i oddam cię w jéj ręce — ty łotrze jakiś!...
Milczeć mi — ja wiem co mam począć. Podła zdrada, do któréj chciałeś służyć, nie powiedzie się.
Kilka razy z całych sił targnąwszy drzwiami, zrozpaczony pan Adolf jęknął, kląć począł, i widząc, że się nie wyprosi żonie, która śpiesznym krokiem odeszła, rzucił się na stary materac leżący w kącie.
— A szpieg podły! powtarzał po cichu.... No — rozrachujemy się my z jéjmością....
Po chwilce spojrzawszy na okno, przyszła myśl uwięzionemu wydobyć się przez nie z niewoli. Okno było wysokie, przystawił pod nie co znalazł pod ręką, wdrapał się do góry i — runął z wysokości téj, z hałasem takim, że Krystyna kucharka, mająca pewne instrukeye, przybiegła.
— Co pan tam wyrabia! zawołała przeze drzwi, to nic nie pomoże. Proszę siedzieć cicho; oknem się nie dobyć z pierwszego piętra, a tam stróż stoi, który pilnuje!
Pan Adolf pozostał na materacu, potłuczony, zły, nie mówiąc już słowa....
Siennicka tymczasem wybiegłszy z domu szukała dorożki, któréj znaleźć nie mogła; potém znalazłszy ją, gdy przyjechała do bramy pałacowéj, zastała ją zamkniętą. Stróż obwieścił, że młoda pani jest chora, i nikogo o téj godzinie puszczać nie kazano.
Na nalegania nieznajoméj sobie kobiety i zapewnienie, że idzie o najważniejszą sprawę tyczącą się hrabiny, obojętny człek ruszając ramionami odpowiadał:
— Niech pani się jutro pofatyguje.
— Ale jutro stanie się nieszczęście i już będzie za późno. Tu idzie o panią, o hrabiego! o....
Niedowiarek im więcéj nalegała Siennicka, tém zdawał się bardziéj podejrzewać ją, że własną jakąś miała sprawę, i odpowiadał już z fukaniem i groźbą.
— Co to to? karczma czy co? Kiedy mówię, że nikogo o téj godzinie wpuszczać nie kazano, to finis, skończyło się. U nas tu tak sobie zajeżdżać po nocach nikt nie pozwala.
Biło pół do jedenastéj na zegarach. Siennicka szturmowała rozpaczliwie. Słysząc tę wrzawę u bramy, podszedł kamerdyner hr. Laury, aby się dowiedzieć o przyczynie. Siennicka błagała go, aby hr. Laurze dać znać o niéj, iż przybywa w interesie niecierpiącym zwłoki, tyczącym się samych hrabiów.
Stary, wytrawny sługa, słuchał niecierpliwie poplątanéj mowy pani Adolfowéj, i nabierał coraz mocniejszego przekonania, iż musi iść o wyłudzenie pilnéj pomocy u hrabiów; nie dał się poruszyć, i tonem poważnym dał admonicyę surową natrętnéj jéjmości, aby zaprzestała nadaremnych szturmów, z których dla niéj tylko nieprzyjemne następstwa wyniknąć mogą.
Pani Adolfowa płakała już i ręce łamała; kamerdyner ruszał ramionami.
— Niech pani jedzie do domu; jutro po dziesiątéj może ją hrabina przyjmie, ale dziś gdyby się świat walił, ja nie zaanonsuję.
— Patrzże waćpan — krzyknęła już gniewna Siennicka — że wam się on zwali na ramiona, że żałować tego będziecie — ale za późno.
Jedenasta biła powoli na zegarach w mieście — cóż miała począć odepchnięta Siennicka? zżymała się i zawołała na dorożkarza, aby ją wiózł do domu.
W pałacu najgłębsza panowała cisza, od frontu w żadném oknie światła nie było. Hrabina Laura w swoim pokoju siedziała nad listem poufnym do kasztelanicowéj; hr. Lambert w dawném mieszkaniu swojém czytał nie rozumiejąc Tocqueville’a o Ameryce; przez korytarz, na który wychodziły drzwi appartamentu młodéj hrabiny, panna Józia zakazała chodzić nawet na palcach.... I nic a nic nie przerwało spokoju nocnego, — a około północy księżyc wybiwszy się z chmur oświecił drżącém swém światłem lipy ogrodu i ścieżki żwirem wysypywane....
Dziwna rzecz — furtka ogrodowa wychodząca w uliczkę, stała noc całą otworem.
Hrabina Laura budziła się zwykle około ósméj, służąca o téj godzinie odsłaniała firanki. Dzień był prześliczny.
— Dowiedz się proszę, odezwała się przebudzona do panny swéj — jak noc spędziła młoda pani?...
W kilka minut potém wróciła zarumieniona panienka, mówiąc jakoś niewyraźnie, że drzwi jeszcze są zamknięte, a panny Józefy w jéj pokoju nie ma.
— Musiała mieć znowu noc bezsenną, szepnęła hr. Laura, — a teraz na dzień zaspały....
Drzwi pokoju młodéj pani stały zamknięte, służba przechodząc około nich zauważała, iż klucza w zamku nie było....
A że z rana znaleziono drzwi z sionki do ogrodu otwarte i furtkę prowadzącą w uliczkę także niezamkniętą z tkwiącym w niéj kluczem, wszystko to razem dawało do myślenia.
W domu jednak tak uporządkowanym, strzeżonym, niczego nadzwyczajnego nawet się dorozumiewać nikt nie śmiał. Sądzono, iż któryś z dworskich dopuścił się nocnéj wycieczki, i zapewne z obawy, aby pochwycony nie był, o drzwiach zapomniał.
Gdy o dziesiątéj nie dawano znaku życia w pokojach młodéj pani, hr. Laura przyszła sama i kazała silnie pukać do drzwi....
Ze środka nikt nie odpowiadał. Jeden ze sług wskazał, że klucza nie ma, i doniósł o furtce ogrodowéj. Mogła młoda pani wyjść rano — może do ojca — ale nikt wychodzących nie widział.
Zbladła mocno hr. Laura, i głosem słabym coś niewyraźnie zamruczawszy, poszła do syna.
Hrabia Lambert czytał gazetę i palił cygaro; zobaczywszy matkę, wstał śpiesząc ku niéj, lecz rzuciwszy okiem na twarz jéj, krzyknął. Blada była jak trup, i padła bezsilna na krzesło....
Nieprędko dobywszy z piersi słabego głosu, potrafiła mu coś powiedzieć o żonie — o zamkniętych drzwiach... co trudno było zrozumieć.
— Niech mama tu zostanie, ja biegnę — zawołał Lambert.
Około drzwi zastał kupkę ludzi; odprawił ich natychmiast, zostawiając tylko starego kamerdynera.
— Masz klucz ogólny? zapytał.... Był on już w pogotowiu, ale nikt się nie ważył nim posłużyć.
Lambert wziął go ręką drżącą, i otworzywszy, wszedł sam do mieszkania żony.
W pierwszym pokoju nic nadzwyczajnego dostrzedz się nie dawało; drugi stał otwarty. Lambert zbliżył się i powoli wszedł na palcach. Łóżko stało nieposłane; na stoliku widocznie z myślą jakąś ustawione były wszystkie kosztowne dary, jakie familia w klejnotach i pamiątkach złożyła pani młodéj.
Lambert zbladł trupio — oddechu mu zabrakło w piersi.
— Powróciła do ojca! rzekł w myśli. — A! moja matka, moja matka! jak ona to przeżyje! Stał chwilę jeszcze, ruszył się, zachwiał, i wolnym krokiem drzwi za sobą zamykając, poszedł do hr. Laury....
W progu zabrakło mu męztwa — musiał się wstrzymać, i nieprędko, namyśliwszy się, wśliznął się do pokoju.... Oczy matki czytały z jego twarzy nim przemówił — że stało się nieszczęście jakieś, którego ona nie umiała się nawet domyślić.
Lambert szedł milczący, zbliżył się, ukląkł u kolan matki, i pochwyciwszy ręce jéj zimne i drżące, począł całować.
— Mamo droga! męztwa.... wyjąknął.
— Co się stało? mów! mów!
— Nie ma jéj — musiała powrócić do ojca!
Hrabina odetchnęła....
— Jedź do niego! zawołała — jedź dopóki czas — ja — z tobą.
Chciała wstać i padła na krzesło.
— Czekaj — sił nie mam.
Jak trup blady na progu stawił się książę Ignacy.... Doszedł aż tu, ostatnich kilku kroków już nie mógł zrobić i wsparł się o ścianę. Oczy miał łez pełne.
Lambert od matki pośpieszył ku niemu....
— Ratujmy sławę imienia i domu! odezwała się hr. Laura. — Książę mój! ona u ciebie, nie prawdaż? Cożeśmy zawinili?
Ojciec rozpaczliwie ręce załamał, konwulsyjnym ruchem dobył z kieszeni bocznéj kawałek papieru i rzucił go — na ziemię. Mówić nie mógł. Lambert pochwycił kartkę. Był to list krótki córki do ojca, list dziecięcy, szalony, bez związku, niemówiący nic oprócz tego, że gwałtowna miłość zmusiła ją do tego kroku....
W pierwszéj chwili po uderzeniu tego piorunu, hr. Laura nie wiedząc jak się to da zrobić, chciała chorobą, bodaj śmiercią pokryć bolesny cios, który dotykał rodzinę.
Czuła się najwięcéj winną.
Książę płakał, nie mogąc pojąć gdzie się ta miłość i kiedy mogła narodzić, nie znał, nie domyślał się nikogo. Obwiniał Szordyńską, która właśnie była wyjechała i objaśnień żadnych dać nie mogła. Hrabina winiła niegodziwą Józię, ku któréj wstręt czuła od pierwszego wejrzenia....
Cały wypadek okrywała tajemnica nieprzebita....
Jeszcze żałobą okryta rodzina siedziała jak martwa, gdy hr. Lambertowi oddano kartkę pani Siennickiéj, która się domagała gwałtownie widzenia z hrabiną. Dołożyła w niéj, obawiając się, że jéj i teraz nie wpuszczą — „z objaśnieniem smutnego wypadku.“
Lambert sam poszedł po nią. Pani Adolfowa przybiegła najprzód ze współczuciem do staréj hrabiny, potém w prostych słowach opowiadać zaczęła o tém co podsłuchała. Przynosiło nazwisko markiza, którego książę nie znał, i ledwie sobie mógł przypomnieć, że rodzina tego imienia zajmowała sąsiednią willę w San-Remo....
Wczorajszą swą bytność wieczorną opowiedziała Siennicka, że zapewne więcéj szczegółów możnaby dobyć z męża jéj — ale....
— Ale ten ma do państwa żal, i pewnie nic mówić nie zechce.
— My też więcéj nad to co jest wiedzieć już nie potrzebujemy, rzekł Lambert dumnie.
Siennicka odeszła....
Gdy książę Ignacy długo milczący i ciągle ocierający łzy. oprzytomniał trochę, pierwsze słowo było o rozwodzie.
— Małżeństwa właściwie wedle praw kanonicznych nie było, odezwał się Lambert; nie żyliśmy z sobą, rozwód będzie łatwy....
Książę Ignacy wyjechał zaraz, milczący, pokorny pocałunek złożywszy na ręce hr. Laury. Po odejściu jego, syn zaprowadził ją do łóżka, czuła przebiegające po ciele dreszcze, była złamana, posłano po doktora. Drzwi domu oprócz niego jednego dla wszystkich zostały zamknięte.
Wypadek tak smutny, tak dziwny, dotykający rodzinę znakomitą, ani się utaić nie daje, ani wytłómaczyć tak, aby z niéj zdjąć można piętno, które po sobie zostawia.... Rano już rozeszła się po mieście wieść, że hrabina w nocy z kimś, nie wiedziano z kim nawet, uciekła.
Pułkownik, któremu przyniósł tę wiadomość dowcipny Jeremi, rozśmiał się na całe gardło.
— Przecież nie prima aprilis? zawołał.
— Poszedłem o zakład z Tadziem, dodał gość, że mi nie uwierzycie.
— A jakżeby rozsądny człowiek mógł, avec votre permission, uwierzyć głupstwu takiemu.... To wyrównywa temu, jakbyś mi przyniósł nowinę, że się ksiądz biskup ożenił.
I śmiał się.
Jeremi stał trzymając jedną rękę w kieszeni od kamizelki.
— Daję wam słowo honoru, że mówię prawdę!
— Allons donc! słowo honoru!
— Słowo honoru!
Pułkownik zerwał się oburzony.
— Oszalałeś czy co?
— Wygrałem zakład! rzekł zimno Jeremi. Je vous salue!
I wyszedł.
Zadzwoniono do drzwi i ukazał się książę Adam od wczoraj małżonek hrabianki Elizy.
— Kochany pułkowniku, rzekł pośpiesznie — jesteś w przyjaźni z tym domem, musisz o nieszczęściu jego wiedzieć. Moja żona, która ma tyle przyjaźni dla hr. Lamberta, wysłała mnie do ciebie. Co się tam stało? Po mieście biega pogłoska. Niepodobna, abyś nie wiedział.
Leliwa zdrętwiał.
— Jak to wy słyszeliście także?
Zawołał na służącego:
— Surdut, kapelusz, lecę tam natychmiast!
— A wracając wstąp do nas, dodał książę Adam — proszę cię, moja żona....
Leliwa już nie słuchając wybierał się co prędzéj. Zeszli razem; siadł do dorożki i popędził do pałacu. Brama była zamknięta.
Chciał fórtką wejść gwałtem, i ta stała zaryglowana. Z posępną miną szwajcar rzekł:
— Nikogo państwo nie przyjmują.
— Palsambleu! nikogo — ale mnie! krzyknął pułkownik.
— Nikogo! powtórzył stróż nieubłagany.
Leliwa, który go znał dobrze i miał u niego łaski, bo często go sobie datkami ujmował — spojrzał mu ostro w oczy.
Milczący szwajcar odpowiedział znaczącém wejrzeniem.
— Stało się co u was?
Stróż wrot ruszył ramionami, dawał do zrozumienia, że mówić mu nie wolno.
Pułkownik postawszy chwilę, pomyślawszy, zwrócił się do księcia Ignacego. I tu drzwi były zamknięte dla wszystkich, nawet dla niego.
Informacyi bliższéj nie było zasięgnąć od kogo, wielce strwożony pojechał do młodych księztwa Adamowstwa.
W progu saloniku swego stała czatując na niego już Eliza.
— Na miłość bozką! nie bierz mnie na tortury, mów — co to za szalona plotka?
Pułkownik wszedł rozstawiając ręce i — nie rzekł słowa.
— Co to jest? pytała piękna młoda pani, któréj twarz to gorzała, to bladła.
— Nie wiem nic — odezwał się pułkownik — brama pałacu zaparta dla wszystkich, rozkaz nieprzełamany. Ludzie milczą. Książę Ignacy nikogo nie przyjmuje....
Książę Adam, który dla żony gotów był na najnierozsądniejsze ofiary, wysłany na wzwiady, powracał właśnie zdyszany, ale nie bez pewnéj zdobyczy.
— Przekupiłem służącego, zawołał w progu. Nie ma wątpliwości, że młoda pani w nocy ze swą faworytą służącą uszła — z kim więcéj, tego nikt powiedzieć nie umie.
Z rana drzwi znaleziono zamknięte — nikogo w pokojach; w ogrodzie furtka wskazywała drogę, którędy wyszły.... Hrabina Laura leży chora.... Książę Ignacy płacze.... Tyle dowiedzieć się mogłem.
— A Lambert? zapytała Eliza.
Nie umiał książę Adam nic powiedzieć o nim. Smutnie potrzęsła głową młoda księżna: właśnie gdy on miał być wolnym, ona była związana!!
Leliwa nie zabawiwszy tu długo, puścił się w dalszą podróż z tém co miał i dla zdobycia nowych szczegółów.... Tych jednak pomimo najstaranniejszych poszukiwań po kątkach, ani jemu, ani nikomu się nie udało dostać; w miéjsce rzeczywistych, krążyły baśnie najpotworniejsze. Nikt nic nie wiedział.... Dopiero wieczorem panna Gertruda spotkawszy się z Adolfową, od niéj usłyszała całą historyę ze wszystkiemi drobnostkami i przyniosła ją przyjaciołce.... Niezaspokojona tém księżna dała jéj swój powóz i posłała po Siennicką, zapraszając ją do siebie na herbatę.
Ponieważ ta pana Adolfa swego już niepotrzebowała pilnować, a uwolniony z więzienia, wyłajawszy żonę, wybiegł na miasto i nie wracał, co ją niewiele zdawało się obchodzić, dała się przywieźć Siennicka.
Jeszcze gniew i oburzenie przeciw niewiernemu z ust jéj nieprzerwanie się wylewały; a księżna z uśmieszkiem trochę ironicznym na próżno ja starała się uspokoić.
— Moja pani kochana, rzekła — ja dopiero parę dni jestem zamężną, zdrady się nie spodziewam, ale powiadam ci, nie trzeba jéj tak brać do serca. Najprzód zemsta i odwet łatwy, a potém do mężczyzn takiéj nie można przywiązywać wagi. Są bałamuci z natury....
— O! ja, prawdę rzekłszy, odparła Siennicka, trochę się tego nawet po nim spodziewać mogłam, bo i w innych sprawach na niego niewiele można rachować; ale, proszę księżny dobrodziejki, kochał się we mnie kiedym była panną, nie przestał, gdym za mąż poszła, włóczył się za mną, gdym owdowiała, aż musiałam uwierzyć — no, i taki, bo słabość miałam do nicponia!
— Ale mówże, jak to było?
Siennicka zabrała się do opowiadania zwykłą metodą niewiast, które mając ból w sercu, radeby się z całego procesu swojego męczeństwa wyspowiadać tak, aby go drugim uczynić równie dotkliwym jak jest dla nich; poczęła więc drobnostkowy protokół, nie pomijając ani charakterystyki pana referenta, grającego w nim pewną rolę, ani fizyognomii Saratellego, któremu dała epitet wyrazisty, ani nawet opisu izdebki, w któréj męża zamknęła z taką sztuką i odwagą.
Księżnę bawiła ta historya, śmiała się i przyklaskiwała energicznéj małżonce. Siennicka umiała ubarwiając je nieco, powtórzyć rozmowy Józi ze swym mężem, nie pomijając całusów, które je przeplatały; — nakoniec co wiedziała o markizie, o planach ucieczki, powtórzyła wiernie.
Eliza słuchając, zadumała się.
— Któżby to był powiedział, dodała, patrząc na tę trwożliwą, nieśmiałą dziewczynkę, któréj hr. Laura anielską aureolę włożyła na skronie? Któżby się domyślał tego po wychowaniu Szordyńskiéj? po pieczołowitości, z jaką czuwano nad tą słabiuchną istotą?
— A cóż pani teraz zrobisz z mężem? dodała księżna.
— Albo się poprawić musi — rzekła Siennicka — albo mu życie zatruję tak....
— To cię porzuci! wtrąciła Eliza.
Siennicka ręką machnęła.
— Już teraz po nim płakać nie będę — rzekła. Dopóki była nadzieja, że z niego zrobię człowieka, miałam przywiązanie do niego; jak się ma łajdaczyć — niech sobie idzie gdzie chce! Tak z nim jak bez niego!!
Chociaż hr. Zdzisław najmocniejsze miał postanowienie wyjechania z żoną wedle zwyczaju za granicę, i ukrycia swojego szczęścia od oka profanów, którzyby wszystkie jego symptomata analizować chcieli — pani Aniela uparła się być chorą, przewlekła się podróż; z dnia na dzień ją odkładano, i hrabia co tak był pewien, iż na swojém postawi, choć kwaśny i upokorzony, poddał się konieczności.
Na zły humor jego Aniela wcale się zważać nie zdawała, miała wielką zręczność w postępowaniu i zyskała sobie najprzód starego ojca, potém nawet trudniejszą daleko — matkę.
Zdzisław sam przeciw wszystkim nie mógł walczyć.
Tymczasem około południa tego dnia gdy Marta uszła od męża, stary hrabia Stanisław wszedł przestraszony do pokoju synowéj. Zwykł był on rano, starodawnym zwyczajem szlacheckim słuchać zawsze mszy świętéj u Bernardynów, a potém dla konkokcyi iść na kieliszek wódki i ciepły pasztecik. O mało się nim tego dnia nie udławił, gdy ktoś wpadając do cukierni krzyknął głośno:
— Wiecie państwo piękną historyę? Wszak to hrabina Lambertowa, która trzeci dzień temu jak za mąż wyszła, już od męża uciekła, powiadają z jakimś Włochem, z którym miała umowę, że ją miał porwać od ołtarza.... A że się to nie udało, więc udawała chorą, póki się nie mogła wymknąć.
Z tą wiadomością gdy stary wbiegł do synowéj, ta natychmiast chwyciwszy na siebie ranne ubranie, pieszo pobiegła do staréj hrabiny.
Mężowi, który ją chciał wstrzymać, odpowiedziała prawie gniewnie:
— Żadna siła mnie nie może od tego kroku odwrócić; mam obowiązki względem hrabiny, która mi była matką. Tam jest miejsce moje, dopóki jéj będę potrzebną....
W pałacu chociaż najsurowiéj zakazano było wpuszczać kogokolwiekbądź, dla wychowanki hrabiny, która się za dziecko domu prawie uważała, drzwi nie śmiano zamknąć. Wiedziano jak ją hr. Laura kochała.
Aniela znalazła się u łóżka choréj i zajęła dawne swe miejsce. Hr. Lambert, który ją tu zobaczył, pomimo, że się obawiał i miał wstręt jakiś instynktowy, nie mógł na ten dowód wdzięczności być obojętny. Pierwszy raz od lat wielu zbliżył się do niéj, przemówił, podziękował i okazał się więcéj niż grzecznym. Ból uczynił go czulszym niż był zwykle.
Tę ledwie dostrzeżoną zmianę, pani hrabina Zdzisławowa umiała natychmiast wyzyskać, wracając w obejściu się z hrabią do — dawnéj poufałości....
Zemsty, którą mu niedawno groziła, nie było śladu; niosła słowa pociechy, przychodziła poświęcając swe szczęście zaledwie się rozwijające, zapominając o sobie.
Hr. Laurze lżéj się zrobiło, gdy ją zobaczyła właśnie teraz, kiedy najpotrzebniejszą jéj była. Niewiasta energiczna i woli niezłomnéj była złamaną, osłabłą, upokorzoną.... Aniela za nią i za siebie okazywała męztwo i przytomność, wśród tego bezkrólewia domowego, chwyciła rządy, wzięła na siebie odpowiedzialność, wydawała rozkazy, a matka i syn zarówno jéj za to byli wdzięczni.
Ze starą chorą panią o niczém mówić nie było można. Aniela nazajutrz zaraz poszła śmiało do hr. Lamberta.
— Państwo tu pozostać nie możecie, odezwała się do niego. Dla pani hrabiny i dla pana konieczna jest podróż, długie zniknięcie z oczu wszystkim.... i opuszczenie tych miejsc, które zbyt przykre wznawiają pamiątki....
— Myślisz pani, że na wieś byśmy mogli wyjechać?
— Toby wcale nie pomogło, odparła Aniela: na wsi państwobyście nie mieli pokoju.... Sąsiedztwo, familia....
— Więc dokąd? spytał Lambert.
Aniela, która teraz przybrała ton, powagę i wcale inne obejście się ze wszystkimi, zbliżyła sobie fotel i siadła najprzód, oczyma mierząc hrabiego w taki sposób, tak jakoś śmiało, natrętnie, że biedny człek musiał wzrok spuścić....
— Państwo musicie wyjechać na czas jakiś za granicę, dopóki ludzie nareszcie o tym smutnym dramacie nie zapomną.
Hrabina, dodała, samaby jechać nie mogła, ale sądzę, że się to złoży dobrze, bo mnie mój mąż nagli, abyśmy jechali do Włoch lub Szwajcaryi, moglibyśmy więc wybrać się razem.
Spojrzała na Lamberta.
— Wierz mi hrabio, dodała z uczuciem prawdziwém czy odegraném: jeślim kiedy w sercu miała żal do was i chęć zemsty, dziś mam tylko niezmierne współczucie dla nieszczęścia i chęć wielką okazania hrabinie wdzięczności, a hrabiemu (tu zniżyła głos), żem nawet mściwą będąc, zachowała dla niego dawne uczucie...
Lambert był tak usposobiony rzewnie, iż zapomniawszy o wszystkiém, zbliżył się i w rękę ją pocałował....
Na twarzy Zdzisławowéj błyszczała radość z dopiętego celu... Pragnęła ona tego zbliżenia się na nowo, dla czego? sama chyba mogła to wytłómaczyć!
Czy zemsta grała w tém jaką rolę, czy wskrzeszona miłość, czy rachuba jaka? Sama ona może nawet w tym momencie nie widziała jasno. Instynkt ją popychał w tym kierunku.
— Wierz mi hrabio, nic skuteczniejszém nie będzie dla hrabiny Laury, dla przywrócenia jéj zdrowia, nad podróż i nowy świat.... roztargnienie, a razem towarzystwo, do którego nawykła....
Jedźmy razem — powtórzyła. Zdzisław nie będzie ani natrętem, ani zawadą w niczém; ja mam jeszcze tyle mocy nad nim, że mu nie dozwolę nic zbroić i trzymać go będę na wodzy.... Hrabia się z nim obędziesz; jest trochę... parafianin, mimo swojego hrabstwa, dodała poufnie — ale się poprawi....
Zwierzała się tak Lambertowi, który nagłego tego powrotu do stosunków blizkich nie pojmując inaczéj niż z pobudek miłosierdzia, przyjmował to z wdzięcznością.
— Nie jesteśmy przygotowani do podróży, rzekł; a wątpię aby hr. Zdzisław, chciał na nas czekać.
— Musi, bo ja nie pojadę inaczéj — odezwała się śmiało Aniela. — O! proszę mi wierzyć, że choć się to zdaje nieprawdopodobném może — ja zrobię z nim co mi się podoba....
Uśmiechnęła się.
— Więc prawda, hrabio — zgoda? jedziemy razem.... Ja hrabinę Laurę przygotuję.
— Dokąd? zapytał strwożony trochę hrabia. Ja — nie wiem doprawdy dokąd się podobało udać pani.... która miała być żoną moją; a sama myśl, że gdzieśbyśmy się spotkać mogli....
— Na żaden sposób! zawołała pani Zdzisławowa. Książę Ignacy będzie zawiadomiony o córce niezawodnie, ja od niego się dowiem o niéj. Włochy są bardzo szerokie i przestronne; mamy do wyboru Wenecyę, Florencyę, Rzym, Neapol, Palermo....
Dla Zdzisława wszystko jedno gdzie się udamy....
— Mów pani z mamą, zrobię co ona zechce! rzekł Lambert.
— Ale — pan nam towarzyszyć będziesz — żywo wtrąciła Aniela; ja nie odstępuję od tego.
— Po co? zapytał hrabia.
— Ażebyś swą przytomnością uspokajał matkę, dodała z dwuznacznym wyrazem oczu Aniela; nie przyszłaby do zdrowia ciągle się troszcząc o was.... To konieczne, to nieodzowne....
— Co matka postanowi, zrobię, odparł Lambert.
— Ja z góry mogę zaręczyć, że hr. Laura tego wymagać będzie — zawołała Aniela, ciągle oczyma przeglądając hrabiego, który się mieszał wyrazem jéj wzroku zaniepokojony.
Patrzała na niego tak, jakby wszelkie dawne jakieś prawa swe w jednéj chwili odzyskała.
Zbliżyła się do niego znowu prawie natrętnie i pieszczonym głosem szepnęła:
— Proszę mieć zaufanie we mnie, proszę choć przyjaźń braterską mi zostawić — bądź hrabia jak z siostrą, jak ze swą wierną od dziecięctwa przyjaciołką, uczynisz mnie szczęśliwą!
Ostatnie słowo wymówiwszy z wielkim naciskiem, nagle jakby zawstydzona zawróciła się i uciekła. Pobiegła wprost do łóżka choréj. Tu nawet doktor jéj musiał ulegać; znała wszystkie przyzwyczajenia swéj opiekunki, stan jéj zdrowia, środki jakie jéj służyły lub mogły być szkodliwe; dysponowała wszystkiém. Błogosławiony wpływ kobiety, która jedna w tém nieszczęściu nie straciła głowy, dał się zaraz czuć w domu z początku katastrofą w nieład wprawionym. Wszyscy szli po rozkazy do Anieli, nikt bez niéj nie śmiał postawić kroku, hr. Lambert odsyłał do niéj także....
Zdziś, który spodziewał się w początku powrotu żony co chwila, do wieczoru tak dotrwawszy w próżném i zawiedzioném oczekiwaniu, zaczynał się burzyć.
— Ale cóż znowu? poszła za mąż czy nie? wołał — ani już myśli o mnie! Bardzo to ładne, że szanuje kuzynkę hrabinę, ale ja mam swe prawa....
Wieczorem nadeszła karteczka od hr. Zdzisławowéj, oznajmująca mężowi, iż na chwilę hr. Laury odstąpić niepodobna. Dawała mu nazajutrz rano chwilę rozmowy w salonie na dole i prosiła, aby przybył dla pomówienia w bardzo ważnéj sprawie.
Zdzisław zaczynał się gniewać i burzyć — ledwie ojciec i matka potrafili go ułagodzić przedstawiając, że inaczéj wychowanka i kuzynka hrabiny postąpić nie mogła.... Młody małżonek, który dla téj namiętnie pokochanéj kobiety tyle poświęcił, a teraz właśnie musiał swych praw się wyrzec i nawet zbliżyć się do niéj nie mógł, gorączkowo się miotał i odgrażał.
Chciał lecieć do pałacu i żonę odbierać gwałtem, chciał pisać do niéj nakazując, aby natychmiast wróciła, matka ledwie na nim wymogła cierpliwość do jutra. Nie mając co zrobić z wieczorem swoim, Zdziś powlókł się kwaśny do księżny Adamowéj. Musiał przynajmniéj skarżyć się przed kimś, szukał roztargnienia. Salonik księżny zastał pełny dawnych znajomych, zabawiających się z tą swobodą i wesołością, którą piękna gosposia wszędzie umiała nieść z sobą.
Mąż pełnił tu obowiązki majordoma, przyjmował przychodzących, gospodarzył około przyjęcia, odbierał dobrodusznie rozkazy żony i latał czuwać nad ich spełnieniem. Hrabina Julia, na chwilę sam hr. Ludwik, pułkownik Leliwa, Jeremi, Roman, pan Tadeusz, panna Gertruda składali kółko młodéj pani, która tego dnia mniéj może była wesoła niż dawniéj, ale równie śmiała i swobodna. Jako zamężna już mogła nawet więcéj sobie pozwolić w mowie i korzystała z tego.
Hrabia Zdzisław trafił na bardzo ożywioną rozprawę o świeżych wypadkach w domu hrabiny Laury. Nie można było o czém inném mówić.
Każdy przynosił jakiś nowy szczegół, kommentarz, uwagę, a z małym wyjątkiem, więcéj czuć było w ludziach niedobréj jakiéjś radości z klęski zacnego domu, niż politowania nad losem jego.
Ci nawet co boleli, objawiali współczucie w sposób nieprzyzwoity. Hrabina Julia jawnie tryumfowała; uśmiech nawet przebiegał jéj usta, gdy mówiła o hrabinie Laurze i jéj nieomylności, o wyborze synowéj, o tém anielstwie, jakie jéj przyznawała....
Leliwa ręce łamał, chwalił tę nieoszacowaną panią, zwalał winę na uczoność i ślepotę starego księcia, na Szordyńską wreszcie, na którą i inni przyczynę całego nieszczęścia składali.
Gdy hr. Zdzisław wszedł, spytano go o żonę teraz; ruszył ramionami.
— I mnie porwano żonę, uciekła, rzekł ironicznie — zaraźliwe to jest, jak się okazuje, i życzę księciu dobrze się pilnować.... Jak tylko dowiedziała się o wypadku, pobiegła do hrabiny Laury, i nie chce już wracać do mnie.
— Ale to bardzo naturalne! wtrącił pułkownik.
— Dalekoby naturalniejszém było, objawiwszy współczucie dla kuzynki, powrócić do męża, rzekł Zdzisław....
— Cóż się dzieje z hr. Laurą? zapytała hr. Julia.
— Żona mi pisze że chora i że jéj odstąpić nie może — rzekł obojętnie Zdziś. Wolałbym żeby była zdrowa; bo koniec końców zwlecze to znów naszą podróż....
Wszyscy zaczęli hr. Zdzisławowi czynić wyrzuty, że jest egoistą, a chwalić żonę jego, iż tak się umie poświęcać.
— Niezmiernie to piękne — potwierdził Zdziś — ale dla mnie wcale nieprzyjemne.
Przewiduję a raczéj przeczuwam najsmutniejsze następstwo, jedno jeszcze, dodał młody małżonek, że hr. Laurze i jéj synowi doradzić gotowi także jaką podróż, a żona moja zechce im towarzyszyć i ja za nią ciągnąć będę musiał.
— Bardzo prawdopodobnie — rzekł Leliwa, — ja sam byłbym tego zdania....
— Dziękuję! zawołał Zdziś.
— Jeśli to hrabiego pocieszyć może, nagle wtrąciła Eliza, dodam, że i my z mężem moglibyśmy się do karawany téj przyłączyć.
Spojrzała na księcia Adama, który z powolnością zwykłą, dodał znak, że gotów na rozkazy swéj pani.
— Uczże się pan od mojego małżonka, dodała księżna, bo to jest wzór dobrych mężów. Żyjemy z sobą już dni kilka, a jeszcze mi ani razu się nie sprzeciwił....
— Ja zaś z Anielą u stołu pod piramidą z naszemi cyframi połączonemi, już miałem utarczkę.
— Samci pan temu winien — przerwała księżna. To dowiedziona rzecz, że zawsze winni wszystkiemu mężowie.
Zdziś rozparty w krześle uśmiechał się i poziewał razem....
— W istocie, rzekł, jeśliby już do tego przyszło, żebym ja był zmuszony stawać w roli pocieszyciela przy kuzynku Lambercie, nadzwyczajby mi było miło pomocników znaleźć i wyręczycieli w Waszéj Książęcéj Mości....
— Stać się to bardzo może, iż się gdzieś spotkamy, przemówiła księżna — ja, i mój mąż naturalnie, chcemy gdzieś wyjechać, a gdyby z podróżą miodową dał się dobry uczynek połączyć...
— Mnie nawet bez miodowéj podróży już uczynek miłosierny cięży — mam szczęście — mruknął Zdziś.
Nadchodzący gość nowy przynosił świeżą wiadomość dodatkową, pochodzącą z jak najlepszego źródła, bo od księcia Ignacego, który już list miał z drogi odebrać od córki i wzywać prawnika dla zajęcia się formalnościami rozwodowemi. Prawnik opowiadał poufnym przyjaciołom, że Włoch, który porwał księżniczkę, nazywał się markiz Paolo C...eti — że pochodził z familii starożytnéj, ale zubożałéj. Znajomość z księżniczką Martą miał zrobić w San-Remo, obok mieszkając, tak, że dwa ogrody z sobą się stykały. Pani Szordyńska nigdy go nie widziała i nie wiedziała o nim i t. d.
Zbiegła para miała oczekiwać w Wenecyi na papiery i ślub, na który i książę musiał jechać. Słuchano tych szczegółów nowych z zajęciem wielkiém, a hrabina Julia skonkludowała, — iż te „S-te Nitouche“ jak hrabianka Marta, są najniebezpieczniejsze w świecie....
Zdzisław z nudów zaproponował grę i stolik zielony postawiono w drugim pokoju; hrabina Eliza po wyjeździe matki poszła z Gertrudą do siebie.
Rano hrabia Zdzisław stawił się na dole w pałacu dla rozmowy z żoną niosąc z sobą najmocniejsze postanowienie zabrania jéj do domu. Wszedł do saloniku kwaśny, a stał się jeszcze chmurniejszym, gdy nietylko żony nie zastał, ale pół godziny na nią oczekiwać musiał. Weszła nareszcie z powagą, krokiem mierzonym, i zmierzywszy oczyma męża, śmiało zbliżyła się ku niemu. Byli jeszcze w tém stadyum małżeńskich stosunków, gdy obie strony walczą kto władzę i zwierzchnictwo pochwyci. Zdzisławowi zdawało się, że ona mu należała, jako ożenionemu z panienką ubogą, którą wielce swym wyborem zachwycił i do wdzięczności miał prawo. Charakter panny Anieli dozwalał jéj na czas krótki znieść uległość, ale nigdy się jéj poddać na wieki. Wiedziała, że te pierwsze dni po ślubie o przyszłości rozstrzygać zwykły.
Bardzo szczęśliwie okoliczności się dla niéj składały, dając do oporu, jaki stawić musiała, podstawę szeroką i uczciwą, z którą się taić nie potrzebowała.
Zdzisław zaledwie rzucił na nią okiem, poznał, że się na walkę zbierało. Namiętne przywiązanie pędziło go do niéj, gwałtownym być umiał, lecz na długi wytrwały bój był za leniwy.... Uczuł jakiś niesmak i trwogę.
— Siadaj pan przy mnie, odezwała się głosem bardzo śmiałym hrabina, — siadaj i posłuchaj mnie najprzód.
— Przepraszam, przerwał Zdzisław, ja pierwszy o głos proszę.
Wiem już wszystko z góry co mi powiedzieć możesz o swych świętych obowiązkach, o przywiązaniu do tego domu, — ale — przepraszam — mam prawa większe niż dom ten i hrabina, jestem mężem i poświęciwszy też coś dla niéj....
Aniela która siadła, była, wstała nagle.
— Jak to? już mi pan swe poświęcenia wymawiasz? zawołała.
— Bo je lekceważysz! bo ja nie wiem jaka to jest miłość, gdy zamiast szukać mnie, uciekasz odemnie, odezwał się Zdzisław gwałtownie głos podnosząc.
— Ale cichoż! i nie tym głosem! odparła żona. Ludzie mogą słuchać i nie wiedzieć co sobie pomyślą. Nie przyszłam ani rozprawiać, ani się kłócić, ale powiedzieć panu, że jestem zmuszona chorą hrabinę pielęgnować, że jéj nie odstąpię — za dni kilka wyjeżdżamy za granicę, a jeśli pan chcesz, możesz nam towarzyszyć.
Zdzisław szydersko się rozśmiał.
— Nic doskonalszego! zawołał. Pani hrabina Zdzisławowa raczy wyjeżdżać za granicę, a mąż otrzymuje łaskawe zezwolenia towarzyszenia jéj!
Aniela ramionami ruszyła.
— Jak się hrabiemu podoba! rzekła zimno. Oddając mu rękę moją, nie zaprzedałam sumienia. To co czynię, jest obowiązkiem sumienia. Postąpię jak mi ono każe.
Zdziś zaczął się przechadzać po salonie, laskę trzymając w ustach, powtarzał:
— Nic doskonalszego! bardzo ładnie! hrabia Zdzisław ma być najniższym sługą domu hrabiów i ich kuzynki....
Aniela siedziała na krześle patrząc w okno.
— Będę musiała odejść, rzekła, bo lekarstwo daję hrabinie — czekam na odpowiedź.
Zdziś stanął przed nią.
— Niech ją doktor kuruje! krzyknął, niech jéj syn pilnuje! niech sobie weźmie siostrę miłosierdzia! — ja chcę żonę mieć dla siebie — ja proszę jechać ze mną.
— Powiadam, że nie pojadę, bo nie mogę — spokojnie odpowiedziała Aniela.
— To się może skończyć.... odparł Zdzisław.
— Jak się panu podoba — zawołała wstając Aniela, — ja idę.
Szła w istocie ku drzwiom, gdy Zdziś podbiegł ku niéj, ale już z całkiem zmienionym tonem i postawą.
— Na miłość Boga! proszęż cię! Anielko — jeśli ty mnie kochasz, nie męczże mnie, nie przywodź do rozpaczy. Widzisz jak cię kocham gwałtownie.
— I to się ma nazywać miłością? zawołała odwracając się żona — ja na to nie mam nazwiska.... Gdybyś mnie kochał tak jak ja chcę, a spodziewam się, że zasługuję być kochaną, nie upakarzałbyś mnie takiém żądaniem.... namiętném, którego ja wstydzić się muszę, nie być za nie wdzięczną!!
Zdziś korzystając z téj chwili zbliżył się bardziéj jeszcze, pocałował ją w czoło i objął rękami. Aniela z lekka go odepchnęła od siebie.
— Duszko! kiedy ja bez ciebie żyć nie mogę! wyjąknął błagająco.
Uśmiechnęła się z politowaniem.
— Więc czegoż chcesz? pojedziemy razem....
— Dobrze, zgoda, pojedziemy, odparł Zdziś; ale przez litość, nie siedźże po całych dniach u hrabiny, przyjdź choć na moment do domu.... Ja chcę cię widzieć....
Z góry spojrzała na niego zwycięzka pani i szepnęła:
— Będę dzisiaj.... proszę cię, miejże rozum....
Zbliżyła mu się do ucha, rzuciła w nie słów kilka, dała się pocałować w czoło....
— Będziesz dzisiaj? powtórzył hrabia.
— Z pewnością — dodała Aniela, śpiesząc do drzwi, — i wyszła.
Hrabia rozweselony nieco, bo mu się zdawało, że odniósł zwycięztwo, wysunął się z pałacu, nócąc półgłosem piosenkę.
Kto z dwojga tryumfował, musimy sądowi czytelników do rozstrzygnięcia zostawić.
Wybór w podróż szedł z nadzwyczajnym pośpiechem, hrabina Zdzisławowa nim kierowała. Ona była duszą wszystkiego w osieroconym domu. Lambert przesiadywał albo przy matce, lub w swoim pokoju; nie wychodząc nigdzie, nie przyjmując nikogo.
Drugiego dnia po katastrofie, z własnégo domysłu, nic o tém nie mówiąc hr. Laurze, Aniela zawiadomiła o wszystkiém kasztelanicową. Zdało się to jéj obowiązkiem. Lambert nie wiedząc o tém, wysłał także z suchym, krótkim opisem faktu list do ciotki....
Zaledwie wiadomość doszła do Zagórzan, téjże godziny kazała kasztelanicowa sposobić wszystko do podróży, rozstawić konie, zamówić następne na pocztach. Sama z panną Justyną i jednym sługą, lekkim powozem, bez żadnego pakunku ruszyła przede dniem, nagląc ludzi o pośpiech.... Przez całą drogę nie przemówiła słowa, siedziała skryta w głąb powozu, modląc się i płacząc....
Była przybita, upokorzona, obawiała się spotkać twarzy znajoméj. Przybywszy do Warszawy, nie zajechała do pałacu, wysiadła w hotelu, i kazała się pieszo zaprowadzić małemi uliczkami — chcąc najprzód widzieć się z Lambertem....
Przypadek zrządził, że czujna Aniela najprzód się znalazła na jéj spotkanie i wzięła ją do swego pokoju.
Tu nie czekając pytań, opowiedziała wszystko, dodając, że i hrabina i Lambert są tego zdania, iż się im na czas jakiś z kraju należy oddalić. O sobie nie wspomniała wcale, i późniéj dopiero, skromnie, cicho dodała, że za obowiązek święty poczytuje sobie — jechać z nimi, aby czuwać nad swą dobrodziejką.
Kasztelanicowa ze łzami ją uściskała....
Tak przygotowawszy przybyłą, zaprowadziła ją samą do Lamberta, i wyszła do hr. Laury, aby z kolei jéj z pewnemi ostrożnościami oznajmić przyjazd siostry męża.
— Ta Aniela! zawołała kasztelanicowa — to dla nas dziś prawdziwa opatrzność!
— Tak — dołożył Lambert — dla mnie, dla matki jest nieoszacowaną pomocą.... nigdym się nawet nie spodziewał po niéj takiego poświęcenia.....
Pochwałom nie było końca.
Hrabina Laura, ciągle jeszcze będąca w stanie na przemiany to gorączkowym, to w prostracyi bezsilnéj, mówiła mało, dawała Anieli robić z sobą co chciała.
Zdradzona przez wolę własną, wyrzekła się jéj zupełnie.
Czasami modliła się gorąco, i te chwile przynosiły jéj jakąś pociechę.
Bardzo zręcznie i stopniowo przygotowawszy hr. Laurę do przybycia kasztelanicowéj, Aniela wprowadziła ją. Obie wybuchły płaczem długim, lecz po nim chora odzyskała sił trochę.
— Upokorzonego winowajcę widzisz przed sobą — zawołała głosem, płaczem przerywanym hr. Laura — winnam wszystkiemu ja!! Pan Bóg ukarał zarozumiałość moją; lecz czemuż nie cisnął gromem na mnie jedną? dla czego pocisk odbił się na moim najdroższym, na domu, na rodzinie, na poczciwéj sławie naszéj, przez wieki strzeżonéj.
— Siostro droga — nie dając jéj mówić dłużéj poczęła kasztelanicowa, — nikt pewnie ciosu tego nie czuje mocniéj nademnie; lecz tylko głupota ludzka może hańbą cisnąć na nas. Niewinni jesteśmy! nie splamiliśmy się niczém i daliśmy się ufni uwieść pozorom cnoty, daliśmy się oszukać.... nie zawiniliśmy ani przed Bogiem, ani przed ludźmi. Chciałaś dla syna co najlepszego w świecie znaleźć, zapomniawszy o tém, że cichym wodom wierzyć nie można....
— Uparta byłam! ukarał mnie Bóg — przerwała hr. Laura. Lambert się opierał, tyś miała przeczucie, albo raczéj jaśniejszy od mojego wzrok, ja jedna byłam ślepą....
O! ulituj się nademną....
Znowu padły sobie w objęcia.
— Lauro kochana, zawołała siostra, krzyż Pański trzeba przyjąć z pokorą, ale nie upadać pod nim, a upadłszy nawet jak Chrystus, wzór nasz, dźwignąć się i nieść go daléj...
Potrzebna jesteś nam, synowi.
— Nikomu! na nic! przerwała płacząc Laura.... Woli nie mam i mieć nie chcę — czyńcie z sobą i ze mną co się wam podoba, jestem martwym klocem drzewa.
Rozmowa ta, w któréj się wylać mogła po raz piérwszy zbolała matka, przyniosła jéj ulgę istotną. Zasnęła po niéj spokojniéj, doktor znalazł ją nazajutrz silniejszą nieco; można było przewidzieć już kiedy wstanie i wyjazd będzie możliwy.
Kasztelanicowa nie sprzeciwiała mu się. Chciała najprzód namawiać ich na wieś do siebie, Aniela przekonała ją, iż to schronienie nie przyniosłoby potrzebnego roztargnienia, a przedłużało bolesne wspomnienia.
Wybierano się więc do Włoch, do Szwajcaryi, gdziekolwiekbądź, bo ani hr. Laura, ani jéj syn nie mieli do żadnego miejsca szczególnego pociągu. Jak w innych rzeczach tak w tém stanowiła Aniela, która do rady dopuściła Zdzisława i dozwoliła mu wybór uczynić.
Dla czego on głosował za Florencyą, trudno odgadnąć, gdyż ta stolica sztuki z czasów odrodzenia, nie mogła go wabić pomnikami jakie w sobie zawiera. Dylettantyzm jego zachwycał się tylko pięknemi kształtami marmurowych Wener i bachantek — na inne dzieła sztuki będąc obojętny....
Wiedziano, że księżniczka Marta na rozwód i ślub oczekiwała w Wenecyi, miano więc ją pominąć i wprost udać się na Bolonię do toskańskiéj stolicy.
Kasztelanicowa do chwili wyjazdu postanowiła być przy siostrze i nie opuszczać jéj. Hr. Zdzisław, który trochę się spodziewał żonę znaleźć przystępniejszą w drodze, naglił o wyjazd jak najrychlejszy.
Za siebie i żonę oddawał pożegnalne wizyty właśnie, i miał dwa bilety rzucić księżnie Adamowéj, gdy ją samą spotkał w progu, powracającą z przechadzki.
— Proszę wstąpić do mnie — odezwała się do niego....
— Jesteśmy na wyjezdném, więc na chwileczkę chyba....
— Dokądże? spytała pani.
— A! postawiłem na swojém, rzekł tryumfująco Zdziś — jedziemy do Florencji.
Nie postrzegł uśmiechu księżny, która dołożyła żywo:
— Kiedy państwo wyjeżdżacie?
— Pojutrze! rzekł Zdziś siadając na chwilkę. Aniela miała inne projekta, ale uległa mi w tém i wprost ruszymy nad Arno....
— To bardzo dobra myśl, chociaż, odezwała się księżna — teraz tam tak okrutnie gorąco....
— Mamy okolice, wille, góry... ale pied à terre, na kilka miesięcy obieram tam, bo lubię passyami Cascine.
Księżna Eliza patrzała na niego, stojąc przy stoliku, i słuchała....
— A państwo co robią z podróżą swoją? zapytał Zdziś.
— My, dotąd jeszcze nie postanowiliśmy nic, ale być bardzo może, iż się gdzieś tam — na świecie spotkamy.... mówiła księżna, bawiąc się albumem.
A — pewnoż to, że jedziecie do Florencyi?
— Tak dalece, że do znajomego mi Włocha pisałem o najęcie dwóch mieszkań obok, abyśmy nie potrzebowali nawet stawać na jedną noc w hotelu....
Zdziś wstał przypomniawszy sobie, że mu bardzo pilno.
Był na dole, gdy Eliza weszła do pokoju męża, który pisał do rządcy i przeglądał rachunki. Zerwał się zaraz, podbiegając ku niéj z uśmiechem.
— Co każesz?
— Ja dotąd proszę tylko....
— To zupełnie na jedno wychodzi — odparł książę.
— W istocie mam prośbę do ciebie. Cóż ta podróż nasza? Jesteśmy gotowi czy nie?
— Choćby dzisiaj.
— Dziś — nie, ale gdyby jutro? spytała gryząc wachlarz w ustach i pilnie się wpatrując w męża Eliza.
— Jutro? jedziemy jutro! o któréj? spytał książę, biorąc za zegarek.
— Jak chcesz! wieczorem! szepnęła Eliza.
— Dokąd? odezwał się książę.
Eliza się zarumieniła nieco.
— Jak ci się zdaje? Jabym bardzo chciała poznać Florencyę. Powiadają, że tam o téj porze gorąco straszliwe, ale jabym się w płomieniach kąpała, tak ciepło lubię i słońce.... Zresztą we Włoszech nie mają środków przeciw zimnu, a tysiące przeciw skwarom....
— Więc do Florencyi! jestem zupełnie twego zdania i tego samego usposobienia. Wiem z doświadczenia, że tylko waryaci i ludzie bez czucia i myśli znoszą zimna i mrozy nie czując ich. Jedziemy się grzać, a choćby piec do Florencyi, bodaj do Neapolu.
— Nie — nie — do Florencyi.
— Jutro! przydał książę, całując ją w rękę.
Eliza wymknęła się z gabinetu i poszła pisać do Gertrudy, którą chciała mieć do pomocy przy pakunkach.
Nazajutrz wieczorem księztwo byli już w wagonie na drodze do Wiednia.
Pułkownik, który przyszedł do nich na herbatę, zdumiał się niezmiernie, usłyszawszy o wyjeździe nagłym, o którym pozawczoraj jeszcze mowy nie było....
— Uwinęli się! zawołał, i poszedł do hrabiny Julii.
Tu niechciane go przyjąć z początku, hrabina się także w jakąś podróż wybierała, musiał się gwałtem dopomnieć o swe prawa, aby i ta mu nie uciekła.
— Kochana hrabino! rzekł — wszyscy wyjeżdżacie, i to tak nagle, że ja nieszczęśliwy....
I pani się wybierasz także? zapytał widząc ją pakującą szkatułkę.
Hrabina Julia zmieszała się nieco.
— Muszę, mój kochany pułkowniku, jestem trochę niespokojna o moją Elizę. Wyrwała mi się, sama nie wiem czego się lękam. Między nami mówiąc, ta jéj passya dla Lamberta!
Ruszyła ramionami.
Leliwa potarł siwe włosy i uśmiechnął się chytrze; a potém całując jéj rękę, szepnął cicho:
— Czyż ze mną pani będziesz grałaà cache cache? Ja sądzę, że pomijając niepokój o córkę, może i wyjazd Zdzisława w tę samą stronę....
Nie dokończył. Piękną rączką białą hrabina dała mu klapsa.
— Wiesz — rzekła cicho — z najpewniejszego mam źródła.... że nie żyją z sobą, kłócą się ustawicznie.... Zdzisław był u mnie, jest już zrażony, zniechęcony i — prawdziwie mi go żal. Pojmuję fantazyę w mężczyźnie (bo tam serca nigdy nie było) — lecz tyle poświęcić dla kaprysu, który trwał tak krótko.... Wierz mi! już jest rozczarowany — zupełnie....
— A pani hrabina jedzie dla księżny Elizy do Florencyi, dokończył pułkownik....
— Rozumie się, że nie dla czego innego! potwierdziła piękna Julia, oczyma śmiejącemi się patrząc na pułkownika. Jesteś podejrzliwy i złośliwy.
— Jak stary grat! dodał Leliwa. Nie przeszkadzam pani!
Pocałował raz jeszcze białą rączkę i pożegnał hrabinę, która szkatułkę pakowała daléj z wielkim pośpiechem....
CICHE WODY.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tom III.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1881.
Дозволено Цензурою. — 10 Марта 1881 г. Вильна.
ВИЛЬНА. Въ типографіи п. ф. Осипа Завадзкаго.
(Замковый переулокъ, № 149).
|
Nie było nieszczęśliwszego człowieka wówczas na warszawskim bruku, nad pułkownika Leliwę. Wszystkie domy i rodziny, których był najlepszym i najwierniejszym przyjacielem, nagle z horyzontu zniknęły, wszystkie nici intryg rozlicznych, które on tak lubił ścigać ciekawemi oczyma, zasunęły mu się ciemnościami; miasto opustoszało; z dniem nie wiedzieć było co robić, wieczór musiał w resursie przepędzać; życie stawało się ciężarem; starość, któréj tak umiał się bronić, nagle czuć się dawała ze wszystkiemi dolegliwościami, zwykle czynném życiem przezwyciężanemi.
Stary sługa wzdychał widząc go zmienionym, i co się tylko trafiało w chwilach ostatecznego zwątpienia, biorącym się do — książki. Był to symptom zawsze fatalny. Pułkownik naziewawszy się długo, napatrzywszy się przez okno na pustą ulicę, siadał zwrócony tyłem do okna i próbował czytać. Natychmiast prawie oczy mu się kleić zaczynały, a że snu we dnie nie znosił, bo mu nocny odbierał, rzucał więc książkę i chodził po pokojach, wzdychając nad dolą, która jego szczęście od drugich zawisłém czyniła.
Niegdyś myśliwy, Leliwa się czasem brał do swych przyborów strzeleckich i ruszał na polowanie, ale — cóż? Myśliwstwo, które dawniéj szło tak dobrze, że się niém mógł pochwalić, które go niezmiernie bawiło i dawało zdrowie, teraz (wina złych czasów)! nie wiodło się prawie zawsze, nudziło, niecierpliwiło i z niego przynosił Leliwa łamanie w kościach nieznośne. Wyjazd księztwa Adamowstwa już mu był przykry; po nim zaraz dowiedział się o wyborze w drogę hr. Laury z synem, w towarzystwie hr. Zdzisławowéj, i jéj męża.
Wkrótce za nimi znikła hr. Julia, co było przewidzianém. Z hr. Ludwikiem choć się spotykali, nie sympatyzowali nigdy, i ten, choć w mieście pozostał czas jakiś, pułkownik z niego żadnéj nie miał pociechy..
Oba na siebie wymyślali.
— Parazyta! mówił z lekceważeniem hrabia Ludwik.
— Stary bałamut! szemrał Leliwa — egoista! śmieszny galant stary!...
Jednego z tych dni niezajętych niczém, pułkownik idąc ulicą wolnym krokiem, bez celu, zapomnianego i dawno niewidzianego spotkał p. Adolfa, który mu się z dala ukłonił.
Stanął, chwila rozmowy, choćby już z tak podrzędnym człeczkiem, była nie do odrzucenia.
Uderzyła go wielka zmiana w dawniéj elegancko i paniczykowato wyglądającym młodzieńcu. Wiedział, że się ożenił; przypomniał sobie, iż go niegdyś do hr. Julii wprowadzał, gdzie go miano użyć do jakiéjś sprawy, spróbowano i jako narzędzia niedogodnego pozbyto się grzecznie.
Od czasu jak p. Adolfa siostra i dom hr. Laury odepchnął, znikł był prawie z oczu pułkownika; zasłyszał coś o nim — wiedział mało. Z pozoru widać było zaraz, że mu się nieosobliwie dziać musiało. Ubranie miał zaniedbane, a twarz zdawała się częstszego użycia pocieszających spirytuozów dowodzić. Właśnie był pod wpływem takiego sztucznego rozbudzenia, gdy pułkownik go spotkał w ulicy.
— Cóż to się z waćpanem dzieje? odezwał się — ani widać go było, ani słychać! Z pozoru sądząc, wyszedłeś na jakiegoś desperata?
Adolf się skłonił od niechcenia, i minę zrobił lekceważącą, jakby świat cały wyzywał.
— Jakże inaczéj miało być! — odparł. Z łaski niewdzięcznéj familijki, musiał człek stać się ot — jak pan widzi... desperatem!...
Uczciwym ludziom, idącym prostą drogą, nigdy się nie dzieje inaczéj! Póki jesteś potrzebny, to cię wyzyskują: potém kolanem — i — bywaj zdrów....
Kuzynka hrabina Laura, jéj godny synek, wreszcie i kochana siostrzyczka — ot jak mnie wykierowali. Ani znać, ani wiedzieć o mnie nie chcą!...
Ale ja im — da Pan Bóg doczekać, przypomnę się! przypomnę!
Rozśmiał się dziko p. Adolf, wkładając ręce w kieszenie.
— Wszakżeś się waćpan ożenił? zapytał Leliwa, dla którego ten zwrot rozmowy był dosyć nieprzyjemny.
Znosił przekąsy, alluzye, ale otwartego napastowania na ludzi, których szanował — nie cierpiał; bo ani się oburzać przeciw nim nie było mu miło, ani potakiwać przyzwoita.
Na zapytanie o ożenienie, Adolf usta wykrzywił.
— Już komu się szczęści, proszę pułkownika, jak mnie, to we wszystkiém.... rzekł szydersko. Te babę kochałem gdy była panną, była nadzwyczaj pociągająca — licho wie czém, bo nie bardzo ładna! Poszła była za mąż, chciałem przystać za przyjaciela domu — nie dała mi przystępu. Owdowiała, nie było sposobu.... no, i na złość familii ożeniłem się z nią.... Teraz mi życie tak zatruła....
Splunął pan Adolf, ale, jak się zdawało, nie po téj truciźnie, tylko po wódce, którą mocno od niego czuć było.
Leliwa stał i patrzał niemal z politowaniem.
— Jużem się kochanéj familijce, dodał wpół sam do siebie pan Adolf — dobrze raz przysłużył; a poczekawszy — nieskończone to jeszcze — potrafię lepiéj!!
Pan pułkownik wie, że tę sławną ucieczkę księżniczki Marty, to ja arranżowałem. Słowo daję! bezemnieby nic nie było....
Rozśmiał się mściwie.
— Wątpię, żeby to pan pułkownik wiedział, że ja miałem z nimi także od żony dać drapaka.... Wszystko się o to rozbiło, że zazdrośnica wyszpiegowała mnie na schadzkach z ładną dziewczynką, któréj chciałem towarzyszyć.... Zdrajczyni zamknęła mnie na klucz i chciała zaraz dać znać do pałacu o ucieczce projektowanéj, tymczasem nie wpuścili jéj — księżniczka dmuchnęła z moją Józią, a ja na lodzie osiadłem....
Pułkownik krzywił się.
— Od téj pory mogę powiedzieć, że tak jak nie bywam w domu u żony. Wybieram godziny gdy jéj nie ma, aby się przebrać, a nocuję u przyjaciół. Bylem znalazł jakie stałe zajęcie, rzucę babę ze wszystkiém. Niech ją kaci!
— Nie godzi się, rzekł surowo pułkownik.
— Wiedziała co brała, panie pułkowniku — rzekł z wielkim zapałem p. Adolf, poprawiając kapelusza.... Nie taiłem przed nią, że lubię żyć. Kawaler, skolligowany pięknie, chłopak młody i przystojny, żeniłem się z wdową; samo przez się rozumiały się kompensaty....
A ta mnie chce w łyka wziąć, i barszczykiem postnym w piątek zbywa, z dodatkiem śledzia.... i chce, żebym dla niéj się zrzekł całego rodzaju niewieściego! Nie! co za nadto, to za nadto!!
Mówił to z takiém przekonaniem o swém dobrém prawie, iż Leliwa uśmiechnąć się musiał.
Pan Adolf był w sztosie gawędzenia, bo, niedoczekawszy się rychło odpowiedzi, ciągnął daléj.
— Komu nie idzie to nie idzie. Siostra i ja, rodzeni, dalipan ona nie więcéj nademnie warta.... tyle tylko, że umiała się ułożyć, zaczaić, minkę stroić, staréj się przylizać — ona teraz pani hrabina, a ja bruki zbijam, i wszyscy się mnie wyparli!
Tu dodał znowu z najmocniejszém przekonaniem:
— Tak to się dzieje tym, co chcą iść prostą drogą i kłamstwem się brzydzą!...
Cierpliwości! dodał spluwając powtóre — ja jeszcze mojéj roli nie dokończyłem, a ta siostrunia hrabina — ho! ho! da się im ona we znaki!!
Leliwa, którego ta niedyskrecya po likierze żywo zajęła, zbliżył się do niego.
— W jaki sposób? co? jak myślisz? zapytał.
— Familijne tajemnice zachowywało się, dopóki do familii należałem; teraz.... hen! co mi tam! Ja pułkownikowi wszystko wyśpiewam.... co mam taić?...
Leliwa, ponieważ długo stali w ulicy, szepnął mu:
— Chodź na śniadanie.
— Dalipan, zda się, bo jestem prawie na czczo — rozśmiał się p. Adolf....
Weszli do najpierwszéj średniéj garkuchni na drodze i zajęli pokoik osobny. Pan Adolf objawił życzenie rozpoczęcia od kieliszka wódki.
— Anielka moja — odezwał się siadłszy na kanapie — to jest mało powiedzieć Machiawel w spódnicy; to — choć rodzona siostra, ale drugi dyabeł....
Jeszcze to było w pałkach, a już Lamberta, niewinnego chłopca, tak zbałamuciła, że gdyby nie jakiś przypadek — byłby się musiał z nią ożenić....
— Co pleciesz! Hrabia Lambert na nią nigdy ani spojrzał! wtrącił Leliwa.
— Późniéj, ale co wprzódy było, to ja wiem! rozśmiał się Adolf. Stara hrabina tak jéj wierzyła, tak ją kochała, że nawet najmniejszego nie miała podejrzenia, i nie ma go do dziś dnia. Umiała się przed nią tak układać.... A toż nie sztuka, że hrabiego Zdzisława, który sobie żarty z nią chciał stroić, doprowadziła do tego, iż się żenić musiał.
Ale tu ja dodać mogę, żem się też do tego przyczynił, choć tego nie przyznaje i najczarniejszą mi się niewdzięcznością wypłaciła....
Coby było, gdyby księżniczka nie uciekła — nie wiem. Byłaby pewnie tak kierowała siostrunia, aby ich pożycie struć; ale tu jéj dyabeł pomógł.... i ja!! niechcący! dodał Adolf....
Jestem pewien tego co mówię, bo to wiem od domowników, mając tam przyjaciół dosyć. Jak tylko księżniczka uciekła, Anielka wnet zmiarkowała co jéj wypada czynić. Więc, w skok do nóg hr. Laury, z obowiązku wdzięczności, z czułości niezmiernéj, natychmiast pochwyciła w swoje ręce wszystko, chorą staruszkę, dom, gospodarstwo, a co najlepiéj — hr. Lamberta, do którego słodkie oczka po staremu zaczęła robić, wkręciła się do podróży razem.... hrabia Zdzisław na wszystko się zgodził, — ale — niechajże się trzyma — bo, że ona Lamberta opanuje i rozmiłuje — gardło daję!!
Pułkownikowi wypadało się oburzyć, zawołał więc:
— Ale co bo pleciesz! co to za gadanie! I jeszcze na rodzoną siostrę! Zlituj się!
— Właśnie panie pułkowniku, że na rodzoną siostrę to mówię, którą znam lepiéj niż siebie, możesz mi uwierzyć, że nie bałamucę. Cicha woda! pułkowniku! cicha woda!
— Jesteś zły na nią, a to są potwarze! dodał Leliwa.
— Zły jestem, ani słowa — rzekł Adolf, biorąc się do przyniesionego bifsztyku, — zły jestem, ale ze mnie złość dobywa prawdę tylko. Przed panem mówię jak przed ojcem, bo pan pierwszy, coś mnie nie odepchnął i jeszcze ot — nakarmił....
Niech mi pan wierzy, że tam Anielka nawarzy im piwa.... Lamberta ja znam, stateczny bardzo, ale krew w nim gra, nie woda; młoda mężatka, gdy się do niego przysiądzie dobrze ze staréj miłości wspomnieniami! ha! ha! W skórze hrabiego Zdzisława nie chciałbym być....
Cynizm ten zmieszał nawet starego pułkownika, który tolerował wiele na świecie, ale zawsze wymagając, aby brudne sprawy czysto się przynajmniéj ubierały....
Kręcił głową.
— Ja panu więcéj powiem, dodał Adolf, który raz rozpocząwszy, miary w zwierzeniach się nie miał — pojechała do Włoch hrabianka Eliza, dzisiejsza księżna Adamowa, w któréj się hr. Lambert kochał szalenie, pojechała może nie bez kozery.... Aniela jéj nie dopuści!! o! nie! Daremna rzecz: hr. Laurę trzyma teraz w garści, przez nią syna, oprócz tego sama przyhołubi go sobie.... Groszabym nie dał, że Zdzisław się rozwiedzie, a Lambert z nią ożeni.
— To nigdy w świecie być nie może — przerwał oburzony pułkownik wstając. Choć należysz do familii, nie znasz zasad, którym ona była i jest wierna. Skandalu takiego rozwodu i ożenienia nie dopuszczą!
— Więc lepiéj, aby bez rozwodu hrabinę Zdzisławową bałamucił hr. Lambert? odezwał się Adolf. Bo, że ona go do tego doprowadzi — no! gardło daję! powtórzył — gardło daję!
Pochmurniawszy, zamilkł Leliwa. Rewelacya ta braterska mocno go obeszła, nierad był jéj wierzyć, choć — niestety! dosyć prawdopodobieństwa miała za sobą.
Zwrócić chciał rozmowę na inny przedmiot, lecz niełatwo do tego przyszło. Adolf na siostrę wygadywał rzeczy straszliwe, dobył ze swych wspomnień rozmaite jeszcze inne jéj sprawy porozpoczynane a niedokonane, które o charakterze jéj świadczyły.
— A no, dosyć już tego, przerwał mu Leliwa; widzę, żeś bardzo rozżalony na cały świat. Z tego rozpaczliwego usposobienia nic dobrego nie wyrośnie. Słuchaj mnie, panie Adolfie: takie życie, jakie teraz prowadzisz, nie zdało się na nic. Trzeba z żoną obmyślić jakiś modus vivendi, do domu powrócić i uregulować się.
— Ja już dwa razy próbowałem! odparł Adolf — jak zacznie mi ta jędza do oczu skakać, nie ma sposobu. A ja jéj też tego zamknięcia w izbie, na które ludzie patrzali i śmieli się ze mnie, darować nie mogę.
— Aleś na nie zasłużył, chcąc od niéj uciekać — odparł Leliwa.
— To co? wtrącił Adolf — to co? Byłbym wrócił! Dziewczyna ładna, ale płocha, a żonaty drugi raz się żenić przecie nie mogłem. Cóż to było tak strasznego!
Rozśmiał się na tę logikę pułkownik.
— Kończ śniadanie — rzekł, — ja idę z tobą. Pójdziemy do twojéj żony, wyrobię ci amnestyę..
Adolfowi włóczęga się już była sprzykrzyła. Potarł czuprynę.
— Chyba przyrzecze, że o tém, co było a nie jest, ani piśnie — zawołał. W takim razie, niech ją licho! pogodzę się....
— Chodźmy — zakończył pułkownik.
Rad, że coś mieć będzie do czynienia, Leliwa aż do uliczki, na któréj stała kamienica pani Adolfowéj szybko szedł prowadząc z sobą winowajcę. Tu na rogu, przykazawszy mu czekać, sam wdrapał się na pierwsze piętro.
Na odgłos dzwonka ukazała się sama pani z Basią. Znała ona trochę pułkownika, a wiele o nim słyszała; zdziwiło ją przybycie jego.
— Poznałaś mnie pani? zapytał.
— A tożby też! zaśmiała się Adolfowa.
— Zgadujesz pani z czém do niéj przychodzę?
— Co to, to nie!
Wprowadziła go do saloniku, w którym na ziemi zabawki Basi porozstawiane, pokazywały, że obcy go nie nawiedzali.
Leliwa siadł na krześle, a jéjmość z białemi ząbkami obok niego.
— Czy to pani nie smutno żyć tak saméj jednéj? począł pułkownik. Słyszę, żeś pani męża przepędziła!
— Urwis! odparła krótko zarumieniwszy się jéjmość.
— Myślę, żeś go pani z téj strony znała przed ślubem....
— Pewnie — ze łzami na oczach poczęła Siennicka — alem miała słabość do tego łotra, i myślałam, że się poprawi....
— Do poprawy trzeba czasu i cierpliwości — rzekł poważnie pośrednik.
— Jużem zwątpiła — dodała Siennicka. Dawno to się ożeniło? Nie powiem, żebym była tak piękna jak tam inne; aleć niczego jestem, wszyscy to mówią.
— O! przerwał pułkownik z galanteryą, buziaczek śliczny....
— A ten — nicpoń, już sobie młodszą upatrzywszy, chciał z nią uciekać....
— Słabość ludzka — rzekł Leliwa. Jestem pewien, że mniéj on winien, niż ta bałamutka, co go potrzebowała i dla tego mu się zalecała. Kto się może oprzeć kobiecie?
Zamilkła trochę Siennicka.
— Trzeba to puścić w niepamięć, dołożył pułkownik: mężowi przebaczyć — no — i próbować żyć jak należy.
Spojrzała na niego bacznie jéjmość.
— Czy to pan z siebie mówi? czy z niego? czy z kogo?
— Od niego przychodzę — zawołał Leliwa: biedaczysko zatęsknił, sumienie go ruszyło. Ofiarowałem mu się za pośrednika; prosi tylko, abyś mu pani oczu nie wypiekała ciągle jego winą....
Łzy się kręciły pod powiekami biednéj kobiecie, która gniewała się i już była poruszona.
— Co robić, pułkowniku! szepnęła po cichu — jakem sobie posłała, tak spać muszę; niech już będzie co.... każecie. Niechaj wraca!!
Pułkownik chciał wstać, aby pójść zwiastować zgodę Adolfowi, gdy Siennicka się nagle porwała z kanapki.
— No, tak! dodała — niech już będzie co chce — ten raz daruję, nie powiem słowa! Ale jak mi jeszcze coś podobnego spłata, panie pułkowniku, to, jak mnie żywą widzisz, miotłą go za drzwi wygnam, i żeby zdychał u progu, nie puszczę!!
Tak energicznie się wyraziwszy, pani Siennicka rozpłakała się na nowo, uściskała Basię, którą łzy matki także do płaczu pobudziły, i czekała na pana Adolfa.
Jaką mu naukę moralną dał Leliwa, nie umiemy powiedzieć; dosyć, że przyszedł nieco pokorny, coś zamruczał witając żonę, ta zmieszawszy się nic mu nie wymawiała, i Leliwa wymknął się, zostawiając ich samych, z pociechą w sercu, iż rodzaj dobrego uczynku spełnił, choć — niewielką miał wiarę w trwanie połatanéj zgody.
Do pustego wracając domu pułkownik rozmyślał nad tém co słyszał od p. Adolfa. Przepowiednia o hrabinie Zdzisławowéj była dla niego rzeczą nową, prawie nie do wiary.... Tam więc nad Arnem, miał się rozwijać daléj dramat rozpoczęty nad brzegami Wisły, splątany z tylu aktorów, prawie niedostrzeżony dla obcych oczu, a tak zajmujący rozwiązaniem, którego Leliwa domyślać się nie mógł i nie umiał. Kto tu miał zwyciężyć? czyją ofiarą paść miał zacny hr. Lambert, którego otaczały sieci dokoła, zastawione na jego serce, na jego szczęście?
— Gdybym był cokolwiek młodszy, pomyślał pułkownik — dalipan, pojechałbym tam za nimi, aby się z dala przypatrywać ciekawéj grze namiętności, obowiązków, zasad i temperamentów!
Zbyt jednak łamało go w kościach, a nadto się jakoś przyzwyczaił do regularnego życia, aby dla miłości dramatu odbyć tak utrudzającą podróż. Ciekawość nie dawała mu odpoczynku. Kilka dni przetrwawszy tak, przypomniał sobie, że hrabina Julia, która z mężem będąc pod jednym dachem, rzadko kilka słów zamieniła, z podróży pisywała do niego i długie i czułe listy....
Był to fenomen niewytłómaczony dla pułkownika, — lecz niezaprzeczony. Hrabia Ludwik najmocniéj kochał żonę gdy jéj nie było, a ona najwięcéj się o niego troszczyła; gdy ich seciny mil rozdzielały. Złośliwy dowcipniś jakiś powiadał z tego powodu, że najmniéj sobie naówczas zawdzięczając, przez samą wdzięczność czułość dla siebie okazywali.
Hr. Ludwika zastać w domu było rzeczą nie łatwą, Leliwa rzadko bardzo go odwiedzał, poszedł jednak znając godziny, i pochwycił go jeszcze w szlafroku....
Dosyć chłodno przywitał go hrabia Ludwik, przy progu już zapowiadając mu, że się zaraz musi ubierać i wychodzić.
— Ja hrabiego nie wstrzymam, odparł śmiejąc się Leliwa; przychodzę tylko, jako przyjaciel stary ich domu, dowiedzieć się, czy nie miałeś listów od hrabiny i księżny?...
— Jakże nie!! zawołał hrabia — Julia pisała już pięć razy, ostatni list na biurku leży, nie ma w nim sekretów, możesz go sobie przeczytać; od Elizy jest jeden tylko.... i ten ci mogę pokazać....
Siadaj, weź cygaro, czytaj a ja pójdę się ubierać, bo mi okrutnie pilno....
Pierwszy list hrabiny Julii, datowany był z Florencyi, z jakiegoś Palazzo na jakiéjś Via... któréj nazwiska nie mógł wydecyfrować pułkownik. Donosiła swojemu „cher Louis“ że gorąco okropne w mieście, pustki straszne, nudy zabijające....
Opisawszy swe mieszkanie, dodawała, że cała kolonia polska, zaledwie tu przybywszy, już cienia i chłodu gdzieindziéj szuka i ma się do jesieni rozpierzchnąć na różne Włoch strony.
„Hr. Laura z całym swym dworem — pisała Julia — zajęła dom najęty pod Cascinami. Siedzą zamknięci i tak odcięci od świata całego, że ani ich kto, ani oni kogo widują. Nawet przechadzki swe w cieniach ogrodu tak jakoś urządzać umieją, że się ich nie spotyka.
„Nieodstępną przy hrabinie Laurze i jéj synu jest pani Aniela, która tam, jak widać, fait la pluie et le beau temps.
„Hrabia Zdzisław jest tém do najwyższego stopnia rozdraźniony, zmęczony, mogę powiedzieć egzasperowany.... Wielka jego miłość dla żony, która nigdy niczém inném nie była tylko kaprysem pieszczonego dziecka, które chce ugryźć kwaśne jabłko (pułkownik uśmiechnął się czytając te słowa) — zaczyna, jak mi się zdaje, ostygać.
„Mówił mi niedawno, że mając wszystkie niedogodności małżeństwa, a nie znając przyjemności jego, sam nie wie już jak ma radzić sobie. Lękam się, aby nie postawił ultimatum à la Menschikoff (sic), i nie ściągnął na siebie jakiéj nieprzyjemnéj katastrofy.
„My, ciągnęła daléj pisząca, my, cośmy znali tę cichą, przesuwającą się niepostrzeżenie po salonie hr. Laury, bladą ze spuszczonemi oczkami panienkę, na którą mało kto spojrzał, nie możemy dziś się wydziwić metamorfozie. To stworzenie tak nic nieznaczące, panuje dziś nad energiczną niegdyś, a teraz nieszczęściem złamaną Laurą, nad poważnym i surowym Lambertem.“
W dalszym ciągu listu unosiła się hrabina Julia nad pożyciem swéj córki z księciem Adamem, i pisała:
„Zawsze miałam Elizę za jedną z tych istot wybranych, które z każdego położenia potrafią wyjść zwycięzko; dziś nie mam słów na jéj uwielbienie. Nie mogę zaprzeczyć, że książę Adam jest „dobrocią samą,“ że mąż z niego idealny (wyjmując ciebie cher Louis, bo drugiego takiego nie ma na świecie) — lecz Eliza! Eliza, która wyszła za niego nie kochając go, bo z tego nie robiła sekretu, jak umie go uczynić szczęśliwym, jak go prowadzi, co za takt, co za jednostajność humoru, jak ona rośnie w oczach wszystkich! co to za kobieta!
„Dom ich najprzyjemniejszy, w świecie, bez pedanteryi, bez śmiesznego purytanizmu, a tak dystyngowany! Jak ona robi honory!! Była piękną, teraz, powiadam ci, wypiękniała jeszcze; do jéj wesołości i dowcipu przyłączył się cień melancholii, który ją czyni tak interesującą! każdy odgaduje, że szczęśliwą nie jest — budzi to niezmierną sympatyę, wszyscy ją wielbią, a ona — grzeczna dla wszystkich, ale nawet najmniejszéj fantazyjki, zalotności.... Mąż nie potrzebuje być zazdrosnym, ale też i nie jest. Wiedząc co się w jéj sercu dzieje, napomknęłam, żeby się pozbyła téj pruderyi przesadzonéj, niepotrzebnéj, która ją pozbawia najniewinniejszych życia przyjemności. Chciałam sama skłonić ją, aby się zbliżyła do tego kogoś.... rozumiesz mnie.
„Potrzęsła główką. Z daleka zaledwie go widuje. Jeśli się nie mylę, raz czy dwa spotkali się na przechadzce w Cascine — bardzo mogła się tak urządzić, aby się widywali częściéj — ale widzę, że i tego zaniedbała. Z drugiéj strony musi być też śmieszna obawa, aby zbytnia się namiętność nie rozwinęła.... Domyślam się, że Zdzisławowa wpływa na to, aby stosunków nie dać zawiązać. Dla czego? dotąd zrozumieć nie mogę, bo nie supponuję, ażeby.... sama rachowała na niego....
„Dowiaduję się w téj chwili, że hr. Laurze nie służy tu powietrze, i że zapewne do jesieni pojadą się schronić do Castellamare. Ja nie wiem co zrobię z sobą; ale w istocie powietrze nieznośne....
„Eliza mi powiada, że chce pojechać do Rzymu.“
List księżny do ojca był zupełnie w innym rodzaju.
„Nie uwierzysz, pisała, jak mnie ta podróż ze wszech miar szczęśliwą czyni. Najprzód ten urok nowego kraju, który porywa i odrywa od ciążących często nawet w miodowych miesiącach myśli, działa dobroczynnie, przynosi zapomnienie jednych rzeczy, nudnych, a niby przypomina coś, co cię chyba na innym świecie widziało.
„Mnie się ciągle zdaje, żem ja gdzieś przed kolebką znała ten kraj gór różowych i liliowych, to morze szafirowe, i te lasy kasztanów i dębów zielonych wiecznie.
„Na takiém tle prześliczném chciałoby się figurować jako sztafaż — szczęśliwy!!
„Wszystko mi się podobało po drodze i tutaj. Gorąco znoszę, choć mnie ciągle straszą przepaleniem głowy. Odpowiadam, że już była przepalona dawno! Prawda? Mówiliście zawsze, że mi się w niéj pali!
Florencya śliczna, ale to jest wielka stolica, która się stała małém miasteczkiem. Życie nowe mieści się w niéj jak może w starych pałacach, do innego stworzonych. Ludzie się wydają w nich tacy maleńcy! Ja, chodzę po tych salonach upokorzona, chciałabym mieć choć łokieć więcéj wzrostu....
„Mój mąż, który ma talent zachwycać się tém co mnie bawi, choć oblewa się potém i wypija wiadra limonady — jest zupełnie szczęśliwy.
„Towarzystwo nasze.... z Warszawy, które nas tu napędziło, dla nas i w ogóle dla ludzi mało dostępne. Pojmuję to, że pewna duma, ran i blizn odsłaniać nie dozwala....
„Żal mi ich serdecznie, lecz z pociechą, nawet z roztargnieniem jak z jałmużną zbliżyć się do nich nie można — boby ich nie przyjęli. Hr. Laury nie widziałam; mówią, że osłabiona jest jeszcze i wielce złamana....
„Przejeżdżając przez Wenecyę, mieliśmy niespodziankę. Na placu Ś-go Marka spotkałam księżniczkę Martę uwieszoną na ręku pięknego bruneta, który wesoło bardzo zabawiał ją. Na niéj też wcale nie było znać, że tak straszne salto mortale przebyła. Byłabym jéj nie poznała, tak wyglądała trzpiotowato, tak dziwacznie była strojna: ale ona zobaczywszy mnie, cofnęła się z krzykiem. Cavaliere spojrzał na nas groźno, i ruszyli co żywiéj do gondoli około hotelu Luna, aby się już z nami nie spotkać....
„Słyszałam przypadkiem, że stary książę miał przybyć nazajutrz z papierami, i że ta miłość romansowa miała się uwieńczyć ślubem. Panu młodemu pierwszego spotkania się z księciem Ignacym nie zazdroszczę.
„Z mężem moim zapewne pojedziemy przed jesienią trochę Włochy zobaczyć ku południowi. Nie wiem jeszcze jak, gdzie, dokąd? On mi nie narzuca swoich myśli, a ja mam to złe nawyknienie, że czekam na jakiś instynkt, który mi powie: — Jedź tam! Dobrze to mieć takiego posłusznego męża.“
Pułkownik tak się wczytał w te listy, że nie postrzegł, jak hrabia Ludwik ubrany, z kapeluszem w ręku, stanął za nim naciągając rękawiczki. Dopiero silny zapach perfum, których stary elegant obficie używał, rozbudził Leliwę.
— Prawda? jak są listy zajmujące! odezwał się hr. Ludwik — a powiem ci rzecz szczególną. Julia narzeka i kwasi się, Eliza chwali się szczęściem; na mnie zaś z dwóch pism, list córki daleko smutniejsze zrobił wrażenie. Ten poczciwy książę Adam!!
Hrabia Ludwik nie dokończył, Leliwa wstał z krzesła. Wyszli razem.
Jak potém pułkownik przeżyć potrafił lato i znaczną część jesieni, aż do pory, w któréj miasto się cokolwiek znowu zaludniać zaczęło, i zaczynał kaszleć, to widzieli wszyscy. Narzekał bardzo, że mu brakło tych domów, które on nazywał oazami na pustyni....
Jeadnego ranku pięknego i dosyć ciepłego jeszcze, z szyją obwiązaną szalem, wyszedł na przechadzkę, bo wierzył w moc świeżego powietrza; szedł zadumany, oczyma rzucając na wszystkie strony, a nie widząc nic, gdy nagle stanął jakby go coś nadzwyczajnego do ziemi przykuło.
Rękę przyłożył do czoła, i przypatrywał się, oczom nie wierząc.
— Co to jest? hrabia Zdzisław? To być nie może! mówił sam do siebie....
W téj saméj chwili usłyszał głośne pozdrowienie.
— Pułkowniku! servitore!
— Na Boga! Cóż tu hrabia robisz? Niedawno miałem przyjemność spotkać się z hr. Stanisławem, nic mi nie mówił o powrocie.
— Stało się to niespodzianie, odparł trochę zakłopotany Zdziś.
Pułkownik przypatrywał mu się. Miał minę znudzoną, był opalony mocno, czoło mu się fałdowało, trudno w nim się było domyślić młodego szczęśliwego małżonka.
— Ja cię, kochany hrabio nie puszczę — odezwał się spragniony wiadomości Leliwa, chwytając go pod rękę. Mam to szczęście być starym przyjacielem waszego domu: spodziewam się, że mi wytłómaczysz.
— Ale ja z niczego w świecie nigdy żadnych sekretów nie robię, odparł Zdzisław. Najprzód to się na nic nie zdało, ludzie się zawsze dowiedzą wszystkiego; powtóre cela m’embête.
— Wróciliście państwo oboje? spytał pułkownik.
Zdziś się rozśmiał i popatrzał mu w oczy.
— Ależ to się nie mówi! zawołał z miną dziwną.
— Jak to? z żoną?
Zdzisław ruszył ramionami.
— A z żoną! rzekł — nie — żona, czy też.... nie wiem jak ją nazywać mam, jedzie — przyjedzie zapewne....
Pułkownik się dopiero domyślił.
— Czy hrabina Julia wróciła także?
Zdzisław spojrzał w drugą stronę.
— Nie wiem, odparł z przyciskiem.
Szli daléj.
— A pani Zdzisławowa? począł pytać ciekawy.
— Jest to historya, któréj opowiadanie mnie nudzi, ale rad nie rad, rzekł Zdziś, muszę ją dla pułkownika przedsięwziąć, abyś wiedział co mówić drugim. Zrobiłem głupstwo żeniąc się. Tak jest — mówił młodzieniec — fantazya była ryzykowna.... Nie znałem téj kobiety, wydała mi się taką czułą dla mnie, a to jest najzimniejsza istota w świecie. Bardzo mnie to cieszy, że jest tak nadzwyczajnie cnotliwa, wdzięczna, przywiązana do swéj przybranéj matki, ale mnie wykwitowała zupełnie.... musiałem głód zaspakajać okruszynami....
Więc, jak się wyraża hrabina Julia, une personne de beaucoup d’esprit, byłem zmuszony postawić ultimatum. Kto nie jest ze mną, ten przeciw mnie — albo jechać z mężem, albo — que diantre! dać mu za wygraną....
— No, i cóż? zapytał pułkownik; cóż się stało?
— Stało się, że mi moja pani oświadczyła, iż absolutnie hr. Laury porzucić nie może. Na to ja odrzekłem: — Zatém?
A ona mi: — Uczynisz hrabia co uznasz za właściwe. — I wyszła. Ja zaś za właściwe uznałem zapakować się i powrócić do Warszawy... Voilà!
Hrabina Julia — proszę cię nie rób z tego plotek — jechała także; więc się złożyło tak, żeśmy tu prawie razem przybyli.
— A! odparł Leliwa — a księztwo Adamowstwo?
Zdziś popatrzał na pułkownika.
— Błądzą po Włoszech — nie wiem.... Domyślam się, że i oni, zostawszy tam sami, szczególniéj ona, tak przywiązana do matki.... No, nie wiem, powiadam, pewnie wrócą.
Małżeństwo najprzykładniejsze w świecie. Książę Adam, taki, przepraszam, ciamajda, który nie był jéj wart.... najszczęśliwszy z mężów.
Myśleliśmy wszyscy, że ten trzpiot będzie najswawolniejszą kokietką! Gdzie tam, poważna pani z niéj, i na młodych tak patrzy, jakby dla niéj byli wszyscy plewą.
Prawda, że choć dobra dla męża, ale go traktuje także bardzo z góry, i — czułości żadnéj. Biedna hrabina Julia domyśla się, że jest nieszczęśliwą i rozpacza nad tém, — lecz... niepodobna poradzić nic!
— Gdy hrabina Laura powróci, wtrącił pułkownik, spodziewam się, że z nią zgoda też przyjedzie, że państwo się pojednacie.... i wszystko będzie skończona.
— A! ja nie wiem, odparł Zdziś zimno: zraziła mnie ta kobieta; zdaje mi się, że się rozstaniemy.
— Rozwód byłby trudny — dorzucił Leliwa.
— Myślisz? odezwał się Zdziś — toby mnie nudziło wielce....
— Dostaniecie może państwo seperacyę — rzekł pułkownik.
— Ale téj ja nie potrzebuję dostawać, bo w kilka dni po ślubie już ją miałem — rzekł Zdzisław. Powiem ci, pułkowniku, że ja jéj — nie pojmuję! Chodziła ze mną wykradając się przed ślubem potajemnie, okazując mi wielkie przywiązanie; zapaliłem się, myślałem, że miłość znajdę w niéj — tę o jakiéj marzyłem — a znalazłem mróz, lód, chłód, obojętność — bez litości. Cała jéj czułość dla tych hrabiów, nad którymi ja się wielce lituję, ubolewam, ale nie widzę racyi, ażebym im moje szczęście poświęcał. Tymczasem hrabina Laura potrzebuje ciągłéj opieki, ani przewidzieć kiedy będzie zdrowa, a hrabia Lambert, chevalier de la triste figure, podobno też popadł w melancholię i żenić się nie myśli. Nad obojgiem potrzeba opieki, a opiekunką moja żona. Niechże sobie im służy — ja kwituję.
— Mój hrabio, rzekł cicho Leliwa, zatrzymując się nieco — a cóż powie świat? co powie świat, gdy porzucisz żonę tak godną szacunku za swe poświęcenie?
— Świat — odparł Zdziś — ale ja mu pozwolę mówić co zechce, bylem był wolny!
Mieli się żegnać już, gdy Zdzisław zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Jak naturalnie powitać hrabinę Julię.
Zdziś się namyślał trochę.
— No — to i ja z tobą!
Żywszym krokiem ruszył się Leliwa — i zajaśniała mu stara twarz, gdy się znowu znalazł w tym saloniku, w którym mu było tak swobodnie zawsze i tak domowo.
Królowała w nim już odmłodzona, ożywiona, wesoła gospodyni, któréj na ten raz hrabia Ludwik dotrzymywał placu.... Dwóch młodych panów także już pośpieszyło przybyłą powitać. Gdy zobaczyła wchodzącego Zdzisława, trochę odwróciła twarz, udając, że go nie postrzegła od razu. Hrabia za to witał go z czułością niezmierną i ściskał serdecznie.
— A! ślicznieś zrobił wyprzedzając żonę i przybywając do nas, bo nam tu ciebie niezmiernie brakło.
Pokażę ci mojego araba! Nazywa się Emir; takiego konia jeszcze nie widziano w Warszawie.
Hrabina Julia przywitała pułkownika z tak szczerą radością, iż Leliwa się roztkliwił, całując jéj rączki.
— Prawda, żeście się mnie tak prędko nie spodziewali z powrotem? odezwała się — alem ja się zatęskniła po Warszawie. Włochy są dobre na przekąskę; na długo nie mogłabym tam wytrzymać.
Wszyscy pytali o księżnę, matka poruszała ramionami, twarz jéj stawała się smutną, w słowach była oszczędną mówiąc o niéj.
— Nie wiem prawdziwie co z sobą zrobi.... rzekła — nie była jeszcze pewna. W ogóle ona nie lubi najprzód rozporządzać sobą i być niewolnicą nawet własnego postanowienia....
Poczciwy książę Adam w niczém się jéj nie sprzeciwia....
Pułkownika zatrzymała hrabina na obiad, en petit comité, potrzebowała się z nim sam na sam rozmówić, a Leliwa miał nie mniejsze pragnienie posłyszeć od niéj czego dotąd domyślał się tylko.
Hrabia Ludwik poszedł do swego emira, Zdzisław do rodziców. Zostali tedy sami, a hrabina Julia przed tym przyjacielem domu mogła się ze wszystkich swych myśli wyspowiadać, czego od dawna łaknęła.
Pod promykiem jakiegoś przemijającego szczęścia, hrabina odzyskała swą dawną żywość, niemal dziecięcą, śmiała się, mówiła grzeczności pułkownikowi, pieściła go niemal.
— No, cóż ty mówisz na te wszystkie historye? odezwała się zbliżając do niego przy kawie. Proszę cię, ktoby się tego spodziewał po owéj Anieli? tym kopciuszku!... a ktoby był przepowiedział, że Eliza wyjdzie na taką sensantkę?
— I że hrabia Zdzisław zrobiwszy jedną niedorzeczność żeniąc się, popełni teraz drugą, chcąc się zaraz rozwodzić, dodał nieostróżnie Leliwa.
Oczka hrabiny zajaśniały.
— Ale proszęż cię! cóż to bo za życie? dla czego ma się męczyć w tych okowach?
Pułkownik nie sprzeciwiał się.
— Zdaje mi się, że gdy powrócą, dodał, Zdzisław jak był i jest bałamutem, gotów jeszcze swe postanowienie zmienić.
Hrabina Julia ruszyła ramionami i pochyliła się ku niemu.
— Gdy powrócą! powtórzyła z uśmieszkiem chytrym — i ty w to wierzysz, że oni powracają? Oni będą z pewnością zimowali gdzieś we Włoszech, we Florencyi lub gdzieindziéj. Zręczna pani Aniela chciała się pozbyć męża, który ją nudził, może i kogoś więcéj, aby w jéj karty nie patrzał, i puściła wieść, że powracają! Eliza dobrze to zrozumiała, i dla tego nie ruszyła się jeszcze z mężem,...
Leliwa bardzo po cichu szepnął:
— Czyż księżna zawsze jeszcze.... (tu się namyślił nad wyrażeniem, jakiego miał użyć, mówiąc do matki) — zawsze jeszcze tak się interesuje hr. Lambertem?
Julia parsknęła szydersko.
— Interesuje! podchwyciła: doskonały jesteś! ale ona się w nim szalenie kocha, ta biedna kobieta: a że i on jest mocno nią zajęty (mam na to dowody), że matka teraz zupełnie obezwładniona, mogłoby to się bardzo seryo skończyć.... gdyby nie ta Aniela przeklęta.
— Jakim sposobem? rozwodem? zapytał pułkownik. — Ale państwo zapominacie, że czasy, w których rozwody u nas tak bardzo były łatwe, minęły.
Gospodyni nie odpowiadała zapatrzona w frenzlę swojéj narzutki, którą w paluszach targała....
— Dla znaczniejszych rodzin, i duchowieństwo i Rzym ma pewne względy, pułkowniku — odezwała się. Rozwód z tym poczciwym księciem dałby się wyjednać. On jest taki dobry, doprawdy, że swoje szczęście dla téj Elizyby poświęcił.... ale, daleko do tego....
Mam poszlaki, mam pewność, że ta Aniela sama rachuje na hr. Lamberta. Wszystkich chce od niego oddalić, aby z nudów i z biedy był zmuszony do niéj powrócić... bo — o tém i ja wiem, mieli z sobą jakąś amuretkę, gdy byli jeszcze bardzo młodzi.
— Nic seryo być nie mogło! wtrącił pułkownik.
Hrabina zakaszlała znacząco.
— Mówią, że było bardzo seryo... tylko, szczęściem, nigdy na wierzch nie wyszło — szepnęła.
— Jakżeby hrabina Laura nie domyślała się nawet tego? dodał Leliwa.
— Zupełnie tak samo jak Martę miała za niewinnego aniołka, a dziś jeszcze panią Zdzisławową ma za ofiarę. Sama jest przezacna, więc ślepa, bo nikogo o złe nie posądza.
— Więc pani hrabina powiada, że oni nie wracają do kraju? przerwał Leliwa.
— Ale proszę, cię o tém nikomu! nie wydaj mnie z sekretu. Zdzisław porzucił ich w téj nadziei, że jadą....
— Udaż się téj pani Anieli śmiały jéj plan? zapytał pułkownik.
— Nie potrafię być prorokiem — rozśmiała się z przymusem hrabina. Hrabinę Laurę potrafiła sobie nietylko pozyskać, ale nią owładnęła. Co się tycze Lamberta... w jego charakterze jest jakaś appatya teraz, dozwala z sobą robić co chcą, żeby się zaś miał zapomnieć tak dalece, by i nad nim zapanowała ta intrygantka — o tém wątpię....
Choć wszelkiemi sposobami stara się ona zapobiedz zbliżeniu się jego do Elizy, dosyć, by ją z daleka zobaczył, przemówił do niéj dwa słowa, a dawna miłość dla niéj powraca....
A! mój pułkowniku — dodała z naiwnością płochéj kobiety, nawykłéj do ulegania kaprysom nie serca, ale fantazyi zmysłów — mój pułkowniku! co to za szkoda, że Eliza jest tak spartańsko cnotliwa!!
Ręką zamknęła sobie usta i poprawiła się.
— Co też ja plotę!
Długo jeszcze trwała rozmowa z przyjacielem domu, który to z niéj wyniósł najbardziéj dla siebie zajmującego, że hr. Laura pozostanie we Włoszech, a prawdopodobnie i księztwo Adamowstwo, których dom na zimę był mu bardzo potrzebny.
W mieście tymczasem wierzono w powrot hrabiny Laury z synem, i panie starsze już zawczasu dziedzica wielkich dóbr i imienia swatały, bo nie mogły przypuścić, aby miał bezżenność ślubować dla tego, iż raz został w najniegodniejszy sposób oszukany.
Hrabina Julia pytającym odpowiadała ogólnikami, dając także do zrozumienia, iż się powrotu spodziewa. Zdzisław czekał żony codzień prawie, z coraz mocniejszém postanowieniem powtórzenia jéj ultimatum. Tymczasem wrócił do kawalerskich swych obyczajów, i używał swobody po dawnemu, to jest nudząc się nią i napróżno wymyślając sobie rozrywki.
Hrabina Julia także napróżno go bawić usiłowała, przychodził posłuszny codzień, siadywał godzinami, lecz i to go męczyło.
Nikt bardziéj oburzonym nie był na panią Anielę nad starą hrabinę Stanisławową. Ta przebaczyć jéj nie mogła, że się na jéj synu nie poznała, i tak mało ceniła wielkie szczęście, które ją spotkało. Bardzo religijna pani, nie była za rozwodem, lecz niemal przypuszczała już jego konieczność. Zdzisław mówił o nim otwarcie i z cynizmem naiwnym.
— Prędzéj, późniéj zawsze się na tém skonczyćby musiało, bo to, jak się coraz bardziéj przekonywam, nie była miłość żadna, ale fantazya i zniecierpliwienie. Więc niech tylko wrócą, a natychmiast rozpocznę kroki stanowcze....
Tymczasem zima się zbliżała, a obiecanych z powrotem nie było. Hrabina Julia odebrała list od córki, który pułkownikowi dała do czytania wzywając w pomoc jego przenikliwość, bo sama się z niego nic domyślić nie umiała.
Księżna pisała do niéj:
„Nic jeszcze mamie powiedzieć nie umiem, czy powracamy, czy tu zimujemy. Książę (tak zwała męża dotąd) jest zawsze najlepszym z mężów, tak, że mnie tą dobrocią czasem niecierpliwi, bo się nadto mnie poddaje, a ja często chciałabym mieć cudzą wolę nad sobą, nie wiedząc co robić z własną. Przychodzą mi fantazye siedzenia, to znowu wyjazdu, ucieczki.... Czasem gdy przez dwa dni deszcz pada, a ja z okna patrzę na żółte i mętne Arno, na Włochów pootulanych w wytarte płaszczyki, na wozy o dwóch kołach, smutne jakieś resztki życia wlokących po marmurowych płytach pustych ulic, — ogarnia mnie tęsknota, chciałabym jechać ztąd, tam, do was, gdzie choć śmiać się miałabym z kogo i z czego, a tu, tu mi się tylko chce płakać, nie wiedzieć za co?... Potém słońce błyśnie, oschną ścieżki, wyjdę na Cascine, w duszy mi się rozjaśni, i siedziałabym tu wieki.
„Lubię patrzeć na te wielkie dęby i te jakieś ogromne, silne drzewa, które włoski bluszcz oplata. To obraz życia wielu, losów wielu. Widziała mama, jak to te pnie ogromne obwija słaby na pozór bluszcz żelaznemi swemi sznurami. Wcisnął się pod opiekuńcze konary, słabą gałązką wspiął się na olbrzyma, i rośnie po cichu, i opasuje go, ciśnie, wysysa, dręczy; zdaje się być najczulszym z przyjaciół, żyćby bez tego drzewa nie mógł, które pod pozorem miłości wycieńcza, nęka, zabija. Schną gałęzie, pień się zielonością okrywa, ale śmierć jest pod nią; ta zieloność wyssana jest z olbrzyma i olbrzym trupem upadnie — a — jak powiedział Fredro gdzieś.... bluszcz się będzie zielenił!! Czyż nie ma takich bluszczów żywych na świecie, co po to się wciskają pod dęby, aby im śmierć przyniosły z sobą??
„Niech mama nie czeka na mnie — nic nie wiem, nie obiecuję nic. Przylecę może niespodziewana ze łzą na oku, albo ze śmiechem na ustach; może długo na mnie czekać będziecie.
„Włosi zawsze odpowiadają na trudne pytania: Chi lo sa? Ja się od Włochów nauczyłam téj strasznéj swym fatalizmem odpowiedzi — powtarzam: Chi lo sa?
— Co na to mówisz pułkowniku? pytała hr. Julia.
— Bluszcz mi dał do myślenia, rzekł pułkownik. Ślicznie to napisano, ale możnaby posądzić, że gdzieś się nie z zielonym, lecz z blado różowym spotkała....
Julia potwierdzająco głową ruszyła — i szybko list schowała do kieszeni.
Zima nadeszła, a hr. Laury nie było. Hrabia Zdzisław, jak mówił, odbierał zimne listy od żony, w których o niczém inném nie pisała, oprócz o zdrowiu hr. Laury, zawsze jeszcze lepszego klimatu wymagającém. W jednym z nich mowa była o zamianie Florencyi na Pizę....
Gdy się to działo, w Warszawie ukazał się najmniéj spodziewany książę Ignacy. Pułkownik, jak wiadomo, przyjaciel domu, pośpieszył do niego.
Od owego smutnego wypadku, nie widział biednego ojca, znalazł go zmienionym, zawsze zajętym mnóztwem naukowych marzeń i studyów, ale razem zadumanym boleśnie, pogrążonym w sobie, niespokojnym. Korzystając ze swobody, jaką sobie sam nadawał Leliwa, mieszania się do najtajemniejszych spraw rodzin, pozwolił sobie, za drugiém spotkaniem się z księciem, dotknąć delikatnego bardzo i draźliwego przedmiotu. Wspomniał o pannie Marcie.
— Dzięki Bogu, mości książę, że się to jakoś ułożyło dla waszego spokoju i przyszłości tak szczęśliwie. Wypadek był — niestety! — jaki i domy królewskie spotyka. Świadkiem jedna z córek królowéj Krystyny. Wyszliście z niego obronną ręką, mogę powiedzieć, zwycięsko.
Książę Ignacy mocno zdumiony dotknięciem téj materyi, stał przez moment milczący, szybko otarł łzę z powieki, i idąc za potrzebą serca, począł cicho:
— Mój pułkowniku, dziękuję ci za konsolacyę — ale nie wiesz pono.... a! mam z tém dużo, dużo zmartwienia....
— Mnie się zdawało, że wszystko skończone? dodał Leliwa.
— Tak! mój drogi! Marta za niego wyszła, musiała! mówił książę. Pokazuje się jednak, że znajomość z markizem, o któréj nikt w domu u nas nie wiedział, nikt się jéj nie domyślał, oprócz jednéj téj Józi, co była przy mojéj córce.... znajomość tak była pobieżna, tak niedostateczna, że gdy żyć im z sobą przyszło — znieść się nie mogą. Marta jest najnieszczęśliwsza, familia markiza ma być dla niéj nieżyczliwą, ona w domu niewolnicą. Wymagania finansowe są nadzwyczajne. Mają pałace, ale chleba brak; mają ekwipaż, a na stole pomidory i makaron za całe danie....
Leliwa ręce załamał.
— Z listów Marty wnoszę, dodał książę, iż będzie zmuszona go porzucić!!
— Jak to? po kilku zaledwie miesiącach pożycia?
Książę głowę na piersi spuścił.
— Okupimy się, rzekł — da się to ułożyć bez skandalu. Marta przyjedzie do mnie i zostanie, markizowi pensyę damy.
Stary otarł powieki i zakończył zniżonym głosem:
— Proszę cię, pułkownika, nie mów o tém nikomu. Wyspowiadałem ci się mimowolnie. Jestem nieszczęśliwy, kochałem to dziecię, tak pragnąłem jego szczęścia....
I znowu głowa opadła mu na piersi.
— Nie mówmy już o tém! A! ta poczciwa a niedołężna Szordyńska! Znasz ją? Któż mógł się spodziewać, aby była tak ślepą?
Leliwa, choć wiekiem i wypadkami ostygły, nieszczęściem księcia był przygnębiony — zrozumiał ten ból ojcowskiego serca, rozdartego i zakrwawionego....
Ścisnęli się za ręce w milczeniu.
— Jeżeli markizowa przyjedzie — odezwał się Leliwa — to zapewne na wsi książę z nią zamieszkasz....
— Na wsi? to było i mojém życzeniem — rzekł książę z pewném zakłopotaniem — ale ona nie potrafi wytrwać na wsi, jéj potrzeba miasta. Nieszczęśliwa, biedna istota, tak okrutnego doznawszy losu, niechaj ma choć trochę roztargnienia, jakąś rozrywkę.... Sądzę, że zamieszkamy w Warszawie.
Pułkownik zaprotestował.
— Jeżeli ona sama się na to decyduje — odparł książę — jakże ja jéj mogę odmówić?
Zapewne, pierwsze chwile, będą trochę ambarasujące i przykre — lecz — świat nasz wyrozumiałym jest, bo sam wyrozumiałości potrzebuje....
Rozmowa się na tém skończyła, a Leliwa może piérwszy raz w życiu, nikomu się z niéj nie zwierzył i zachował ją przy sobie.
Do koła Florencyi góry były śniegiem okryte, niebo powleczone szarą oponą; na krótko czasem wiatr zdzierając ją odsłaniał, słońce błyskało i złociło szereg pałaców stojących wzdłuż Arno, to znów pędziły obłoki, chłodny deszcz smagał przechodniów, a rzeka wzbierająca nagle szumiała groźno, bijać o tamy i wybrzeża....
Ulice były puste.
Na północy zima, mroźna, pogodna, choć ostra bywa niemal wesołą; nie ma smutniejszéj pory nad zimę w krajach w których jéj być nie powinno, gdzie ona gościem, najezdzcą krótko trwającym, ale dokuczliwym.
Nikt nie jest do niéj przygotowany, ani mieszkania, ani ludzie.... W murach przejmujący chłód wilgotny, w lasach pół zielono, w ogrodach płowo, w duszach senno i drzemiąco.... Nie jest to ani zima, ani jesień, ani lato, ani wiosna, ale coś, co ma wszystkich tych pór nieprzyjemności, a żadnéj z nich wdzięku. Co chwila wszyscy wyglądają zmiany, dopóki nie wystąpi nagle słońce i nie przyjdzie spieka po zimnie....
I miasta włoskie stworzone dla dni słonecznych brzydko się wydają w szarych mgłach i deszczu zimnym; ginie cały ich urok, gdy światło zagaśnie.
W takie dni rozpaczliwe pali się ogień na kominie, i wędrownik otulony dobrze piecze się z jednéj strony, marznąc z drugiéj.
W pałacu pod Cascinami, który zajmowała hrabina Laura, jednego z takich dni zimowych, zasłoniona parawanikiem od ognia, siedziała w szerokiém krześle ta sama staruszka, którąśmy jeszcze silną i wesoło niemal na świat spoglądającą widzieli w początku téj powieści.
Lecz jakże była zmieniona! Rok przeżyty uczynił ją zgrzybiałą, odjął jéj siły, zgasił blask oczu, twarz oblókł żółtością chorobliwą, zmarszczkami ją poorał, siwe włosy przerzedził na skroni, ugiął barki.... Ręce, które spoczywały z różańcem na kolanach, wychudłe były i drżące.
Najmniejszy szelest ją przerażał, silniejsze zadęcie wiatru napełniało trwogą, oglądała się aby nie zostać samą.
Rzadko też trafiało się, by ją odstąpiła dawna wychowanka, nieodchodząca prawie od krzesła. Ta także nie do poznania prawie odmieniła się, i jakby siła, która opuściła hrabinę Laurę, wstąpiła w nią, odznaczała się niebywałą energią i pewnością siebie. Inna to była kobieta, patrzała śmiało, dumnie, chodziła z pańskim majestatem jakimś i niemal pogardą tego co ją otaczało. Nie widać jednak było, aby z tego stanu swéj duszy była szczęśliwszą. W oczach jéj coś migało strasznego jak groźba, ruchy były niecierpliwe, gorączkowe, znudzone. Zacięte usta tłumiony gniew zdawały się trzymać w sobie....
Niedaleko od staruszki siedząc robiła jakąś siatkę, którą plątała myśląc o czém innem. Wzrok jéj zwracał się na staruszkę czasem, to błądził bezmyślnie po wielkiéj przyciemnionéj sali, któréj gzemsy gdzie niegdzie starą pozłotą połyskiwały.
Za każdym szmerem patrzała na drzwi wchodowe, zdając się im czynić wymówki, że się nie otwierały, że oko w nich nie spotykało czego chciało....
Obie kobiety milczały długo.... Słychać było szum Arno daleki, bicie deszczu nudnego o szyby i burzliwy wicher trzęsący żaluzyami. W przestankach zegar na kominie stojący żółwiowo wlokące się wyszeptywał sekundy....
Westchnienie wyrwało się z piersi staruszki, obróciła głowę ku towarzyszce swéj, i zapytała głosem cichym:
— Nie wiesz co się z Lambertem dzieje?
— Nie wiem. Każę się pani zapytać?
— A nie, nie — daj pokój, szepnęła matka; musi być u siebie i czytać; wątpię, ażeby mógł na taką porę wyjść z domu.
— Czasem hrabia i w taką nawet porę wychodzi! dodała Aniela.
— Do Viesseux, na dzienniki — wytłómaczyła hrabina.
Towarzyszka sama do siebie złośliwie się uśmiechnęła.
— Niechby zresztą chodził gdzie chce, byle się rozerwał, mówiła daléj matka. Serce mi się kraje widząc go tak smutnym zawsze, zgnębionym, nieinteresującym się niczém, nikim.... Wytłómaczone to u mnie, bom i stara, i czuję winę moją, ale on — ta ofiara!
— Pani się potępia bez litości i niesprawiedliwie — poczęła zimno Aniela. Ja nie wiem kto tu winien więcéj. Nie chciałabym poruszać téj smutnéj sprawy i przykrych wspomnień, ale ja na to patrzałam. Gdyby nie zajęcie się hrabiego panną Elizą, nie trwoga o to, aby się nie wplątał, a bardziéj oplątany nie był — czyżby pani moja szukała z takim pośpiechem, z taką niecierpliwością żony dla syna? Pani była zmuszona chwytać co się nadarzyło....
— O! że Eliza przyczyniła się do tego mojego nierozważnego pośpiechu, mówiła hrabina, to pewna — alem ja zawsze winna. Lambert nigdyby się przeciw woli méj nie ożenił, nadto dobrém zawsze był dzieckiem.
— Jednak obawa pani aż nadto była usprawiedliwiona, dodała Aniela — i.... muszę powiedzieć, usprawiedliwia się do dziś dnia.
Staruszka ciekawie spojrzała. Aniela mówiła ciszéj:
— Nie chciałabym pani trwożyć i niepokoić nadaremnie — ale, do dziś dnia to rzecz nie jest skończona. O! nie! że on ją w sercu nosi — to pewna.
— Myślisz? spytała drżącym głosem matka.
— Myślę — i może mam na to dowody — ciągnęła Aniela. Jestem pewna, że ona się nie wyrzekła nadziei, że poszła nawet za mąż dla tego tylko, aby być swobodną i natrętną swą miłością prześladować hrabiego!... O! te kobiety, takie jak ona!
Nagle urwała Aniela i chwyciła robotę wpatrując się w nią pilnie.
Hrabina ciągle w nią miała wlepione oczy.
— Sama przecie — odezwała się po chwili oczekiwania — mówiłaś mi, że ta miłość już osłabła, że się nie było obawiać o co.
— Tak mi się zdawało — z westchnieniem odparła hrabina Zdzisławowa — myliłam się.... myliłam!
— Maszże dowody, że — że jest inaczéj? spytała bojaźliwie hrabina, jakby się odpowiedzi lękała, którą pytaniem wywoływała.
Aniela milczała długo rwąc swą robotkę, namyślała się — chwila była stanowcza, słowo należało wyważyć.
— Pani wie, poczęła, jak ja do niéj i do całéj rodziny jestem przywiązana. To mi daje, mogę się pochwalić i użalić, smutny dar jasnowidzenia. Czytam w twarzy, przeczuwam myśli. Gdyby nawet faktów nie było....
Urwała nagle.
— Anielko kochana, dziecię moje — czule odezwała się staruszka, — nie męcz mnie półsłowami.... Mów jasno, mów wszystko.... Złe utajone gorsze jest niż to, które się zna. Będę się może więcéj obawiała niż jest.
Zwlekała znowu pani Zdzisławowa, wreszcie podniosła głowę nagle, spojrzała oczyma gorącemi na staruszkę i rzekła:
— Pani wie, że ta zwodnica włóczy się po Włoszech za nami. Znika i wraca, mamy ją ciągle jak groźbę przy sobie. W chwili gdy się jéj najmniéj spodziewamy, zjawia się jakby urągając naszemu nieszczęściu.... jakby wyzywając i kusząc....
Hrabina pobladła.
— Przecież Lambert się z nią nie widuje — odezwała się; — ile razy spotkał ją, nie taił tego przedemną.
Szyderski uśmiech był odpowiedzią milczącą.
— Ty coś wiesz? zapytała hrabina.
— Nie wiem nic, a zresztą na coby się przydało oskarżenie! przydała Aniela — pani nie może hrabiemu nic powiedzieć, ani go przestrzedz nawet.
Staruszka zacięła usta i zamyśliła się. Aniela mówiła coraz żywiéj:
— Nic nie wiem, ale kiedy widzę, że ona tu jest, siedzi, czyha, kiedy patrzę na twarz hrabiego, na któréj malują się wrażenia, niepodobna, bym nie przypuszczała, że się widują.
— To nie może być! a! nie! zawołała hrabina.
Spuściła głowę znowu na robotę pani Zdzisławowa i poszła poprawić na kominku.
— Lambertowi mówić, przestrzegać go nie wypada mi — rzekła matka; — lecz gotowabym znowu pojechać do Pizy, do Neapolu, gdziekolwiekbądź.
— A któż jéj zabroni jechać za nami? odparła Aniela. Nie mąż, z którym ona robi co chce, który na wszystko najśmieszniéj pozwala, który....
Przerwała.
— Gdyby w istocie tak było jak mówisz, jaka na to rada? zapytała głosem wylękłym hrabina. Ty wiesz, jaką ja ufność mam w tobie; jak wierzę w rozum twój i złote serce.
— A! pani droga — zawołała Aniela — ja prawdziwie rady nie widzę. Z taką kobietą położenie rozpaczliwe.... Nie wiem.... Powrócić do Warszawy, i tam nas ona znajdzie — choć może nie tak łatwo.
Zadumała się matka i wpatrzyła w ogień.
— Nie, nie spodziewam się, ażeby Lambert potajemnie się z nią widywał i żeby stosunek ten był groźny, poczęła. Lamberta znam, nigdy te zasady, w których był wychowany, nie dozwolą mu korzystać ze słabości kobiety zamężnéj, wplątać się w bezecną intrygę.
Uśmiechnęła się szydersko pani Zdzisławowa.
— Nie wątpię, że hrabia Lambert nie poróżni małżeństwa; ale ona rachuje na to, że miłość rozżarzy i więzy swe potarga dla niego.
— Nie ożeniłby się z rozwódką! przerwała matka. Nigdy!
— A jednak sam był zmuszony się rozwieść, wtrąciła Aniela.
Nadchodzący hrabia Lambert zmusił do przerwania rozmowy. Matka z daleka zmierzyła go oczyma niespokojnemi, jakby w głąb duszy jego zajrzeć chciała. Aniela nie podniosła nawet oczu. Z jéj postawy widać było, że się chciała okazać obojętną lub zagniewaną. Lambert wchodził krokiem powolnym, z twarzą smutną, ale uspokojoną. Wyczytać w niéj jakąś skrytą burzę namiętną duszy było niepodobna. Było to oblicze człowieka pogodzonego z życiem nudném, i dźwigającego swój ciężar cierpliwie.
Zbliżył się do matki, pocałował ją w rękę, i rzekł obojętnie:
— A! co za dzień szkaradny! nigdy mi zima u nas tak się nie wydawała przykrą jak tutaj.
— To prawda, przerwała półgłosem Aniela, rzucając wejrzenie przelotne na mówiącego. Są dni okropne, ale byleby słońce zaświeciło trochę — można się przechadzać po Cascinach.
W słówku tém musiało być ukrytego coś złośliwego: hrabia Lambert zamyślił się nad niém, popatrzał na mówiącą, drgnęły mu ramiona.
— W istocie, potwierdził, uliczki są nawet po deszczu suche, a miło jest spotkać się tam z tą wiekuistą zielonością włoską.
— Z zielonością!! powtórzyła po cichuteńku Aniela, tak jednak, że hrabia Lambert mógł szyderski akcent tych wyrazów pochwycić.
Rozmowa na chwilę została znowu przerwana.
— Tybyś — zaczęła po namyśle hrabina patrząc na syna, — tybyś nie wiążąc się mojém przymusowém siedzeniem we Florencyi, mógł się trochę rozerwać, robiąc jakie wycieczki.
— Mnie to nie nęci! rzekł hrabia Lambert.
Aniela choć miała oczy spuszczone na robotę, uśmiechnęła się tak, iż Lambert mógł ruch w jéj twarzy pochwycić. Zarumienił się nieco i począł przechadzać po salonie.
Po obiedzie hrabina zdrzemnęła się w fotelu, co się jéj teraz czasem trafiało; Lambert postrzegłszy to, na palcach się począł wysuwać z salonu, ale w chwili gdy już do piérwszego pokoju zdążał, Aniela jakby z przypadku napędziła go tutaj, i choć powoli zabierała się pominąć.
— Co pani dziś ma do mnie? zapytał Lambert, zbliżając się z łagodnym wyrazem twarzy.
— Ja? do pana? niby zdumiona, oczy podnosząc i ramiona, przemówiła Aniela. — Ja? Nierozumiem wymówki téj.
— Ale ja zrozumiałem złośliwe jakieś ku mnie wymierzone wyrazy....
Pani Zdzisławowa ze zdumienia odegranego przeszła powoli w wyraz politowania.
— Złośliwe wyrazy z moich ust! czyż to podobna? przebąknęła.
— Może z najlepszą intencyą, ale trochę złośliwe, uśmiechnięty smutnie powtórzył Lambert. Niech mi to pani wytłómaczy.
Chwila milczenia upłynęła; pani Zdzisławowa oczy czarne podniosła, popatrzała długo, i zamknęła westchnieniem.
— Są rzeczy, których jeśli kto sobie sam wytłómaczyć nie umie, nikt mu nie potrafi ich wyłożyć. Gdybyś hrabia mnie lepiéj rozumiał, wszystko byłoby dla niego jasném.
Chciała odchodzić, gdy Lambert z lekka pochwycił ją za rękę, któréj mu nie odbierała.
— Pani wiesz, rzekł, jaki mam dla niéj szacunek, jaką wdzięczność za jéj poświęcenie dla nas.... Wierzę też, iż każde słowo tchnie życzliwością.
— Za którą hrabia płacisz.... największym chłodem.....
— Bo jestem zdrętwiały, zamarzły, zlodowaciały, rzekł Lambert: takim robi nieszczęście.
— Nie dla wszystkich — odparła z wymówką Aniela.
Lambert, jakby wyczerpał to co mógł i powinien był już powiedzieć, a nie chciał dłużéj prowadzić rozmowy, rękę, którą trzymał, pocałowawszy z uszanowaniem, pożegnał. Aniela stała jeszcze zarumieniona moment, i wyszła z wielkim pośpiechem. Hrabia pozostał w pokoju, patrząc za nią mglistemi jakiemiś oczyma; spuścił głowę i zwrócił się do swojego pokoju.
Po kilku dniach słoty zaświeciło słońce włoskie, powietrze się ociepliło, zaludniły ulice.... Hrabina Laura jednak dnia tego nie chciała wyjechać na spacer, i nagliła tylko, a nawet zmusić chciała Anielę, ażeby ona wyjechała lub wyszła, korzystając z pięknéj pory.... Długo dosyć opierała się temu wierna towarzyszka, naostatek nagle, jakby zmieniwszy zdanie, zgodziła się iść na Cascine, narzuciła szal i wybiegła.
Była to godzina, w któréj zwykle ulubiony ogród florencki jest pusty; po południu dopiero zaczynają napływać ekwipaże, którym chodzi o to, aby się wykwintnością swą mogły pochwalić. Kilka osób pieszych, błądzących pomiędzy drzewami, ledwie się gdzie niegdzie przesuwało.
Panią Zdzisławową idącą bardzo szybko można było posądzić, że nie na przechadzkę wyszła, ale za kimś goniła. Rzucała oczyma po krzyżujących się ścieżkach, szukając kogoś; przyśpieszała kroku, mijała się nawet ze słońcem, którego inni potrzebowali, bo w cieniu chłód był jeszcze zimowy, — gdy z dala spostrzegła wolnym krokiem przechadzającego się mężczyznę.
Przyśpieszyła jeszcze kroku.
Był to książę Adam, sam jeden, jakby na straży pilnujący uliczki, w któréj połowie zawrócił się, i ujrzawszy Anielę, z grzecznością wielką ją pozdrowił.
Przybrała twarz wesołą i prawie figlarną, co jéj było niezwyczajném.
— Cóż to książę sam? a pani?
— Moja żona jest ztąd — niedaleko.... odezwał się książę — lubi zwykle chodzić sama, a ja nie chce jéj zawadzać.
— A! książę jesteś tak.... nie umiem znaleźć wyrazu na oznaczenie jego — dobroci....
— Pani dobrodziejko! zamruczał książę.
— Nie masz książę nawet tego przymiotu czy wady co wszyscy inni mężczyźni, nie jesteś zazdrosny.
— W istocie, bo się to na nic nie zdało — odparł z uśmiechem książę Adam.
Aniela założywszy ręce na piersiach, stała przed nim długo, jakby chciała zbadać ten fenomen, tę zagadkę, którą dla niéj był książę.
— Chyba książę żony nie kochasz, odezwała się, — bo miłość bez zazdrości, rzecz niepojęta.
Gdy książę Adam nie odpowiadał, poczęła innym głosem:
— Ja dla księcia miałam zawsze żywą sympatyę. A! było to jeszcze w tych czasach, pamiętasz książę? gdym milcząca podawała panom herbatę, nie śmiejąc podnieść oczu. Książę jeden zmuszałeś mnie czasem do wejrzenia na siebie.
— Pani! przerwał kłaniając się i rumieniąc wyzwany komplementem.
— Tę sympatyę zachowałam do dziś dnia, dodała żywo pani Zdzisławowa. Ona mi podyktuje trochę niedyskretne pytania i rady....
Chwila milczenia i namysłu.
— Mój książę — mówiła głosem pieszczonym — czy wiesz o tém, kto się śmiertelnie kochał w jego żonie?...
— Wszyscy! rzekł książę Adam spokojnie.
— Ale szczególnie?
— Nie wiem, chybaby hr. Lambert, dla którego ona ma też sympatyę wielką.
— Książę to sympatyą nazywasz? spytała szydersko.
— Mogłoby to się może nazwać inaczéj, dorzucił książę Adam. Eliza mi z tego nie robiła tajemnicy.
— I książę dozwalasz temu uczuciu pod swojém okiem się rozwijać, pobłażliwie, powiedziałabym... no — nie powiem.
— Niech pani mówi, ja się nie obrażę, rzekł książę spokojnie.
— Niedołężnie! wykrzyknęła Aniela.
Zarumienił się książę Adam, i wnet uśmiechnął.
— Jestem tak żony mojéj pewien, tak o nią spokojny, odezwał się, iż w niczém swobody jéj ukrócać nie widzę potrzeby.
— Ale te sympatye rosną, ale one mogą przybrać charakter groźny, ale ludzie patrzą, sądzą i posądzają....
— Wie pani, że o ludzi skłonnych do posądzeń, ja się nic a nic nie troszczę — przerwał książę. To dla mnie obojętna! Żony mojéj jestem pewien....
Słysząc to, uśmiechnęła się i głową dziwnie poruszyła Aniela.
— Przeznaczenie! szepnęła z wyrazem miłosierdzia.
Stali tak naprzeciwko siebie.
— To niepojęte! dodała po chwili.
— Mogłoby się to wydawać niepojętém, śmieszném w każdym innym razie — odezwał się książę, — z każdą inną osobą. Ośmielam się powiedzieć pani w obronie mojéj i żony, że pani jéj nie znasz. Pospolita kobieta mogłaby być narażona na niebezpieczeństwo; ona — nie. Ona jest istotą wyjątkową — jest.... pani, na to nie ma wyrazu....
Zbladła pani Zdzisławowa słuchając, i nie mogła już powiedzieć słowa. Niezmiernie zawsze grzeczny książę, widząc ją pomieszaną, wziął ją za rękę i pocałował, jakby chciał przeprosić, iż musiał się jéj sprzeciwić.
— A! pani! pani nie znasz téj kobiety, która jest samą prawdą, żywą cnotą, aniołem.... Z każdego poruszenia serca gotowa się spowiadać, nie ma tajemnic, obwinia siebie, otwiera swą duszę, — jestem w nieprzerwanéj ekstazie, napawając się wonią tego rajskiego kwiatu!
Aniela chciała parsknąć śmiechem; wstrzymała się. Książę swym zapałem nakazywał szacunek.
— A zatém, mości książę, dodała zmuszając się do wesołości — wszystko jest jak najlepiéj na tym najlepszym świecie!...
Jest to kwiat rajski! Książę się jego wonią napawasz, bo masz do tego prawo, i księciu się już nawet trochę nawykłemu do téj woni głowa zawraca, cóż dopiero innym?...
Co za następstwa dla nich?
— To już do mnie nie należy! rzekł poważnie książę. Każdy powinien sam czuwać nad bezpieczeństwem własném....
Pani Zdzisławowa otrzymała odpowiedź ostatnią właśnie gdy w rogu uliczki spotkała ubogą dziewczynę sprzedającą biedne kwiatki zimowe; schyliła się ku niéj, pochwyciła bukiecik, zaczęła go wąchać, uśmiechnęła dziwnie, i skinąwszy głową księciu, pożegnała go, nazad śpiesząc do domu.
To odejściu jéj, książę dobył cygaro, i obejrzawszy je, zapaliwszy starannie, mierzonym krokiem przechadzał się znowu po téj saméj uliczce.
Trwało to dobry kwadrans, gdy szybki chód dał się słyszeć za nim: obejrzał się, i uradowany zobaczył Elizę, która z dużym bukietem w ręku śpieszyła za nim.
— Widziałam cię żywo rozmawiającego z tą.... Zdzisławową; nie chciałam przerywać słodkiego tête à tête. Z daleka wyglądało to jakbyście się kłócili. Co to było?
— Wiesz, rzekł książę — ona ma taki zwyczaj, lubi się spierać....
— O cóż?
— A! a! począł książę nie chcąc się wyspowiadać z całéj prawdy: żartowała ze mnie, że nie jestem zazdrosny!
— Rozumiem! mruknęła Eliza. Wszystko to o tego nieszczęśliwego Lamberta. W istocie, nie ma człowieka, któryby smutniejsze miał przeznaczenie: żona mu uciekła, dawna kochanka go ściga, i ma jeszcze tak natrętną a kompromitującą przyjaciołkę jak ja!
— No, tego nieszczęściem nazwać nie może!
— Mylisz się: pewna jestem, że go mną w oczach matki prześladują, i choć mi bardzo miło go widzieć, mam ochotę się zebrać na ofiarę wielką, — powrócić do Warszawy.... zostawując go ze Zdzisławową, która niebezpieczną nie jest.
— Rób jak chcesz! rzekł mąż, całując ją w rękę.
— Zobaczymy! dodała zamyślona Eliza — a teraz, daj mi rękę — i do domu!!
Wieczorem dnia tego nie było Lamberta; hrabina Laura się tém cieszyła, domyślając się, iż gdzieś znaleźć musiał rozrywkę, zatrzymał się przy jakim ludowym teatrzyku lub zabawił u znajomych.
— Ile razy się tu wieczorami z nami i dla nas nudzi, wyrzuca mi to sumienie, mówiła po cichu.
Aniela podniosła oczy z roboty i cicho szepnęła:
— Byle nie tam był, gdzie.... go podobno bardzo ciągną.
— Ty bo masz imaginacyę! dodała hrabina; kto inny nie ja jużby cię o zazdrość mógł posądzić.
— I nie omyliłby się — żywo wtrąciła rumieniąc się pani Zdzisławowa, — jestem zazdrosna za panią moją, która cierpiąc dla syna, może wymagać trochę poświęcenia.
— Alboż mi nie daje dowodów jego! odparła hrabina — nie bądź dla niego za surową. Całe moje szczęście w tém, abym jego widziała szczęśliwym. Więcéj nie pragnę!
Przeczucie nie omyliło Pani Anieli. W istocie hr. Lambert zaproszony był do księztwa na herbatę, lecz nie sam, było oprócz tego kilku znajomych miejscowych artystów, kilku cudzoziemców i pań kilka. Mogło się to prawie nazwać wieczorem artystycznym, bo jedna z pań śpiewała, grał jeden z panów, a rozmowa przeważnie się toczyła o sztuce. Hrabia Lambert zdobył się tego dnia na pogodniejszą twarz, na weselsze usposobienie, ożywił nieco i zapomniał o wszystkiém co mu ciężyło, co go uciskało. Znalazła się chwila, w któréj umiejąca manewrować zręcznie Eliza, w czasie żywéj rozmowy zbliżyła się do hrabiego i ułożyła sobie z nim tête à tête wsród tego zajętego sobą towarzystwa.
Mogli o kilka kroków od gości być sami.
— Bardzo mi smutno — odezwała się gospodyni — że ja hrabiego będę musiała pożegnać.
— Jak to? dla czego? zdziwiony przerwał Lambert, — pożegnać?
— Zdaje mi się, że potrzeba nam powrócić do Warszawy — mówiła spokojnie. Płakać mi się chce myśląc o tém, bo mi tu dobrze było choć czasem się spotkać z wami, choć czuć, że jesteśmy blizko, choć przelotnie zobaczyć się z daleka....
— Cóż jabym powinien powiedzieć o sobie! smutnie rzekł Lambert. Pani masz w młodéj sile ducha swego obronę przeciw znużeniu życiem i ludźmi — ja.... gdy mi zabraknie sympatycznego jéj wzroku, głosu, myśli, zamrę powoli jak ci, co w mróz usypiają chłodem ogarnięci — na wieki.
— Ty hrabio! zawołała Eliza — ty! a! nie! Spodziewam się, że masz w sobie tyle ciepła — by te lody otaczające roztopić. Znajdziesz cel dla życia, myśl i natchnienie, które ci nie da odrętwieć? Zresztą możesz na to rachować, że jak z blizka tak z daleka, niewiadoma dusza krewna ulatywać będzie około ciebie....
Dusza krewna! powtórzyła śmiejąc się sama ze swego wyrażenia.... Nie śmiałam powiedzieć inaczéj, nie umiałam wstydliwie się wyrazić, nie mogłam przyznać się do kochającego serca — a — tak jest w istocie!
Lambert ujął jéj rękę, i puścił ją prędko, spojrzawszy na ciekawe oczy gości, ścigające ich z daleka....
— Trzeba mi jechać — dodała Eliza prędko — ta nieszczęśliwa Aniela umrze z zazdrości, a i matce waszéj troski przymnażam.... Mówią, że gonię, że ścigam, że prześladuję was.... I tak jest w istocie — hrabia mi jesteś potrzebny do życia jak powietrze; a w czystą, poczciwą, poetyczną miłość, jaką jest nasza, nikt nie wierzy.... Prawda, że ona się w życiu trafia rzadko, i nie pilnowana może zmienić naturę. Dla tego ja jéj strzegę, ja ją w powietrzu unoszę.... anielską chcę uczynić — i gdy się zbyt staje gorącą a ziemską — uciekam.
Zarumieniła się mocno.
— A! zostań! zostań! cichym głosem odezwał się Lambert: ja przysięgam na to, że z granic nie wyjdziemy, że poszanuję to uczucie, jakie w sercu noszę; ale — oddalenie właśnie mogłoby je straszném uczynić....
Z blizka my się też dobrze rozumiemy.... tak jesteśmy spokojni — tak nam dobrze.... z daleka....
Zachmurzył się hrabia.
— Powinnabyś mieć litość nademną, kończył. Jestem wydany na łup nieznośnemu prześladowaniu. Ta Aniela, o któréj mówiłaś — podżega matkę moją, spokoju mi nie daje, nie rozumiem jéj, a męczy mnie.
— Ja ją rozumiem — uśmiechnęła się Aniela, — jakżeby nie zapragnęła odzyskać skarbu straconego....
— Nie miała nigdy tego, co pani tak nazywasz wykwintnie — rzekł hrabia. Wchodzi może w jéj rachuby opanowanie człowieka, gdy będzie znękany, gdy zrozpaczony zwątpi o życiu i sobie. W tém się myli, dopóki mam.... nie nadzieję, bo téj musiałem się wyrzec, ale choć sen i cień szczęścia.... nie zrozpaczę o nich. Męczę się tylko....
— Więc — jechać? nie jechać? zapytała księżna — mówmy, roztrząsajmy. W istocie ludzie nie mogli widzieć nas i nie odgadnąć, a odgadłszy serca będą się domyślały tego do czego samiby byli zdolni. Ja niewiele stoję o to, co o mnie powiedzą. Książę się śmieje. Ale dla was, hrabio — to nie może być obojętném. Jesteście w wyjątkowém położeniu, przedstawiacie swém imieniem i osobą jedną z najpiękniejszych rodzin naszych, która — czystą i jasną stać powinna....
Niczém jest słabostka dla kobiety — ale wy słabości mieć nie powinniście; jesteście potomkiem tych hetmanów, co krew swą i miłość na ofiarę składać umieli — dając się zabijać na pustynnych polach....
— Inne to były czasy — odparł Lambert, — inne znaczenie rodzin i waga ofiary; dziś....
— Cieniom przeszłości trzeba się umieć poświęcić — dodała Eliza. Mówię pięknie choć przeciwko sobie; mówię, bo muszę a żółć mi zalewa serce.... Prawię wam kazanie ofiarne, a — nie chciałabym może, abyście mnie wzięli za słowo. Musicie mnie kochać po cichu!
— Miłość to — rzekł smutnie Lambert — któréj nic z serca nie wygna — bądźcie pewni — i dla któréj wyrzekłbym się praw pierworodztwa chętnie, aby módz ją nosić jawną....
— Jechać! potrzeba jechać! po namyśle powtórzyła Eliza — tak, mój hrabio, ja sama trochę się od was potrzebuję oderwać. Te przechadzki w Cascinach nadto mnie rozmarzają, czasem dziki szał porywa, i myślę, we dwoje, zapomniawszy co zostawujemy za nami — uciec gdzie w świat!
— Ileż razy jam to powiedział sobie.... i zawstydził się — szepnął Lambert..
— Nie! nie! toby był egoizm, toby była zdrada przeciw uczuciu samemu. Pokażmyż tym.... bydlętom, że można się kochać anielsko!!
Kończąc te słowa, z twarzą zarumienioną, dodała.
— Jadę! Nie będziemy się żegnali, bo widzieć się musimy, bo spotkać się musimy, bo — inaczéj jabym tak was porzucić nie mogła.
— Sądzę, dodał Lambert, że po was i my z matką wrócimy też zapewne. Macie słuszność, są obowiązki, są życia cele, trzeba mężnie stawić czoło, powrócić na stanowisko i otrząsnąć się z egoizmu....
— Zachowując całą uczucia gorącość — dodała Eliza — o! bo wystygać ja nie pozwalam!
— Ani to możliwa — odparł Lambert, — stygnie tylko to co się z czystego płomienia zmienia w węgiel, sadze i popioły!!
— Tak, potwierdziła gorąco Eliza.
Spojrzała po salonie, i widząc, że musi powracać do swych gości, dołożyła szybko:
— Ja listy moje adresować będę?
— Panu Izydorowi.... poste restante... szepnął hrabia. A pisać mogę??
Eliza się zarumieniła.
— Wiesz hrabio — najlepiéj pod kopertą mojego męża! Nie tknie on listu, o którym mu powiem, że go niepowinien czytać.
Lambert się zawahał.
— Jest to tak uczciwy człowiek, dodała prędko księżna, iż wierzy nawet — w poczciwość zakochanéj kobiety!
Podała rękę i zakończyła jeszcze raz powtarzając:
— Jadę!
Hrabia od okna powrócił do towarzystwa, a księżna, któréj rozmowa nie przeszkadzała słuchać muzyki, poszła winszować artyście i spowiadać mu się ze swych wrażeń.
Wracając do pałacu swego, Lambert dowiedział się od służby, że hrabina jest jeszcze w salonie zaszedł więc do niego.
Aniela czytała głosem cichym i jednostajnym podróż jakąś, któréj hrabina słuchała na pół, na pół innemi myślami zajęta. Gdy w progu syn się ukazał, staruszka poruszyła się, czytająca zamknęła książkę, obie zmierzyły go oczami ciekawemi. Wzrok Anieli był prawie gniewny.
— Bawiłeś się dobrze? zapytała hrabina.
— Byłem zmuszony przez samą grzeczność pójść pożegnać księztwo Adamowstwo — rzekł chłodno Lambert, całując rękę matki.
— Jak to pożegnać? wtrąciła hrabina.
— Wyjeżdżają do kraju — odparł syn. Książę mi o tém rano wspomniał, a że są dosyć fantastyczni oboje i mogą uciec niespodzianie, byli zaś dla mnie wielce uprzejmi — sądziłem...
Aniela rumieniła się i bladła; staruszka ani się chcąc sprzeciwiać, ani potwierdzić, zamilkła.
— Projekt jakiś dziwnie improwizowany — wtrąciła Aniela szydersko — nikt dotąd o nim nie słyszał. Nie można ręczyć, że księżna, która tam wszystko, co chce, projektuje i odprojektowywa, jutro go jeszcze zmieni.
— Wątpię — szepnął siadając Lambert.
Pani Zdzisławowa była w usposobieniu nielitościwie złośliwém i spytała:
— Był kto u księztwa? pewnie nikogo?
— Owszem, kilkanaście osób, śpiew i muzyka.
— Pożegnanie poetyczne pięknéj Florencyi? szepnęła młoda pani, kręcąc ustami...
Musiało coś zajść nadzwyczajnego.... dodała.
Lambert chciał milczeniem umorzyć rozmowę niemiłą.
Pani Aniela przeciwnie zdawała się chcieć ją koniecznie przeciągnąć.
— O téj porze opuszczać Florencyę, gdy wiosna nadchodzi... odezwała się.
— Słyszałem, że ona nie zawsze tu bywa piękną — rzekł hrabia.
— Do Warszawy trafią na zimę — uśmiechając się kończyła Aniela.... to bardzo przyjemnie!
— Wątpię, byś hrabina chciała ich tu zatrzymać? przebąknął Lambert.
— Dla czego? i owszem! Zupełnie mi są obojętni! Niech siedzą lub jadą — nie uczuję na tém wcale.
Hrabina Laura z przymuszonym uśmiechem dodała tłómacząc swą faworytę, że szczególniéj apatyczny książę łaski u niéj nie ma....
— Oboje! zakończyła zwijając robotę Aniela.
Lambert dał — „Dobranoc.“
Wiosna już była w całym blasku, a słońce nie gorzało, ale piekło; na ławach kamiennych pałacu Strozzich, na Starym Rynku, po placykach leżały kwiaty stosami; Florencya usprawiedliwiała swe nazwisko miasta kwiatów, pełna była woni i zieleni.
Na Lung’-Arno od dziesiątéj już żaluzje i okiennice pozamykane, zabarykadowywały mieszkania od skwaru; Anglicy powdziewali białe woale i chodzili pod nankinowemi parasolikami; na małych uliczkach życie w cieniu rozwijało się ogromne, wrzawa o niém świadczyła. W pałacu pod Cascinami cisza panowała i smutek, ulica pod oknami narzucona była słomą — ludzie chodzili po cichu z twarzami chmurnemi.
Hrabina Laura leżała chora od kilku tygodni. Walczyła ona długo przeciwko słabości, która od dnia pamiętnego siły jéj odebrała, chciała żyć jeszcze, dźwigała się nadzieją i po każdym wysiłku opadała coraz widoczniéj wyczerpana. Nareszcie musiała ledz znowu do łóżka; powołano lekarzy i — rozpoczęło się leczenie bez nadziei, przeciągające życie, którego nic ocalić nie mogło.
Na pytania Lamberta odpowiadano temi dwuznacznikami, które nie mówiąc nic, najgorszych następstw obawiać się każą. Syn chodził zrozpaczony, w matce téj tracił przewodnika, stróża i opiekuna, skarb z którego nawykł był czerpać. Nawet w chwilach zupełnego opadnięcia z sił, hrabina dla dziecka znajdowała w sobie życie, myśl, dawną energię i rozum ten jasny, który dawniéj dawał jéj w świecie taką powagę i znaczenie.
Boleść Lamberta była głęboka, wielka, cicha, nieumiejąca płakać ani się poskarżyć, lecz niczém ona była obok przerażenia i rozpaczy Anieli.
Przywiązana była do téj, która dla niéj matkę zastępowała, przy któréj wychowała się, — lecz miłość dla niéj nie równała się w sercu trwodze przyszłości, w któréj nie widziała dla siebie żadnéj podpory, żadnego brzegu spokojnego. Nigdy nie przypuszczała, ażeby hrabiny Laury mogło jéj zabraknąć wprzódy niżby uwikłała syna i zyskała w nim posłuszne narzędzie. Wszystkie starania rozbiły się o chłodne, pełne poszanowania, ale niedopuszczające zbliżenia się obchodzenie z nią hr. Lamberta.
Po wyjeździe Elizy, zostawszy panią na placu boju, podwoiła zabiegów pani Zdzisławowa, wysilała się na dowcip, na czułość, na zalotność niemal rażącą, tak, że nawet staruszka, po kilkakroć zdumiona patrzała na nią oczom nie wierząc.
Postępowanie Lamberta było zręczne, a raczéj otwarcie i jawnie, choć grzecznie, odpychające. Nie chciał nigdy zrozumieć tego, co mu niekiedy mówiono dobitnie, zapewniając, że żadnego serca w świecie nie znajdzie bardziéj nad to oddanego sobie, żadnéj istoty coby umiała tak los jego podzielać i poślubić idee.... Aniela uważała się za spadkobierczynię staruszki, za dziedziczkę jedyną jéj myśli i zasad.
Ośmieliła się nawet w ostatnich czasach hr. Laurze napomykać o tém, że ona najlepiéj ją rozumie i przejęła się jéj duchem.
Mieszkając w jednym domu, miała pani Zdzisławowa codzień tysiąc zręczności zbliżenia się do hrabiego, narzucała mu się z posługami, wchodziła do niego często w tak różnych godzinach, iż go wprawiała w kłopot. Umiał jednak zawsze z największą uprzejmością, słodyczą i niezmierném uszanowaniem, odbierać znaczenie tym pokuszeniom zuchwałym i sprowadzać je do bardzo małych rozmiarów.
Ta zimna grzeczność doprowadzała Anielę do największéj niekiedy niecierpliwości, do wybuchów, w których dawne wspomnienia powracały. Lambert bywał niemal czuły — dla przeszłości; ale teraźniejszość układał wedle planu niezmiennego, którego żadna siła i żaden podstęp nie mógł wyszczerbić.
Hrabina Laura, przed którą oskarżała się czasem i wzdychała wychowanka na to, że łaski i zaufania u syna jéj nie ma, wymawiała mu łagodnie ten chłód dla kobiety tak dla ich domu wylanéj, tak poświęcającéj się. Lambert odpowiadał zaręczeniami najuroczystszemi, iż umie cenić wielkie przymioty jéj i najżywszą czuje wdzięczność.
Gdy choroba hrabiny już wątpliwości nie pozostawiała, że musi zakończyć się katastrofą — rozpacz ogarnęła panią Zdzisławową. Widziała się nagle pozbawioną wszystkiego, osamotnioną — opuszczoną.
Z rzadkich listów męża przekonywała się, że i na niego rachować nie może. Zdzisław otwarcie mówił o rozwodzie.
Aniela w tych dniach, w których największéj łagodności było potrzeba dla choréj wpadła w rodzaj szału rozpaczliwego.
Siedziała u jéj łóżka z rękami załamanemi, bezprzytomna, nie słysząc gdy staruszka się do niéj osłabłym odzywała głosem.
Myślała o sobie, a gdy nadchodził Lambert, mierzyła go wzrokiem pełnym nienawiści. Łzy gniewu kręciły się jéj w oczach.... Nie wiedziała co począć.
Choroba się przeciągała, — musiała więc rzucić się ku jedynemu możliwemu ratunkowi. Częstsze coraz stawały się listy do męża, i niebywała nigdy odzywała się w nich czułość.
Zapowiadała mu, że powraca natychmiast, i że potrzebuje po męczarniach doznanych spocząć pod jego skrzydłami.
Zdzisław śmiał się ze swych skrzydeł i namyślał. Wznowiona jego miłość dla hr. Julii już była znacznie ostygła; szczęściem dla niego złożyło się, iż jakiś młodzieniec świeżo wypuszczony w świat, ukazał się w salonie. Zwykła doza zalotności powszedniéj, która nikogo już nie przynęcała, jego omamiła tak, iż począł wzdychać do hrabiny. Zdzisław natychmiast się wysunął pod pozorem, że jest zazdrosny.
Był więc wolny, bo więzy różne dodniowe nie krępowały go wcale, żony tak prawie jak nie znał. Pomyślał więc sobie, że nim przystąpi do rozwodu, może odnowić znajomość.
Odpowiedzi na listy pani Anieli były bardzo jednak oględne, i zawsze w nich odzywał się żal za tak nielitościwe opuszczenie.
Pani Zdzisławowa znała swojego męża zapewne lepiéj niż on ją: nigdy wiele nie rachowała na niego; serca nie potrzebowała, pozycyi tylko i stanowiska w świecie, w którym miała wiele do pomszczenia i do zdobycia.
Gdy po długich męczarniach, a dniach kilku powolnego i bezprzytomnego konania na wieki usnęła staruszka, a Lambert padł u łoża jéj zimne ręce oblewając łzami; Aniela zemdlała... Zdało jéj się, że czarna przepaść otwiera się pod nogami.
Otrzeźwiona po spoczynku.... siedziała jak posąg długo nie mogąc zebrać myśli; na koniec zwyciężyła ból straszny, i zmogła się na tyle siły, że pojechała na cmentarz ostatnią posługę oddać téj, którą zwała matką.
Z Lambertem spotkała się teraz u grobu, spojrzała na niego: nie patrzał na nią, pogrążony był w sobie. Nazajutrz zaczęła się gorączkowo w podróż wybierać.... Musieli się widzieć raz jeszcze, chciała go pożegnać. — Jak? nie wiedziała sama.
Hrabia wybierał się także z powrotem do kraju; lecz nie było postanowiono, kiedy mógł wyjechać. Aniela dłużéj pozostać nie chciała.
Wezwany przez nią Lambert zjawił się w salonie, blady w grubéj żałobie, ostyglejszy jeszcze i bardziéj milczący niż dawniéj. Zobaczywszy go, pani Zdzisławowa rozpłakała się konwulsyjnie, padła na pół omdlała na krzesło.
Ocuciła ją służąca: hrabia czekał.
— Ponieśliśmy oboje stratę tak wielką, że się ocenić nie daje — odezwał się z powagą. Ja mam obowiązek podziękowania pani za jéj poświęcenie dla nas, za jéj starania około zmarłéj świętéj naszéj!
Dziś jeszcze boleść mi nie daje wypowiedzieć co czuję; rozmowa ta i dla pani byłaby nadto bolesna. Chciałem tylko, będąc tłómaczém woli méj matki....
Tu hrabia z wolna dobył papier, na którego widok nowe mdłości ogarnęły Anielę....
Domyślała się téj — nagrody, która ją upokarzała. W téj chwili, tak nagle rzucona w oczy, zdawała się dla niéj odprawą, obelgą.
Chciała mówić i łkanie nie dopuściło.
Dobre pół godziny potrzeba było na to, aby chłodniejsza rozmowa się poczęła. Hrabia spytał, jakie ma zamiary, kiedy i jak powracać sobie życzy?
— Jak najprędzéj! ja tu pozostać nie mogę, wspomnienia mnie zabijają.
Lambert ofiarował część dworu swojego jako posługę do podróży; na to nic mu nie odpowiedziano.
Kilka razy zrozpaczony wzrok zwróciwszy ku niemu Aniela, chciała jeszcze rozbudzić jakieś uczucie; lecz Lambert pozostał ze swą powagą grzeczną a chłodną, niewzruszony.
Gniew osuszył wreszcie łzy i otworzył jéj usta; poczęła żegnając czynić nieznaczne, a raczéj dwuznaczne wymówki, których hrabia zdawał się nie rozumieć.
I tak się rozstali.
Na odjezdném prawnik przyniósł pani Zdzisławowéj ten papier opieczętowany, którego hrabia oddać się jéj nie ośmielił. Zawierał on wierzytelny odpis z rozporządzenia testamentowego hrabiny, która swéj wychowanicy dwakroć sto tysięcy złotych przekazywała.
Było to więcéj niż się spodziewać mogła, zapewnienie przyszłości i niezależności, — a jednak z gniewem rzuciła papier na stół.... Tego człowieka, który był jéj dobroczyńcą, chciała być panią. Pragnienie zemsty obudziło się na nowo....
Lambert dopełnił jeszcze tę ostatnią grzeczność, że się znalazł przy wsiadaniu do wagonu na stacyi i kilku słowy ją pożegnał.
Przez całą podróż pani Zdzisławowa myślała tylko, jakby się na nim mogła pomścić dotkliwie.
Na to potrzeba było stanąć z nim na jednym stopniu, w jedném kole, a to się tylko stać mogło z pomocą męża. Trzeba go było zdobyć na nowo i utrzymać.
Porażka, jakiéj doznała w walce z hrabią Lambertem, nie odbierała nadziei owładnięcia nierównie słabszym Zdzisiem....
Nie rachowała się z tém może, iż kamień skruszyć łatwiéj bywa, niż miękką istotę do pewnego stałego urobić kształtu. Taką bawełną uginającą się a bezforemną był człowiek, z którym teraz walczyć miała....
Niepospolite wrażenie wywarła w Warszawie wiadomość o śmierci hrabiny Laury. Nawet nieprzyjaciele jéj godzili się teraz na przyznawanie tych przymiotów, któremi im w życiu się naraziła. Sławiono charakter, energię i godność matrony, a nieszczęśliwą omyłkę, którą przypłaciła życiem, tłómaczono i uniewinniano.
Wprędce po nadejściu listów żałobnych, pułkownik spotkał się w resursie ze Zdzisiem. On, co dawniéj nigdy do niéj chodzić nie raczył, z nudów grywał tu teraz w wista. Starzał się, sam to powiadał.
— Wiesz, kochany Leliwo! zawołał, zobaczywszy go z daleka. Vous êtes un homme de bon conseil. Żona moja w tych dniach powraca. Co robić?
— Proszeż cię — odparł pułkownik — rzecz najnaturalniejsza; powinieneś wyjechać na jéj spotkanie!
— Za to, że mnie le bec dans l’eau przez rok słomianym wdowcem zrobiła — rzekł Zdziś — i rozwodem nawet się nie dała ustraszyć.
— Kobieta z charakterem, to coś znaczy! odezwał się Leliwa.
— Ja postawiłem ultimatum, dodał Zdziś — ona przyjęła go... zapowiedziany rozwód — stoję przy tém....
— Myślisz, że jéj tém zrobisz krzywdę? rozśmiał się Leliwa. Najprzód oblicz co cię sprawa rozwodowa będzie kosztowała, potém alimenta, które jéj stosownie do fortuny swéj dać musisz.... naostatek, ona teraz sobie znajdzie męża łatwiuteńko.
— Myślisz? zapytał Zdziś. Pewnie zbrzydła! Siedzieć w zamknięciu przy choréj, wąchać lekarstwa, stękania słuchać.... to nie wypięknia....
— Dajże mi pokój! dokończył pułkownik, odchodząc.
Zdziś tegoż wieczoru odebrał list od żony, zapowiadający powrot jéj. Nie było w nim czułości, lecz wyrażała się z taką pewnością o spoczynku jakiego w domu swym używać miała, jakby nigdy w życiu o rozwodzie mowy nie było....
Zdziś ustami wykręcał.
Z listem tym poszedł do matki, która była zawsze za zgodą małżeńską i za pożyciem przykładném.
— To kobieta z głową, mawiała synowi: ona cię w świecie potrafi postawić — zobaczysz.
Hrabia Stanisław godził się zupełnie na zdanie jéjmości.
Zdziś nie objawiał teraz żadnéj myśli stanowczéj.
Wiele zależało od tego, jaką się pani Aniela zjawić miała; wrażenie czysto zmysłowe było dla Zdzisia rozstrzygającém.
Z Florencyi wyjechała spłakana, gniewna, zżółkła, okryta żałobą pani Zdzisławowa, by nie spocząć aż w Wenecyi. Tu potrzebowała parę dni się zatrzymać. Przeraziła się przejrzawszy w zwierciadle....
Zatrzymała się nieco dłużéj, śledząc pilnie, jakie uspokojenie zmiany zrobi na twarzy.
Z wolna przychodziła do siebie, bladość bezkrwista panieńska wprawdzie wróciła znowu, lecz oczy nabierały blasku.... Gdy się sama dumnie przechadzała pod Prokuracyami, mężczyźni oglądali się i szli za nią. Było coś nęcącego w téj smutnéj postaci, któréj rysy opuszczoną jakąś Medeę przypominały.... W Wiedniu hrabina wypoczywała znowu; rysy jéj, które konwulsyjny płacz i gniew zmienił był i postarzył, wracały do dawnego zimnego wypogodzenia.... Była oryginalnie, tajemniczo piękną, bo jéj wdzięku ani opisać, ani ująć nie mógłby był artysta — drgało w nim życie silne.
Nadzieja w nią wstąpiła.
Gdy przybyła wprost do rodziców męża, Zdzisława nie było w domu. Umyślnie może dla okazania obojętności poszedł na cały wieczór do hrabiny Julii, gdzie miał przyjemność swojego następcę w łaskach prześmiewać i do niezgrabności zabawnych pobudzać.
Spotkanie było niezmiernie chłodne. Hrabina wstała z powagą, podeszła kroków kilka, podała rękę; Zdziś spojrzał na nią. Była szalenie, nęcąco piękna, a piękność jéj wydała mu się tego rodzaju, jaki się rzadko spotykał. Nie powiedział nic, ale się zajął mocno.
Od pierwszych słów rozmowy Aniela umiała taki ton przybrać, że była jéj panią. I ona okazywała chłód jakby obrażonéj obojętnością kobiety, ale nie czyniła wymówek. Rodzice usunęli się, zostawując ich samych. Swobodniejszy Zdziś począł czynić wyrzuty, chcąc zmusić do tłómaczenia, do ulegnięcia, do proszenia o przebaczenie.
Aniela odparła zwycięzko ze stanowiska swojego poświęcenia wszystkie obwinienia, nie przyznawała się do żadnéj winy, przypisywała ją mężowi, który ją pierwszy opuścił.
Nazajutrz państwo Zdzisławowstwo razem oddawali wizyty. Gdy u hrabiny Julii, u któréj też być musieli, spotkali się z Leliwą, ten wziął hr. Zdzisia na stronę.
— A cóż ten rozwód? zapytał szydersko.
— Odłożony — rzekł Zdziś. Wiesz, słowo ci daję w moich oczach wypiękniała. Może to urok nowości, może wrażenie nietrwałe, ale bądź co bądź, ożeniłem się, niechże raz przekonam się co to jest małżeńskie pożycie! Potém — zobaczymy!
Leliwa go uderzył po ramieniu.
— Nigdym nie wątpił, że masz rozum, kochany hrabio.
— Ani ja, że jesteś stary impertynent! odstrzelił Zdziś bez gniewu....
W salonach ten gość nowy wszędzie jednozgodnie uznany został bardzo interesującym. Panie znajdowały, że wychowana w takim domu, miała dystyngowane jego maniery, mężczyźni przyznawali jéj un je ne sais quoi.
Pani Aniela nie była w pospolitém tego słowa znaczeniu zalotną, przeciwnie zdawała się surową jakąś, odstręczającą, lecz umiała w potrzebie pewne czynić wyjątki dla niewielu, które tak im pochlebiały, że tracili głowy. Lada uśmiech i grzeczne słówko od niéj, miały wartość wysoką, niepospolitą.
Dla tłumu przybierała postawę, która mówić miała: Jestem kuzynką hrabiny Laury, jéj ulubioną wychowanką, należę do téj rodziny — którą znacie. Skłońcie głowy!
Mówiła niewiele zwykle, namyślała się nad każdém słowem i nadawała mu znaczenie wielkie.
Z takim temperamentem i charakterem, jaki miała wpływ wywierać na lekkiego, niestałego i płytkiego małżonka, który właśnie się znajdował w téj życia epoce, gdy zbyt ruchawa młodość przykrzyć się zaczyna, — odgadnąć łatwo. Tak się zdawała pewną tego wpływu, iż jak widzieliśmy, nie spieszyła z powrotem, nie zlękła się groźby, a nazajutrz po przybyciu prowadziła go posłusznego gdzie chciała.
Hrabia Zdzisław miał w domu ojcowskim appartament osobny, obszerny i tak urządzony, że dla niego z żoną aż nadto był wystarczający; tylko wielkie owe salony, w których przyjmowano, należały do starych państwa i pani hrabina Stanisławowa matka, uważała się za gospodynię domu. Aniela więc, przy całéj niezależności swéj, podrzędne musiała tu zająć stanowisko. To jéj się nie podobało, nie była całkowicie panią domu.
W kilka dni po powrocie, dała to uczuć mężowi.
— Proszę cię, odezwała się do niego raz w chwili poobiedniéj, gdy Zdziś przy kawie czarnéj, wróciwszy ze wspólnego pokoju jadalnego, palił cygaro — jakże to ma być z nami? Czy my zawsze tak na komorném u rodziców mieszkać mamy, a ja — niby gościem, niby sługą?
Zdziś spojrzał na nią.
— Albo to nam tak źle? spytał.
— Źle, nie, ale ani rodzice swobodni nie są całkiem, ani my — mówiła Aniela. Jest to jakiś stan — nienormalny!
Dopóki byłeś kawalerem, potém gdy mnie tu nie było — mogło to uchodzić — ale teraz?
— Znajdujesz? przerwał od niechcenia Zdziś.
— Zdaje mi się, że dla wspólnéj naszéj dogodności, powinnibyśmy się urządzić inaczéj — ciągnęła daléj Aniela. Jest to rzecz dowiedziona, że prędzéj późniéj mieszkając tak razem, przychodzi się z drobnych niesmaków do sporów i nieporozumień, ludzie sieją plotki.... między rodzicami a dziećmi rodzą się niesnaski.
— Ale nie mamy dotąd najmniejszego powodu wyrywania się od rodziców? odezwał się Zdziś.
Pani Zdzisławowa ruszyła ramionami.
— Bardzo jesteś szczęśliwy, że nie widzisz nic i nie czujesz, odrzekła. Są to rzeczy drobne, ale — w życiu powszedniém znaczące. Ojciec twój i matka wolą naprzykład jeść obiad po staroświecku o drugiéj, mybyśmy może z całym światem woleli mieć go o piątéj lub szóstéj.... Są osoby, które żenować się mogą do nieznajomych państwa Stanisławowstwa przychodzić, szukając mnie lub ciebie. Ty lub ja możebyśmy wieczorami urządzili sobie kółko własne, które....
Ruszył ramionami Zdzisław.
— Możesz mieć słuszność, rzekł, ale ojcu i matce nie chciałbym robić przykrości, zatém, jeżeli sobie tego życzysz, próbuj do skutku doprowadzić sama....
— Powiedzą, że ja — obca — chcę się zbytnio rządzić, — odezwała się Aniela, ty przecie jesteś głową domu....
Rozmowa ta była tylko zagajeniem, Aniela nie nalegała od razu, rzuciła myśl i nie podnosiła jéj już. Zdzisław tymczasem z nią chodził i po kilku dniach był tego przekonania, że ona w jego własnéj głowie powstała. Anieli szło o to, aby nie kontrollowana, zupełnie już nie zależąc od nikogo, nie śledzona na każdym kroku, mogła sobie stworzyć dwór, zawiązać stosunki i przygotować do tego co jéj leżało na sercu — do zemsty.
Niełatwo było szkodzić i przeszkadzać rodzinie tak możnéj i takiego znaczenia jak hr. Lamberta; jednak znając jéj wszystkie słabe strony, będąc wtajemniczoną w całe jéj życie, myśli i plany, pani Zdzisławowa spodziewała się, jeżeli nie zwyciężyć przeciwnika, to przynajmniéj znużyć go nieustanną walką partyzancką.
Hrabiego Lamberta z powrotem jeszcze nie było, lecz już przygotowywała troskliwa antagonistka przyjęcie, jakiego miał doznać. W kółkach, w których się obracała, wzięła na siebie rolę wielbicielki nieboszczki hrabiny i jéj obrońcy.
Unosząc się nad przymiotami staruszki, chwaląc bardzo jéj syna — pani Aniela kazała się domyślać, że wszystkie doznane niepowodzenia, omyłki pochodziły z winy dumy, nieudolności, dziwactw.... hr. Lamberta. Występowało to nawet z pochwał mu oddawanych. Któż mógł go lepiéj znać nad nią?
Ubolewała z półuśmiechem ironicznym nad zbytnią jego słabością dla kobiet, którą matka znając, pragnęła go tak bardzo ożenić. Malowała go jako najniestalszego z ludzi, — zresztą obwiniając tylko temperament, z jakim on się urodził....
O innych sprawach domu rozpowiadając, napomykając epizodycznie, zawsze sławiła starą hrabinę, wzdychała, że jéj nie ma, a nikt jéj nie potrafi zastąpić — i zarazem dopinała dwojakiego celu, bo okazywała się wierną pamięci swéj dobrodziejki i przy niéj syna karłowatą robiła istotą.
Nie mógł hr. Zdzisław dozwolić, aby dom księztwa Adamowstwa, zamieszkujących teraz w Warszawie, jeden z najprzyjemniejszych w stolicy, — stał dla nich zamknięty, choć pani Aniela krzywiła się i zżymała na zapowiedzianą w nim wizytę. Potrzeba było koniecznie zbliżyć się do Elizy, spotykać z nią, a hr. Zdzisławowa czuła w niéj nieprzyjaciółkę i nienawidziała tę kobietę, któréj przypisywała odebranie serca Lamberta, wszystkie swe klęski i niepowodzenia. Godziła się na hr. Julię, wzdragała od jéj córki.
— Ależ to będzie śmieszne i nie wiedzieć do czego podobne — odezwał się Zdziś, — gdy my u nich nie będziemy? Jak to wytłómaczyć?
— O! z mojéj strony będzie to bardzo łatwo wytłómaczone — przerwała Aniela, przybierając powagę i dumę wielką. Wszystkim wiadoma cześć moja dla nieboszczki hrabiny, ja poślubiłam jéj myśli i uczucia, a ona téj intrygantki znosić nie mogła. Księżna to odebrała Lamberta matce, zawróciła mu głowę.
— Mówiłaś zdaje mi się — rzekł Zdziś, — że Lambert zawsze był płochym i bałamutem.
— Tak, ale się z tém krył i wstydził; dla niéj pierwszéj się wyemancypował i wszedł na tę drogę!!
— Ja — odezwał się Zdziś chłodno — nie czuję się w obowiązku wcale pokutować za to i być pozbawionym dobrego towarzystwa, że Lambert się kochał w hrabiance. To mi wszystko jedno i ja się w niéj kochałem trochę.
Aniela spojrzała pogardliwie.
— Sądzę, że więcéj w matce, szepnęła z uśmiechem.
— L’un n’empechait pas l’autre! śmiejąc się cynicznie zawołał mąż.
Odwróciła się od niego żona.
— Jak ty tam sobie chcesz — zakonkludował mąż, — musimy być u księztwa, byłaby to buderya (bouderie) śmieszna....
Po namyśle pewnym Aniela widać sama się przekonała, że pewny stosunek z tym domem zawiązać było koniecznością. Pojechali tak, aby księztwa w domu nie zastać, wyrzucono bilety, a nazajutrz zaraz księztwo przybyli oboje.
Eliza miała tę wyższość nad swą nieprzyjaciołką, że wcale nie mniéj do niéj czując wstrętu, z wielką swobodą potrafiła go wesołém, poufałém obejściem się, nawet pewnego rodzaju serdecznością, niełudzącą nikogo pokrywać.
Aniela spotykając się z nią marszczyła się, bladła, była widocznie niespokojna, tamta się uśmiechała, narzucała, szydziła delikatnie, lekceważyła nieprzyjaciółkę, co jéj gniew zwiększało jeszcze. Odwiedziny księżny wzmogły go do najwyższéj potęgi. Eliza wbiegła wesoło, obie ręce wyciągając ku pani Zdzisławowéj, jakby do niéj była stęskniona, i jak gdyby żyły z sobą w największéj przyjaźni.
— A! jakże mi było pilno — zawołała — widzieć panią i mówić z nią o wspólnych przyjaciołach i znajomych.... Nie śmiałam się jéj pierwsza narzucać....
Aniela odpowiedziała zmieszana czémś niewyraźnem; a księżna natychmiast wtrąciła umyślnie:
— Cóż się dzieje z hr. Lambertem? Kiedy powraca? Pani wie, jaką ja mam.... cześć dla niego, dla tego całego domu!
Rumieniła się zagadnięta.
— Przecież tam we Florencyi pozostać nie może? dodała Eliza.
— Nie wiem, prawdziwie nie wiem co zamierza. Byłam tak zgnębiona śmiercią mojéj przybranéj matki, mojéj nieodżałowanéj opiekunki, że mnie nic więcéj w świecie nie obchodziło!
— A! pojmuję to! odezwała się Eliza — ale pani także masz od dziecięctwa przyjaźń gorącą dla hrabiego.... nie może nie interesować cię jego.... przyszłość.
Każde ukłócie czuła Aniela, a śmiałość, z jaką księżna rzucała jéj te pociski, w początku ją uczyniła prawie nieprzytomną.
Księżna zaczęła się zaraz dopytywać o szczegóły zgonu hrabiny — a pani Zdzisławowa wymówkę miała w swéj czułości, dla któréj na odpowiedź się jéj zebrać było trudno. Sama prawie ciągle mówić musiała księżna, sama odpowiadać, zawsze z żywością swą i otwartością zwykłą.
— A! spodziewam się, dorzuciła w końcu, że kochana hrabina zechce mnie i nasz dom uważać za najbliższy i najprzyjaźniéj zawsze dla niéj otwarty. Hrabia Lambert z pewnością powróciwszy nie zapomni o nas.... będzie go pani, u nas spotykała.... Niech przynajmniéj to będzie dla niéj przynętą, jeśli moja dla państwa przyjaźń nie jest dostateczna.
Gdy po półgodzinném szczebiotaniu, wyszła nareszcie księżna, pani Zdzisławowa zostawszy sama, bo mąż odprowadzał Elizę, padła na kanapę i rozpłakała się.
Każde słówko księżny ją raniło, w każdém była złośliwa intencya ukryta, którą ona czuła dobrze. Trzeba było za to wszystko jéj i jemu zapłacić. Inaczéj nie mogła dojść do tego celu hrabina, jak tworząc obóz własny, skupiając armię pod swe rozkazy, wypowiadając cichą wojnę księżnie i Lambertowi. Gdy Zdziś przeprowadziwszy piękną Elizę powrócił uśmiechnięty i zastał żonę chmurną — po chwilce namysłu wskazując na drzwi, rzekła do niego:
— Księztwo myślą tu widzę stać na czele i dawać ton towarzystwu; zapraszają pod swą chorągiew.... Piękna pani chce hetmanić. Cóż my? mamy być ich wassalami? Nie mogliżbyśmy tak dobrze jak oni sięgnąć po buławę? Czy hrabia nie czujesz szlachetnéj ambicyi w sobie?
— Hę? zaśmiał się Zdziś — nie wiem, możeby to było zabawném.
— Ale na to trzeba mieć dom osobny.... i coś dla tego celu pięknego poświęcić.
— Cośby się też może poświęciło — szepnął Zdziś — ale trzeba się zastanowić — a nuż, fiasco?
— To nie może być? krzyknęła Aniela podnosząc się — przecież ja — nie pochlebiając sobie — jeśli księżnie drastycznym wdziękiem nie dorównam, może z innych względów jéj nie ustąpię, a pan, choć nie masz książęcego tytułu, co do majątku równasz się może z Jego Książęcą Mością.
— Nie pomieniałbym się na jego mienie z mojém — dodał Zdziś — proszę mi wierzyć. Nie liczę nawet ojca....
— Na cóż więc ten majątek, jeśli hrabiemu nie ma dać znaczenia i pozycyi socjalnéj? spytała Aniela.
Zdzisław zapatrzył się w okno.
— Gdybym nie był trochę leniwy! odezwał się cicho.
— Ale ja mam ochotę i wytrwałość za nas oboje — odezwała się Aniela uśmiechając do niego — ja z chęcią pracować będę. Mam obowiązek rodzinę, do któréj weszłam, podnieść do stopnia jaki jéj należy....
Zdzisław się skłonił.
— Mama pomoże chętnie, rozśmiał się.
— Ja sądzę — przerwała Eliza — że my posiłków nie będziemy potrzebowali żadnych, bo teby nas poniekąd wiązały.
Księztwo Adamowstwo i dom hrabiego Lamberta będą niezawodnie chcieli tu być wszystkiém.
Dla czegoż nie mamy choć próbować, jeśli nie wydrzeć berła, to je z nimi dzielić!
Słuchaj hrabio mnie tylko — zobaczysz.... wyjdziesz z tego stanowiska podrzędnego, które ani wam, ani mnie nie przystoi....
Zdziś tchnął szeroko jakoś, rozśmiał się sam do siebie i zakończył.
— Toby było zabawne! Dla czegoż nie? dla czego nie?
Rok ubiegły dla wielu był nieszczęśliwy, ale nikomu się tak nie dał srodze we znaki jak tym biednym państwu Adolfowstwu.... Za pośrednictwem pułkownika przyjęty znowu i przygarnięty pod domową strzechę, pan Adolf w początkach zdawał się na drodze do poprawy.
Wychodził regularnie do biura swojego, i wracał mniéj więcéj w tych godzinach, w jakich z niego powinien był wychodzić. Dla żony stał się nader powolnym barankiem, całował ją w rękę i mówił: — Moja duszko! — a choć czasem wódkę od niego czuć było, tłómaczył się zawsze tém, że go jeden ze zwierzchników częstował, i byłby go obraził wymawiając się; tak, że choć miał wstręt do spirytualiów, cnotliwszym i wstrzemięźliwszym względem starszych okazywać się nie mógł.
Tak był przytém układny i powolny, iż żona tolerowała małe od regulaminu zboczenia. Parę razy wypadły mu z kieszeni karty — ale te, zaklinał się, służyły tylko do kładzenia kabały w chwilach nudy biurowéj, gdy nic do roboty nie było. Nie mogła go na czémś zbrodniczém pochwycić żona, nie buntował się wcale, pokornego udawał, i życie było znośne.
Pensyi swéj wprawdzie nigdy ani grosza nie przynosił do domu, powiadając, że stare spłaca długi; niekiedy z kassy domowéj pani Siennickiéj szarpnął coś na nieprzewidziane, gwałtowne wydatki; ale potém w ręce całował. Basię bardzo kochał, i żonie mawiał, że lepszéj nad nią kobiety w świecie nie ma.
Trwał ten stan błogi przez kilka miesięcy, gdy w czasie niebytności w domu pana Adolfa zjawił się raz starozakonny poważny mąż, grzeczny, układny, niechcący pani przeszkadzać, dowiadujący się o jéj męża tylko. Pani Siennicka nalegać na niego zaczęła, aby się jéj zwierzył z interesem, jaki miał do męża, a poważny starzec zeznał w końcu, iż mały pieniężny rachunek był do uregulowania. Coraz niespokojniejsza zażądała wiedzieć co to było, i wyszedł na jaw weksel, wcale poważny, na którym ze zdziwieniem niemałém ujrzała podpisaną i siebie — chociaż wcale o nim nie wiedziała.
Na jéj wykrzyknik nieostrożny, poważny mąż odparł z uśmiechem, że gdyby na wekslu podpis okazał się wątpliwym, natenczas sprawa pana Adolfa mogłaby go zaprowadzić przed kratki sądu kryminalnego i t. d.
Po bliższém rozpatrzeniu się i rozmówieniu okazało się, że nie jeden ten weksel istniał, ale było ich kilka — niestety! — a wartość prawie przechodziła szacunek kamieniczki....
Nie zapłacić ich, ratować mienia odrobinę dla Basieczki, nie można było inaczéj, tylko oddając na łup sprawiedliwości winowajcę....
Siennicka wpadła w rozpacz, w gniew, zaczęła płakać, a gdy pan Adolf się zjawił i miał się rzucić jéj do nóg, najprzód mu wymierzyła policzek taki, że twarz od niego stanęła w płomieniach.
Jak się potém ta nieszczęśliwa sprawa załatwiła, Bogu jednemu i pani Adolfowéj, oraz poważnemu mężowi starozakonnemu wiadomo było; ubita jednak została, nowym jakimś układem zamknięta, a pan Adolf częściéj teraz jeszcze wódką trącił, ale był żony sługą jak najpokorniejszym.... W domu zaszły zmiany radykalne, ogromne: z dwóch potraw obiad zszedł na jedną polewkę i mięso z przystawką małą czasami. Połowa mieszkania została odnajęta, Adolf musiał dla siebie zadowalać się małą, niewygodną izdebką, sama pani chodziła w starych sukniach, w trzewikach nienowych, w chustce często zamiast czepeczka.
Ów dawny, mający do elegancyi, do dobrego tonu pretensye kawaler, co jadał w piérwszych restauracyach, dbał o krój tużurka i robił ofiary dla rękawiczek — wedle wyrażenia pospolitego — skapcaniał nagle; umysłowo ociążał, podupadł na duchu, stał się milczącym, a że w tym stanie upadku wszyscy od niego stronili, rad nierad wlókł się do domu i tu drzemał, stękał, a niekiedy (były wypadki, gdy kucharkę wysłano na miasto) musiał małe w kuchni pełnić posługi. Gdy się wzdragał, jéjmość na niego wpadała z gniewem.
— Patrzaj go! gagatek! A coś to lepszego odemnie? Mogę ja w kuchni robić, a ty nie? Ty! cobyś kajdanki już nosił, żeby nie miłosierdzie moje?
Familiant! patrzaj-no go? twoja familia w turmie!
Wnet pan Adolf pokorniał i wołał już tylko:
— No, cicho, cicho! będziesz krzyczała aż kto posłyszy!
W domu pomimo tych oszczędności było coraz a coraz ciężéj, a niekiedy chleb i mięso na borg brano. Siennicka gdy była sama, oczy wypłakiwała. Adolf ze stoicyzmem znosił skutki swojéj lekkomyślności, zawsze tylko znajdując, że temu wszystkiemu niegodziwa familia była winna. On sam czuł się czystym jak nowonarodzone dzieciątko.... Na dobitkę w tém nieszczęściu wszyscy się z miasta byli porozjeżdżali. Siennicka nie miała nikogo oprócz panny Gertrudy, która użalić się tylko nad nią mogła, pomódz jéj nie była w stanie.
Księżny Adamowéj, hr. Laury, Lamberta, naostatek siostry rodzonéj i jéj męża nie było w Warszawie. Nierychło się tu nawet dowiedziano o śmierci staruszki. Adolf który zawsze do biura chodził, gdzie go dla kalligrafii tylko cierpiano, przyniósł raz wieść od pułkownika na ulicy schwyconą o zgonie hrabiny Laury.
Do Zdzisława, który powrócił, Adolf nie chciał, żona jego udać się nie mogła: dopiero gdy Aniela się ukazała w Warszawie i brat ją zobaczył paradującą świetnym ekwipażem, przyszedł przed żoną narzekać na familię znowu.
— Pani hrabina, gdzie-to! żebyś widziała jaki ekwipaż, jakie rumaki! Służba paradniejsza niż my.... a ja w dziurawych bótach, piechotą. Otoż to sprawiedliwość!
— Milczałbyś! zahałasowała pani Siennicka: gdybyś był statkował, pewnieby ci się też nie tak źle działo....
Adolf ręką rzucił i plunął. Żeby się choć poskarżyć i wypłakać, choć spróbować czy się co nie da wyzyskać, poszła raz sama jéjmość do hrabiny Zdzisławowéj.
Ale tu przystęp był trudny. Służący go najprzód odmówił zupełnie, gdyż jak powiadał, osób tego — stanu nie przyjmowano. Zmiękczony poszedł z nazwiskiem, a hrabina Aniela naznaczyła termin przyjęcia nazajutrz o takiéj godzinie gdy — męża nie było.
Wyczekawszy się tego dnia w przedpokoju, z oczyma łzawemi weszła pani Adolfowa, i zimno bardzo przyjęta, opowiedziała smutne swe dzieje.
— Pani jesteś sama winna losowi swemu, odezwała się zimno Aniela: jak można było wychodzić za człowieka, którego własna rodzina wyrzec się była zmuszona? Ja jestem jego siostrą, znam go najlepiéj, a nie mogłam z nim zachować stosunków....
— Wszystko to prawda — odparła Siennicka — pani moja, trzeba mieć litość i nad winnymi. Adolf, pewnie nie anioł, ani ja go bronię, ale w teraźniejszéj biedzie.... o! dużo mu się rogów przytarło. I on już nie ten co był.
Aniela wiedziała dobrze o stosunkach dawnych Siennickiéj, nie cierpiały się od lat wielu, lecz mimo to umiała ją cenić hrabina, i myślała teraz, że z biednéj téj kobiety mieć szpiega w obozie przeciwnym możeby nie szkodziło.
Przez pannę Gertrudę mogła ona wiedzieć coś o księżnie, zanieść tam co było potrzeba i przynieść. Bała się tylko nieprzyjaznego usposobienia pani bratowéj.
Chcąc ją sobie pozyskać, po admonicyi wstępnéj, zaczęła się litować, przygarniać ją, i w końca dała jéj do zrozumienia, że mogłaby jéj być pomocą, gdyby na jéj życzliwość rachować było można. Siennicką położenie czyniło pokorną, powolniejszą niż kiedykolwiek była....
I tak z wolna, małym w początku datkiem zawiązany pewny przyjazny stosunek zbliżył dwie dawne nieprzyjaciółki. Wymagała tylko Aniela, aby brat o tém wcale nie wiedział.
Uradowana Siennicka tą zmianą w usposobieniach Anieli, odgadła wprędce co ją spowodowało.
— Jużbym i dyabłu (panie Boże odpuść) służyła, aby się zbyć biedy, — czemuż nie jéj?
Z kobiecą ciekawością zaczęła się domyślać pani Adolfowa co to na dnie tego wszystkiego leżeć mogło — ale nie dobadała od razu.
Adolfowi musiała powiedzieć, że jéj wcale nie przyjęto, co dało mu powód wykrzyknąć pięść podnosząc ku górze:
— O! ta familijka kochana!!
Nie był takim niewolnikiem żony i domu nieszczęśliwy Siennicki, ażeby mu czasem się niewolno było przechadzać po większych miasta ulicach. Jakież było jego zdumienie, gdy raz idąc bokiem i pod domami, aby dawni znajomi nie widzieli jego podartych bótów i zszarzanych łokci, postrzegł jadącą powozem odkrytym księżniczkę Martę, inaczéj mówiąc markizową C...etti.
Widok jéj zdumiał go nadzwyczajnie, poruszył, nie mógł zrozumieć co ona tu robi i jak się przybyć ośmieliła. Zarazem żywo mu się przypomniała owa miluchna, trzpiot Józia, do któréj miał jeszcze resztkę słabości.
— Jeżeli ta tu jest, to i tamta być musi, bo żeby bez Józi się obejść mogła — to chyba nie może być.
Mocno zapragnął choć z daleka zobaczyć tego śmiejącego się buziaka, tak różnego od twarzy zasępionéj żony, na którą codzień patrzeć musiał. Ale jakże się było pokazać teraz przed tą śliczną w stanie takim, do jakiego był nieborak przywiedziony!...
Westchnął i powlókł się do domu na skromny obiad, którego nie było czém zastąpić, bo ostatnie wypadki pozbawiły go zupełnie kredytu.
Korciała go jednak Józia.
Wróciwszy do swéj izdebki, poddał analizie surowéj swą garderobę i obówie, na wszelki wypadek — i znalazł w głębinach komody niespodziane skarby, łatwo się dające odświeżyć i mogące nabyć pewnéj fizyognomii. Żony oka nie uszło, że dni następnych przyodział się staranniéj. Zawołała na niego:
— Cóż to? jegomość na jakie serduszko myśli polować?
— A daj ty mi pokój! już mi one bokiem wylazły — niegrzecznie odpowiedział Adolf, i wyszedł.
Rachuba jego nie była mylna: w istocie markizowa potrafiła Józię uniewinnić, i tak jak co chciała wmawiała ojcu, i ją mu narzuciła. Józia była w Warszawie, w téj chwili już mocno zajęta pewnym artystą, który jéj portret malował. Dowiedzieć się o mieszkaniu księcia Ignacego łatwo było. Adolf począł krążyć w pewném oddaleniu, pewien, że żywego temperamentu Józia ukazać się musi w ulicy. Gdy się spotkali, panna poznawszy go, zarumieniła się i lekko krzyknęła, nie okazując wcale sentymentu: obejrzała go od stop do głowy. Wiedziała już o nim co tylko można było się dowiedzieć; wydawał się jéj śmiesznym, jak każdy człowiek, któremu się — nie udało.
— Uwolniła pana jéjmość z niewoli? poczęła parskając.
— W któréj ja dla miłości panny Józefy siedziałem!
— A śliczna była miłość, kiedyś waćpan był żonaty?
— Cóż to przeszkadza jedno drugiemu!
— A mnie o tém pan nie powiedziałeś nic! pogroziła mu.
— Bo panna się nie pytała!
Tak wszczęła się walka na słowa, ale bez żółci. Józia była nadto dobra, aby się gniewać mogła; ale dawnego wielbiciela napowrót do łask przypuścić nie myślała. Zajmował ją zbytnio artysta, u którego pozowała do portretu do gorsu....
Adolf nie domagał się też zawiązania dawnych stosunków, tylko tak — dobréj przyjaźni, i gdyby się co trafiło przepisywać dla księcia.
Z tego rozśmiała się panna Józefa i poszła.
Baczna na wszystkie ruchy męża, Adolfowa, która nie wiedziała o powrocie markizowéj, śledząc podejrzanego, trafiła na tropy.
— Słuchaj-no ty — powiedziała mu wieczorem — jeżeli myślisz znowu się zwąchać z tą paskudną twoją Józką, o któréj wiem, że tu jest.... pamiętaj, że z domu precz pójdziesz, separacya i na bruk.... mrzéj sobie z głodu.
— Dajże mnie pokój z Józią — rzekł zmieszany Adolf — ja teraz nie do umizgów, a ona tam już ma jeśli nie dwóch to jednego.
— Ej! pilnuj się! dodała żona.
— Dosyć, że ona wszystko musi wyszpiegować! mruknął do siebie pan Adolf.
Mimowolnie wpadłszy na trop markizowéj, Siennicka, która teraz była w dobrych już stosunkach z hrabiną Anielą, przy pierwszéj bytności napomknęła o Marcie....
— Wiem, że tu jest z ojcem — odparła pani Zdzisławowa, — ale nikt u niéj i ona u nikogo nie bywa....
Skończyło się na tém; lecz Aniela poczęła myśleć zaraz, czyby z tego jakiéj dla siebie korzyści wysnuć nie mogła?
Całe towarzystwo usuwało się od markizowéj z powodu jéj pierwszéj ucieczki i późniejszego tak bardzo rychłego z mężem rozstania. Księżna Adamowa nie lubiła jéj dawniéj. Lambert nie mógł się z nią spotykać — nie byłożby to, myślała, arcydziełem, gdybym ja ją potrafiła zrehabilitować, wprowadzić w świat, i — tym sposobem przykrość wyrządzić Lambertowi, przekorę Elizie?
Wielkiéj ważności nie mogło to mieć, ani znaczenia: lecz zdało się hr. Zdzisławowéj, że dowiodłoby jéj siły i zręczności!
Na przeszkodzie stało to jedno, że markizowa takiéj boleści była przyczyną dla nieboszczki hr. Laury — lecz z drugiéj strony, wszak ona ją niegdyś aniołem zwała? Uniewinnić oskarżonego anioła — wrócić mu dawną aureolę.... mogło do pewnego stopnia pamięci nieboszczki być miłém....
W istocie szło o to, aby zrobić coś na przekorę wszystkim....
Życie księcia Ignacego było smutne, on sam obracał się w tych kołach co dawniéj, obcował z uczonymi, pisał memoryały — poważni ludzie bywali u niego, wieczorami ukazywała się markizowa, kobiety nigdy tu widać nie było.
We drzwiach kościoła spotkała się hrabina Zdzisławowa, zawsze pobożna bardzo, z księciem Ignacym, który tak był roztargniony, że jéj albo nie postrzegł, albo nie poznał, a może nie śmiał zaczepić.
— Jak się książę ma? szepnęła mijając go Aniela.
Stanął stary i bardzo żywo pochwycił ją za rękę, którą całować zaczął; łzy mu się w oczach zakręciły.
— O jakże dawno, dawno! nie widzieliśmy się z sobą! głosem smutnym mówiła hrabina — a od tych czasów cośmy przeżyli! co przecierpieli!
Książę ręką się w piersi uderzył....
— A! mości książę! co ja przecierpiałam!
— Co ja! westchnął stary — a nie weźmiesz mi pani za złe, gdy powiem o niéj, o mojéj biednéj męczennicy — co ona!!
— Słyszałam! szepnęła Aniela — i niech mi książę wierzy, mam najżywszą dla niéj sympatyę.
Księciu oczy poweselały, drgnął i powrócił do całowania jéj rąk.
— Dobra pani Anielo! zawołał — za to słowo jak ja ci jestem wdzięczny! To biedne dziecko, zwiedzione, zawiedzione — uciekło tu, właśnie tu, gdzie tyle wspomnień przykrych, a świat tak uprzedzony, gdzie ją nowe męczeństwo osamotnienia czeka....
Poruszył ramionami, wzniósł oczy ku niebu.
Ktoś nadchodzący przerwał tę rozmowę, lecz nazajutrz książę Ignacy był u drzwi hrabiny młodéj. Zrobiło to wrażenie w domu, bo i Zdziś, i jego matka, nawet pan Stanisław cieszyli się zawsze, gdy stare jakie imię znane wyczytali na wizytowéj karcie.
Aniela podrosła w ich oczach.
Stary książę bawił krótko. Zdzisław natychmiast mu oddał wizytę, i — obyczajem dorobkowiczów — zaprosił na obiad.... Mieszkali jeszcze państwo Zdzisławowstwo razem ze starymi, chociaż już się dla nich osobny dom urządzał; obiad był wystawny, wyborny, a książę hrabiemu Stanisławowi opowiadał o analizie spektralnéj, co pomiernie bawiło go, uśmiechał się jednak i potrząsał głową na linie Frauenhofferowskie, i tak dopłynęło do końca obiadu.
Po obiedzie hrabina Aniela zabrała starego księcia na kanapkę.
— Ale to nie może być — odezwała się do niego, — aby się ta biedna Marta nudziła pozbawiona towarzystwa.... Na to coś trzeba radzić — i doprawdy, ja sądzę, że poradzimy.
— Radź pani, z duszy jéj będę wdzięczen, rzekł książę ściskając jéj rękę. Nawet ze strony pani ten krok będzie miał wielkie znaczenie, znaczenie przebaczenia umarłéj, któréj byłaś dziecięciem.
— Hrabina Laura zawsze ją uniewinniała — dodała Aniela mijając się z prawdą, bo chyba milczenie jéj mogła wziąć za rozgrzeszenie.
— Temu biednemu dziecku tak potrzeba opieki, rady, przyjaciółki, dodał książę; a w czyjeż ręcebym ją rad powierzyć, jeżeli nie w jéj....?
Po cichu naradzała się długo Aniela z księciem, który wyszedł z téj rozmowy uradowany, szczęśliwy....
Spotkanie się z markizową następnego dnia było dosyć oryginalne. Książę czekał na Anielę, zabawił chwilę, gdy córka wyszła, i wymknął się zostawiając je same.
Mała pani, zawsze z tą samą twarzyczką dziecięcą, wcale nie skłopotana, owszem śmiało i wesoło wyszła na powitanie hrabiny. Ojciec ją uprzedził, że z nią otwarcie być może i powinna.
Markizowa też nie taiła się z niczém.
— Ja prawdziwie nie wiém — mówiła, jakby się chwaląc, do hrabiny — czy kto tyle przebył awantur co ja w tak krótkim czasie. Najprzód się ten Włoch we mnie zakochał, a był wcale ładny, małom go widywała, wydał mi się zupełnie inaczéj niż potém się okazało. Ta ucieczka! o któréj mówić nie chcę.... i straszno było, i czasem śmiesznie. Ciągła obawa pogoni, szpiegów. Dopiero odetchnęliśmy w Wenecyi. Tu było kilka dni szczęśliwych, żem się doskonale trzpiotała i bawiła....
Potém zaraz jakeśmy po ślubie pojechali do niego.... Proszę hrabiny, nie mogłam nic wziąć w usta, takiemi mnie obrzydliwościami karmili, a on się jeszcze gniewał....
Nie było sposobu wytrzymać, bo jeszcze i cygara takie palił, że gdy mnie całował po nich, mdło mi się robiło....
Więc — za nic w świecie z nim żyć w tych lochach, na oliwie, niepodobna było....
I teraz ja — nie wiedzieć co, ani wdowa, ani mężatka.... a tak mi nudno, że gdyby nie ta poczciwa Józia moja....
Hrabina zaczęła pocieszać to dziecię, które paplało, wzdychało, i przyznawało się teraz, że dalekoby wolało hrabiego Lamberta, niż Włocha.
Aniela zacięła usta.
Rozmowy na seryo poprowadzić z nią nie było podobna. Od tych użaleń nad swym losem przeszła do pokazywania swoich bardzo pięknych koralów, do sukienek; przyznała się, że radaby mieć towarzystwo, ale nie nadto poważne.
Aniela dla niéj musiała na chwilę stać się dziecinną jak ona. Z godzinę zabawiały się tak, i w końcu dowiedziała się hrabina, że książę starać się ma o rozwód, a ona gotowa jest wyjść za mąż.
— Tylko żeby już raz tak wyjść, dodała, aby żyć można i żebyśmy się kochali. Musi być piękny mężczyzna, młody i wesołego temperamentu....
Więcéj się od niéj nic nie dowiedziawszy, Aniela pożegnała ją, przyrzekła bywać, i wyjechawszy od niéj, zadumała się nad tém, czy taka istota z pustą główką była winna choć błądziła? a potém czy możliwém było wprowadzić ją w świat nie odkrywając jéj nicości?
Aniołek ten był podobniejszy do ptaszka, niż do zstępującego z niebios cherubina....
Nie wiedziała jeszcze hrabina, że w rozmowie poufałéj z Józią, ptaszyna ta szczebiotała daleko wyraziściéj się wygadując o życiu, o sobie i świecie. W salonie tylko milczenie ją zbawić mogło.
Przy pierwszéj też bytności nie było mowy o tém, że z nudów markizowa prosiła o lekcye muzyki, którą lubiła bardzo, i że metr fortepianu przychodzący od trzech miesięcy, już był z nią w stałéj korrespondencyi, a Józia mu rozmaite schodki i drzwiczki pokazywała, któremi niekiedy przybywał i wysuwał się niepostrzeżony....
Markizowa uważała to intermezzo za rzecz małéj wagi, ale dosyć zabawną.
Odwiedziny księcia natychmiast były wiadome wszystkim, hrabia Zdzisław rozpowiadał o nich szeroko; a że w mieście wie się o każdym kroku osób należących do tak zwanego towarzystwa — bytność hrabiny u markizowéj nie pozostała długo tajemnicą.
Uderzyło to, że pani Zdzisławowa pierwsza czyniła krok do rehabilitowania téj, która tak boleśnie postępowaniem swém dała się czuć rodzinie hr. Laury. Tłómaczyć to mógł każdy jak się komu podobało, na złą i na dobrą stronę; sądzono jak kto był usposobiony dla obu pań, dziwili się bez wyjątku wszyscy.
Księżna Adamowa śmiejąc się mówiła z ironią swą zwykłą:
— Ale to bardzo piękny przykład przebaczenia, wyrozumiałości.... dowód dobroci serca.... bo wychowanka hr. Laury ucierpiała wiele z powodu markizowej, a potrafiła darować winy i zatrzeć wspomnienie przeszłości. To bardzo wspaniale!!
I uśmiechała się dwuznacznie.
Matka księżny mówiła otwarciéj:
— Ma w tém jakąś rachubę, nie zrobiła tego bez celu!!
Słowem różnie, ale wiele mówiono o tém. Domy ściślejszéj obserwancyi oburzały się przeciwko temu, ażeby dwa razy rozwiedzioną w tak prędkim czasie chcieć oczyszczać i w świat wprowadzać.
Niejedna z tych pań, która ani razu się nie rozwodząc wprawdzie, w rozmaitych bywała kompromitujących jawnie stosunkach, najgłośniéj przeciw skandalowi protestowała.
Krok śmiały pani Zdzisławowéj sprawił to, że jéj jednozgodnie przyznano energię wielką i prorokować zaczęto wielkie w świecie znaczenie i wpływy; ciekawi zaczęli się skupiać około Zdzisia, który też zyskał na powadze, jakiéj nie miał dotąd i wcale się o nią nie starał.
Ponieważ pani Aniela słyszeć się z tém dała, że córka księcia, nieszczęśliwie uwiedziona przez niegodnego jéj człowieka, wkrótce z więzów małżeńskich zupełnie wolną się być spodziewa, młodzież i młodością jéj, i majątkiem, i imieniem przynęcona, ruszyła się szukając sposobów zbliżenia do księcia Ignacego, wyprzedzając się kto pierwszy tam dobieży i zajmie stanowisko pretendenta.
Pani Zdzisławowa nastręczała się mimo swéj woli jako pośredniczka, otoczono więc ją kołem, a że dom obiecywał się być przyjemnym, gdy hr. Zdzisław własne otworzył salony, gdy ogłoszono, że będą przyjmowali w soboty, cisnął się kto żył, aby mieć prawo wnijścia. Zdziś dobroduszny i obojętny byłby szeroko zaraz rozwarł podwoje dla wszystkich bez wyjątku ludzi dobréj woli; — pani wcale inaczéj mieć chciała zagospodarowany salon swój i pierwszego dnia zapowiedziała mężowi, iż lista osób, które przyjmować będą, pod jéj pójdzie kontrollę.
— Ty u siebie możesz bawić się, przyjmować, bratać z kim chcesz, odezwała się do męża: co do mojego salonu, proszę bardzo, abyś mi nie narzucał nikogo nie spytawszy, bo — przejmę go tak, że drugi raz odpadnie mu ochota wciskania się do nas....
Jeżeli dom nasz ma mieć znaczenie, a mnie idzie o to, aby je pozyskał, przystęp do niego musi być trudny, obostrzony, i żadne żywioły dwuznaczne wstępu do mnie mieć nie będą.
— Bardzo ładnie — rzekł Zdziś, — ale proszę cię, między nami mówiąc, jeżeli już księżniczkę będziesz przyjmowała, po tym skandalu jaki ona zrobiła, nie powinnaś być trudną dla innych.
— Sąd twój, mój hrabio — odezwała się Aniela — nadzwyczaj jest powierzchowny i płytki. Księżniczka była ofiarą, była uwiedzioną, jest nieszczęśliwą, nie można dozwolić jéj upaść zupełnie, ratować ją, imię, nawet majątek, który reprezentuje, jest obowiązkiem.... Inaczéj się sądzi o jakiéjś tam szlachcianeczce, która sobie pozwoli coś podobnego; inaczéj o dziedziczce wielkiego domu....
Zdziś się zadumał trochę, a że miał różne stosunki, chodził po różnych kątach i słuchał plotek, dodał po cichu, zbliżając się do żony:
— Powinienem cię przestrzedz, że Marta, którą ty rehabilitujesz, już od czasu jak jest tu, zawiązała romansik z metrem muzyki.... i to — bardzo intime.
Aniela się zarumieniła, mocno.
— To plotka! zawołała — a gdyby i tak było, tém większym obowiązkiem jest ją ocalić póki czas.
— Jeżeli cię to bawi — mruknął Zdziś — ocalaj! ja nic przeciwko temu nie mam. Zdaje mi się jednak, że ta cicha woda należy do kategoryi tych, które zawsze brzegi będą wyrywały!!
Pani Zdzisławowa nie chciała nawet odpowiedzieć na to.... i już wychodząc z pokoju odezwała się tylko do męża:
— Proszę wierzyć, że ja wiem co, jak i dla czego robię! i być o to spokojnym!
Upłynął rok cały, nie przynosząc z sobą żadnéj widocznéj, nagłéj zmiany i przewrotu, chociaż wpatrzywszy się baczniéj w stosunki ludzi i rodzin, zaszły w nich przez ten krótki przeciąg czasu wielkie przekształcenia.
Z dosyć dotąd spójnéj całości towarzystwa jednolitego, które choć wzajemnie sobie przypinało łatki, żyło w pozornéj harmonii i zgodzie, coraz wyraźniéj zarysowywać się zaczęły dwa obozy przeciwne.
Spotykały się one z sobą nie wypowiadając wojny, lecz w głębi rosła wzajemna nienawiść, nieufność i wstręty.. Na czele jednego stronnictwa umiała stanąć pani Zdzisławowa, która dom postawiła na stopie tak pańskiéj, iż trudno z nią innym walczyć było. Chybiła może nadając mu tę cechę, która przy wielkiém imieniu dodaje blasku, przy świeżém pachnie dorobkiem i próżnością.
Drugiéj partyi głową była piękna, dowcipna, śmiała księżna Eliza, która jakby naumyślnie dom męża otoczyła powagą wielką, ale razem nadała mu powierzchowność prostoty pełną i i niewytworną. Mówiła o tém głośno, że się na zbytki ważyć i rujnować ani mogą, ani życzą.
Pomimo starań pani Anieli o wybór towarzystwa mającego salony jéj zdobić, wciskały się tu figury bardzo dwuznaczne i nienajlepszego tonu; księżna zwała po cichu dom swéj nieprzyjaciołki — „Kafarnaum“ — ale bywała w nim, i z licem pogodném, z uśmieszkiem grzecznym i trochę sobie podrwiwała z niego.
U księżny bywała arystokracya rodowa przeważnie, stara szlachta, wreszcie artyści i ludzie, których wykształcenie, nauka, znaczenie do pierwszego rzędu klassyfikowały....
Gdy u państwa Zdzisławowstwa do świecideł, do form wyszukanych, do blasku zbytnią przywiązywano wagę, pani Eliza umyślnie się w tém zaniedbywała.
Liberye, meble, ludzie, stół wyglądały staroświecko, ale tém dostojniéj.
W salonie Anieli panowała przesadzona pruderya powierzchowna, choć po cichu wiele rzeczy i osób tolerowano; księżna mówiła otwarcie o sprawach draźliwych, nie potępiała nikogo, zostawiała ludziom swobodę sądów, i nie skandalizując się lada słowem lub postępkiem, sama nie dawała powodu do najmniejszego zarzutu przeciw sobie.
Jedno tylko po cichu jéj, ale z oburzeniem ogromném wymawiała Aniela, to jawną jéj przyjaźń dla hrabiego Lamberta, który tu w istocie bywał nadto często w czasie bytności i niebytności księcia, i zajmował stanowisko przyjaciela domu, bo go tak nawet Eliza głośno nazywała, dodając z uśmiechem:
— Honni soit qui mal y pense!
Zaraz po przyjeździe swoim z Florencyi, hrabia pojechał do księżny; od tego czasu nie było tygodnia, ażeby u niéj raz przynajmniéj nie obiadował, a nie odwiedził jéj kilka razy.
Z księciem Adamem braterski prawie węzeł go połączył; był u niego jak w domu, a oni oboje odwiedzali go też często. Nie czyniono z tego najmniejszéj tajemnicy, mówiono głośno, a że się znalazło jakieś dalekie pokrewieństwo, zwano się nawzajem kuzynem i kuzynką.
Wszyscy wiedzieli o tém, że hr. Lambert kochał się w Elizie; ruszano więc ramionami i tę jawność przywiązania uważano za straszny skandal.
W podbudzaniu przeciw księżnie i hr. Lambertowi, naturalnie największą, najczynniejszą rolę grała pani Zdzisławowa.
Lambert obraził ją i tém, że nierychło poszedł odwiedzić, i raz czy dwa Zdzisławowi zapraszającemu go usilnie odmówił. Nie uchybił zresztą w niczém, w towarzystwie był bardzo uprzejmym i dla téj „kuzynki“ Zdzisława znosił, ale obojga unikał.
Z wielką ostrożnością, pół słowami, uśmiechami, milczeniem, minami znaczącemi walkę przeciw kuzynowi prowadziła Aniela. Kiedy nie kiedy tylko na uboczu, z miłymi sobie, pojedyńczo każdemu z powierników wynurzała swój ból, oburzenie, żal, że tak zacny, tak wielkiego imienia i znaczenia człowiek, daje się tak płochéj kobiecie uplatać w sidła.
— Jest to rodzaj lekceważenia opinii — szeptała pani Zdzisławowa; — nikomu nietajna ta miłość ich wzajemna, która, gdyby nie nieboszczka, byłaby się skończyła małżeństwem.... Tak zapomnieć świętą wolę matki, jéj przestrogi, tak się poddać téj kobiecie złośliwéj, despotycznéj — niepojęta słabość....
Dzień i noc tam przesiaduje! Wszyscy na to patrzą, mąż obojętny, ślepy — to oburzające!!...
Gdy w salonie Anieli znalazła się młodziuchna rozwódka, bo markiz zgodził się na rozłączenie z żoną zupełne — hrabia Lambert przestał w nim bywać. Nie mógł się z nią chcieć spotykać, choć przez dziwną fantazyę pani Marta, która uciekła od niego, teraz pragnęła koniecznie się zbliżyć.
Ona i Józia znajdowały go niezmiernie interesującym i dystyngowanym.
Takich różnych dziwnych zachcianek księżniczka miała wiele, i w salonie trzeba było nieustanną zwracać na nią uwagę, aby ją od popełnienia płochości osobliwych ochronić. Czuwała nad tém Aniela; ale miała niezmiernie wiele trudności.
Rozwódka zajmowała się łatwo młodymi mężczyznami, dopuszczała ich do zbytniéj poufałości i zrażała potém kaprysami nagłemi. Zdawało się jéj, że prawie wszystko w jéj położeniu było dozwolone. Dosyć ładna, teraz mimo skromnéj minki, zalotna bardzo, czasem aż nadto dumna, to znów poufała i gadatliwa, wybrykami swemi do rozpaczy przywodziła Anielę. Ojciec śmiał się z nich, niewinnemi je znajdował, i jedno miał na wszystko oznaczenie: — Adorable! Cokolwiek jedynaczka zrobiła, było — adorable! a broiła dużo, i pani Zdzisławowa musiała udawać ślepą i niewierzącą — aby jéj nie potępiać.
Gdy Lambert przestał bywać u Zdzisławowstwa, kazała go o to interpellować mężowi pani Aniela. Wyprawiony z tém poselstwem Zdziś, który nie lubił hrabiego, znajdując go imponującym, posłuszny musiał wolę żony spełnić.
— Co to tak hrabia o nas zapomniałeś, że go już nigdy nie widujemy? rzekł rozpierając się we wskazaném krześle....
Lambert popatrzał na niego długo.
— Potrzebujesz mnie o to pytać? rzekł, nie domyślasz się?
— Jak to? więc może z obawy spotkania się z tą biedną Martą, hrabia nas pozbawiasz....? spytał Zdziś.
— Nie znajdujeszże tego bardzo naturalném, że właśnie téj kobiecie i sobie nie chcę czynić przykrości?
— A ja za Martę ręczę, że jéjbyś zrobił przyjemność, dodał Zdziś. Najprzód to dzieciak jest jeszcze taki, że — doprawdy nic na seryo nie bierze. Sama powiada, że radaby, abyś jéj hrabia okazał, że się nie gniewasz....
— Wcale się nie gniewam — rzekł Lambert — możesz ją upewnić o tém; ale że spotykać się z nią nie chcę, to pewna. Nie mogę pozbyć się myśli, że była przyczyną śmierci matki mojéj.
Zdziś puścił dym z cygara.
— Mojéj żonie, dodał, która z dobrego serca zaopiekowała się nią, przykro niezmiernie, iż za ten dobry uczynek tak drogo płacić musi — osieroceniem domu naszego....
— Vous êtes bien bon! szepnął hrabia zimno i zamilkł.
— Już choćby uprzedzając nas, kiedy będziesz, abyśmy nie przyjmowali pani Marty, odwiedź nas proszę — naglił Zdziś.
Hrabia grzecznie przyrzekł, i w kilka dni stawił się o godzinie rannéj, gdy (wiedział o tém) młodzieży i gości bywało najwięcéj. Chciał pokazać się tylko. Zdziś mający instrukcye manewrował tak, że go zatrzymał.
I stało się, że gdy w drugim pokoju oni z sobą rozmawiali, pani domu odprawiła swych gości, zakazała przyjmować, a sama przyszła do hr. Lamberta. Mąż — zapewne uprzedzony co miał czynić — wysunął się pod jakimś pozorem.
Pani Zdzisławowa zdawała się zapominać o przeszłości zupełnie, nie mieć żalu ani gniewu, grzeczną była i czułą.
— Nie uwierzysz hrabio — odezwała się — jak mnie boli to, że coraz, coraz większą i jawniejszą nam okazujesz obojętność. Wiem czemu to przypisać, mam jawną nieprzyjaciółkę w téj, która jest jego — przyjaciołką najlepszą.
Proszę mi nie przerywać — dodała widząc poruszenie Lamberta, chcącego zaprotestować — muszę raz się wyspowiadać....
Mam tyle obowiązków dla ich domu, tyle wdzięczności, tyle przywiązania, a ludzie gotowi sądzić, że mnie hrabia liczysz do swych nieprzyjaciół.
Mąż mi powiadał, mówiła żywo daléj, że przyczyną, dla któréj nie mamy nigdy szczęścia widywać go u nas — jest ta biedna Marta. Ale ja przez cześć dla pamięci hrabiny Laury nią się zaopiekowałam: to biedna, bardzo biedna, dziecinna, rozpieszczona, ale dobra istota....
Dotąd mówił przezemnie egoizm panie hrabio — dodała — teraz odezwie się cześć dla domu waszego. Wiem, że się pogniewasz na mnie, ale, na Boga — ta niezmierna przyjaźń dla księżny Elizy.... czyż hrabia nie widzisz, że ona wszystkich razi, i daje powody do posądzeń, do plotek?
Lambert słuchał dotąd obojętnie, teraz zarumienił się, poruszył, — zżymnął i nim Aniela zaczęła mówić daléj, przerwał jéj.
— Niewymownie wdzięczen wam jestem za ten nowy dowód życzliwości; ale, kochana hrabino, dla uczciwych ludzi uczciwa moja przyjaźń dla tego domu nic rażącego nie ma, a dla innych choćby dawała powody do posądzeń — nie dbam o to.
Aniela umilkła, rzuciła na niego wejrzenie smutne niby, złośliwe w istocie....
— Proszę więc o przebaczenie — odezwała się zimno. Z dobrego serca pochodziło to.... wystąpienie niezgrabne.
Lambert wstał, dając uczuć, że dłużéjby nie rad przeciągać rozmowy. Po odjeździe jego Zdziś znalazł żonę oburzoną i gniewną.
— To się skończy skandalem, zawołała — ale jednym mniéj lub więcéj — cóż nam tam!
Nie poprzestając na tym kroku, pani Zdzisławowa nikomu, nawet mężowi o tém nie mówiąc, napisała dwuarkuszowy list do — kasztelanicowéj. Nie miała ona tego zachowania i łaski u niéj, jakiemi ją nieboszczka darzyła, ale staruszka szanowała jéj — rozsądek, wierzyła w przywiązanie do domu. List był tak umiejętnie zredagowany, tyle w sobie mieścił faktów, iż musiał uczynić wrażenie. Kasztelanicowa odebrawszy go, namyślała się parę dni i wybrała do Warszawy, oznajmując Lambertowi, że przybywa. Zarazem odpisując Anieli oznajmiła jéj kasztelanicowa, którego dnia przyjedzie. Szło bardzo o to pani Zdzisławowéj, aby w niéj sobie sprzymierzeńca zyskać mogła; czatowała więc na przybycie, i w godzinę po tém już była w tym pałacu, który dla niéj miał w sobie tyle przeszłości pamiątek....
Hrabia Lambert nie zdziwił się widząc ją tutaj: wytłómaczyła mu wizytę przypadkiem, który jéj o przyjeździe pani z Zagórzan dał wiadomość; zasiedziała się potém do wieczoru, próbowała zaprosić nazajutrz do siebie; hrabia zmienił nieco ten projekt, ale oprzeć się całkowicie naleganiu nie było podobna.
Gdy się sam na sam z Lambertem znalazła ciotka, powoli zagaiła rozmowę z daleka.
— Kochany mój, rzekła — ja się uważam za spadkobierczynię myśli i uczuć twéj matki. Ona cię chciała ożenić, ja przybywam nalegać, abyś wybór zrobił i życie seryo rozpoczął.
— Bardzo chętnie, kochana ciociu — uśmiechając się zawołał Lambert, — trudność jest tylko kogo wybrać! Nie widzę dla siebie partyi stosownéj.
— No, przyznaj się szczerze, przerwała stara, postukując swym kijkiem: w sercu masz jeszcze tę nieszczęsną Elizę, do któréj i ja miałam słabość! Powiadają, żeś ty tam codziennym gościem, że nie tylkoś z nią nie zerwał....
— Dla czegoż miałem zrywać? żywo i gorąco począł hrabia. Kochałem ją, kocham, ale en tout bien tout honneur, na to daję cioci słowo. Żadnych innych nie mam stosunków nad te, których świadkiem może być świat cały.
— Wierzę ci, ale świat jest paskudny — mówiła stara, — świat jest posądzający, i gdy mu się kto przyznaje do przyjaźni, on się domyśla więcéj daleko. Jeżeli ty ją rzeczywiście kochasz i szanujesz, dla niéj saméj powinieneś....
— Niech mi ciotka wierzy, że tę ofiarę bym uczynił, gdyby nie ona.... rzekł Lambert. Jąby więcéj kosztowało opuszczenie, niż dziś obchodzi potwarz....
Westchnęła stara.
— Więc dobrze, rzekła: żeńże się, żeń, to ludziom zamknie usta! to im odejmie pozór. Uwierzą może w przyjaźń.
— Niechże mi ciocia da żonę!
— A! zapewne! ofuknęła stara: nikomu w świecie jéj nie stręczyłam nigdy, a tobie! — tobiebym nie radziła, chyba taką, którąbym sama wyhodowała. A, i tak! i tak!
Rękami myśl samą pośredniczenia odpychać zaczęła.
— Kochany mój, dodała — myśl o tém, że jesteś głową domu, że twoim obowiązkiem nie napawać się słodyczami przyjaźni pięknéj pani, ale słać gniazdo rodzinie przeszłości godnéj.
— Ciociu! powtarzana — odparł Lambert z pewną niecierpliwością — z twéj ręki wezmę kogo chcesz. Daj! każ! żenię się. Naturalnie miłości odemnie żona niech nie wymaga — poszanowania, wierności, przyjaźni, ale nie serca....
— Co tam prawisz o sercu! zawołała stara — nie o serce idzie, ale o namiętność, tę masz dla innéj, a dla żony — ona niepotrzebna.... Powtarzam ci: żenić się — koniecznie.
Zimnym, bolesnym śmiechem począł Lambert śmiać się — i oboje umilkli.
— Aniela, odezwał się po chwili — gotowaby mnie z rozwiedzioną księżniczką na nowo zbliżyć, bo ją w szczególną wzięła opiekę....
— A! a! z oburzeniem krzyknęła kasztelanicowa — znasz łacińskie przysłowie! Co za myśl! Ale — pfe!
Zatrzepotała się stara i zaśmiała razem z przypuszczenia, które jéj wydało się wprost niedorzeczném.
— Żadnéj, ani wdowy, ani rozwódki, ani żadnych resztek po nikim brać ci się nie godzi — odezwała się poważnie. Żona twoja urodzić się była powinna dla ciebie jednego, na matkę rodzinie.
To powiedziawszy, poczęła stara przechodzić z kolei wszystkie panny na wydaniu znaczniejszych domów, przeciw każdéj mając zarzut jakiś.
Lambert milczał.
Z wolna rozmowa potoczyła się na miejscowe towarzyskie zgody i niezgody, wstręty i sympatye. Lambert zaczął mówić o księżnie, o jéj mężu, o domu, i zakończył tém, iż błaga ciotki, aby u nich była.
Stara o kiju z krzesła skoczyła.
— A, to już, mój Lambercie, jest rachuba na moją starość, niedołężność i miłość dla ciebie. Nigdy w świecie! Chcesz, ażebym ja niejako sankcyonowała twój grzech — przestępstwo, bo takiém ono jest w oczach moich. Nigdy a nigdy!
— Daruje mi ciocia — rzekł całując ją po rękach Lambert, — byłoby to wcale co innego: nie sankcyonowanie grzechu, bo go nie ma, ale uznanie jawne mojéj niewinności.
— Sofizmat! daj mi pokój! Jesteś do tego stopnia zaślepiony, ujęty, że gotoweś mnie starą poświęcić dla niéj, uczynić mnie w oczach świata słabą i niedołężną. To się nie godzi.
— Ciociu — byłaś dla mnie okrutną!
— Jestem sprawiedliwą — odparła energicznie. Tak — tyś zaślepiony, nie chcesz widzieć, że nawet to, co nazywasz niewinną przyjaźnią, naigrawa się z moralności, wypowiada wojnę prawom społecznym. Człowiekowi jak ty płochym być nie wolno, to go poniża....
— Ciotko kochana litości! zawołał Lambert.
— Nie mogę jéj mieć dla ciebie — odparła kasztelanicowa, — bo ty jéj nie masz dla poczciwego imienia swojego....
Posłuchaj mnie, jedź, oddal się — niech się zerwą te stosunki, ja się ich lękam. Nie godzi się narażać na takie niebezpieczeństwo. Miłość najpoczciwsza jest zawsze namiętnością, a téj drogi i koniec obrachować się nie dają. Mów co chcesz, prawym nie jesteś — nikt za siebie i za kobietę kochającą ręczyć nie może....
Tak, Lambercie, dokończyła. Ja sama uległam urokowi téj nieszczęśliwéj Elizy, kto wie, możebym narażając się na niego znowu oślepła i stała pobłażającą. Mniejsza o mnie — tu idzie o ciebie.... o ciebie....
Potarł czoło hrabia i stanął milczący....
— Powinieneś wyjechać! dodała.
— Nie — kochana ciotko, rzekł cicho i powoli hrabia — nie czuję się na siłach potargania tego węzła. Kosztowałoby to mnie życie. Tak jest. Inny środek widzę jedynym; zrzec mi się należy mojego stanowiska w rodzinie, przelać dóbr część znaczną na brata stryjecznego, na Jerzego, na Krzysztofa, na jednego z nich, a samemu odzyskać swobodę.
— Swobodę czego? odparła ciotka — swobodę znikczemnienia? Lambercie! to szał!
— Tak — to szał — potwierdził zimno hrabia.
— To szał, który minie, ale wtenczas gdy niepowetowane szkody wyrządzi. Wierz mi, ta gorąca miłość wasza ostygnie.
— Nie, dla tego właśnie, iż jest czystą i poczciwą — przemówił Lambert. Gdyby była zmysłowym szałem tylko, mogącym się zużyć i przesycić — ostygłaby rychło.... My ją żywimy jak westalki ogień.... który nie wygasa nigdy.
Ruszyła ramionami staruszka.
— Mówić jeszcze dziś z tobą trudno — rzekła, — ale właśnie to twoje zaślepienie dowodzi największego niebezpieczeństwa.... Na Boga cię zaklinam, słuchaj mnie, jedź, uciekaj....
Lambert nie dał żadnéj odpowiedzi, nie chciał już rozprawiać o tém. Napróżno kasztelanicowa po kilkakroć jeszcze rozpoczynała na nowo rady, prośby, — siostrzan ją całował po rękach, wzdychał, przyjmował co mówiła w milczeniu, z rezygnacyą, i zabawiwszy do późna wyszedł przygnębiony, ale — nie przyrzekając nic.
Stara spędziła noc na wzdychaniu bezsenném i namysłach.
Nie pozostawało jéj nic nad ożenienie Lamberta — z kim?? nie wiedziała sama. Swatanie zresztą było dla niéj tak wstrętliwém, że nawet wybawienie rodziny nie mogło jéj do niego nakłonić.
Chorą wstała nazajutrz stara, a tak smutna, że Aniela, która przybiegła z rana, poznała z twarzy jéj, z mowy, iż to, na co liczyła tak wiele, zawiodło.
Kasztelanicowa jednak ani się zwierzać, ani żalić nie chciała; na kilka pytań rzuconych zręcznie, odpowiedziała ogólnikami. Milczenie było znaczącém; domyśliła się pani Zdzisławowa, co się w niém kryło.
— Pani tu u nas dłuższy czas zabawić powinna, rzekła. W Zagórzanach niekoniecznie jéj bytność potrzebna, a tu — bardzo, bardzo będzie pożyteczną...
Od razu się twierdzy nie zdobywa, wyłomu jednym zamachem zrobić nie można....
Pani u nas mieszkając, możesz samą przytomnością swą zaradzić wiele złemu.
Rada była w istocie tak przekonywająca, że kasztelanicowa westchnieniem tylko na nią odpowiedziała.
Lecz, pomimo bytności ciotki, Lambert znalazł chwilę, aby pokryjomu wybiedz do księztwa, i zabawić tam jak mógł najdłużéj.
Ostatni oręż, na którym polegała najwięcéj Aniela, kruszył się w jéj rękach; wpływ staréj ciotki, w pierwszéj chwili silny, z dniem każdym słabnął.
Lambert nie przyjmował z nią dyskussyi, słuchał, milczał, przyznawał się do błędu, lecz nie obiecywał poprawy.
Z całą energią swoją staruszka już płakać prawie chciała, czując niemoc swoją; a choć ta, która ją tu ściągnęła, nie nalegała więcéj, kasztelanicowa postanowiła pozostać w mieście, aby siostrzeńca z oka nie spuszczać.
Teraz już może to nie było tak bardzo na rękę Anieli, która przekonawszy się, że stara pustelnica z Zagórzan nie mogła odnieść zwycięztwa, innych dróg szukać postanowiła.
Rzadziéj pokazując się u staruszki, pani Zdzisławowa zajęła się więcéj własnym domem i otoczeniem. Mówiliśmy już, że księżniczka Marta ukazywała się tu często, a za nią goniła młodzież, któréj trzpiotowate usposobienie markizowéj wielce się podobało. W liczbie pretendentów stał dowcipny Jeremi. Temu nie tyle szło o żonę i jéj przymioty, co o znaczny majątek, który z sobą przynieść miała.
Z rodziny niegdyś majętnéj pochodzący, Jeremi miał niewiele a pragnął dużo i gusta miał arystokratyczne. Rozpocząwszy staranie o pozyskanie sobie serca młodéj rozwódki, postrzegł rychło, że zająć ją było łatwo, ale na stałe przywiązanie rachować niebezpiecznie. Markizowa była kapryśna i samowolna, lubiła coraz nowych ludzi i wrażenia. Nie przestraszało to Jeremiego, który gotów był przypadłości stanu małżeńskiego brać filozoficznie; szło o to tylko, aby poszła za niego. Pomódz skutecznie mogła tylko Aniela.
Do niéj zwrócił się dowcipny młodzieniec, karmiąc ją pochlebstwy, grzecznościami i oddając się w jéj opiekę.
Został przyjęty dosyć dobrze, ale dano mu do zrozumienia, że powinien się był czuć do wdzięczności pewnéj i do posług.
Jeremi ofiarował się i na to, biorąc na siebie liberyę najwierniejszego sługi pani hrabiny.
Bywał codzień, słuchał instrukcyi jéj i wskazówek, dowiadywał się o to co wiedzieć kazano, mówił tak jak mu polecono mówić. Troszeczkę też grał rolę pełnego poszanowania wielbiciela hrabiny, co wcale przykrém jéj nie było. Pół żartem prawił jéj komplementu, głosił się zakochanym, stał prawie domownikiem Zdzisława. Ten nietylko, zazdrosnym nie był, ale bardzo się do niego przywiązał, i znajdował wygodném mieć takiego usłużnego przyjaciela.
Codzień prawie Jeremi przychodził tu na obiad, zasiadał godzinami u pani i pana, towarzyszył im, wysługiwał się, a za to silnie być zaczął protegowanym u pani Marty, któréj Aniela wyłożyła piérwsza tę teoryę zasadniczą, że na męża potrzeba wybierać człowieka szczególnych przymiotów, które właśnie posiadał Jeremi.
Skutkiem wpływu pani Anieli, Jeremi też wyprzedzał w jéj łaskach innych. Nie przeszkadzało to młodéj pani bałamucić innych, zabawiać się w śmieszki i spojrzenia z coraz kim nowym, — Jeremi był za to powiernikiem jéj poufałym i w nim pokładała więcéj zaufania, na wiarę swéj przyjaciółki go przyjąwszy jako — pretendenta na seryo.
— Nie bardzo mi się on podoba, mówiła cicho do Józi, — są daleko przystojniejsi; ale Aniela mówi, że ma być na męża doskonały. No — to, zobaczymy; ja się śpieszyć nie mam czego.
Spiesznie było jednak Jeremiemu, który się lękał, aby go kto śmielszy po za plecami protektorki nie ubiegł.
W salonie bardzo często, niemal codziennie mowa była o księżnie Adamowéj i o jéj przyjacielu hr. Lambercie, o powolności i ślepocie męża, o osobliwym stosunku dwojga niegdyś kochanków, którzy nie dbając o nic i o nikogo, jawnie miłość swą całemu światu dawali na widowisko.
Ile razy to przychodziło na stół, hrabina wydziwić się nie mogła obojętności powszechnéj, z jaką wszyscy patrzali na to.
— Gdzieindziéj, mawiała, znalezionoby sposób jakiś okazania im, że taki skandal publiczny oburza i nie — uchodzi.
Jeremi widział dobrze, iż hrabinie potrzeba było czegoś, o czém wyraźnie mówić nie chciała. Pragnąc się zasłużyć, począł wypytywać.
Wieczorem raz, pozostawszy dłużéj z kapeluszem już w ręku, gdy wszyscy się rozeszli, mówiąc znowu o tém, zapytał wręcz swéj protektorki:
— Przecież coby można było zrobić? jakiego użyć środka, aby księciu i hrabiemu oczy otworzyć, dając czuć, że ludzie widzą i sądzą?
— Mój Boże! czy ja tam wiem? odparła Aniela niby obojętnie, we Francyi skomponowałoby piosenkę, we Włoszech wydrukowanoby powiastkę w gazetach. W Niemczech zrobionoby z tego pamflet. Pisemkoby biegało po rękach, doszło do winowajców i poskutkowało.
Jeremi uśmiechnął się: piosenki nie chciał i nie potrafiłby był napisać, ale dowcipny świstek, malujący przyjaciela domowego dosadnemi rysy, w którychby wszyscy poznać mogli prototyp, mógł bardzo zręcznie ułożyć. Nie odpowiedział nic, zagryzł usta tylko, a pani Zdzisławowa żegnając się z nim tego dnia bardzo czule, wiedziała, że pomysł jéj nieochybnie się urzeczywistni.
W kilka dni potém zaczęło po rękach chodzić pisemko niezmiernie złośliwe, malujące i dom hr. Julii, i młodość Elizy, i pokornego księcia Adama szukającego żony, i małżeństwo zawarte z wniesieniem do kontraktu przyjaciela domu.... Choć paszkwil nie wymieniał nazwisk, był tak przezroczysty, że nikt na chwilę się zawahać nie mógł z zastosowaniem. Dowcipny Jeremi wysadził się na szyderstwo, na złośliwość, na dwuznaczniki krwawe, na chłostę niemiłosierną przybraną w szatę zabawnego obrazka.... Autorstwo było jawne, nikt ani mógł wątpić, że tak ostrą, złą i zjadła rzecz musiał pisać Jeremi pod natchnieniem swéj przyjaciółki. Aniela dostawszy kopię, zaniosła ją kasztelanicowéj, która rozchorowała się przeczytawszy. Usłużny jakiś przyjaciel podsunął pisemko księżnie, która przeczytała płonąc gniewem, rzuciła w komin i rozśmiała się z nikczémnéj napaści.
Lambert uczuł mocno ten cios, i namyślając się co ma począć, zamknął się w domu. Paszkwil wyrywano sobie z rąk do rąk, kommentowano, robił wrażenie ogromne; sama pani Aniela kilkadziesiąt egzemplarzy rozesłała tajemnie po świecie. Jeremiemu tak uzyskana tanio popularność pochlebiała, że się niemal chwalił swém wystąpieniem i odgrażał, że po pierwszéj próbie mogą nastąpić dalsze....
Mówiono o tém wiele, a więcéj jeszcze o cynizmie, z jakim księżna umyślnie w tych dniach jeździła z mężem do Lamberta i więcéj niż zwykle pokazywała się w teatrze i na ulicach.
Wszyscy pytali: — cóż książę? co książę?
W istocie książę Adam wcale o pamflecie nie wiedział, żona mu o tém zamilczała — nikt inny nie śmiał wspomnieć, i — hr. Zdzisławowa domyślając się zapewne téj niewiadomości, postarała się, aby kopia doszła do niego przez pocztę.
Pomiędzy innymi czytelnikami arcydzieła p. Jeremiego była i pani Marta. Dała to pisemko jéj Aniela, szepcząc, że autorem był dowcipny pretendent do jéj ręki. Skutek jest niespodziewany. Pani Marta przestraszyła się tego zuchwalstwa i cynizmu, i wieczorem powiedziała Anieli:
— O! za takiego człowieka, co kobiety tak szkaluje, ja nigdy w świecie nie pójdę. A! za nic! za nic! Co to do niego należało? Ot to pięknie!!
Pułkownik Leliwa szedł spokojnie ulicą, wpatrując się w ołówkiem pisaną notatkę przypadających na dzień ten interesów i wizyt, gdy spotkał się z jadącym amerykanką Zdzisławem.
Syczenie i wołanie kazało mu się zatrzymać. Podszedł do powozu z wolna, chociaż z tym panem teraz dosyć był zimno, więcéj się przechylając na stronę hr. Julii i jéj córki.
Zdzisław przeciwko zwyczajowi swojemu miał twarz seryo i nachmurzoną, pochylił się do Leliwy i zapytał:
— No, cóż wy na to?
— Hę? na co? odparł Leliwa, chowając swą do kieszeni notatkę, na któréj stał razem ser szwajcarski, krawiec i książę Ignacy....
— Cóż? nie wiesz nic?
— Ba?? Wiem wszystko — odezwał się obojętnie stary, — ale nie mogę odgadnąć o co idzie?
— Ale o historyę tego księcia Adama, który nagle — zmartwychwstał.
— Hę! zmartwychwstał?? co to jest? odparł Leliwa. Pozawczoraj byłem u księztwa, wiecie jak jestem u nich.... ale ani o śmierci, ani o zmartwychwstaniu nie wiem wcale. Cóż to za zagadka?
Zdziś oddał groomowi cugle i wysiadł z amerykanki.
— Więc nic nie wiesz! Historya fatalna, odezwał się odprowadzając na bok Leliwę. Ten dowcipniś Jeremi napisał jakiś paszkwil na Adamowstwo i Lamberta...,
Książę Adam, który chodził dotąd istnym barankiem po świecie — z pamfletem tym w publiczném miejscu wczoraj przystąpił do Jeremiego i zapytał go:
— „Pan to pisałeś? Nie zapieraj się, bo mam świadków, przed którymiś to uznawał.“
Jeremi odparł zuchwale:
— „Ja — pisałem.“
Książę Adam dał mu papierem tym w twarz. Wyzwali się i pojedynkują.
Słuchając Leliwa gębę otworzył, zapomniał się i nie mógł słowa odpowiedzieć. Zdziś ciągnął daléj:
— Jeremi strzela doskonale, ale i Adam, myśliwy sławny, zna się z bronią.
— Pojedynkowi trzeba zapobiedz — podchwycił Leliwa niespokojnie. Któż sekundantem? kiedy spotkanie? jakim sposobem ja nie wiem o tém?
— Nikt nic nie wie, oprócz tych, co układają warunki. Jeremi był u mnie z pożegnaniem; z policzkiem na twarzy nie chce czekać długo, dziś się strzelają, tyle mi tylko powiedział.
Pułkownik się pochwycił za głowę, ścisnął w milczeniu za rękę Zdzisława, który powracał zmieszany do amerykanki, i zawołał dorożki, każąc się wieźć do księztwa Adamowstwa.
Wpadł do salonu i zastał w nim Elizę spokojną zupełnie, tak, że domyślił się, iż ona o niczém nie wie; nie chciał jéj o tém oznajmować, zapytał o księcia — powiedziała, że wyjechał na wieś....
Niedługo zabawiwszy tu Leliwa pędził do hr. Julii. Tu też wiadomość jeszcze nie była doszła. Pułkownik spytał o hrabiego Ludwika i poszedł do niego. Ubierał się właśnie, mając wychodzić na miasto.
— Wiesz już? zawołał od progu.
— A! wiem, rzekł Ludwik wzdychając: babom o tém mówić nie trzeba. Książę opoliczkował tego błazna i strzelają się, nie można było skończyć inaczéj.
— Jeremi strzela sławnie!
— Ale Pan Bóg kule nosi — dodał Ludwik obojętnie. Après tout, książę zrobił testament. Kocham go bardzo, lecz....
Tu westchnął.
— O moją drogą Lizkę nie bardzo się kłopoczę! gdyby nawet stało się coś!!
Hrabia naciągać zaczął rękawiczki, starannie chuchając w nie. Leliwa stał na pół nieprzytomny, smutny i zlękniony.
— Kiedyż? gdzie? zamruczał.
— Wiem tylko, że dziś, i że błazen Jeremi żądał, aby się strzelali na bardzo blizką metę.
Znowu poruszył ramionami.
— Gdzie ty dziś jesteś na obiedzie? dodał.
— Jeszcze nie wiem — rzekł Leliwa.... Lecz gdzieby się można dowiedzieć?
— Rzecz będzie głośna — nie da się to zataić, bo bez krwi się nie obejdzie — mówił hr. Ludwik. Dobrzeby było, aby ktoś przy Elizie się znalazł w téj chwili krytycznéj. Nie kochała ona go, ale żyli z sobą bardzo dobrze.... Adam doskonały człowiek....
Hrabiemu już było pilno, wychodził, wyniósł się, i pułkownik postanawiając być albo w resursie, albo w inném jakiém miejscu, gdzieby go pierwsza wiadomość nie minęła.
Dzień mu się wlókł nieznośnie długo; lecz równie ciężki był on do przebycia hrabinie Anieli, która chodziła u siebie po pokojach niespokojna, wzburzona, nie wiedząc jak się sprawa skończy, za którą w sumieniu odpowiadać miała.
Sekret pojedynku był tak zachowany, że wszyscy wiedzieli o nim zaraz, choć nikt godziny ani miéjsca nie był świadom. Rozprawiano o tém, a pani Zdzisławowéj przykro było, że wszyscy jednym głosem potępiali jéj protegowanego, a wystąpienie księcia znajdowali usprawiedliwioném.
Do pałacu hr. Lamberta nie doszła wiadomość jeszcze, a pani Zdzisławowa jéj tam zanosić nie mogła i dnia tego wstrzymała się od odwiedzin.
Leliwa po obiedzie, który zjadł na prędce w restauracyi, poszedł do resursy i tam zasiadł na czatach. Przychodzili i inni członkowie i goście, lecz wiadomości o pojedynku nie przynosił nikt. Powątpiewano nawet, czy ona tego dnia dojść może, domyślając się, że spotkanie gdzieś na wsi musiało nastąpić.
Dosyć późno pułkownik skończywszy wista swego, zwrócił się jeszcze do mieszkania księztwa. Słudzy powiedzieli mu, że księżna jest sama i niebardzo zdrowa.
Miał już zawracać, gdy powoli noga za nogą idący powóz zamknięty zatrzymał się u bramy. Wysiadł z niego znajomy doktor; Leliwa przyskoczył do drzwiczek i ujrzał na wysłaniu na prędce zrobioném leżącego księcia, z twarzą bladą, otoczonego chustami krwawemi.
— Gdzie ranny? zapytał doktora.
— Kula przeszła przez płuca — odparł doktor....
— Cóż ty mówisz? co myślisz? dodał pułkownik.
Doktor wymówném milczeniem i ruchem dał znać, że nie ma nadziei. Wynoszono księcia Adama z powozu, gdy wybiegła Eliza z rękami załamanemi i krzykiem....
Nie mógł posłyszeć pułkownik co do nachylonéj nad nim powiedział ranny, drzwi się zaraz zamknęły, doktor prosił, aby ich zostawiono w spokoju.
W resursie, do któréj powrócił Leliwa, już wiedziano szczegóły. Jeremi był ranny i miał kulą rozszarpane ucho....
— Oszelmował go! śmiano się. Książę Adam, któremu kula na wylot przebiła piersi, zdaniem wszystkich żyć nie mógł. Tragiczny wypadek sądzono surowo i nie na korzyść. Jeremiego, który z uchem swém zamknąć się musiał w najściślejszéj klauzurze, tak mu téj rany wstyd było....
Tegoż wieczoru pani Marta, bardzo ciekawa wypadku, pierwsza dowiedziawszy się szczegółów, zawiozła je do państwa Zdzisławowstwa.
Hrabina Aniela, z twarzą marmurowo-bladą, słuchała opowiadania, udając obojętność. Zdzisław był posępny. Markizowa śmiała się i bawiła jak dziecko.
— Jeremi będzie musiał zapuścić włosy długie, aby nie widać było, że nie ma ucha, bo mu, słyszę, jak nożem uciął książę!!
Następnego dopiero dnia hr. Lambertowi powiedziano o pojedynku. Pobiegł zaraz do księcia, namyślając się, czy nie wypada mu, mszcząc go, wyzwać powtórnie oszczercę.
Wpuszczono go natychmiast. Obraz straszny miał przed oczyma....
Książę Adam żył jeszcze i był przytomny, u łoża jego siedziała skamieniała, z suchemi oczyma żona. Gdy Lambert wszedł, spojrzała na niego, na męża i załamała ręce, a po chwili pochyliła się składając łzawy pocałunek na czole biednéj ofiary.
Rysy umierającego, gdyż wątpliwości nie było, że godziny jego są policzone, dziwnie się wydawały spokojne, wypogodzone, usta niemal uśmiechnięte. Gdy powoli hrabia się zbliżył ku niemu, chory osłabłe począł wyciągać ręce, i schwyciwszy dłoń Lamberta, zbliżył ją do rąk żony. Mówić nie mógł prawie. Milczenie śmierci panowało w pokoju, bo nikt nie umiał znaleźć słowa téj godziny strasznéj. Eliza z dumą i rezygnacyą siedziała schylona nad mężem, jakby mu ostatnie chwile chciała osłodzić — nie spuszczała z niego oka, — czuwała jak nad dziecięciem....
Doktor po krótkiém zatrzymaniu się hrabiego przy chorym, znajdował, że lepiéjby było, gdyby odszedł. Wrócił więc Lambert do ciotki, którą wiadomość ta znowu o chorobę przyprawiła....
Co chwila hrabia kazał sobie dawać znać jak się miał chory....
Sądy o pojedynku tak różne były jak ludzie, co je wydawali. Wszyscy prawie byli tego zdania, że jeśli książę umrze, Lambert się z wdową ożeni.
Hrabia Ludwik i hrabina Julia byli pewni tego, i pierwszy też nie czuł wielkiego żalu ze straty zięcia.... Matka umieściła się przy Elizie, nie chcąc jéj już odstąpić.
Powtarzające się zewsząd głosy, z taką stanowczością utrzymujące, że śmierć księcia nieochybnie połączy tę parę, panią Zdzisławową w rozpacz niemal wprawiały....
Z jéj więc rąk prawie miał nieprzyjaciel otrzymać to, czego pragnął.
— A! nigdy, nigdy w świecie! zawołała w duszy: gdyby niebo i ziemię poruszyć przyszło, nie pozwolimy na to!
Łzy się jéj krwawe w oczach kręciły. Rozgorączkowana pojechała do kasztelanicowéj, a że ją znalazła chorą, miała powód do pozostania przy niéj.
Wieczorem zaraz odważyła się jéj powiedzieć:
— Pani wie co po mieście głoszą, a pewno nie bez pewnéj słuszności, że teraz gdy księżna wdową zostanie, hr. Lambert nie zważając na słowa matki, na jéj wolę, niezawodnie się z nią ożeni. Do pani należy zapobiedz temu; jeśli pani tego nie potrafi, to nikt.... Jest to obowiązek. Sama na uszy moje słyszałam, na co poprzysiądz mogę, że nieboszczka mówiła: „Ani za życia, ani po méj śmierci nie dozwolę mu się z nią żenić. Pod klątwą zakażę w testamencie.“
— Nie słyszałam, aby to się w nim znajdowało — odparła kasztelanicowa, ale tego możesz być pewna, że ja całego mojego wpływu użyję, aby nie dopuścić tego związku.... Nigdy!...
— Zmiłujże się pani, wytrwaj w tém postanowieniu — dodała Aniela. Byłby to upadek rodziny, sponiewieranie się jéj. Popioły nieboszczki w grobieby zadrżały....
I przypadłszy zaczęła po rękach całować staruszkę, wołając:
— Pani zna moje przywiązanie do ich domu!! A! jabym téj sromoty nie przeżyła.
— Lambert nawet o tém pomyśleć nie może — odezwała się chora; — jeżeli mnie będzie mało, zwołam rodzinę, uklękniemy wszyscy, prosić go będziemy, aby nam tego wstydu nie czynił.
Nie ustąpiła Aniela, aż dopóki nie usposobiła kasztelanicowéj, już zresztą przygotowanéj z siebie do tego kroku — by za wczasu dała uczuć hrabiemu niemożność podobnego związku.
Książę żył jeszcze, i choć zgon jego mógł nastąpić co chwila, przeciągnęło się to spokojne konanie.
Wieczorem po odejściu Lamberta, zapytał o niego, zażądał go koniecznie, i Eliza posłała prosić, by przybył.
— Niech się im nie zdaje, rzekł cicho do zbliżającego się: że my ich potwarzom ustępujemy. Bądź przy mnie....
Kasztelanicowa dowiedziawszy się o poselstwie i wycieczce siostrzeńca, zasmuciła się bardzo, zaniepokoiła. Posyłała potém co moment dowiadywać się, czy nie powrócił? ale Lambert już od łoża chorego nie mógł się oddalić — został przy nim, siedział całą noc i cały dzień następny.
Ku wieczorowi tego dnia siły szybko uchodzić zaczęły.
Raz jeszcze książę ujął rękę przyjaciela i włożył ją w dłonie żony, czyniąc go jéj opiekunem.... Zamknął potém oczy spokojnie, i jakby usypiał — skonał.... Eliza uklękła przy łóżku jego płacząc, i ledwie matka potrafiła ją zbolałą odciągnąć od niego, uwożąc do siebie.
Przez cały dzień ten pani Zdzisławowa siedziała w salonie swym na kanapie, blada i wyczekująca. Byłaby dała wiele, ażeby książę mógł być ocalony.
Wieczorem z wolna otwarły się drzwi i wszedł Zdzisław nachmurzony. Stanął przed żoną.
— Umarł, rzekł krótko — umarł.... a Jeremiemu resztę ucha musiał doktor obciąć — i tak się wszystko skończyło....
Aniela nic nie odpowiedziała. Ściskało się jéj serce od gniewu i niepokoju. Chociaż pewna była energii kasztelanicowéj, trwoga ją jednak ogarniała....
Kilkanaście dni upłynęło po pogrzebie; staruszka nie śmiała jeszcze w rozmowie z Lambertem dotknąć przedmiotu draźliwego, patrzała mu w oczy, usiłowała myśli odgadnąć, widziała go pogrążonym i smutnym a milczącym. Był jednak spokojny, i nie postrzegła na nim śladów téj walki wewnętrznéj, którą się niepokoiła.
Codzień prawie przyjeżdżała Aniela z zapytaniem:
— A cóż? mówiła pani z nim?
— Nie jeszcze — nie mam odwagi....
— Przecież raz trzeba wiedzieć co myśli, aby wiedzieć co czynić.
— Nie mam powodu go posądzać.
Pani Zdzisławowa nagliła tak, że w końcu kasztelanicowa przyrzekła jéj zagaić sprawę przy pierwszéj zręczności.
Zręczność się nie nastręczała.
Po pogrzebie księcia, który odznaczył się niezmierném zbiegowiskiem tłumu i współudziałem znakomitości, żony zmarłego nikt nie widział. Nie pokazywała się wcale, mieszkała u matki, a hr. Ludwik, którego wiele osób pytało o nią, odpowiadał, że nic nie wie, że prawdopodobnie wyjedzie z matką za granicę.
Aniela szpiegowała niezmiernie troskliwie Lamberta, czy nie odwiedza wdowy, czy do siebie nie pisują, lecz na ślad bliższych stosunków trafić nie mogła. To ją tém więcéj niecierpliwiło, że zdawało się niepodobieństwem aby one nie istniały. Jednego dnia wreszcie stara kasztelanicowa, naglona ciągle — poczęła zagadywać siostrzeńca, dla czego tak smutny i mało się czém zajmuje?
— To nad wszystko gorsze, rzekła, że ty do niczego nie masz smaku, ani do gospodarstwa, ani do polowania, ani się bardzo zajmujesz interesami.... Próżnowanie czyni człowieka nieszczęśliwym.
— Przyznaję to — i widzę.... żem do niczego, rzekł Lambert; ale niech mi ciocia da zwalczyć najprzód smutek i ból, potém wszystko się odmieni.
— Lękam się, żebyś na pociechę w smutku tym nie zaczął marzyć — mówiła stara — i nie snuł niemożliwych planów przyszłości. Wiesz, kochany Lambercie, jak twoja matka była przeciwna pewnym twoim.... marzeniom, jak ja też jestem im nieprzyjazną.... Teraz właśnie, gdy pozornie one się łatwiéj dałyby przyprowadzić do skutku — drżę, abyś nie zapomniał obowiązku poszanowania ostatniéj woli matki.
Gdy to mówiła, hrabia stanął i słuchał z uwagą, zasępiony, skłonił głowę, przeszedł się po pokoju i rzekł:
— Nie tykajmy tych draźliwych rzeczy, ciociu — nie ma żadnego dotąd niebezpieczeństwa.
Kasztelanicowa poszanowała boleść i zamilkła zaraz.... Lambert długo się namyślał, potém wyszedł dać jakiś rozkaz służącemu — powrócił i siadł przy staruszce.
— Muszę cioci brzydką historyę opowiedzieć, rzekł z rezygnacyą — naostatek trzeba, abyś ją wiedziała. Zaczęło się to bardzo, bardzo dawno, kiedym ja chodził jeszcze w spencerku. Aniela była naówczas bardzo ładną dzieweczką, a ja bardzo głupim chłopakiem, ona skrycie zalotną, a ja gorącéj krwi, bo co do serca, to żadnego nie miało udziału w téj sprawie.
Kasztelanicowa chciała mu przerwać.
— Niech-no ciocia słucha, dodał: daje słowo honoru, że mówię świętą prawdę.
Otóż kochaliśmy się niby i byliśmy z sobą już tak blizko, że mogło się to dla niéj skończyć bardzo smutnie, dla mnie upokarzająco. Nie winię jéj, chociaż ja nie byłem zuchwalszym. Przypadek, a potém rozwaga, wyjazd z kraju, sam wiek zerwał tę dziecinną swawolę.
Aniela mi tego darować nigdy nie mogła; niedawno jeszcze powiadała mi, że zemstę, którą poprzysięgła, do śmierci w sercu zachowa. Doświadczyłem jéj za życia mamy, czuję ją nad sobą do dziś dnia.
Byłem zmuszony powiedzieć o tém cioci, bo to jéj wytłómaczy wiele rzeczy zbyt widzianych jasno i malowanych fałszywie. Cierpiałem i cierpię prześladowanie, nie dając poznać, że je czuję. We Florencyi, gdyśmy byli z mamą, Aniela jeszcze próbowała zmusić mnie do powrotu ku sobie....
Wszystko to niech zostanie między nami. Lituję się nad nią, nie mogąc nawet się gniewać, choć wiele, wiele zrobiła mi złego....
Teraz co do jéj charakteru — jest w nim wiele siły i energii, źle często użytéj, jest upór niesłychany, jest kunszt wielki pięknego udrapowania się zawsze....
Oto wszystko, com cioci chciał powiedzieć, dołożył Lambert i wstał z krzesła.
Kasztelanicowa słuchała jeszcze przerażona, ręce zaciskając.
— Lambercie — czyż to być może?
— Ciotka mnie zna, fałszem się brzydzę, a dodam to tylko, że niezmiernie łagodzę całą tę sprawę.... która w innych ustach wydałaby się wcale odmiennie i daleko czarniéj.
Ręką powiodła staruszka po czole.
— Możeż to być? powtarzała — ona! dla któréj Laura była matką, żeby takim podstępem, taką zdradą się jéj chciała wywdzięczyć?
Zmilczał hrabia.
— Niewiele miałam dla niéj sympatyi — dodała staruszka — ale nie posądzałam nigdy o taką nikczemność.
— Nie jest winna, że nie ma serca! szepnął Lambert. Żal mi jéj — bo iść tak całe życie, nie kochając nikogo, to okropne. Ksiądz jeden, choć nie bardzo orthodoxus, powiedział, że lepsza jest najgorsza religia, niż żadna; ja powiem, com może gdzieś przeczytał, że lepsza miłość najgorsza, niż żadna.
Unikając zwrotu do draźliwego przedmiotu, Lambert wtrącił żywo.
— Teraz gdy byłem zmuszony zdradzić przed ciocią tajemnicę, któréj zachowania przez nią jestem pewien — proszę niech ciotka przypatrzy się i przysłucha Anieli, a poczuje to tętno, którego bicia wprzódy nie rozpoznawała.
Pocałował w rękę staruszkę i wyszedł śpiesznie.
W kilka godzin potém nadjechała pani Zdzisławowa, i pierwszém pytaniem jéj było, jak zwykle:
— Mówiła z nim pani?
Kasztelanicowa spokojniéj i chłodniéj daleko niż wprzódy, odparła:
— Mówiłam, możemy być spokojne, nie ma niebezpieczeństwa.
Błysk oczu Anieli i wyraz jéj twarzy mówił, że się zdawała zapewnieniu temu nie wierzyć.
— A! czy się tylko pani nie łudzi, czy on słówkami dwuznacznemi nie uwodzi? O ile szanuję i mam największą cześć dla charakteru hrabiego we wszystkiém, o tyle w téj sprawie mu nie wierzę. Gotów jest nawet.... nie powiedzieć prawdy.
— O! odparła z dumą chłodną kasztelanicowa: można mu zarzucić wiele, ale fałszu — nigdy. To za nadto!
Ton, z jakim mówiła, strwożył panią Zdzisławową, która pieszczotliwie przyklękła przed staruszką, jak to zwykła była czynić z hrabiną Laurą, i usiłowała ją rozdobruchać.
— Pani mnie chyba nie zrozumiała, zawołała — czyż jabym go posądzała o zatajenie prawdy? Ale namiętność ma sofistyczne wybiegi, a że on ją kocha namiętnie, i że ta tragedya nawet nie odstręczyła go, nie opamiętała — mam na to dowody....
— Dowody! proszęż cię! jakie?
— Pisują do siebie ciągle — mówiła żywo Aniela. Mało kto też wie, o czém ja przez sługi mam pewną wiadomość, że umierający książę kilka razy ich ręce łączył z sobą.
Kasztelanicowa poruszyła się.
— Plotki ci noszą, rzekła głosem nieco osłabłym, — i ty, wierz mi, do zbytku już zajmujesz się tém.
— Do zbytku! wykrzyknęła dramatycznie pani Zdzisławowa — niestety! choć prawa może nie mam do tego, ale ja się uważam za należącą do familii, czuje się do obowiązków.... Pamięć świętéj pani mojéj nie daje mi spoczynku.
Tu chustkę przyłożyła do oczu. Staruszka, na któréj to roztkliwienie byłoby wielkie uczyniło wrażenie przed chwilą, teraz po zwierzeniu się Lamberta, pozostała zimną; z pewnym nawet niedającym się ukryć wstrętem patrzała na odgrywanie téj komedyi łez i miłości....
— Moja kochana hrabino — odezwała się popatrzawszy na nią, — uspokoj się.... rodzina nie dopuści Lambertowi mezaliansu moralnego, a on sam, zdaje mi się — nie myśli o nim. Trochę młodzieńczéj gorączki przypłacił drogo, — dojrzewa, myśli, i jest człowiekiem, na którym dziś polegać można. Zbytnio się nim opiekować nie potrzeba.
Dobitnie udzielona przestroga ta uderzyła Anielę. Nigdy jeszcze kasztelanicowa tak nie mówiła do niéj. Zmiana była widoczna — jakiś wpływ nowy czuć się dawał. Czyj on mógł być, łatwo się domyśliła pani Zdzisławowa, udała uspokojoną i siadła przy staruszce....
— Dałby Bóg, aby wszystko to raz się skończyło....
I usiłując odwrócić rozmowę, rzekła weseléj:
— Radabym też, aby i moja biedna markizowa raczyła skończyć z jednym ze swych pretendentów i uwolniła mnie od opieki nad sobą, bo trudno mi z nią dać rady.
— Dziecinna jest! podchwyciła staruszka.
— Trochę już więcéj niż to, bo prawdę rzekłszy — płocha; lekko wszystko bierze.
— Mój ty Boże! trochę się zapominając odezwała się stara pani: okazuje się, że nie ma charakterów, na którychby mniéj polegać można nad te pozornie łagodne, bojaźliwe, zbyt skromne i posłuszne.... Starzy mawiali:„ Cicha woda brzegi rwie“ — i mieli słuszność — mieli słuszność!
Uwaga kasztelanicowéj zamknęła usta Anieli; leciuchny rumieniec okrył twarz jéj bladą, bo mimowolnie zastosowała ją do siebie! Stara pani z Zagórzan postrzegła się dopiero z niepotrzebnym tém wymówieniem, gdy już było za późno.
Zabawiwszy trochę jeszcze, gdy już odjeżdżać miała, nie mogła wytrzymać, aby przy pożegnaniu nie szepnąć:
— Niech-no pani się spyta go o korrespondencyę, bo mam pewne poszlaki, że ją prowadzi.... niech pani zakaże....
— Nie szpiegujże go tak, proszę! wyrwało się staréj — ja też na wiele rzeczy muszę oczy zamykać, bo koniec końców, gdy się od niego zbyt wymagać będzie, gotów się mi zbuntować.
Po drugi raz napomniana tak ostro Aniela, stanęła w płomieniach, pożegnała się prędko i wyszła.
W progu powiedziała sobie:
— Musiał jéj na mnie nagadać — i przyznać się do wszystkiego! O! tego mu nie daruję!
Domysł ten potwierdził się wkrótce późniéj, gdy niecierpliwiąca się kasztelanicowa odezwała się w parę dni potém:
— Ty bo tak się nim zajmujesz, jakbyś się w nim kochała!
W żart to obróciła pani Zdzisławowa, ale wyszła wpół zabita, ze łzami w oczach....
Z całą swą ruchliwością, zabiegami, umiejętnością intrygowania, czuła swą bezsilność, nie mogła nic — niepodobna jéj było zapobiedz, ani się pomścić.... Sama z sobą płakała z gniewu, lecz w towarzystwie ukazywała się z twarzą pogodną i ciągnęła daléj swe dzieło, niezrażona niepowodzeniem.
Potrzebowała zachwiać znaczeniem domu, którego przedstawicielem był hrabia Lambert, i wzięła się do tego zręcznie. Sama ona miała z nim jakiś daleki związek: w jéj więc ustach wyraz ubolewania nad widocznym jego upadkiem, miał pewną wagę. Wiedziano, jak dobrze znała stosunki, położenie, środki....
— O! nie to już jest dziś co niegdyś było w téj rodzinie, mówiła z boleścią i przejęciem. Jakiś fatalizm ciąży nad tym domem; ponosi ciągłe straty, popełnia nieustanne omyłki. To było właściwie powodem zgonu téj świętéj, a wielkiego rozumu niewiasty, która widziała nadchodzącą ruinę, a zapobiedz już jéj nie mogła....
Ludzie słuchający podobnych, niby przypadkowo i poufnie wyrywających się wyznań powtarzali potém wychodząc przed drugimi:
— Toż to przecie ich krewna, wychowana u nich, znająca ich wszystkie tajemnice — kiedy ona już to mówi, źle koło nich być musi!!
Rozchodziła się wieść, że — coraz gorzéj z tą familią.
Hrabia Zdzisław, mający kapitały, gdy w tych czasach jednym z nich chciał rozporządzić, Aniela namówiła go, aby prosił o przyjęcie Lamberta. Stało się, że jego rządca wziął, a w kilka dni potém zręczna kobieta szeptała na ucho przyjaciołkom, że mąż jéj ratował hrabiego, który już zupełnie kredyt utracił.
— Zobaczycie państwo, mówiła z wyrazem boleści, — że jeśli się uchowaj Boże ożeni z tą piękną księżną, jéj familia goniąca ostatkami do reszty go wyssie. Hrabia Ludwik potrzebuje wiele, pani Julia niczego sobie nie żałuje, a księżna także nawykła do zbytków i po mężu nic jéj nie dadzą.
W istocie wdowa nie wzięła nic po nim, gdyż wspaniałomyślnie odmówiła tego co się jéj z prawa należało, stoczywszy o to walkę z ojcem i matką, którzy byli przeciwni téj bezinteresowności, nazywając ją śmieszną.
Tak stały rzeczy, gdy Siennicka, która przynosiła swéj opiekunce rozmaite wieści z miasta, i od niéj inne w obieg puszczała, a przez pannę Gertrudę miewała posłuchy o Elizie, przyszła jednego dnia z dobrą nowiną.
— Księżna z matką wybierają się gdzieś na długi czas za granicę, ale to wielki sekret!
— Sekret! krzyknęła hrabina — o! to już pewnie rzeczy ułożone z Lambertem, i gdzieś sobie dadzą rendez-vous! — ale zobaczymy!
— Kiedyż i dokąd wyjeżdżają?
Pani Adolfowa nie umiała tego powiedzieć; upewniała tylko, że mieszkania oba hr. Julii i księżny miały być wypuszczone, i że panie te z wielkiemi pakunkami miały ruszyć. Hrabia Ludwik zostawał w miejscu, kawalerskie sobie urządzając mieszkanie i życie, nad czém nie bardzo ubolewać się zdawał.
Pod wielkim sekretem natychmiast poszła to zwiastować Aniela kasztelanicowéj.
— Ale zkądże ty o wszystkiém wiesz? pytała staruszka....
— Przypadkiem się dowiedziałam....
— I ja mam o tém mówić Lambertowi? odparła kasztelanicowa. A jeśli ona lepszą jest niż się tobie zdaje, i chce uciec, aby mu pokusą nie być? dobrzeż to będzie uwiadomić go o tém?
— Pani bo o niéj ma zbyt dobre wyobrażenie — odezwała się Aniela — a bodajby się późniéj i za późno nie przekonała, że ona tylko zdradą i chytrością żyje....
Ja nie namawiam pani, aby o tém zawiadomić hr. Lamberta (choć przekonana jestem, że nic się bez jego wiadomości nie dzieje) — ale — pani o tém donieść musiałam. Gdyby nawet ta księżna lepszą była niż się zdaje, matka ją popsuje — pani wie jaka ona jest. Z takiéj szkoły nic dobrego nie wychodzi....
Kasztelanicowa potrząsła głową — ale pomyślała w duszy, że i szkoła nie pomoże, gdy się co złém urodzi.... Nie przywiązując wielkiéj wagi do tego oznajmienia, stara pani jednak postanowiła spróbować Lamberta — i nazajutrz, od niechcenia, mówiąc o powrocie swym do Zagórzan, wtrąciła życzenie, czyby jéj nie chciał odprowadzić i czas jakiś u niéj zabawić?
— Bardzo chętnie, odparł siestrzan: życie w mieście dosyć mi się naprzykrzyło, z przyjemnością odetchnę wiejskiem powietrzem. Jedźmy.
Natychmiast zaczęto się w podróż wybierać, a pułkownik przybywszy z wizytą, dowiedział się trochę zdziwiony, że nazajutrz kasztelanicowa wyjeżdża z Lambertem razem.
— Bardzo nas państwo osierocicie, rzekł, — i wkrótce miasto nasze pustką się stanie, bo i inne osoby podobno myślą go opuścić. Cóż my tu sami poczniemy?
— Pułkownik znajdziesz zawsze gdzie wieczór spędzić, rozśmiała się stara — a gdy ci tu się znudzi, przybywaj do Zagórzan, będę bardzo rada....
Przez Leliwę dowiedziało się miasto o téj podróży, a Anielę mocno to dotknęło, że ona prawie ostatnia o tém posłyszała.
Pośpieszyła na pożegnanie do pałacu, i gniewna wróciła, nie zastawszy już nikogo.
Nie szczęściło się we wszystkich względach pani Zdzisławowéj; pomimo zręczności i zabiegliwości, ofiary wymykały się z rąk, widziała się coraz bardziéj osamotnioną i skazaną na — bezczynność.
Hrabina Julia i księżna wprawdzie nie opuściły były jeszcze Warszawy, ale kółko ich znajomych coraz się ścieśniało i dom stawał niedostępny. Nawet się dowiedzieć coś o nim z pomocą panny Gertrudy i pani Adolfowéj było trudno. Księżna Adamowa od śmierci męża stała się prawie całkiem niewidzialną; Gertruda mówiła wzdychając, że się zmieniła bardzo, posmutniała i towarzystwa znosić nie może. Po całych dniach siedziała zamknięta z książkami, sama z sobą.... albo z matką. Milcząca była i na twarzy wymizerowana. Im bardziéj ubywało domów, w którychby się weseléj można zabawić i swobodniéj obracać, tém salon pani Zdzisławowéj stawał się pełniejszy. Przyciągała do niego i ta piękna rozwódka młoda, która każdemu prawie z początku robiła pewną nadzieję, a wprędce potém zwracała się do nowego przybysza.
Pani Zdzisławowa zakłopotana nią była i ciągłém naprawianiem omyłek rażących, które popełniała. Radaby ją już wydała za mąż, ale pani Marta wolała się tak trzpiotać swobodnie.
Ze wszystkich mężczyzn, jacy ją tam otaczali i cisnęli się do niéj, jeden, na którego Aniela najmniéj uważała, miał u markizowéj największą łaskę — choć niezbyt jawnie okazywaną. Tym był — rzecz nie do uwierzenia — piękny Zdziś.
Dwie bardzo płoche głowy, a żywe temperamenta zupełnie z sobą godziły się i sympatyzowały.
Zdziś bałamut, zaraz w pierwszych dniach ostrożnie się zbliżać zaczął do protegowanéj swojéj żony, któréj to niezmiernie się wydało zabawném, żeby go kokietować i głowę mu zawracać. Józia się także tym figlem nacieszyć nie mogła. Zdziś w początkach wagi do tego nie przywiązywał żadnéj, trzpiotał się i na tém mu było dosyć; dopiero postrzegłszy, że ładna i młodziuchna blondyneczka w salonie skromniuchna, po gabinetach i po kątkach stawała się swawolną i zuchwałą, a często przy żonie z za jéj ramion posyłała mu całusy i okazywała wiele słabości dla niego — ze swéj strony zaczął się nią coraz mocniéj zajmować.
I jego to bawiło także, iż żona czém inném gorąco zajęta, tego, co się pod jéj bokiem działo, nie widziała.
Stopniami więc figlarne zaloty dla przepędzenia czasu, zaczęły przybierać coraz groźniejszą fizyognomię. W salonie byli sobie tylko dobrymi przyjaciołmi, lecz Zdziś chodził już rankami i odprowadzał panią Martę wieczorami do domu, a pełna śmiechu i dwuznaczników rozmowa między nimi dwojgiem, gdy raz się poczęła, nie było jéj końca.
Zdziś, nie wiedzieć jak, poczuł jednego dnia rozmyślając, że był w Marcie — co się zowie zakochany. Ona się z tém nie taiła, że ze wszystkich mężczyzn, jakich znała, Zdziś się jéj podobał najlepiéj. Chociaż nieco się był opuścił po ożenieniu, zawsze jednak był to piękny Zdziś — twarzyczka śliczna bez wielkiego wyrazu, którego pani Marcie nie było potrzeba. Liczono mu i to, że jako żonaty nie kompromitował, a jako mąż przyjaciółki był ciągle pod ręką.
Aniela tak sobie lekceważyła tego Zdzisia, który dla spokojności domowéj był jéj posłuszny, że nie mogła przypuścić nawet podobnéj intrygi pod swoim bokiem, w swoim domu. Wiedziała o innych dorywczych płochostkach mężowskich bez konsekwencyi, za które go łajała, ale dumnie gardziła niemi.
Oszukiwano ją w sposób tak prosty, tak jawny i zuchwały, że patrząc na to, nie wiedziała nic. Umawiano się przy niéj o schadzki, wywoływano się na ciche szepty do drugiego pokoju, pani Marta zamiast jednego ze swych pretendentów, zawsze wybierała Zdzisława do wszystkich małych posług i poleceń.
W rozmowach z żoną prawie codziennych o rozwódce, która bywała i siadywała tu niezmiennie, Zdzisław albo milczał, gdy na nią narzekał, lub bronił jéj tak obojętnie, jakby do jéj czynności żadnéj nie przywiązywał wagi.
— To dziecko! mówił zawsze.
— Nie dziecko już, ale nie wiem czém tak roztrzpiotana biedaczka — że się o nią lękam.
— Nie każdy ma taki takt i temperament szczęśliwy jak pani dobrodziejka — szydersko odpowiadał hrabia.
Miłość dla żony, jeśli ją kiedy miał pan Zdzisław, a raczéj kaprys, jak on nazywał — dawno już była przeszła; nie był nawet o nią zazdrośny. Trzymał się jéj, bo mu z tém było wygodnie, bo był trochę leniwy, a wreszcie że powodu nie znajdował zrywania z nią. Czułości jednak z obu stron dawno się wyrzeczono....
Zbliżywszy się do Marty i znajdując ją tak dla siebie sympatyczną, tak jednych upodobań i fantazyj, a przytém młodą, wesołą, figlarną, krwistą, dziecinną, Zdzisław począł żałować, że się związał z tą kobietą, która czasami wydawała mu się straszną, a co gorsza, owładnęła rodzicami i swobodę jego coraz bardziéj ograniczała.
Zmęczony domem, rad uciekał do markizowéj i tam we dwoje, lub w towarzystwie niebardzo wykwintném, bo pani Marta takie tylko lubiła, spędzał godziny wesołe, wrzawliwe, przerywane muzyką ladajaką, śpiewem; uprzyjemniane cygaretkami, które gospodyni lubiła, czasem nawet ożywiane szampańskiém winem.
Piękna Marta zaklinała tylko przyjaciela na wszystko najświętsze, aby się to — nie wydało.
Józia przekupiona podarkami pańskiemi Zdzisława, z największą gorącością popierała jego sprawę u swéj pani, sama bardzo znajdując miłym i pięknym hrabiego, który w niebytności pani był i dla niéj z czułością wielką. To nie wchodziło w rachunek, tak jak pani Marty metr muzyki i inne epizody romantyczne nie przeszkadzały jéj kochać się w mężu swéj przyjaciółki.
Trwało to już dosyć długo, i tak się składało wyśmienicie, że oboje państwo zupełnie się czuli bezpieczni. Nie wiedzieć ile razy Aniela prawie ich chwytała na schadzkach pokątnych, a zawsze się umieli z nich wytłómaczyć tak, iż żadnego nie powzięła podejrzenia. Zdawało się, że to może trwać wieki.
Pani Marcie tak z tém dobrze było, iż gdy Aniela napędzała ją do uczynienia wyboru, ani sobie o nim mówić dawała.
Tymczasem przygotowywała się burza niedostrzeżenie.
Pan Adolf raz czy dwa spotkawszy się z Józią, choć nie odmawiała rozmowy z nim i wygadywała się otwarcie o sobie i o swéj pani — tak został w końcu odparty od bliższych przyjacielskich stosunków, z taką pogardą odepchnięty, iż powziął żal okrutny.
Nie mógł się wstrzymać potém, żeby się nie wygadać przed żoną i z tém, że Józię widział i co od niéj słyszał, a co potém sam wyszpiegował, czatując na niewierną.
Pani Adolfowa najprzód go wyłajała co się zowie za samą myśl zawiązania nanowo intrygi z niepoczciwą dziewczyną, potém wszystko z niego wyciągnęła co tylko wiedział i czego się domyślał.
— Te żółtobrzuchy, arystokraty, mówił Adolf zagniewany — mają już jakieś osobliwe szczęście, że ich bieda nad głową wisząca ominie. Oto Lambert! już się był ożenił z księżniczką, któraby mu do domu wniosła czego on jeszcze nigdy nie widział — przypadek go ocalił. Fraszka Józia przy téj księżniczce! oto dopiero kokietka i bałamutka! to dopiero!!
Opowiadając różne od Józi słyszane rzeczy, najszczęśliwszy był z tego Adolf, że męża siostry jego zbałamuciła. Gdy o tém mówić zaczął, zakrzyczała go i zburczała żona, wołając, że kłamie.
Wtedy Adolf począł przytaczać różne drobne fakta, dowody, i to, co od chychoczącéj Józi słyszał o tém. Siennicką mocno to poruszyło. Dopytywała i badała, a przekonawszy się, że w istocie pan Zdzisław był w bardzo blizkich stosunkach z rozwódką, postanowiła o tém donieść Anieli. Była pewna, że ją sobie tak ważną wiadomością pozyszcze i mocniéj jeszcze przywiąże do siebie. Rzecz była draźliwa, niebezpieczna, lecz wielkiéj wagi.
Zwykle Zdzisławowa tę swą powiernicę przyjmowała potajemnie, bardzo rano w gabinecie swoim. Służba znała Siennicką i wpuszczała ją o każdéj godzinie. Główną funkcyą jéj było od Gertrudy przynosić wiadomości o księżnie Adamowéj i nawzajem tam nosić takie wieści, jakie Aniela chciała by do nich doszły....
Jednego ranka wsunęła się Siennicka bardziéj niż zwykle zasępiona, a że na jéj twarzy malowały się głównie troski własne, gdy pomocy potrzebowała, Aniela spojrzawszy na nią, posądziła, że z jakąś prośbą przychodzi.
— Pewnie Adolf znowu coś spłatał, rzekła — i jakiś kłopot mieć musisz.... widzę to z twarzy.
— Na tém mi nigdy nie zbywa, odparła witając się bratowa — ale dziś mnie co innego tak zasmuciło....
Siadła postękując.
— Cóż, może ci Basia chora?
— A! nie! zdrowa, dzięki Bogu! co innego na sercu mam.
— Mówże, — lżéj ci będzie....
Siennicka zdobyć się nie mogła na słowo.
— Może ja plotkę ci tylko przynoszę, może to bajka — odezwała się — ale przestrzedz trzeba....
— Cóż to takiego? o kogo idzie?
— O hrabiego Zdzisława!
— O mojego męża!
Aniela się śmiać zaczęła.
— O niego! A! bądźże spokojna! Cóż on tam zbroił? Pewnie jaka wieczerza z panienkami!
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— Ja tam o takie głupstwa nie dbam, tak znowu zazdrosną nie jestem.
— Ale tu nie o takie bałamuctwo chodzi — przerwała bratowa — o coś ważniejszego.
— Cóż? zgrał się może?
— I to nie.
— Mówże raz przecie....
— Nie przerywajcież mi — odezwała się Siennicka. — Krótko a węzłowato, hrabia twój ma formalny romans z tą Martą, którą wzięłaś w opiekę!
Rzuciła się Aniela z oburzeniem — ściągnęła brwi.
— To nie ma sensu! rzekła.
— To tak prawda, jak że mnie widzisz żywą — dodała Siennicka. Tak samo ja temu nie wierzyłam, póki nie przemówiły takie dobitne okoliczności, że wątpić nie można.
I zaczęła długo, prędko, poruszając się żywo, szeptać coś na ucho bratowéj, która słuchała z uwagą, i zbladłszy w końcu, zamilkła ścinając usta.
Oczy jéj dzikiém uczuciem jakiémś zamigotały, jakby się na pastwę rzucić chciała.
Widać było, że argumenta bratowéj wszelką usunęły wątpliwość, nie przeczyła bowiem więcéj. Siadła w krześle i starała się uspokoić.
— Kochana Adolfowa, rzekła głosem zmienionym, zwracając się po chwili ku niéj — proszę cię i nakazuję, milcz o tém, ani słowa!
— A komuż jabym mówić mogła! rozśmiała się smutnie Siennicka — nigdzie nie bywam.
— Jest to dzieciństwo, nic więcéj, dodała — ale z tego plotki być mogą, niepotrzebne. — Zawsze wdzięczna ci jestem za ten dowód przyjaźni dla mnie....
Pożegnały się wkrótce, bo pomimo zapewnienia, że to było dzieciństwo, Aniela i nastraszyła się, i wzięła mocno do serca płochość męża. Dotąd była pewna władania nim: mógł się jéj wyemancypować, na to pozwolić nie było można. Potrzebowała się namyślać długo nim uszykowała plan przyszłego postępowania. Postanowiła nie dać nic poznać po sobie, nie zmienić w niczém obyczaju, ale każdy krok obojga śledzić bacznie.
Na obiedzie tego dnia być miała właśnie pani Marta; Zdzisław wyszedł z rana i nie powrócił do domu, aż z nią razem w godzinie obiadowéj.
— Gdzieżeście się państwo spotkali? zapytała Aniela obojętnie.
— Hrabia — rzekła śmiejąc się i wykręcając usteczka piękna mała blondynka, — hrabia był tak łaskaw, że zaszedł po mnie.
— Nie bez przyczyny — dodał Zdzisław śmiało spoglądając na nią, — bo pani często o godzinach zapomina, a ja i gospodyni nasza lubimy bardzo, aby wszystko było o swoim czasie.
Przy obiedzie spojrzenia, chichotania, pewne dawane znaki i słówka dwuznaczne nie uszły baczności Anieli. Musiała udawać obojętną i ślepą. Odeszła na chwilę w czasie czarnéj kawy, zostawiając ich sam na sam, i wróciła nagle tak, że zastała ich w oknie pochylonych ku sobie.... zbytecznie, — a gdy ją zobaczyli Zdzisław się szybko w tył cofnął.
Poszlaki się zwiększały coraz. Wieczorem przybyło dosyć gości; Aniela zajęta nimi, śledziła ciągle ruchy męża, widziała jak najprzód Marta, potém on weszli do gabinetu.... i tam przez większą część wieczoru pozostali sami.
Wszystko to jeszcze niczém było. Za wczasu markizowa poskarżyła się na ból głowy, pożegnała i wyszła, a jakoś wprędce potém znikł Zdzisław. Od służącego dowiedziała się, że wyszedł, co mu się nieraz trafiało.
Po rozejściu się swych gości, których zręcznie pozbyć się potrafiła, pod pozorem niepokoju o ból głowy pani Marty, ubrała się prędko Aniela i poszła ją odwiedzić.
Gdy się ukazała w przedpokoju, Józia, która tam się znalazła przypadkiem, przestraszona bardzo i blada przybiegła do niéj, gwałtownie ją prowadząc do gabinetu, nie do salonu, bełkocząc coś, podnosząc głos tak, aby ją słyszano, słowem znajdując się najdziwaczniéj.
Udało się jéj wstrzymać trochę panią Zdzisławową, która nie dała się wziąć do gabinetu, i gwałtem prawie weszła do salonu. Tu nie było nikogo, ale lampa się paliła na stole, parę filiżanek z herbatą stało porzuconych, i — bystre oko przybyłéj dostrzegło kapelusz męzki na krześle, który formą przypominał mężowski. Wiedząc, że paryzki ów cylinder miał cyfrę zdradliwą we środku, rzuciła w niego okiem, i przekonała się, że się nie myliła. Józia chodziła za nią na pół nieprzytomna, gadatliwa, plącząc się, nie wiedząc sama co mówi.
Martę znalazła ubraną jeszcze, leżącą na łóżku, na które widocznie dopiero co się położyła, i skarżącą się na okropną migrenę.
Pomimo całéj mocy, jaką nad sobą miała Aniela, nie wytrwała tu długo; zmieniony ton jéj mowy, zmarszczone brwi, obejście się nadzwyczaj chłodne, musiały uderzyć Martę, która z obawą na nią patrzała.
Gdy pożegnawszy się z nią, powracała nazad przez salon pani Zdzisławowa, kapelusza już tu nie było....
Doniesienie Adolfowéj miało więc pewną podstawę: Zdzisław lekkomyślny, jeśli jéj nie zdradzał, był przynajmniéj na drodze prowadzącéj do skandalu.... Nim doszła do domu, Aniela wiedziała już co ma począć, zebrała się na odwagę.
W progu zapytawszy o męża, dowiedziała się, że powrócił i jest w swoim pokoju. Znalazła go w fotelu, w szlafroku, z cygarem w ustach i złym bardzo humorem wydatnym na czole.
Spojrzał na nią bystro gdy wchodziła.
— Gdzieżeś była? zapytał.
— U Marty! odpowiedziała zimno, siadając naprzeciw niego na kanapce, — tam, zkąd właśnie powracasz. Zdaje mi się, żeśmy się gdzieś w przedpokoju rozminąć musieli.
Zdzisław ruszył się.
— Ja? gdzie? jak? co to jest? krzyknął gniewnie.
— Nie kłam — poczęła Aniela — to się na nic nie przyda. Gdy się idzie na takie schadzki, na których żona może pochwycić, trzeba kapelusza pilnować....
Zdzisław zagryzł usta.
— A gdybym tam był, no, to co? zawołał.
— Nic — odezwała się poskramiając gniew Aniela i usiłując być obojętną — nic, nie trzeba było tylko uciekać i nie dawać żonie do myślenia, że się znajdowało tam na — criminelle conversation.
Uśmiechnęła się ironicznie.
Zdzisław był tak jeszcze napaścią tą lodowatą przygnębiony, że ust nie mógł otworzyć. Aniela mówiła daléj:
— Nie możesz mi hrabia zadawać bym była zbytecznie zazdrosną i śmiesznie śledzącą jego kroki. Nie idzie mi wcale o fantazje jego i wybryki, ale o dom, który kompromitujesz. Marta jest dzieckiem płochém, a hrabia nie wahałeś się korzystać z tego w sposób niegodziwy....
W ciągu téj perory Zdzisław, któremu cygaro tylko zgasło, miał czas przyjść do siebie i namyślić się. Zwykła obojętność i wesołość wzgardliwa opuściły go; żona po raz pierwszy zobaczyła go poważnym i gniewnym.
— Więc — cóż tedy z tego wszystkiego? przebąknął — co?
— Ja będę wiedziała co począć, rzekła żona — radabym się dowiedzieć co hrabia myśli?
— Myślę, że jestem panem w moim domu — bąknął Zdziś.
— W naszym domu ja też jestem panią — przerwała Aniela.
Spojrzeli sobie w oczy, a Zdziś, którego łagodna twarzyczka stała się prawie brzydką, krzyknął:
— Proszę mnie nie przyprowadzać do ostatniéj niecierpliwości!
Z pogardą spojrzała na niego.
— Znosić dłużéj pod bokiem moim takiego skandalu nie mogę. Masz hrabia do wyboru: albo zerwać natychmiast tę niepoczciwą intrygę, w sposób taki, aby rozgłosu nie miała, lub ja ten dom opuszczę....
Hrabia się rozśmiał.
— Niech pani dom opuści — rzekł zimno.
Aniela wstała.
— Znasz mnie hrabio, że ja, gdy co raz postanowię, zwykłam wykonywać — należałoby się namyślić.
— Pani mnie znasz, że ja namysłów żadnych nie lubię.
— Prawda, i dla tego nierozmyślne płochości popełniasz....
— Robię co mi się podoba.
— A winy połowa spada na żonę — przerwała Aniela....
Zdzisław rzuciwszy niedopalone cygaro, włosy rękami rozgarniać począł, chodząc po pokoju; mruczał coś sam do siebie i oglądał się na żonę, która zdawała się chcieć wyjść, czekając tylko ostatniego słowa.
Przekonawszy się, że nie odchodzi, hrabia zwrócił się ku niéj, po dwa razy coraz głośniéj wołając:
— Dobranoc! dobranoc!
Było to pożegnanie stanowcze. Aniela postawszy moment jeszcze, wolnym krokiem skierowała się do drzwi i wyszła.
Ledwie się one za nią zamknęły, gdy Zdzisław zadzwonił na służącego, kazał sobie podawać ubranie, i posławszy po dorożkę — tak mu pilno było, że na własne konie czekać nie chciał — wyjechał z domu.
Aniela spędziła noc w krześle. Służąca doniosła jéj zaraz, że pan czegoś bardzo pośpiesznie ruszył na miasto; służba, która kłótnię małżeńską podsłuchała, przewidywała katastrofę.... Czekano na hrabiego do rana, — nie powrócił.
O godzinie ósméj do rządcy domu przyszła karteczka od hrabiego, że za pilnemi interesami wyjechał i zabawi pewnie kilka miesięcy.
Przyniesiono ją Anieli, która rzuciwszy okiem na ten świstek, nie powiedziała nic, i pozostała w domu, zakazując tylko przyjmować gości, bo była chora.
Bądź co bądź postanowiła nie opuszczać stanowiska, témbardziéj, że Zdzisław uszedł z niego. Około dziesiątéj posłała po Adolfową, a w godzinę późniéj dowiedziała się od niéj, że pani markizowa nagle w nocy wyjechała, nie wiadomo dokąd. Stary książę Ignacy dobijał się do drzwi, ale na próżno; tłumaczono się, iż pani w łóżku leży, a pana nie ma od wczoraj.
Stary ojciec z rana od córki odebrał karteczkę niezrozumiałą, dziwaczną, w której mu obiecywała późniéj wytłumaczyć swój wyjazd, prosząc bardzo, aby się nie gniewał.... Nie wiedział co się stało, płakał i ręce łamał, nie umiejąc nawet utaić swego niepokoju i trwogi.
Znikniecie współczesne hrabiego Zdzisława i pani Marty — łatwo się domyślać dawało, że mogli ujść razem. Skandal był niesłychany, oburzający.
Gdy matka Zdzisława przybyła z trwogą i łzami do Anieli, znalazła ją już przygotowaną na to spotkanie.
— Niech się mama uspokoi, rzekła chłodno: Zdzisław miewa różne fantazye; nie pierwszy to raz mu się trafia nagle gdzieś polecieć i zostawić nas w trwodze o siebie. Jestem pewna, że mu się nic nie stanie; odezwie się i powróci!
Hrabina już coś zasłyszawszy, płakała i ściskała synowę, do któréj się była przywiązała.
— Ale możeż to być! Boże mój!
— Co? moja mamo! co? zawołała Aniela. Pewnie już ludzie plotą jakąś niedorzeczność na rachunek jego! Pani Marta od dawna się wybierała, pojechała w inną stronę, do krewnych swoich; pomiędzy temi dwiema podróżami nie ma najmniejszego związku! Złość tylko coś podobnego wymyślić może. To do niczego nie podobne, to nie ma sensu!
Niedowierzającéj hrabinie staréj dodała jeszcze w końcu;
— Kochana mamo, tak jest — i tak mówić koniecznie potrzeba!...
Niech się mama uspokoi, — ja dla tego jedynie, aby zadać kłam plotkom, pokażę się dziś w teatrze!!
Toż samo, jeszcze dobitniéj powiedziawszy ojcu panu Stanisławowi, przemogła się Aniela do tego stopnia, że wieczorem w toalecie bardzo świetnéj, pojechała do teatru.
Widok jéj ściągnął do loży mnóztwo ciekawych. Siedziała wypogodzona, uśmiechająca się, a przybyłych witała najzuchwalszém w świecie kłamstwem o podróży męża, w którą sama go miała wyprawić, szydząc z tych, co się domyślali rzeczy nieprawdopodobnéj, śmiesznéj!
Chociaż najmocniejsze mieli przekonanie wszyscy, iż Zdzisław istotnie z rozwódką pojechał, bo dobre ich stosunki wielu już były znane i hrabia niebardzo się z niemi taił w męzkiem towarzystwie — zuchwalstwo, z jakiém stawała pani Zdzisławowa, zadawało kłam, niektórych zbijało zupełnie.
Parę osób zaprosiło się na herbatę po teatrze; pani Zdzisławowa mężnie i téj poddała się torturze.... Pozwoliła mówić im co chcieli o znikłéj pani; lecz broniła męża i śmiała się z domysłów o jego przeniewierstwie.
W wypadkach tego rodzaju, kto stawi czoło śmiało, wygrywa zawsze; energia Anieli zyskała jéj przyjaciół i obrońców.
Szeptano jeszcze nazajutrz o podejrzanéj „eskapadzie,“ ale już do niéj wielkiéj nie przywiązywano wagi.
Zręcznie wymyślona bajka, zapewne przez hrabinę samą, przyjęła się jako wersja najprawdopodobniejsza. Według niéj pani Marta miała wyjechać z metrem muzyki, a uproszony przez księcia i przez Anielę Zdzisław pogonił za nimi, aby nieszczęśliwą starać się ocalić....
Rola ta obrońcy, choć Zdzisławowi nie bardzo była do twarzy, miała choć cień jakiś prawdopodobieństwa.
Tegoż dnia dom i służbę, która się zaczynała rozprzęgać trochę, pani Zdzisławowa chwyciła w silną dłoń, i natychmiast wszystko weszło w karby.
Z wypogodzonéj wprędce twarzy w parę dni nic już wyczytać się nie dawało oprócz pewności zupełnéj siebie i wiary w swą siłę. Stara hrabina, pan Stanisław ojciec, albo siedzieli u niéj, lub ona ich się trzymała. Listu od Zdzisława nie było żadnego, wiadomości najmniejszéj, z poszlak i posłuchów można było wnosić, że oboje udali się do tego Paryża, w którym, jak w morzu, najłatwiéj jest utonąć niepostrzeżonym.
Znając interesa mężowskie, Aniela wnosiła, że wielkiego zapasu pieniędzy nie mógł mieć przy sobie, ani w nocy do bankiera się udać, musiał więc wkrótce pisać o nie. Z biura Rosenów odebrała też wiadomość wkrótce, że hr. Zdzisławowi żądaną summę do Paryża wysłano.
Ostrożny zbieg nie dał swojego adresu, wskazując dom Rotszyldów, od którego miał odebrać przekazaną summę.
Pani Marta lubiąca się stroić, kazała też sobie przesłać kufry do Paryża pod adresem jakiéjś modniarki. Książę Ignacy odebrał list od niéj, który go uspokoił chwilowo. Był on tak napisany, iż nic się z niego nie dowiedział, prócz, że córka znudzona była, zmęczona, potrzebowała odetchnąć.... że jest zdrowa i prosi ojca, aby zupełnie, zupełnie był o nią spokojny. Staremu wystarczało to w istocie; tłómaczył tę swą biedną męczennicę, która wycierpiała tyle, że jéj przecie trochę się rozerwać potrzeba było dozwolić....
Dawała mu nadzieję prędkiego zobaczenia się, i książę czekał hasła — spokojny.
Rok minął znowu.
Pani Siennicka siedziała u kolebki nowonarodzonego potomka rodziny, którego Basieczka już podrosła upierała się pomagać kołysać. Imię mu było na chrzcie Franciszek Ksawery, cieszyła się nim matka, bawiła Basia, ale co najdziwniejsza, ten niepoczciwy Adolf, ojcem zostawszy zdawał się do opamiętania przychodzić.
Jakaś komórka w sercu jego, dotąd zaparta, otworzyła się na widok małego Frania, i przez nią do zaschłego dotąd wcisnęło się uczucie jakieś poczciwsze. Przywiązał się do żony więcéj, do domu; a choć kieliszek dobréj mocnéj kontuszówki nie przestał mu być obojętnym, pił już teraz (z porady doktora) tylko przed obiadem i wieczerzą.
Nawrócenie grzesznika wywiera wpływ zawsze nawet na jego powierzchowność. Pan Adolf najprzód elegant wielki, potém desperat często zaniedbujący się do zbytku, teraz zaczynał nabierać i tuszy i miny wcale porządnego człowieka, pamiętającego na to, że — jak cię widzą tak cię piszą.
Prześladowano go trochę, że się stał safandułą, ale do serca tego nie brał.
Franciszek Ksawery był już z wody ochrzczony, matka jednak z ceremonią się wstrzymywała, chcąc koniecznie, aby ktoś z dostojniejszych familiantów trzymał do chrztu jéj syna, a tu jak na złość nikogo nie było — i tak się wszyscy rozbiegli po świecie, że się nawet trudno było dowiedzieć gdzie kogo szukać.
W braku wiadomości pewniejszych, aby dziecko dłużéj tak nie trzymać nie chrzczoném fundamentalnie, jéjmość kierująca tu wszystkiém wyprawiła męża do pułkownika.
— Idź bo ty, idź do tego starego, mówiła, bo jeśli kto wie gdzie się oni obracają, to chyba on. Toć to przyjaciel wszystkich.... Zresztą choćby już jego prosić w kumy — tylko kogo z nim postawić? bo lada z kim nie zechce trzymać! Chybaby z panną Gertrudą? A i téj gdzie teraz szukać, kiedy matka umarła!
Pan Adolf, który dawniéj nigdy parasola nie nosił, a teraz wyszedłszy na porządniejszego człowieka, w najpiękniejszą pogodę bez niego się nie ruszył, (ma to swe znaczenie), ująwszy parasol poszedł do pułkownika. Zastał go chorym na podagrę, otulonym kołdrą i przykutym do krzesła.
Postarzał był znacznie, a że prosto do góry stojących siwych włosów teraz dawno trochę nie przystrzygał, sterczały mu wysoko bardzo i robiły go straszniejszym niż kiedy, bo i twarz miał bladą, jakby nabrzękłą, a pod oczyma sine poduszki.
— A! pan Adolf! jak się masz? odchrząkując zawołał pułkownik. Siadajże z lewéj strony, bo mi od kilku miesięcy ucho prawe założyło i nic na nie nie słyszę....
Patrzajże, i nogi! nogi! Nigdy w życiu wina węgierskiego wiele nie piłem, a zrobiły się jak kłody i doktor gada, że podagra. Otoż to sprawiedliwość!
Pochylił się do p. Adolfa.
— Ja tu przybyłem do pana pułkownika po radę łaskawą, rzekł przybyły. Pan Bóg mi dał syna....
— A widzisz! odparł stary, — widzisz jak to dobrze, że ja cię pogodziłem z żoną — wyszedłeś na słusznego obywatela i masz syna.
— Panu pułkownikowi wiadomo, ciągnął daléj Adolf, — że się sroce z pod ogona nie wypadło, ma się to familię, choć ona nie bardzo o nas pamięta. Żonaby chciała, aby kto z naszych krewnych trzymał do chrztu dziecko, a tu — pustki, nie wiadomo gdzie ich szukać....
— A kogoż szukacie? spytał Leliwa.... Hm! wszyscy się na cztery wiatry porozsypywali, łapajże ich po świecie! Hm! kogożbyście chcieli?
— Jak ono jest to jest, choć ona mnie nie bardzo chce znać, ale żonę moją lubi, więcby najprzód siostrę wypadało zaprosić! rzekł Adolf....
— Kogo? hrabinę Zdzisławową? rozśmiał się pułkownik — dalipan, że nie wiem co się z nią dzieje! Tyle mi tylko wiadomo, że z matką mężowską i z mężem pojechała do wód jakichś. Ona tam żadnych nie potrzebowała, wygląda jak róża. Co dawniéj bywała blada, marmurowa, teraz świeża, pulchna, śliczna, odmłodzona. Mąż za to zupełnie skapcaniał, rozlał się, ociężał.... Ale też żył bo po waryacku....
— O! co żył to żył — odparł Adolf śmiejąc się, — choć niedługo.... Ostatni raz, jak z księżniczką tą drapnął....
— Co bo gadasz! ofuknął Leliwa — co pleciesz! Źli ludzie skomponowali na niego. Jako żywo! Pani Marta wyszła za mąż za Francuza, człeka bardzo dystyngowanego, barona.... On był podówczas gdzieindziéj, ona gdzieindziéj. Gadanina niepoczciwa tylko....
Przecież w kilka miesięcy, jak wiesz, żona z matką pojechały do niego, bo był chory — i przywiozły go....
— Gdzie!! — jaka imaginacya!...
Adolf się uśmiechał.
Wszyscy mówili o tém, dodał.
— Ludzkie języki! Fałsz był, jako żywo, począł pułkownik. Lubił żyć, to prawda; ale mężem dla tego jak był tak jest bardzo dobrym. Już to siostra się na swój los poskarżyć nie może. Wyszła za mąż świetnie, fortuna ogromna, i choć dużo wydawali, stary Stanisław jeszcze dorabiał jéj ciągle.
— Otoż to — wtrącił Adolf — mogłaby przecie bratu dopomódz; bo u nas, panie pułkowniku, chuda fara!
— Przyjdzie i do tego, że coś dla was zrobi — rzekł Leliwa. Rozumna kobieta! O! głowa nie dla proporcyi!
— A co nam z tego? stęknął brat.
— Ba! gdyby nie ta głowa, nie miałaby téj pozycyi w świecie, mówił stękając i biorąc się za nogi gospodarz. Zawsze to piękna rzecz mieć rodzoną siostrę na takiéj wysokości!
Westchnął Adolf.
— Możeby i hr. Lambert, który dawniéj dosyć nam był przychylny, coś dla synka naszego zrobił, do chrztu go trzymając. Pułkownikowi wiadomo, że po śmierci hr. Laury moja siostra dostała dwakroć — a ja figę.
— Widać, że takie twoje przeznaczenie mój panie Adolfie, grzecznie wyraził się pułkownik. To darmo! z losem swym nikt walczyć nie może, bo mu rady nie da. Trzeba tylko statkować, to i on się namyśli poprawić.
— Hrabia Lambert? podchwycił Adolf.
Leliwie oblicze spoważniało.
— O hrabi Lambercie nic nie wiem — rzekł stękając. Wyjechał był najprzód przeprowadzając ciotkę do Zagórzan, no i tam kilka miesięcy polował, czytał, odpoczywał. Potém podobno majątki objeżdżał i rozpatrywał się w nich. Do miasta już nie zajrzał, i tu o nim głucho.
— Moja żona słyszała, odezwał się Adolf — jakoby tam kasztelanicowa jakieś małżeństwo dla niego miała przygotowane....
— Wątpię, aby co z tego było — dodał Leliwa. Ja słyszałem także, że mu swatali kuzynkę, piękną pannę i bogatą, dobrze wychowaną, ale mu się nie podobała, czy on jéj, i miało to spełznąć podobno.
— A czasby mu było się ożenić — dodał Adolf.
— I bardzo — począł pułkownik, który mówić lubił, — lat ma dobrych trzydzieści i kilka, choć ich na nim nie znać. Nudzi się, nie wie [co] robić, a ożenić się raz przecie musi, więc lepiéj za wczasu, póki jeszcze nie skwaśnieje.
— E! dawnoby pewnie sobie znalazł kogoś, śmiejąc się rzekł Adolf, — gdyby się nie zakochał, jak pułkownikowi wiadomo, w téj hrabiance, co za księciem była i owdowiała. A!! śliczności kobieta!
Spojrzał Leliwa na mówiącego, posłyszawszy pochwałę, oczyma melancholicznemi.
— Ona, matka, babka — rzekł — wszystkie takie piękne, żywe, dowcipne były! Rodem kurki czubate. A ta ostatnia bodaj wszystkie przeszła urodą i rozumem! I nie ma się co Lambertowi dziwować, że się w niéj kochał, bo ktoby dla niéj nie oszalał! Nieszczęśliwa kobieta....
— A z nią co się też stało? — spytał Adolf — jéj także nie ma podobno.
— Od dawna, potwierdził Leliwa, — i nie wiem nawet czy powrócą kiedy. Z matką wyjechała razem na Południe, i myślą podobno zamieszkać w okolicach Genui — czy nie wiem już gdzie.
— Ależ hrabia Ludwik, ojciec, przecie w Warszawie mieszka; widać, że się ich z powrotem spodziewa.
Uśmiechnął się z politowaniem pułkownik i spojrzał na naiwnego gościa swego.
— Hrabia Ludwik osobnym dworem żyje od dawna — rzekł poważnie.
Rozmowa coraz szła wolniéj, brakło jéj materyału.
— Więc jak mi pan pułkownik radzi? odezwał się Adolf, — czy na siostrę czekać, czy do hrabiego Lamberta pisać, czy....?
— Siostra u wód, ale zapewne ku końcowi jesieni wróci, rzekł Leliwa. — Co się tycze Lamberta, chybabyś list oddał do pałacu, bo adresu jego nikt nie wie. Zdaje mi się też, że wiele po nim spodziewać się nie możesz....
— Żonaby rada chrzciny przyśpieszyć — wtrącił przybyły — ja także....
— Piszcie do siostry — wybąknął obojętnie pułkownik: — to najwłaściwsze ze wszystkiego... ona wam nie odmówi....
— Nie śmiem prosić w kumy pana pułkownika — rzekł Adolf kręcąc kapelusz w ręku — ale żonie mojéj byłoby bardzo przyjemnie....
Leliwa parsknął i pokazał na nogi obrzękłe, a potém się uderzył po kieszeniach, dając poznać, że z nich niewieleby się wydobyć dało.
— Co wam po mnie! zawołał. Ja z głodu nie mrę, chwała Bogu, ale pachoł, choćbym chrzestniakowi dał prezencik i matce, niewielebyście skorzystali.
— Nam już o to nie chodzi, zawsze honorby to był dla nas, dodał kłaniając się gość.
— Proścież Pana Boga, aby nogi mi służyły. Nie odrzekam się stanąć w kumy, ale to naówczas tylko, gdy wszelką stracicie nadzieję znalezienia sobie czegoś pokaźniejszego....
— Na wszelki wypadek, pan pułkownik nie wzdragałby się z panna Gertrudą? spytał Adolf.
— A! nie! wcale nie! osoba przyzwoita i przyjaciołka księżny Adamowéj, co wiele za nią przemawia — tylko gdzie ty jéj będziesz szukał? Ja nie wiem gdzie się po śmierci matki podziała — dokończył Leliwa.
— Żona moja z nią dobrze, wyszuka gdy będzie potrzeba.
Chciał już odchodzić, gdy Leliwa dołożył:
— Może panna Gertruda ma jaką wiadomość od księżny, niepodobna żeby do siebie nie pisywały; jak się żona od niéj dowie co o niéj, dajże mi znać, bom ciekaw, co się z tą biedną dzieje....
Nie wypuścił pułkownik na sucho pana Adolfa, i choć sam był na dyecie, kazał mu podać wódkę i przekąskę — czém go sobie więcéj jeszcze zobowiązał. Od czasu jak się stał porządnym człowiekiem, biedny biuralista wstrzymywał się od zachodzenia do lokalów, które grosz z kieszeni wyciągają, a gust do przekąsek pozostał mu dawny, błogosławił więc tych, co wchodzili w słabości ludzkie.
Z dobrym humorem wrócił do żony, a w progu już Basieczka go przestrzegła, aby się cicho sprawował, bo braciszek właśnie wykrzyczawszy się usnął. Wszedł p. Adolf na palcach jak na dobrego ojca przystało....
— A cóż? a co? spytała jéjmość.
Zdał sprawę wiernie małżonek ze swego poselstwa, a że opowiadał cicho i z tego powodu do żony się przychylał, poczuła zaraz kminkówkę pułkownika i krzyknęła:
— Ehe! jużeś wódkę pił! patrzaj-no go! Byle na miasto, już!
— A no, piłem, nie zapieram się, ale u tego poczciwego Leliwy, Bóg mu zapłać, i kawiorem zakąsiłem — rzekł śmiejąc się Adolf — mogę ci przysiądz.
Ruszyła ramionami.
— Już wierzę! szepnęła smutnie. — Anieli z tych wód, dodała, nie wiem czy my się doczekamy, bo Zdzisławowi i kuracya i po-kuracya potrzebna. W Karlsbadzie tym go osłabią, to go w Francesbadzie będą wzmacniali, a potém mu się zachce do Wiednia, i Aniela go samego nie puści. Daj Boże na zimę się ich ledwie spodziewać. Na bezrybiu i rak ryba, mówią; trzeba Leliwę wziąć, a muszę mu Gertrudę wyszukać i uprosić. Posiedźże ty z Basieczką przy małym, z domu nie odchodź, a ja, że dziś pogoda, do Gertrudy muszę....
Jak kazała tak się stało. Adolf poszedł drzemać przy kołysce.
Dotychczas z daleka tylko widzieliśmy pannę Gertrudę, wierną przyjaciołkę Elizy. Była ona jéj godną i wiele wpłynęła na tworzący się w czasach, gdy ich przyjaźń się zawiązywała, charakter hrabianki. Stworzona ona była do ciężkiéj walki z losem, któréj podołać umiała. Niegdyś majętna, matka jéj z niewielką resztą funduszu przyjechała z nieuleczoną chorobą do Warszawy. Cała się jéj musiała poświęcić córka, i dopóki żyła matka, o sobie czasu myśleć nie miała. Zostawszy sama, zebrała resztki resztek, których długa słabość nie pożarła, i nie mając po co ani do kogo wracać na wieś, została w Warszawie. Miała z procentu od kapitaliku tyle, by z głodu nie mrzeć i utrzymać się ubogo; postanowiła powiększyć sobie pracą szczupłe mienie, a że umiała dużo, znalazła lekcye po pensyach, i niemi całe dni była zajęta. Nie przynosiły one wiele, ale dawały jakiś cel życiu i zdrowe zajęcie, którego osierocona panna potrzebowała. Choć jeszcze nie stara i przystojna, wyrzekłszy się już wszelkich pretensyj do młodości i nadziei innego losu, od rana wychodziła panna Gertruda z książkami pod pachą, z parasolem, ubrana ciemno i niepokaźnie, a rzadko wracała przed wieczorem.
Zajmowała przy Bielańskiéj ulicy pokoików parę na drugiém piętrze, i tam z jedną służącą niemłodą bardzo skromne prowadziła gospodarstwo.
Trochę kwiatków, dwie półki z książkami, stary fortepianik, dawne sprzęty jeszcze domowe ubierały izdebki schludne i miłe.
Było już nad wieczór, gdy tu weszła pani Siennicka: otworzyła jéj stara Klara....
— Nie ma pani?
— Jeszcze nie ma, ale za kwadrans będzie, odezwała się Klara; bo ona jak zegarek punktualna, rzadko żeby się o pięć minut spóźniła, a oto już i kawa dla niéj się gotuje. Niech pani przysiądzie i spocznie.
Zaledwie krzesło zajęła przybyła, gdy drzwi się otworzyły, i gospodyni weszła z wesołą twarzą.
— A co! nie mówiłam? spytała Klara, idąc do komina w drugim pokoju.
Zaczęła się rozmowa poufała od tego co matki zawsze mają najpierwéj na ustach, od opowiadań o Franusiu i nadzwyczajnych jego przymiotach, jakich nigdy żadne w jego wieku dziecko nie miało. Od Frania do chrztu przejście było łatwe.
— Dobrodziejko moja, uczyńże mi tę łaskę, załamując ręce, zawołała Siennicka — poświęć się dla mnie, bądź mu kumą!
— A! zmiłuj się! ja! mnie się dzieci nie hodują! strzepując rękami odezwała się panna Gertruda. Ile ich trzymałam do chrztu, nie poszczęściło mi się z żadném.
— Ja w te przesądy nie wierzę — przerwała pani Adolfowa, — które się ma hodować, będzie żyło.... Tymczasem z pułkownikiem do pary nie mam kogo postawić, a na was się zgadza.
— Więc pułkownik ma być ojcem chrzestnym? zagadnęła Gertruda. Pułkownik? Myślałam, że poprosicie kogo, z rodziny twojego męża.
— Ale ba! gdzież ich szukać? mówiła Siennicka. Zdzisławowa męża niańczy i pilnuje, aby się jéj nie wyrwał — a hr. Lambert, Bóg święty raczy wiedzieć, wędruje gdzieś — ani słychu.
Gertruda się uśmiechnęła z lekka.
— A ja myślę — rzekła, — że on się tu powinien zjawić w Warszawie, i to nie zadługo.
— Zkądże ty o tém wiesz? z czego wnosisz? pytała Siennicka.
Na zapytanie to wahała się trochę z odpowiedzią i namyślała panna, a gdy Klara już wnosiła kawę, ustawiając ją, rzekła od niechcenia:
— Przechodząc około pałacu, uważałam tam ruch jakiś. Skorciało mnie zapytać, czy się kogo spodziewają? i szwajcar mi powiedział:
— „A państwa!“
— Jak to? państwa? podchwyciła Siennicka.
Dziwnie się ciągle uśmiechała Gertruda.
— Albo ja wiem co to miało znaczyć? Może znowu ma przybyć z kasztelanicową?
— Gdzie zaś! ta chora! o tém wiem, wtrąciła Adolfowa.
— No — rzekła figlarnie Gertruda — to chyba się nareszcie Lambert ożenił....
Tak jakoś to mówiła tajemniczo, zagadkowo, iż można ją było posądzić, że wiedziała o czémś, czego zdradzać nie chciała.
— Żeby się znowu hrabia tak nagle miał ożenić? z kim? gdzie? podchwyciła Siennicka....
Widząc śmiejącą się Gertrudę, nagle upuściła łyżeczkę, którą w ręku trzymała.
— Ty bo chyba coś wiesz! krzyknęła.
Gertruda ramionami ruszyła, nie odpowiadając.
— Słowo daję, ty coś wiesz, a taisz, przed kim? przedemną! któréj mąż jest przecie w kuzynowstwie z nimi, wołała Siennicka — na miłego Boga! mówże!
— Nie wiem nic, domyślam się! szepnęła usta ciągle ściągając, jakby się jéj śmiać chciało, panna Gertruda — a gdybym wiedziała nawet, nie mogę powiedzieć, bo przed czasem rozpaplacie.
— A! jak Boga kocham! wykrzyknęła zapalczywie Adolfowa — klnę ci się na wszystko najmilsze mi, na dzieci moje — gęby nie otworzę, pary nie puszczę.
— Słowo? spytała panna wstając z krzesła.
— Słowo najświętsze, najuroczystsze.
— Klaro, podaj świecę! odezwała się Gertruda, i poszła do małego biurka, z którego dobyła list gruby, wyjęła z koperty i położyła przed Adolfową.
— Czytaj, — będziesz wiedziała wszystko, a potém, milcz, aż przyjdzie pora....
Z niezmierną ciekawością, rękami drżącemi chwyciła Siennicka podane jéj karty, i zbliżywszy się do świecy, czytała co następuje:
„Kochana Gerto moja! Prawda, żem nie pisała długo, od dawna, żem milczała jak kamień, ale oto list, który za oczekiwanie zapłaci. Czytaj go, dziwuj się, ciesz, błogosław....
„Pisałam ci dawniéj, że mi w téj okolicy Genui nudno było dosyć i pusto. Kraj nie jest wcale brzydki, miasto nie bez pewnego charakteru, lecz do nowego życia jeszcze nie przyszło; a ruiny dawnego, olbrzymie, cmentarne, mchem i pleśnią porosłe, tęskne myśli budzą jak wszelka przeszłość umarła i skończona.
„Cały wdzięk dawnéj stolicy możnéj Rzeczypospolitéj stanowią contorni, okolice, Sestoi i Narni.... Ale potrzeba przedrzeć się przez przedmieścia brudne, fabryczne, bez poezyi i bez fizyognomii, nim się dostanie na cichsze a więcéj malownicze miasteczka otaczające.
„W Sestoi nadto budują statków, zbyt wiele pracuje toporów — popsuli ładne wybrzeże. W Narni, gdzie na zimę przybywają Anglicy, i na drodze do téj mieściny przechodzącéj po nad morzem, więcéj starego życia włoskiego. Tu się spotykają objuczone osiełki, małe wózki contradinów, czasem kwestarz bosy z sakwami na plecach, niekiedy rybak w czapce czerwonéj jak worek zwieszonéj i charakterystycznym spencerku oliwkowym aksamitnym, niedbale narzuconym na ramieniu.
„Otóż tą droga do Narni ja chodzić lubię, a że tam jest hotel wielki dla Anglików postawiony, który ma bardzo ładny ogród nad samym morza brzegiem, czasem nawet przenoszę się do niego, dla ogrodu, dla morza i dla ciszy.
„Port genueński z secinami osłów jęczących, ze swą wrzawą i restauracyami w starych murazzach dla majtków, może jest malowniczy, ale mnie się nie podoba.
„Nadto tu brudno i krzykliwie. Wystaw więc sobie twoją Elizę odpoczywającą w pięknym, bardzo pięknym ogrodzie nad samym morza brzegiem, i pamiętaj, że ogród tutaj nie zarasta brzeziną, sosnami, leszczyną, ale pomarańczami, oliwkami, piniami, dębami co liści zimą nie tracą, i tysiącem roślin tak wspaniałych jakby malarzowi do piérwszego planu krajobrazu się nastręczały....
„Wśród tych drzew szemrze fontanna; z dala słychać szum morza, które o kamyki nad brzegami się rozbija i wydaje głos sobie tylko właściwy: coś jak pacierz mnichów w chórze....
„W dali z pomiędzy gałęzi drzew, których pnie bluszcz obwija i ubiera, widać morze, a za morzem sine, szare, liliowe góry, na tle ślicznego morza. Na morze to patrzeć można wieki i nie nasycić się. Morze to w dali jest jakby ogromną szybą opalu, w którym słońce mieni się coraz nowemi barwami.... Bywa zielone jak łąka w maju, sine aż do czarności, lazurowe jak niebiosa, różowe, lilla, złote, — obszyte pianą jak koronką białą.
„Z po za drzew mignie ci raz niby skrzydło gołębie, to jak smaragdowa płaszczyzna, a na niém biały lub żółty żagiel łódki, któréj nie widać z dala. Zdaje się jakby to była jakaś żywa istota, bo się skłania, chyli, rozszerza, ucieka. Nad falami białe rybitwy unoszą się, ślicznie rysując się to na ciemném niebie, to na mrocznéj fali....
„Wśród takiego krajobrazu wystaw sobie Elizę, chodzącą z książką w ręku, a niemogącą czytać. Co spojrzy na kartę zamazaną farbą czarną, to jéj żal jaskrawego, pstrego obrazu życia.
„Było to w sobotę nad wieczorem. Miałam na niedzielę wracać do Genui, i wlokłam się tak ścieżynką między tujami i piniami, zadumana, smutna.
„Coś zaszeleściało, mignęło, naprzeciw mnie z bocznéj uliczki wychodzi mężczyzna, stanął jak wryty. Podnoszę oczy.... krzyknęłam — o moja Certo! — jak szalona rzuciłam mu się na szyję. Mamże ci powiedzieć kto to był? Sądzę, że nie potrzebujesz tego.
„Tak, on to był co mnie szukał, co gonił za mną, bo tak jak ja bez niego, żyć bezemnie nie mógł. Nie mówiliśmy prawie do siebie po tym uścisku piérwszym w życiu, a tak strasznie wyczerpującym, żem na jego ręku omdlała: nie spytałam go o nic — nie chciałam wiedzieć dla czego przybył i co niósł z sobą: miłość mi przynosił — tego było dla mnie dosyć. Potrzebowałam go kochać — a potém — choć umrzeć. Nie wróciłam tego wieczoru do Genui, zostaliśmy razem. Nie gorsz się moja Gerto: ten, o którym piszę, jest od tygodnia mężem moim. Co powie na to jego rodzina, on nie chce wiedzieć. Wzbraniałam się go związać sobą, byłabym kochała bez niczyjego błogosławieństwa, pod przeklęctwami i piorunami — ale on chciał, on kazał.... W kościele Ś-go Wawrzyńca, w tym starym kościele biało-czarnym, wyglądającym żałobnie — wzięliśmy ślub....
„Nasze złote, miodowe miesiące spędziliśmy tu, gdzieśmy się spotkali znowu: matka moja jedzie do kraju, my zostaniemy:
„Małżeństwo ma pozostać tajemnicą dla wszystkich, aż do chwili gdy jednego pięknego wieczoru zajedziemy do tego starego pałacu, który tam na nas czeka, i — powiemy rodzinie, przyjaciołom i nieprzyjaciołom:
„— Stało się! pocieszcie się państwo! Trzpiot Eliza będzie się starała nosić piękne imię niepokalane, tak, jak gdyby była najpoważniejszą, w kadzidłach klasztornych uwędzoną (dla niezepsucia się) pensyonarką du Sacré Coeur.
„Lambert przygotowany jest na powyciągane nosy i twarze swéj rodziny, na larum jaki ona podniesie....
„— Stało się!!
„Moja Gerto, proszę bardzo zachować mi tajemnicę. Kiedy przyjedziemy, nie wiem. W Narni nam tak dobrze.... Trzeba żebyś wiedziała, że tu są całe gaje pomarańcz, z których kwiatu pędzą ową sławną wodę.... W téj atmosferze dziewiczych wianków my, napawając się nią, pędzimy pierwsze szczęścia godziny....
„Są chwile, gdy wiatr powionie od morza i przyniesie realistyczną woń słonéj fali i ryby — owo memento pulvis es, ale wnet zioną pomarańcze zapachami ideału.... i człowiek o tamtéj zgniliźnie zapomniał....
„Całuję cię serdecznie. — Błogosław!“
Pani Siennickiéj twarz się paliła czytając, rzuciła list na stół.
— A! droga moja! droga moja! Patrzże — szczęśliwi — pobrali się! Lambert — no proszę!
— Cicho! przerwała Gertruda, a nadewszystko ochłoń z wrażenia i nie wygadaj mi się przed mężem. Nikt tu jeszcze nie wie o tém, nie domyśla się nawet; wszyscy sądzą, że Lambert objeżdża swe majątki.... Nie wypaplaj się!
— Jużci, że się nie wygadam, szepnęła Adolfowa — ale, że język będzie świerzbiał okrutnie — to pewna. Toż to będzie historya, gdy oni powrócą!!
— Zdziwienie być może wielkie, ale ci powiem, kochana moja, nic więcéj. W tych rodzinach, jak hrabiów, wszystko, by najstraszniejsze, przyjmuje się z powagą i godnością, w milczeniu. Fakt spełniony — usta zamknięte. Amen. Ci co najbardziéj krzyczeli na Elizę, przyjdą pokłon jéj oddać, i uszanować w niéj żonę hrabiego....
Siennicka do szyi skoczyła Gertrudzie.
— Dobrodziejko moja! niech sobie żyją szczęśliwie — ale ty mi to zrób, żeby Lambert, kiedy mu tak na świecie dobrze, Frania mego do chrztu trzymał. Pułkownika z tobą postawię w drugiéj parze....
Wybiegła nagadawszy się pani Adolfowa, z twarzą zaognioną, i musiała odbyć małą przechadzkę, nim się w niéj wzburzone myśli ukołysały, nim się uspokoiła i mogła stanąć przed obliczem męża, nie zdradzając tajemnicy.
Co to ją biedną kosztowało! Mieć taki klejnot drogocenny i nie módz się nim pochwalić, wiedzieć coś tak ciekawego i milczeć!
Panu Adolfowi powiedziała tylko, że rozmyśliwszy się, pokalkulowawszy, woli ze chrztem się wstrzymać do powrotu kogoś z familii. Tymczasem ciągnęło się to długo, a pani Siennicka milczała, i choć się czasem przed mężem trochę wygadywała, szło to na karb przypuszczeń....
Pierwsza powróciła pani Zdzisławowa, i dała znać Siennickiéj, aby do niéj przyszła. Znalazła ją w istocie, jak mówił pułkownik, jaśniejącą tą drugą młodością przedwczesną trochę, która czasem, dla niektórych kobiet, bywa wdzięczniejsza niż pierwsza. Rumiana, świeża, trochę okrąglejsza niż była, z oczyma swemi ciemnemi ciskającemi strzały ogniste, mogła się nazwać pięknością. Nabyła też maniery świata, w którym żyła, śmiałości, taktu i powagi — i wszyscy jednozgodnie przyznawali jéj, że teraz dopiero rozwinęła się w całym blasku.
Zdziś przez lenistwo znowu się w niéj kochał, aby już innych nie szukać i nie narażać się na ciężkie przejścia, jakiém było zwłaszcza ostatnie. Podróż ta do Paryża z Martą, nie poszczęściła mu się wcale. Prawie natychmiast znalazł rywalów, dla których go poświęcono, nastąpiły spory, kłótnie, potém choroba niebezpieczna, w czasie któréj, obawiając się zaraźliwości tyfoidalnéj gorączki, Marta z nim zerwała zupełnie i udała się pod opiekę zrujnowanego barona, ex-dyplomaty, który się z nią ożenił.
Po Zdzisława do Paryża przybyła matka z Anielą, pielęgnowały go w chorobie, i małżeństwo na nowo sklejone, już się zdawało tak mocném teraz, że go nic rozerwać nie mogło.
Po pierwszych przywitaniach i obszerném sprawozdaniu z żywota i czynów pana Franciszka Ksawerego, Siennicka ciekawa była bardzo dowiedzieć się, czy też Aniela wie już o ożenieniu swojego wroga....
Lecz nim zaczęła badać, pani Zdzisławowa zagadnęła ją sama, co się z hr. Lambertem dzieje, i czy zawsze jest w Zagórzanach? Adolfowa ukąsiwszy się za język, szepnęła, iż mówiono, że dobra swe objeżdżał.
— A o ożenieniu żadném nie słychać? spytała Aniela.
— Mówiono o projekcie jakimś z kuzynką, ale się sobie pono nie podobali.
Aniela nie odpowiedziała na to. Do chrzcin obiecywała stanąć, lecz dodała zaraz: „Jeżeli Zdziś zdrów będzie, bo czasem ja od niego i na godzinę odejść nie mogę.“
— Tak go pilnujesz? wtrąciła Adolfowa.
— Gdzie tam! odparła Aniela — nie potrzebuje teraz dozoru, bo mu z głowy trzpiotowstwo wyszło; ale bezemnie się obejść nie może, szczególniéj gdy chory....
Pułkownik, który odwiedził panią Adolfowa i miał przyjemność oglądać w powijakach, na poduszce czerwoną twarzyczkę tłustą, pana Franciszka, zagadnięty o hr. Lamberta, ruszył ramionami. I on nie wiedział nic....
W kilka tygodni po powrocie Anieli, był u niéj wieczór świetny, na którym osób mnóztwo się znajdowało. Od przyjazdu tych państwa pierwszy tak wystawny, tak liczny, inaugurował zimowe przyjęcia pani hrabiny, która pochlebiała sobie, że salon jéj, wśród pustego miasta, będzie prawie jedynym.
Nie mogło na nim braknąć pułkownika, bo choć niegdyś należał do przeciwnego obozu, nigdy nie zrywał z żadnym, a towarzystwo było dla niego taką potrzebą, że dla niego coś z przekonań gotów był poświęcić.
Dosyć już późno wszedł Leliwa, a ci, co go znali, z twarzy jego poznali zaraz, że coś niósł, z czém mu iść było ciężko.
Zbliżył się do pięknéj gospodyni, która grzeczną powitała go wymówką:
— Cóż to pułkownik tak dziś późno?
— Późno! a tak! prawda — odparł stary; — ale hrabina mi daruje, bo nie mogłem na sobie przenieść, aby dziś jeszcze młodego małżeństwa nie powitać.
— Jakiego młodego małżeństwa? my o żadném nie wiemy! odparła Aniela.
Leliwa zmieszał się nieco.
— Jak to? państwo nie wiecie?
Na ustach zamarło mu słowo.
Wtém od drzwi spiesznym krokiem podchodzący pan Czemera, zawołał:
— Hrabiowstwo Lambertowstwo tylko co przyjechali!
Aniela zerwała się blada i jakby przelękła z kanapy.
— Hrabiowstwo?
— A tak! odezwał się pułkownik — hr. Lambert ożenił się we Włoszech z księżną Elizą.
Pani Zdzisławowa krzyknęła, i bijąc w ręce, padła na kanapę. Stało się milczenie wielkie.
W ciągu krótkiego tego momentu rumieniec wrócił na twarz gospodyni, a Zdzisław, który się zbliżył do rozmawiających, zawołał głośno:
— Sacré matin! ta miała szalone szczęście!
— A on? przerwała żona z pogardliwym śmieszkiem — a on?
Nie dokończyła....
Cicha rozmowa rozdzieliła towarzystwo na kupki....
— Kasztelanicowa umrze z rozpaczy, dodała Aniela....