Clerambault/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Widok tego świata, trawionego gorączką, byłby obudził w mędrcu pragnienie usunąć się w zacisze i czekać, aż paroksyzm minie. Ale Clerambault nie był mędrcem. Wiedział jedynie, że nim nie jest. Wiedział, że mówić byłoby napróżno; a jednak wiedział, że powinien mówić, wiedział, że to uczyni. Starał się jak najbardziej opóźnić tę niebezpieczną chwilę, a lękliwość jego, która nie mogła się oswoić z myślą, że zostanie sam jeden w walce z wszystkimi, żebrała dokoło niego o towarzysza dla jego myśli. Gdyby ich było przynajmniej dwóch albo trzech razem, byłoby mniej trudno wdać się w walkę.
Pierwsi, u których ostrożnie próbował zyskać sobie sympatję, byli biedni ludzie, którzy, podobnie jak on, stracili syna. Ojciec, znany malarz, miał pracownię przy ulicy Notre-Dame-des-Champs. Z rodziną Clerambault sąsiadowała rodzina Omer Calville. Była to stara para małżeńska, mieszczańska, ludzie dobrzy, żyjący z sobą w przykładnej zgodzie. Posiadali tę łagodność myślenia, właściwą wielu artystom owego czasu, którzy znali Carriere’a i otrzymali odległe odbłyski tołstoizmu; prostota ich wydaje się nieco udana, chociaż odpowiada ich naturalnej dobroci, ale moda czasu dodała tam nieco za wiele pociągnięć pendzla. Nikt nie jest mniej zdolny zrozumieć namiętności wojennej, aniżeli ci artyści, którzy wyznają ze szczerym zapałem cześć religijną dla wszystkiego, co żyje. Małżonkowie Calville trzymali się na uboczu panującego prądu; nie protestowali, przyjmowali go z rezygnacją, tak jak się przyjmuje chorobę, śmierć, złość ludzką, smutnie, z godnością, bez przyzwolenia. Płomienne poematy Clerambaulta, które im odczytywał, słuchane z grzeczną uwagą, budziły w nich słaby oddźwięk... — A tymczasem oto w tej godzinie właśnie, kiedy Clerambault, wyleczony ze swego złudzenia wojennego, sądził, że się zbliży do nich, oni się oddalili od niego, albowiem wrócili na miejsce, które on właśnie opuścił. Śmierć syna wywarła na nich skutek zupełnie odmienny, aniżeli ten, który przekształcił Clerambaulta. Teraz wchodzili niezgrabnie w wir bitwy jak gdyby chcieli zastąpić tego, który stamtąd odszedł; wdychali chciwie cuchnące wyziewy dzienników. Clerambault zastał ich, uradowanych w swem nieszczęściu zapewnieniem, że Ameryka gotowa jest prowadzić wojnę dwudziestoletnią. Ośmielił się zauważyć:
— Cóżby pozostało z Francji, z Europy, po latach dwudziestu?
Ale oni oddalili od siebie tę myśl z pośpiechem i rozdrażnieniem. Zdawało się, że wedle ich zdania nie przystoi nawet przypuszczać coś podobnego, a tem mniej o tem mówić. Szło przedewszystkiem o to, aby zwyciężyć. Za jaką cenę? Potem się robi rachunek. — Zwyciężyć? A gdyby już nie został we Francji żaden zwycięzca? — Mniejsza o to. Aby tylko ci drudzy tam zostali pobici! Nie, nie uchodzi, aby krew ich została napróżno przelana...
A Clerambault pomyślał sobie w duchu:
— Czy trzeba, aby go pomściły, by inne życia niewinne zostały również poświęcone?
Czytał w duszy tych poczciwych ludzi odpowiedź:
— Dlaczegożby nie?
Czytał te same słowa prawie u wszystkich tych ludzi, którym, jak małżeństwu Calville, wojna zabrała istotę najdroższą, syna, męża, brata...
— Niech inni cierpią także! My cierpieliśmy strasznie. Nie mamy już więcej do stracenia...
Nic więcej? Ależ przeciwnie, jedną rzecz jeszcze, której dziki egoizm tych ludzi, dotkniętych żałobą, strzegł zazdrośnie: oto wiarę w użyteczność tej ofiary. Niech nic jej nie zachwieje! Nie wolno wątpić o świętości sprawy, dla której ich zmarli oddali swe życie. O, jak oni o tem dobrze wiedzieli, ci władcy kierujący wojną i jak umieli wyzyskiwać tę ponętę. Nie, przy tych ogniskach domowych, dotkniętych żałobą, nie było miejsca dla wątpliwości Clerambaulta i dla jego duszy, w której się obudziła litość.
— Któż miał litość nad nami? — myśleli ci nieszczęśliwi. — Dlaczego my mielibyśmy ją mieć dla innych?
Byli także ludzie mniej ciężko doświadczeni; ale co charakteryzowało prawie wszystkie te koła mieszczańskie, to wpływ, jaki na nie wywierały wielkie słowa przeszłości: „Komitet Zbawienia Publicznego... Ojczyzna w niebezpieczeństwie... Plutarch... De Viris... Stary Horacy...“ Rzecz niemożliwa, aby spoglądali na obecność oczyma dzisiejszemi. Ale czy mieli wogóle oczy, aby na nią patrzeć? Ileito jednostek z anemicznej burżuazji naszych czasów, po ukończeniu lat trzydziestu, zdolnych jest myśleć samoistnie poza ciasnym kręgiem swoich własnych interesów? Nawet nie pragną tego. Podaje im się ich myśli gotowe, podobnie jak jedzenie, i to po tańszej cenie. Za kilka centymów dziennie znajdują je w prasie. Ci, którzy są bardziej inteligentni i szukają ich w książkach, nie zadają sobie trudu szukać ich w życiu i twierdzą, że życie jest odbiciem książek. Są podobni do przedwczesnych starców: członki ich tracą ruchliwość, umysł staje się ociężały.
Wśród licznej gromady dusz, przetrawiających w myśli przeszłość, odznaczała się podówczas grupa gorących zwolenników Rewolucji francuskiej. Wydawali się niegdyś podżegaczami w czasach bardzo odległych, — w epoce Szesnastego maja i jakiś czas później w burżuazji zacofanej. Podobnie jak ludzie pięćdziesięcioletni, ustatkowani i zażywni, którzy sobie przypominają z dumą, że byli niegdyś nicponiami; żyli wspomnieniami wzruszeń, jakie wywoływała ongi ich zuchwałość. Jeżeli się nie zmienili w swoim zwierciedle, świat zmienił się dokoła nich. Ale oni się tego nawet nie domyślali; wciąż naśladowali swoje zgrzybiałe wzory. Dziwny instynkt naśladownictwa, niewolnictwo mózgu, który zostaje hypnotyzowany dokoła pewnego punktu z przeszłości. Zamiast starać się iść za biegiem Proteusza, życia podlegającego zmianom, podejmuje on starą skórę, z której już dawno wyśliznął się młody wąż. I pragnąłby go w niej napowrót zaszyć. Pedantyczni nabożnisie zmarłych rewolucyj twierdzą, że rewolucje przyszłości będą się ściśle wzorować na tych starych grobowcach. I nie przypuszczają wcale, że nowa Wolność pójdzie innemi torami i że przekroczy zapory, u których się zatrzymała zdyszana jej babka z roku 93. Mają jeszcze więcej urazy dla braku szacunku ze strony młodych ludzi, którzy ich prześcigają, aniżeli do pełnego nienawiści krzyku starców, których oni prześcignęli. To nie bez powodu: albowiem ci młodzieńcy odkrywają im, że się postarzeli; i teraz oni wznoszą przeciw tej młodzieży przeraźliwe okrzyki.
Zawsze będzie się działo tak samo. Zaledwie kilka jednostek starzejących się pozwoli życiu iść swoim biegiem, a gdy oczy ich będą gasnąć, będą się wielkodusznie cieszyli przyszłością oczyma młodego pokolenia. Ale większość tych, którzy w młodości swej kochali wolność, pragnie z niej uczynić klatkę dla młodego pokolenia, gdy sami nie mogą już latać.
Internacjonalizm dzisiejszy nie miał żarliwszych wrogów, aniżeli niektórych zwolenników kultu narodowego rewolucyjnego, na modłę Dantona lub Roberpierre’a. Oni sami nie byli zawsze w zgodzie z sobą; stronnicy Dantona i stronnicy Roberpierre’a, których dzieliło jeszcze od siebie widmo gilotyny, przezywali się wzajemnie heretykami, wygrażając sobie w sposób cierpki. Ale zgadzali się z sobą w tem jednem, aby uznać za godnych najsroższej pary tych, którzy nie wierzyli, że się niesie wolność paszczami dział, którzy śmieli czuć ten sam wstręt do każdego gwałtu, bez różnicy, czy go wykonuje Cezar, czy Demos, czy ich garbarze. A choćby się to nawet działo w imieniu Prawa lub Wolności! Maskę można łatwo zmienić, twarz pod spodem zostaje ta sama.
Clerambault znał wielu z tych fanatyków. Było rzeczą niemożliwą rozprawiać z nimi, czy prawo lub też matactwo w czasie wojny nie znajduje się po obu stronach. Byłoby to tak samo, jak gdyby manichejczyk wdał się w rozprawę z świętą inkwyzycją. Religje świeckie mają swoje wielkie seminarja i swoje tajne towarzystwa, gdzie się przechowuje dumnie doktrynę w depozycie. Kto się od niej oddala, podlega wyklęciu, zanim sam również nie będzie należał do przeszłości; wtedy będzie miał możność zostać także bogiem i w jego imieniu będzie się znów wyklinało przyszłość.
Ale jeżeli Clerambault nie kusił się o to, by nawrócić tych zatwardziałych intelektualistów, opancerzonych w swoją ciasną prawdę, znał także innych, którzy nie mieli tej dumnej pewności siebie: byli od niej dalecy. Grzeszyli raczej przez miękką słabość i z dyletantyzmu. — Arsen Asselin był to miły Paryżanin; nieżonaty, światowiec, człowiek inteligentny i sceptyk, którego raził niemile każdy błąd przeciw dobremu smakowi, zarówno w uczuciu jak w wyrazie; jakżeż mógł znaleźć upodobanie w tych przesadnych nieumiarkowanych myślach, będących wrzątkiem kultury, z której rozwija się wojna? Jego umysł krytyczny i ironja powinny go skłaniać do wątpliwości: nie było powodu, by nie rozumiał słusznych wywodów Clerambaulta. Niewiele też brakowało, aby podzielał jego myśli. Wybór przez niego dokonany zależał od okoliczności przypadkowych. Ale z chwilą, kiedy uczynił krok w kierunku przeciwnym, było dla niego rzeczą niemożliwą cofnąć się wstecz. A im dalej grzązł, tem bardziej stawał się uparty. Miłość własna Francuza nie uznaje nigdy popełnionego błędu, raczej dałby się za niego zabić... ale czyż wielu jest wogóle ludzi na świecie, Francuzów lub też innych, którzyby mieli energję powiedzieć: „Pomyliłem się, trzeba wszystko odrobić na nowo...“ Nie, wolą raczej przeczyć w oczy oczywistej prawdzie... „Wytrwać aż do końca!“... I potem zginąć.
Dziwnym człowiekiem był pewien pacyfista przedwojenny, Aleksander Mignon. Stary przyjaciel Clerambaulta, mniej więcej rówieśnik jego, należący do kół burżuazji, człowiek inteligentny z wykształceniem uniwersyteckiem, który swem pełnem godności życiem zyskał sobie słusznie ogólny szacunek. Nie należało go utożsamiać z owymi pacyfistami bankietowymi, mającymi różne odznaczenia urzędowe i wielkie wstęgi orderów międzynarodowych, dla których pokój w wygłaszanych mowach jest, w latach cichych, ideałem wszelkiego odpoczynku. Przez lat trzydzieści był szczerym przeciwnikiem niebezpiecznych knowań polityków i spekulantów nieczystych swego kraju; był członkiem Ligi obrony praw człowieka i miał zawsze popęd do przemawiania za kimbądź, będącym w nieszczęściu. Wystarczało mu, by jego klient uważał się za uciśnionego. Nie pytał się sam siebie, czy ów rzekomy uciśniony nie był przypadkiem ciemiężcą, któremu się nie powiodło uciskać drugiego. Jego wielkoduszność niespokojna i swarliwa ściągnęła na niego nieco śmieszności, która jednak dawała się pogodzić z ogólnym szacunkiem, jaki go otaczał. Nie robił sobie nic z tego. Nie obawiałby się nawet tego, gdyby miał uronić ze swej popularności, byleby tylko czuł się otoczony swoją grupą, której uznanie było mu potrzebne. Uważał się za niezależnego. Nie był nim jednak w istocie. Był jednym z członków grupy, która była niezależna, gdy wszyscy trzymali się razem. Powiadają, że związek tworzy siłę. Tak, to prawda, ale z drugiej strony przyzwyczaja do tego, że nie można się później obejść bez związku. Aleksander Mignon doświadczył tego na sobie.
Śmierć Jauresa pozbawiła tę grupę orjentacji. Gdy zabrakło jednego głosu, który przemawiał jako pierwszy, zabrakło wszystkich innych: czekały na hasło i nikt nie śmiał go dać. Miotani niepewnością w chwili, kiedy toczył się wartko potok, ludzie ci, szlachetni i słabi, zostali porwani prądem pierwszych dni. Nie rozumieli go: nie pochwalali go; ale nie mieli nic, coby inu mogli przeciwstawić. Już od pierwszej godziny począwszy, wielu opuszczało ich szeregi: było to następstwo wywołane przez owych ohydnych retorów, którzy władali państwem, — adwokatów demagogów, biegłych we wszystkich sofizmatach ideologji republikańskiej: „Wojna dla Pokoju, Pokój wieczysty do końca...“ (Requiescat!) Biedni pacyfiści widzieli w tych podstępnych sztuczkach jedyną sposobność, chociaż nie bardzo błyszczącą (nie byli z tego wcale dumni), wydobyć się z kłopotliwego położenia; pochlebiali sobie z chełpliwością, której potworności wcale nie spostrzegali, że uzgodnią swoje zasady pokojowe z faktem gwałtu. Gdyby byli odmówili udziału, byliby się wydali na pastwę sfory wojennej, któraby ich była wszystkich pożarła.
Aleksander Mignon byłby miał odwagę stawić czoło tym krwawym paszczom, gdyby miał tę świadomość, że jego mała gromadka stoi za nim. Ale stanąć do walki samemu, to było ponad jego siły. Nie wypowiadając zrazu swego zdania, zostawił swobodny bieg wypadkom. Cierpiał w duszy głęboko. Przebywał podobne udręczenia, jak Clerambault. Ale także nie zdołał z nich wyjść. Kierował się mniej popędem, aniżeli rozumem; aby pokonać swe ostateczne skrupuły, pokrył je rozumowaniem ostrożnem. Przy pomocy swych kolegów, udowodnił pracowicie zapomocą formułki a+b, że wojna była obowiązkiem konsekwentnego pacyfizmu. Liga jego mogła bez trudu wymieniać karygodne uczynki nieprzyjaciół; nie zajmowała się jednak podobnemi uczynkami swego własnego obozu. Aleksander Mignon spostrzegał chwilami ogólną niesprawiedliwość. Była to dla niego nieznośna wizja... Zamykał co rychlej swoje okiennice...
Im bardziej się owijał w tę swoją logikę wojenną, tem trudniej mu było z niej się wywikłać. Wtedy zapalił się, jak dziecko, które nierozważnem uczynkiem, w swej niezgrabnej nerwowości, urwało owadowi skrzydełko. Owad jest teraz zgubiony. Dziecko zawstydzone cierpi z tego powodu i rozdrażnia się, a następnie mści się na nieszczęśliwym owadzie i rozdziera go na kawałki.
Można teraz łatwo się domyślić, z jaką przyjemnością wysłuchał Clerambaulta, gdy ten mu wyznawał swoją mea culpa. Wrażenie było zdumiewające. Mignon, zmieszany, oburzył się na Clerambaulta. Zdawało mu się, że tenże oskarżając siebie, oskarżał również i jego. Stał się jego nieprzyjacielem. Nikt nie był później bardziej uprzedzony, aniżeli Mignon, przeciw temu żywemu wyrzutowi sumienia.
Clerambault byłby znalazł więcej zrozumienia u kilku polityków. Ci wiedzieli o prawdziwym stanie rzeczy tyle, co on, nawet znacznie więcej, ale to im nie przerywało wcale snu w nocy. Już od dawna byli przyzwyczajeni do różnych combinazioni, do wykrętów w myślach; z dobrą wiarą wmawiali w siebie, że służą swojemu stronnictwu, za cenę kilku kompromisów: raz więcej, raz mniej!... Iść prostą drogą, snuć myśli prawe, było jedyną rzeczą niemożliwą dla tych istot rozlazłych, idących zawsze ukośnie, które szły naprzód, czołgając się jak węże. które posuwały się naprzód, cofając się równocześnie wstecz, które, aby lepiej zapewnić zwycięstwo swemu sztandarowi, wlokły go przez błoto: któreby czołgając się na brzuchu, wylazły aż na Kapitol.
Wreszcie kryły się tu i ówdzie niektóre umysły jaśniejsze. Musiano się ich domyślać, albowiem nie widziano ich: te melancholijne robaczki świętojańskie zgasiły starannie swoje światełka, widocznie obawiały się, by ich nie dostrzeżono. Niezawodnie nie były opanowane szałem wojny, ale nie wierzyły, by można wojnie zapobiec. Fataliści. Pesymiści.
Clerambault uczynił to spostrzeżenie, że gdy brak osobistej energji, najwyższe zalety serca i ducha przyczyniają się jeszcze do powiększenia niewoli ogólnej. Stoicyzm, który się poddaje prawom wszechświata, nie dopuszcza do walki przeciw tym, które są okrutne. Zamiast powiedzieć Przeznaczeniu:
— Nie!... Ty nie przejdziesz tędy,..
(Czy przejdzie, zobaczymy!)... stoik ustępuje grzecznie z drogi i powiada:
— Ależ proszę bardzo wejść.
Bohaterstwo, które się wykonuje, upodobanie do rzeczy nadludzkich, do rzeczy nieludzkich oczyszcza duszę ofiarami; im więcej są niedorzeczne, tem bardziej są wzniosłe. Chrześcijanie dzisiejsi, jeszcze hojniejsi od swego Mistrza, dają wszystko Cezarowi: wystarcza by jakaś sprawa wymagała od nich poświęcenia się, a natychmiast wydaje im się święta; oddają nabożnie hańbie wojny płomień swej wiary i ciała swoje na stos — Rezygnacja ironiczna i bierna ludów pochyla z pokorą plecy i przyjmuje ciężar... Nie trzeba sobie nic robić z tego“... I bez wątpienia, wieki, wieki niedoli potoczyły się na tym kamieniu. Ale kamień zużywa się z czasem i zamienia się w błoto.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.