Clerambault/Część pierwsza/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Rozyna Clerambault aż do chwili obecnego kryzysu pozostawała w cieniu. Życie jej wewnętrzne było nieznane innym i prawie jej samej. Ojciec jej miał o niem zaledwie słabe pojęcie. Żyła pod skrzydłami gorącego, egoistycznego, dławiącego przywiązania rodzinnego. Nie miała wcale przyjaciółek, ani towarzyszek rówieśnic. Rodzice stawali między nią a światem zewnętrznym; przyzwyczaiła się rosnąć w ich cieniu, a gdy, wyrósłszy na młodą dziewczynę, chciała się stamtąd wymknąć, nie śmiała, ani nie umiała tego uczynić. Czuła się zakłopotana, gdy tylko wyszła poza obręb swej rodziny i nie miała władzy nad swemi ruchami, mogła zaledwie mówić; uważano ją za nic nie znaczącą. Wiedziała o tem i cierpiała z tego powodu, albowiem była ambitna. Wychodziła zatem jak najmniej z domu i zostawała najchętniej u siebie, gdzie była prosta, naturalna, milcząca. To milczenie nie pochodziło z jakiegoś odrętwienia myśli; powodem jego była gadatliwość innych. Ojciec, matka, brat byli rozmowni; jej mała osóbka zaś, przez przeciwieństwo, zamykała się w sobie. Ale mówiła sama z sobą.
Była wysoka, szczupła, o kształtach młodego chłopaka, miała piękne jasne włosy, których pukle spadały jej na twarz, usta duże i poważne, dolną wargę nieco wydętą w punktach zetknięcia się z drugą, oczy szerokie, pogodne o spojrzeniu niepewnem, brwi delikatne i zgrabnie zarysowane, podbródek pełen wdzięku. Piękna szyja, szczupła, piersi, bioder prawie żadnych; ręce nieco czerwone i wielkie o żyłach nabrzmiałych. Rumieniła się byle co. Wdzięk młodości widniał na jej czole i podbródku. Oczy jej pytały, marzyły, mówiły mało.
Ojciec miał dla niej szczególną miłość, jak matka dla syna; zachodziło między nimi powinowactwo dusz. Nie myśląc wcale o tem, Clerambault od dzieciństwa zagarnął swą córkę, otaczał ją swem przywiązaniem, które ją całą pochłaniało. On to po części kierował jej wykształceniem. Z naiwnością niekiedy nieco rażącą artysty, uczynił z niej powiernicę swego życia wewnętrznego. Przywiodło go do tego jego ja, przelewające się życiem wezbranem i słabe echo, jakie znajdował w swej żonie. Ta poczciwa kobieta, która była, jak to powiadają, u jego nóg, pozostała tam na zawsze; potakiwała wszystkiemu, co powiedział, podziwiała go pełna ufności, ale nie rozumiała go i nawet nie spostrzegała tego; albowiem rzeczą najważniejszą nie były dla niej myśli jej męża, ale jego osoba, jego zdrowie, jego zadowolenie, wygody, pożywienie, ubranie. Zacny Clerambault, pełen wdzięczności, nie osądzał swej żony, tak samo jak Rozyna nie osądzała swej matki. Ale oboje wiedzieli instynktownie, czego się mają trzymać i tajny węzeł zbliżał ich jedno do drugiego. I Clerambault nie zauważył nawet tego, że uczynił z córki swą prawdziwą żonę dla duszy i serca. Zaczynał się tego domyślać dopiero w ostatnich czasach, kiedy zdawało się, że wojna zrywa milczącą zgodę, jaka panowała między nimi i kiedy mu nagle zabrakło przyzwolenia Rozyny, do którego był przyzwyczajony. Rozyna o wiele prędzej przed nim znała prawdziwy stan rzeczy. Nie chciała badać jego tajemnicy. Wszak można wiedzieć sercem, chociaż rozum nie ma wiadomości.
O dziwne i wspaniałe tajniki miłości, która kojarzy dusze! Jest ona niezawisła od praw społeczeństwa i nawet od praw przyrody. Ale bardzo mało ludzi wie o tem, a mniej jeszcze ma odwagę to wyjawić: boją się brutalności świata, który żąda wyroków sumarycznych i trzyma się znaczenia wyrazów, przekazanego mową tradycyjną. W tej mowie konwencjonalnej, rozmyślnie niedokładnej, wskutek uproszczenia społecznego, słowa nie wyrażają i nie odsłaniają żywych różnorodnych odcieni rzeczywistości: więżą ją, układają w rejestry i kodeksy, oddają ją na usługi rozumu, również udomowionego, rozumu, który nie wytryska z głębi duszy, ale z sadzawek szerokich i obmurowanych, jak basen wersalski, ramami społeczeństwa już urządzonego. W tym słowniku prawie prawniczym, miłość jest związana z płcią, wiekiem, warstwami społeczeństwa, a stosownie do tego, czy się nagina do warunków wymaganych, jest albo nie jest zgodna z naturą, jest albo nie jest prawnie uznana.
Ale jest to tylko strumień wody, pochwycony z głębokich źródeł miłości. Miłość niezmierna, która jest prawem grawitacji, wprawiającem w ruch światy, nie troszczy się o ramy, jakie my jej zakreślamy. Spełnia się między duszami, które wszystko oddziela, w przestrzeni i w godzinie; ponad wiekami kojarzy myśli żywych i umarłych; zawiązuje węzły ciasne i niewinne między sercami młodemi i staremi; sprawia, że przyjaciel jest bliższy przyjacielowi, sprawia, że często dusza dziecka jest bliższa duszy starca i że w całem swojem życiu nie znajdą, być może, kobieta towarzysza, mężczyzna towarzyszki. Między rodzicami i dziećmi te węzły istnieją niekiedy tak, że oni nie mają o tem wiadomości. A „wiek“ (jak mówili nasi starzy) wchodzi tak mało w rachubę wobec miłości wiecznej, iż zdarza się, że między rodzicami i dziećmi stosunek jest odwrócony i że nie młodsze z nich dwojga jest dzieckiem. Ilużto synów odczuwa nabożnie miłość ojcowską dla sędziwej matki! A czyż nie zdarza się nam niekiedy, że czujemy się bardzo pokorni i maluczcy przed spojrzeniem dziecka? Bambino Botticellego kładzie na Dziewicy czystej spojrzenie swe brzemienne bolesnem doświadczeniem, które jest samo siebie nieświadome i stare jak świat.
Przywiązanie Clerambaulta i Rozyny do siebie było tego rodzaju, wzniosłe, religijne, gdzie rozum nie ma wcale przystępu. Dlatego też w głębi morza wzburzonego, pod zawichrzeniami i konfliktami sumienia, jakie wojna rozpętała, rozgrywał się dramat tajemny, bez gestów, prawie bez słów, między temi dwiema duszami, złączonemi z sobą świętą miłością. To uczucie tajemne wyjaśniało subtelność ich wzajemnych stosunków do siebie. Zrazu nieme oddalenie się Rozyny, zawiedzionej w swojem przywiązaniu, zrażonej w swoim tajnym kulcie, przez zachowywanie się ojca, którego wojna obłąkała i stroniącej od niego, jak mały posąg starożytny, skromnie udrapowany. Wskutek tego wybucha natychmiast niepokój Clerambaulta, którego wrażliwość, zaostrzona czułością, poczuła niezwłocznie to Noli me tangere! Nastąpiło potem, w czasie okresu poprzedzającego śmierć Maksyma, milczące poróżnienie między ojcem a córką. Nie możnaby mówić (słowa są tak brutalne) o waśni miłosnej, choćby w najszlachetniejszem znaczeniu. To tajne poróżnienie, o którem nie wspomnieli nigdy ani jednem słówkiem, stało się dla nich obojga cierpieniem, niepokoiło młodą dziewczynę, drażniło Clerambaulta; wiedział o przyczynie tego, ale duma jego zrazu wzbraniała mu przyznać się do tego. Zwolna i stopniowo zbliżał się do wyznania, że Rozyna miała słuszność; chciał się upokorzyć, ale wstyd fałszywy krępował mu język. Tak tedy nieporozumienie dusz zaostrzało się, podczas gdy serca obustronnie błagały o ustępstwa.
W zamieszaniu, jakie nastąpiło po śmierci Maksyma, to błaganie wywarło większy nacisk na duszę mniej zdolną do oporu. Pewnego dnia, gdy się znaleźli wszyscy troje razem, wieczorem przy obiedzie, — (była to jedyna chwila, kiedy byli razem, albowiem zresztą każde z nich odłączało się od innych: Clerambault zamknięty sam ze swoją żałobą, pani Clerambault zawsze goniąca bez celu i Rozyna całemi dniami nieobecna, zajęta dziełami humanitarnemi) — Clerambault usłyszał, jak żona łajała gwałtownie Rozynę: młoda dziewczyna wspominała o pielęgnowaniu ranionych nieprzyjaciół, a pani Clerambault oburzała się na to jak na zbrodnię.
Odwołała się do wyroku męża. Clerambault, którego oczy zmęczone, zamglone i zbolałe poczęły rozumieć, spojrzał na Rozynę, która milczała, siedząc z pochylonem czołem, w oczekiwaniu odpowiedzi. I rzekł:
— Moja mała ma słuszność.
Rozyna zarumieniła się od nagłego wzruszenia, nie spodziewała się bowiem takiej odpowiedzi. Podniosła ku ojcu oczy z wyrazem podziękowania, spojrzenie ich zdawało się mówić:
— Nareszcie dusze nasze zrozumiały się.
Po krótkim posiłku wszyscy troje rozeszli się; każde z nich poszło oddać się na osobności swej boleści. Clerambault siedział przed swojem biurkiem, ukrył twarz w dłoniach i płakał. Spojrzenie córki przyniosło ulgę jego sercu stężałemu z bolu: odnalazł swą duszę utraconą, od tylu miesięcy dławioną, tę samą, którą miał przed wojną i ona patrzyła na niego...
Otarł łzy, słuchał przez drzwi... Żona, jak każdego wieczora, w pokoju Maksyma, obróciwszy dwukrotnie klucz w zamku, rozkładała i składała bieliznę i ubrania zmarłego... Wszedł do pokoju, gdzie Rozyna siedziała sama przy oknie i szyła. Była pogrążona w myślach; nie słyszała go wchodzącego, aż gdy był tuż obok, gdy stał przed nią. Oparł o nią siwiejącą głowę i wyszeptał:
— Córeczko moja!...
Wtedy jej serce poczęło również tajeć. Upuściła robótkę, ujęła w obie ręce starą głowę ojca o szorstkich włosach i rzekła, mieszając łzy swe z płynącemi łzami jego:
— Drogi ojcze...
Ani jedno, ani drugie nie potrzebowało żadnych pytań, ani wyjaśnień. Po długiem milczeniu, gdy Clerambault odzyskał spokój, rzekł, spoglądając na córkę:
— Zdaje mi się, że się budzę ze strasznego obłędu...
Głaskała go po włosach, nic nie mówiąc.
— Ale ty czuwałaś nademną, nieprawda? Widziałem to dobrze... Sprawiało ci to przykrość?...
Uczyniła głową ruch potwierdzający, nie śmiejąc nań patrzeć. Ucałował jej ręce, podniósł się i rzekł:
— Mój dobry aniele, ocaliłaś mnie.