Cmentarna lilja/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cmentarna lilja |
Wydawca | Kurjer Wileński |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce niewątpliwie lubi placyki przed wiejskimi kościołami. Nigdzie nie rzuca tak hojnie swych snopów światła, jak w południe na plac przed kościołem. Nigdzie też nie panuje taka rozkoszna cisza. Jaskrawy krąg słoneczny stoi wysoko i pilnuje, aby lud nie zaniedbał kościoła dla gawędy. Żąda, aby lud siedział spokojnie na ławach, słuchał kazania i dlatego zalewa takim bogactwem światła placyk przed ścianą kościelną.
Naturalnie nie każdej niedzieli słońce tak troskliwie zajmuje się kościołem, lecz tej niedzieli, gdy Ingrydę chowano, żar wiał z placyka. Krzemienie błyszczały w piasku, zdeptana trawa skręcała się, a żółte kwiaty cykorji rozwinęły się tak wspaniale, że mogły uchodzić za astry.
Po drodze, prowadzącej do kościoła, szedł przekupień dalekarlijski, jeden z tych, którzy roznoszą noże i nożyce. Pomimo upału, miał na sobie długi, biały owczy kożuch, a na plecach dźwigał skórzany wór z towarem. Szedł już od kilku godzin, nie odczuwając upału, lecz gdy wszedł na placyk, odrazu zdjął czapkę i jął obcierać pot z czoła.
Stał przez chwilę z odkrytą głową. Czoło miał białe i wysokie, między brwiami zmarszczkę, którą wyżłobiły snadź bolesne myśli. Postać silna i zarazem gibka, twarz piękna z inteligentnym wyrazem. Uderzał w nim niezwykle trwożny wyraz oczu, nie zatrzymujących się dłużej na żadnym przedmiocie, a błądzących niezdecydowanie w przestrzeni.
Zapewne nie miał klepek w porządku, jeżeli w dzień świąteczny wlókł się ze swoim towarem; trud to był daremny, powinien był wiedzieć, że dnia tego nic nie sprzeda. Żaden przekupień nie pracował w niedzielę, a szedł do kościoła wraz z całą ludnością wiejską.
Biedaczysko nie zdawał sobie widocznie sprawy, że to dzień świąteczny, stanął na środku placyku i patrzał na kościół, skąd rozlegał się śpiew psalmów. Tyle tylko zrozumiał, że niema nikogo, ktoby u niego coś kupił i zadał sobie pytanie, co robić z resztą dnia. Przez długą chwilę stał zatopiony w myślach. Gdy rzeczy szły zwykłą koleją, wiedział, jak postąpić, chodził przez cały tydzień od dworu do dworu handlując. Niedziele wytrącały go z kolei, napadał go wówczas smutek; do kościoła nie odważył się wejść. Nie z obawy przed ludźmi, lecz w kościele wiszą obrazy, wyobrażające przedmioty, o których nie lubił wspominać.
Postanowił pójść na cmentarz, ulubione miejsce swoich przechadzek.
Nowa trudność. Aby się dostać na cmentarz, trzeba było ominąć rzęd koni, zaprzężonych do fur i bryczek. Konie spokojnie chrupały owies i siano, nie było obawy, że mogą się rzucić na człowieka, ale dalekarlijczyk miał własny pogląd na niebezpieczeństwo, grożące, gdy trzeba przejść około zwierząt.
Dwa, trzy razy zamierzał przejść, lecz odwaga go opuszczała i cofał się. Nie obawiał się, że konie go uderzą lub ugryzą; przerażała go sama ich obecność. Nastąpiła chwila, gdy wszystkie konie wsunęły głęboko łby w worki z paszą — wtedy dalekarlijczyk puścił się w tak ciężką drogę.
Ściśle obwinął się w swój kożuch i stąpając na palcach, starał się jaknajciszej przejść. W czasie drogi jeden z koni podniósł łeb i spojrzał na idącego mimo: przekupień stanął i zgiął się w ukłonie.
Bardzo żałował, że dźwigając ciężki wór na plecach, może się tylko przygiąć, a nie ukłonić głęboko, prawidłowo.
Westchnął biedak. Ciężko żyć na świecie z taką trwogą przed każdym czworonogiem. Właściwie nie bał się zwierząt wogóle, tylko kóz. Koni, psów i kotów zupełnie się nie bał, nie miał tylko pewności, czy postać ich jest prawdziwą. Ta wątpliwość budziła w nim obawę przed wszelkiemi zwierzętami.
Uczucie to zrozumieć może tylko ten, w czyjej duszy zamieszkał strach.
Ciężkie to brzemię i ciężko żyć dźwigając je.
Dziwnym trafem Gunnarowi jednakże się udało przejść mimo koni. Ostatni kawałek drogi przebiegł prawie, wpadł na cmentarz, zatrzasnął furtkę i kułakiem pogroził szkapom.
— Przeklęte, wstrętne kozły! W ten sposób wymyślał wszystkim zwierzętom, nazywając je nie inaczej, jak kozłami. Z tej przyczyny obdarzono go przezwiskiem kozła, co go mocno irytowało.
Gunnar przechadzał się wolnym krokiem po cmentarzu, i kłaniając się każdemu nagrobkowi, cieszył się ze spotkania dawnych przyjaciół. Nagrobki były te same, co dawniej, tego był pewien. Pięknie tu jest! nie pasie się tu żadne bydlę, nie ma ludzi, którzy go dręczą. Dużo jest pięknych zakątków w gajach i na łąkach, ale nigdzie Gunnar nie czuł się tak dobrze, niż tu. W lesie także jest pięknie, ale w lesie czuł się samotnym, tu zaś pod każdym nagrobkiem ktoś spał. Miał więc towarzystwo, ciche i spokojne, takie właśnie, jakie lubił.
Poszedł wprost do otwartego grobu, poznać się z nowym lokatorem cmentarza. Zrzucił z pleców swój ciężki wór, zdjął kożuch i, westchnąwszy z ulgą, usiadł nad samą mogiłą i badawczo zajrzał do wnętrza.
Nie zawadzi być ostrożnym, a nuż i tu jest zasadzka? Nie, w grobie panuje cisza bezwzględna.
Dalekarlijczyk ostatecznie się uspokoił i sięgnąwszy w boczną skrytkę swego worka, wydobył skrzypce i smyczek. Zgiął się nad grobem, jakby w ukłonie. Nieboszczyk chętnie zapewnie posłucha muzyki.
W grze Gunnara dużo było rzewnego uczucia, smutku. Grał cicho, zaledwie dotykając strun; nie pamiętał ani jednej melodji, struny same śpiewały, gdy się ich dotknął smyczkiem.
Drogie mu były te śpiewające skrzypce.
Grając nadsłuchiwał z promiennym uśmiechem, jak dorosły człowiek słucha szczebiotu dziecka. Rzewne melodje wyrastały, jak kwiaty z ziemi. Białe i pstre kwiateczki zasłały murawę w około niego, a on pragnął ich coraz więcej i więcej, aby zasłały cały cmentarz, całą dolinę.
Dziewczyna śpiąca w trumnie usłyszała muzykę.
Brzęk strun obudził w niej marzenia, od wspomnień słodkich drgnęło serduszko, krew zaczęła krążyć.
Znikły widzenia senne, zapomniała o nich.
Zdawało się jej obecnie, że leży w łóżku i dziwiła się, że jeszcze nie umarła. Wszakże pożegnała już swych opiekunów, rodzeństwo i służbę, nawet starszy pan pastor przychodził dysponować ją. Od kilku już dni przestała zajmować się ziemskiemi sprawami, nie do uwierzenia, że dotąd jeszcze nie umarła!
Dlaczego jednak tak ciemno w pokoju, a i zimno jej, skostniała zupełnie, widocznie spadła z niej kołdra, chciała się podnieść, poszukać kołdry — uderzyła czołem w wierzch trumny i z jękiem opadła na wznak, straciła znów przytomność.
Do uszu grającego dalekarlijczyka doszedł stuk i słaby jęk dziewczyny. Potwierdziło się jego podejrzenie, że nikomu wierzyć nie można. Czego chce ten dotąd tak cichy towarzysz? Patrzał badawczo w grób i gdy hałas się nie powtarzał, powrócił do gry. Lecz skrzypce przestały go słuchać! Pomimo, że dotykał się ich czule i delikatnie, żaden dźwięk mu nie odpowiadał. O mało nie płakał z bólu.
Miał zamiar przebyć tu dzień cały, słuchając skrzypiec ukochanych, a one już zamilkły. Skrzypce zapewne się zlękły i zapomniały swoich śpiewów. Jemu również się zdarzało, że ze strachu o wszystkiem zapominał. Trzeba zobaczyć, co tam w grobie stuka, skrzypce się uspokoją i nowe kwiaty melodji wyrosną.
Pośpiesznie wydobył dłutko z pomiędzy swego żelastwa, skoczył w grób i klęcząc odśrubował wieko trumny, podniósł je i oparł o ścianę grobu.
Świeże powietrze ocuciło śpiącą, otworzyła oczy.
Jasno było w około. Przeniesiono ją do innego pokoju. Ściany pokoju były żółte, sufit zielony. Pokoik wązki, a łóżeczko bardzo ciasne. Zapewnie z tej przyczyny miała ręce i nogi tak zdrętwiałe. Pocóż jej pod brodę położono książkę z hymnami? zazwyczaj kładą ją tylko umarłym.
W rękach Ingryda trzymała bukiecik. Co też przybranej matce przyszło do głowy, aby ułamać gałązki kwitnącego mirtu, dziwi się Ingryda. Leży sobie na poduszce z koronkowem obszyciem i prześcieradło ma haftowane brzegi. Ładne to jest, a Ingryda lubi wszystko co ładne. Gdzie jednak jest jej kołdra, niezdrowo chorej leżeć tak bez przykrycia, aż na płacz jej się zbiera, tak jej zimno. Poruszyła się i uderzyła o coś twardego, leżącego obok jej policzka na poduszce. Poznaje ulubionego konika braciszka. Zaczyna rozumieć. Brat jej oddał swego ulubieńca, a matka włożyła jej w rękę bukiecik, więc chyba umarła? Uchwyciła się mocno brzegów trumny i usiadła. Mały pokoik okazał się grobem, a wązkie łóżeczko trumną. A może to tylko sen? westchnęła i znów się położyła, pewna, że śni.
Dalekarlijczyk stał w rogu grobu, zasłonięty jak parawanem, wiekiem trumny. Czekał, aż nieboszczyk sobie pójdzie. Nie wątpił, że ma ten zamiar, ponieważ stukał, to zapewnie chce wyjść. Wysunął głowę, chcąc sprawdzić, czy już sobie poszedł. Nie, jest jeszcze. Leży sobie na swojej pościeli ze strużyn. Rozgniewało to dalekarlijczyka. Trzeba z tem raz skończyć. Pilno mu było wrócić do skrzypiec.
Usypiającą Ingrydę rozbudziły słowa wymówione śpiewnym dalekarlijskim narzeczem.
— Zdaje mi się, że ci pora wstać.
To rzekłszy Gunnar czemprędzej ukrył głowę za wieko.
Biała mgła leżąca dotąd na oczach dziewczyny rozwiała się. Któż to do niej mówi? więc ona nie śni? poraz pierwszy ogarnął ją strach. Zrozumiała, że leży w trumnie, że niebawem grudki gliny mogą ją zasypać i nikt jej krzyku nie usłyszy z głębi grobu. Poznała „kozła“ i wyciągnęła ręce do niego.
— Na Boga, chodź do mnie, — prosiła rzewnie.
— Dobrze, ale czy ty sobie stąd pójdziesz?
— Pomóż mi wyjść.
Przeciskając się pomiędzy ścianą mogiły i trumną podszedł do niej, wyjął z trumny i posadził na nasypie mogiły.
Dziewczyna objęła go za szyję, przytuliła się do niego i zapłakała.
Uczucie wdzięczności przepełniło jej serce. Co by się z nią stało, gdyby on nie podniósł wieka jej trumny? Strach nawet o tem pomyśleć. Chciała mu podziękować i przytuliła się jeszcze mocniej do jego szerokiej piersi.
Dalekarlijczyk oswobodził się wnet z jej objęć i znów spuścił się do grobu. Ułożył porządnie prześcieradło w trumnę i przyśrubował wieko.
Teraz już grób będzie milczał, a skrzypce przypomną sobie swój śpiew.
Ingryda siedziała na trawie i rozglądała się wokoło. Ujrzała rzęd koni i bryczek pod kościołem, domyśliła się, że lud jest na nabożeństwie i wnet wróci tu, aby dokończyć zasypania grobu.
Tylu ludzi ją zobaczy, a ona nieubrana, będą ją potem wstydzić przez całe życie. Skąd tu wziąć suknię?
Zwróciła się do przekupnia, który jeszcze pracował nad trumną.
— Słuchaj, rzekła, pozwól mi się ukryć w twoim worku i zanieś mnie do domu.
Przysunęła się do wypchanego towarem worka i chciała rozwiązać rzemyki.
— Nie rusz mego worka, z gniewem zawołał przekupień i wyrwał jej rzemyki z ręki.
— Co tu robić, aby go uczynić posłusznym?
Na trawie leżały skrzypce, Ingryda bezwiednie wzięła je do ręki.
Zaledwie się ich dotknęła, gdy Gunnar wpadł w szał i grubjańsko wyrwał je z jej ręki.
Strasznie był oburzony, gdy kto dotknął się jego skrzypiec.
— Mój Boże, gdzie ja się ukryję, rozpaczliwie myślała dziewczyna.
Próbowała sobie ująć dalekarlijczyka, obiecując mu, jak dziecku, różne piękne rzeczy.
— Poproszę ojca, to kupi od ciebie cały tuzin kos. Zamknę do budy wszystkie psy, gdy ty do nas przyjdziesz. Poproszę matki, aby ci dała dobry obiad.
Gunnar był nieubłagany.
Ingryda przypomniała sobie zamiłowanie Gunnara do muzyki.
— Jeżeli mnie zaniesiesz do domu, będę ci grała.
Uśmiech przemknął po jego ustach. Całemi wieczorami będę ci grała. Zagram co tylko zechcesz.
— A nauczysz skrzypce nowych pieśni?
— Nauczę.
To go przekonało.
Wysypał żelaztwo z worka i ukrył je pod kupką zeszłorocznych liści, gdy skończył, rzekł do niej.
— Teraz właź!
Dziewczyna wsunęła się do worka, przekupień sumiennie zawiązał wszystkie rzemyki i zarzucił sobie worek na plecy.
Ciężar był niewielki, dom pastora blizko, po 10-ciu minutach stanęli u celu.
Ingryda podczas drogi całowała raz po raz bukiecik mirtu, dany jej przez opiekunkę i dzięki kwiatkom zmniejszyła się gorycz nagromadzona w jej sercu przeciwko niej.
Wogóle istota powracająca z grobu jest usposobiona pojednawczo. Ingryda obecnie uważała za naturalne, że żona pastora kochała swe własne dzieci więcej, niż ją, córkę przybraną. A że szczupłe dochody pastora nie pozwalały na utrzymywanie niańki, więc ona powinna była ją zastąpić. Despotyzm dzieci wobec niej tłómaczyć można tem, że przywykły uważać ją za służącę.
Wszystkiemu winna bieda, gdyby jej przybrany ojciec mógł zostać starszym pastorem, wszystko zmieniło by się na lepsze. Matka też nie bez powodu była tak szorstką wobec niej. Bieda pozbawiła ją serca. Zmieni się to teraz. Będzie zawsze uległą, przez pamięć o dobroci braciszka i matki.
W domu pastora pozostała tylko gospodyni i służąca.
Pani pastorowa od rana szykowała przyjęcie dla gości, którzy przybyli na pogrzeb, w tej chwili przebierała się w sypialni w odświętną czarną suknię, i spojrzawszy na zegar, czemprędzej znów wróciła do kuchni.
Należy sprawdzić poraz ostatni smak potraw.
Udały się doskonale, a to gospodynię zawsze cieszy, nawet wówczas, gdy ma smutek w duszy.
Wraz z panią pastorową w kuchni znajdowała się służąca, ciesząca się zupełnem jej zaufaniem.
— Jak myślisz, Liza, czy będzie gościom smakowało?
— Bezwątpienia. Sądzę, że, gdyby Ingryda mogła wstać z grobu i zobaczyć nasze przyjęcie, to i ona byłaby zadowoloną.
— Ach, westchnęła pani pastorowa, jej właściwie nigdy nie można było dogodzić...
— Hm, ona umarła, i ja nie jestem taka, aby coś złego powiedzieć o nieboszczyku, którego jeszcze nie zasypano ziemią.
— Nie mało musiałam się nasłuchać przez nią od mego męża.
Pani pastorowa miała ogromnę ochotę pogawędzić o zmarłej. Męczyły ją nieco wyrzuty sumienia i dlatego urządziła tak sutą stypę. Lepiej było nie brać sieroty, niż dać jej uczuć, że ją mniej kochają od swoich dzieci.
Pastorową dręczyła ciekawość, co mówią we wsi o tym wypadku, — chciała skłonić Lizę do zwierzeń. Służąca, chytra wieśniaczka, udawała, że nie rozumie, czego od niej żądają.
Mięszała coś w kotle, wreszcie zdecydowała się przemówić.
— Mnie się zdaje, że, gdy się ma opiekunkę, która jak rodzona matka troszczy się o to, aby ktoś miał co mu potrzeba, i jeść poddostatkiem i rzeczy w porządku, to należy ją kochać i być posłuszną. Należy być wdzięczną za chleb tym, którzy cię przytulili i pozwalają żyć w porządnym domu, pośród porządnych ludzi, a nie chodzić zamyśloną, niewiadomo o czem, jak z rozumu obraną.
Gdyby nie łaska pani, co ją z ulicy podjęła, włóczyłoby się to z akrobatami, jak żebraczka, lub włóczęga jaka.
W tej chwili przez uchylone drzwi wszedł do kuchni przekupień ze swym workiem na plecach i stanął pokornie w pobliżu drzwi. Gospodyni i służąca nie zwracali na niego uwagi, pochłonięte swą gawędą. Pani pastorowej poglądy Lizy sprawiły ulgę.
— A może lepiej, że jej już niema, rzekła.
— Napewno lepiej, ja myślę, że i pan pastor jest tego samego zdania, z przekonaniem mówiła sługa, i zobaczy pani, że teraz w domu zapanuje spokój.
— Pewnie, ona zawsze nas różniła, musiałam go powstrzymywać od nierozsądnych wydatków. Czy mamy na to? a ile to kosztowały jej suknie? on wciąż się obawiał jej skrzywdzić, a często ona więcej dostawała od innych.
— Pani zapewnie odda Grecie jej batystową suknię?
— Tak, trzeba będzie przerobić dla Grety, a może sobie wezmę.
— Nie wielkie dziedzictwo zostało po tej żebraczce.
— Nie spodziewał się nikt dziedzictwa, żeby choć dobre wspomnienie zostało.
Dalekarlijczyk zdjął worek z pleców i postawił go pod oknem, obejrzał się przezornie, czy psa lub kota niema w pobliżu, — i jął powoli rozwiązywać rzemyki worka.
— Nie otwieraj worka, rzekła do niego szorstko Liza, dziś niedziela, nic dziś nie kupiemy.
Nie zwracając więcej uwagi na przekupnia zwróciła się znów do gospodyni. Należy korzystać z okazji przypodobania się, może się opłaci.
— I dla dzieci ona dobrą nie była, w pokoju dziecinnym zawsze tylko płacz i skargi słychać było.
— Była dla nich taką, jaką i dla matki, chociaż dzieci teraz po niej płaczą.
— Bo nie rozumieją swego dobra, a zobaczy pani, że po upływie miesiąca przestaną ją wspominać.
Gwałtowne szlochanie przerwało rozmowę zacnych dusz. Dalekarlijczyk podniósł pokrywę worka i z niego wysunęła się niedawno pochowana taką, jaką ją położono do trumny.
A właściwie była bardzo zmienioną. Gdy ją chowano, odblask rumieńca różowił jej policzki, obecnie twarz była sina, usta zbielałe, oczy głęboko zapadłe; istne widmo zagrobowe.
Nie mówiła nic, rozpacz biła z jej twarzy, wyciągnęła z błagalnym giestem rękę, w której wciąż trzymała bukiecik mirtu, włożony jej do trumny.
Pani pastorowa zemdlała, upadła z łoskotem na podłogę, Liza zaś uciekła do swego pokoju, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
— Nie do mnie ona przyszła, szeptała trzęsąc się ze strachu.
— Zanieś mnie nazad, skąd przyniosłeś, rozkazała Ingryda przekupniowi. Słyszysz?
Dalekarlijczyk spojrzał bezradnie w okno, ujrzał nadjeżdżający szereg bryczek, przestraszył się, zarzucił pośpiesznie worek na plecy i chyłkiem uchodził z podwórza.