<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Od nowego roku pasmo tych odbitek ze zdarzeń historycznych na umyśle inteligentnego młodzieńca przerywa się na parę miesięcy. Szaropolski zapadł bowiem w melancholię, która objawiała się przedewszystkiem przez mizantropię. On, zwykle wesoły i rwący się do czynu, przesiadywał teraz całymi dniami w prowizorycznem mieszkaniu przy fabryce, nie widując prawie nikogo, oprócz Lodzi i swego Holendra, z którym bił się na florety; towarzystwa obojga zażywał raczej dla higjeny, niż dla zaspokojenia wyższych potrzeb duchowych.
Dużo czytał. Porzucił już dawno poezje, do której zniechęcili go Wurmowie i Promieńscy, zagłębił się zaś w studjowanie ksiąg jakichś technicznych, o których Lodzia nie mogła nic określonego powiedzieć, choć je codzień opylała i układała, a sam Szaropolski z nikim już nie rozmawiał o swojej lekturze. Czytywał też dzienniki, ale z nikim się nie wdawał w gawędy polityczne. Gdy pod koniec stycznia spotkał na swojem podwórzu Roberta, który coraz częściej zaglądał do panny Malankowskiej, został zainterpelowany:
— No, mamy przecie rząd obiecujący! Władza spoczywa w ręku szanownych i niepodejrzanych. Idziemy ogromnymi krokami w przyszłość. — Cóż ty na to?
— Czekam.
— Jak to? nie cieszysz się z upadku gabinetu Wichrowatego?
— Był haniebny i niemożliwy; musiał upaść.
— No więc?... A teraz patrz, co za zmiana! Zawieramy stosunki z najpotężniejszemi mocarstwami — rozszerzamy granice na wschód i na zachód — na czele ministerjów stoją mężowie zaufani. — — I ty zapewne, Edwinku, coś teraz na serjo rozpoczniesz?...
— Czekam — powtórzył Edwin.
A Robert, poczytując małomówność kuzyna za brak zaufania i poniekąd impertynencję, pożegnał się z nim zimno.
Jednak w lakonicznej odpowiedzi Edwina Szaropolskiego zawierała się nietylko prawda, lecz istota odmiany jego psychiki. Gdy przyjechał do Cudna kilka miesięcy temu, był przekonany, że w każdym kraju europejskim można zużytkować swe przygotowanie zawodowe; że wielkie miasto rodzinne da mu nadto rozkosz współpracownictwa nad dziełem odrodzenia, do którego poczuł szczery zapał. Ale zawody do znane przy zetknięciu się z paru już bardzo od siebie odmiennymi rządami dowiodły mu, że tymczasem nie w tym kraju zdziałać niepodobna, chyba łączyć się z akcją destrukcyjną na korzyść obcą, lub na korzyść panującej kliki, — dzisiaj, za rządów trzecich, nie rzucił się już tak śmiało i ochoczo do pracy, bo nic był pewien, czy rząd się uda lepiej, niż poprzednio. 1 właśnie dlatego — czekał.
Czekał bez nadąsania, ale przez ostrożną rachubę. W nowym gabinecie jedyną postacią jasną i wyraźną, ze wszech miar budzącą gorące nadzieje, był prezes ministrów. Inni mężowie, podobno szanowni, byli zupełnie nowi, a szczególniej Szaropolskiemu nieznani. Niechże ten zespół, w którym zaufać można jedynie dyrektorowi, wykona coś składnie, zanim ja rozpocznę jaką robotę — myślał Edwin.
Sądząc jednak z dzienników krajowych i zagranicznych, prawicowych i lewicowych, działy się rzeczy poważne, doniosłe, czasem aż majestatyczne. Cudno przemawiało do wielkich narodów, a narody czasem odpowiadały przychylnie. Omawiano preliminarja sojuszów, obiecywano sobie wzajemnie miłość, wiarę i niektóre doraźne pożytki. Robiono wielką politykę, dla której Szaropolski miał rzetelny respekt pomieszany z pewnego rodzaju obawą, ale nic mając zamiaru brać w niej kiedykolwiek udziału, był ciekaw przedewszystkiem, jak nowa machina państwowa, rozbudowana na tak szeroką skalę, dotyka ostatnimi klawiszami spraw codziennych, poziomych, pomiędzy któremi przewijały się osobiste interesy Szaropolskiego. Ponieważ wszystkie te sprawy były „wewnętrzne“, zapragnął poznać odpowiedniego ministra i po długim namyśle udał się do niego.
Ministrem był Godzisław Wahadłowski, brat profesora, który napisał „Przebłyski“. Żadne pismo, nawet najkrzykliwsze, nie pozwoliło sobie dotąd na krytykowanie tego ministra; nic chwalono go także, gdyż jego przeszłość, nieposzlakowana równie, jak nieodznaczona dotąd wybitnem dziełem, utrudniała wróżby o tem, jak się on wywiąże z wysoce odpowiedzialnej funkcji, którą mu powierzono. Minister Wahadłowski wypłynął z ciszy i dotąd, na kurulnym stolcu, otaczała go cisza.
Szaropolski nie miał wcale trudności z otrzymaniem audjencji. Zapisał się w kancelarji i otrzymał niebawem odpowiedź, że pan minister przyjmie go nazajutrz o godzinie 4¾ po południu. Jakoż został wprowadzony punktualnie w oznaczonym terminie do gabinetu ministra, pomimo że w poczekalni, między dość licznymi interesentami, znajdował się jeden książę i paru wyższych oficerów. Prostota lokalu urzędowego, brak wszelkiej etykiety i parady (nawet woźni palili papierosy w przedpokoju) — wszystko znamionowało wysokie zasady demokratyczne. Szaropolski odczuwał przyjemne wzruszenie, stając po raz pierwszy przed obliczem prawdziwego cudeńskiego ministra, gdyż dawniejszą wizytę u D-ra Powidły zaliczył już do wspomnień humorystycznych.
Nie zawiodła go też postać ministra: katońska iście głowa nad źle skrojonym surdutem; sztywność umiarkowana przez grzeczność; zamyślenie o czemś nieprzyjemnem, rozjaśnione przez dostateczną ciekawość do sprawy, która obarczała go dwudziestą dzisiaj wizytą.
Szaropolski nie potrzebował się przedstawiać. Ujrzał bowiem na stole kartkę z napisem: Edwin Szaropolski, przemysłowiec, w interesie osobistym. Nie marnując drogich minut audjencji, przedstawił jak najzwięźlej, że jest właścicielem mydłami nowo-założonej, a nieczynnej od trzech blisko miesięcy z powodu, że robotnicy zastrajkowali, żądając zapłaty za półtora roku bezrobocia w innej fabryce, z którą mydlarnia przy ulicy Lubej niema innego związku, jak tylko ten, że użyte w niej zostały i przerobione aparaty pochodzące z tamtej fabryki, która przez bankructwo właściciela pozbawiła pracy robotników — mydlarzy, obecnie najętych przez Szaropolskiego.
Minister zapytał jeszcze o szczegóły stosunku dawnej fabryki do nowej, o formę strajku i o przebieg umów między dyrekcją a robotnikami a usunąwszy wątpliwości, orzekł stanowczo:
— No, tak. Żądania robotników są zupełnie bezzasadne.
Edwin poczuł dawno niedoznaną radość: nareszcie wysoki urzędnik, który nie jest wrogiem współobywatela, chociaż posiadacza fabryki!
— Wybaczy mi zatem pan minister, że udałem się do niego, choć może zatargi chlebodawców z pracownikami należy kierować gdzieindziej? Ale gorące uznanie, które żywi cały kraj dla osoby pana ministra i nadzieje pokładane w jego działalności...
— O uznaniu i tym podobnych uczuciach — przerwał Wahadłowski — można będzie mówić chyba gdy mi się uda dokonać czynności, zaledwie rozpoczętych. Tymczasem proszę o przedstawienie mi, czego pan pragnie od rządu?
— Katon! — trochę kamienny! — przebłysnęła przez mózg Edwina uwaga — i ciągnął dalej, nieco ostudzony:
— Ośmieliłem się tu przyjść z zapytaniem i po radę. Czy rząd zamierza przeciwdziałać rozpasaniu strajków, które jest zabójcze dla naszego przemysłu i ogólnej wytwórczości kraju? — a w takim razie, gdzie mam skierować starania? Jestem bowiem prawie obcy w rodzinnym kraju, wychowany w Anglji, z powodu, że matka moja jest Angielką; powróciłem, aby tu pracować, ale dotychczas nic udało mi się zyskać poparcia rządu. Dopiero obecna rekonstrukcja gabinetu napełnia mnie nadzieją.
Coś w rodzaju pobłażliwego uśmiechu ożywiło marmurową twarz ministra; może też obszedł go przekorny los energicznego młodzieńca?
— Sprawa pańska należy rzeczywiście do ministerstwa pracy. Ale skoro pan darzy mnie zaufaniem, wypowiem swoje zdanie. Państwo nie może przeciwdziałać bezpośrednio krzykowi robotnika o chleb i musi uszanować prawo strajkowania. Poprawa zaś wystąpień bezzasadnych, jak to, które mi pan przedstawił, może być uskuteczniona tylko pośrednio przez polepszenie stosunków między chlebodawcami i pracownikami i ogólnych naszych stosunków ekonomicznych. Wkroczenie bezpośrednie rządu w te zatargi połączone byłoby dzisiaj z wielu niebezpieczeństwami. Przedewszystkiem należy spojrzeć w oczy niebezpieczeństwu bolszewickiemu. Nie można nie widzieć, że teorje bolszewickie posiadają ogromną siłę atrakcyjną dla każdego proletarjatu, a przeto i dla naszego. I jest w nich pierwiastek sprawiedliwości społecznej, choć spaczony w ręku szalbierczych przywódców i w tępych łbach azjatyckiego tłumu. Od takiego pojmowania porządku społecznego rząd powinien Cudno ochronić.
Aprobacyjnymi pół-ukłonami przyklaskiwał Szaropolski w tem miejscu przemowie ministra, który ciągnął dalej:
— Gdybyśmy zatem rozdrażnili nasz proletarjat jakiemiś ostremi zarządzeniami przeciw nadużyciom strajkowym, popchnęlibyśmy go jeszcze bardziej w objęcia agentów bolszewickich, których tu nie brak.
— A nie możnaby tych agentów wyłapać, wypędzić, lub... zupełnie obezwładnić? — zaryzykował Szaropolski.
— I na to jeszcze nie czas. Trzeba zrozumieć ogromne trudności rządu przy opanowaniu obecnego chaosu i ulepieniu z niego przyszłego, szczęśliwego Cudna. Nie wzięliśmy dziedzictwa po dobrych gospodarzach ziemi, lecz po wrogach; nie dopełniamy dawnej organizacji, lecz budujemy na gruzach pośród mnóstwa przeszkód, stawianych nam dotychczas przez wrogów. Do przyszłego, idealnego porządku nie możemy iść prosto, przebojem — musimy pełzać.
(Pełzać? — pomyślał Szaropolski — wyrażenie oryginalne, ale zrozumiałe).
— Musimy się liczyć z przemożnemi żądaniami ludzkości zdenerwowanej, zrozpaczonej, czy rozpasanej — gdy kto ją chce tak nazwać — na skutek wojny. Żądania proletarjatu, chociaż skrajne, są zasadniczo słuszne. Nasze i przyszłe pokolenia muszą zapłacić proletarjatowi za wieki ucisku i niedoli.
— Może być, panie ministrze. Tylko upatrują w tem pewną zawiłość: czy proletariat umie stawiać żądania choćby dla siebie pożyteczne? Bo naprzykład zatarg, który miałem zaszczyt panu przedstawić, wychodzi na złe obu stronom: robotnicy stawiają żądania niedorzeczne i niemożliwe do przyjęcia, a czynią to nie z własnego pomysłu, lecz z nakazu jakiegoś tam delegata, nad którym stoi wyższa jeszcze władza spiskowa. Większość moich robotników chce pracować, lecz nie śmie się narażać swym „starszym“, a tymczasem moja fabryka stoi, ze stratą robotników, moją i ogólną. Zarobią na tem chyba owi „starsi“.
— O jakiej starszyźnie pan mówi? — zapytał uważnie minister.
— Nie znam jej, panie ministrze, oprócz owego delegata — śmiem powiedzieć: bardzo zuchwałego warchoła. Ale przypuszczam... Gdziekolwiek w Cudnie dotrze się do jądra jakiejś agitacji, trafia się na Żydów. I Żydzi wogóle wypowiedzieli dziś wojnę aryjskiej cywilizacji, a nam w pierwszej linji — powtarzał Edwin teorję stryja Joachima, aby wypróbować ministra.
Wahadłowski przymknął oczy, namyślając się przez chwilę, poczem spojrzał na zegarek i rzekł:
— Sprawa, o którą pan potrącił, wymagałaby dłuższej rozmowy. Nasze stosunki z Żydami są rzeczywiście mocno zajątrzone. — Pan mi się wydaje antysemitą?
— Nie byłem nim, jako żywo, aż do mego przyjazdu do Cudna. Owszem, miewałem z angielskimi Żydami stosunki handlowe i towarzyskie. Ale tutaj, przyzna, pan minister...
— A właśnie tutaj — i szczególnie dzisiaj — należałoby powściągnąć wszelkie wystąpienia antysemickie, gdyż ważą się na Zachodzie najważniejsze nasze sprawy międzynarodowe, na które Żydzi mają wpływ ogromny. Szczególniej dzisiaj nie należy jątrzyć Żydów. Mogę nawet panu oznajmić poufnie, że okólnik w tym duchu przesłaliśmy tymi dniami do niektórych organów prasy.
Na takie dictum Szaropolski nie znalazł odpowiedzi; skłonił się niewyraźnie. A minister powstał i zreasumował swe zdanie w sprawie osobistej Szaropolskiego:
— Zatem, jak mówiłem, rząd nie zamierza w najbliższym czasie ogłaszać żadnych ograniczeń prawa strajkowania, chociaż nie pochwala niektórych w niem przesad i stara się usilnie naprawić stosunki, wywołujące strajki. Ministerstwo zaś pracy, do którego radzę panu się udać, ma pewne sposoby interwencji polubownej — może pan z nich skorzysta. — —
Marmur ministerjalny powrócił do posągowego pionu i zadzwonił.
Szaropolski wyniósł z audjencji wrażenie... poważne. Wahadłowski mówił przecie do rzeczy, nie bajał, jak Powidło. Rząd jest widocznie lewicowy, pomimo gruntownej zmiany osób, ale uczciwy, godny poszanowania. Może to zgodne z duchem czasu, że rząd przechyla się na lewo? — — Bo przecie otaczają nas niebezpieczeństwa nie bylejakie: bolszewicy, żydzi... Ale czy bać się ich, czy przedewszystkiem z nimi wałczyć? Oto kwestja. — — Jednak Wahadłowski jest bezwarunkowo uczciwy; tak o nim słychać i to widać, gdy się go pozna.
Składając w głowie szczegóły rozmowy z ministrem, szedł nieuważnie po ulicy Zarwańskiej — aż go ocucił z zadumy zbliżający się hałas i zastanowiło spostrzeżenie, że publiczność przystaje na chodnikach, oczekując na jakieś widowisko. Niebawem poznał w nieskładnem wyciu tłumu „Czerwony sztandar“, pieśń nienawiści, którą słyszał już nieraz za rządów Wichrowatego. Nie z prostej ciekawości przystanął w szeregu oczekujących, lecz dla zbadania, czego tłum czerwony chce od nowego rządu, co najmniej łagodnie względem prolctarjatu usposobionego? Nie dostrzegł jednak tym razem niesionych na drągach napisów programowych, tylko usłyszał parę oddalonych jeszcze, spazmatycznych okrzyków, pokrywanych aprobacyjną wrzawą. Były to zapewne: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!“, albo: „Śmierć burżujom!“
— To już znamy — rzekł półgłosem, flegmatycznie.
Ale krótkie to zdanie wywołało pomruk jego sąsiada na chodniku, sangwinika, który zaczął mleć przez zęby liczne wyrazy, ubliżające manifestacji.
— Czego oni chcą? czy pan wie? — odezwał się Szaropolski.
— Czego chcą?! — Pieniędzy bez roboty, żarcia cudzego chleba, wypuszczenia bandytów z więzień — takich bagatelek, panie!
— No, do tego nie przyznają się wyraźnie. Ale dlaczego wybrali się na przechadzkę? Dokąd idą? — czy panu nie wiadomo?
— A idą podobno rozbijać wiec, na którym przemawiają porządni ludzie.
— To się zapewne spotkają z oporem policji?
— Policja u nas?! Czy pan nie z Cudna?
— Owszem — odrzekł Szaropolski, nie chcąc się legitymować przed nieznajomym.
— Więc pan słyszał o czerwonej straży?
— Słyszałem. Ale... — bo byłem czas pewien poza Cudnem — czerwona straż funkcjonowała za rządów Wichrowatego a mamy przecie rząd nowy, lepszy?
— Może kiedy będzie? Tymczasem wszystko po staremu. I czerwona straż ciągle na miejscu. Ładna mi straż złożona z samych bandytów.
Tymczasem zbliżyło się już czoło pochodu. Sąsiad targnął Szaropolskicgo za rękaw:
— O! widzi pan? widzi pan?... tych dwóch na przedzie — jeden taki wilkiem patrzący, a drugi Żyd. — —
— No, widzę.
— To Polenow i Biberpelc — pełnej krwi bolszewiki!
— Jakże ich pan zna?
— A pan dlaczego nie zna? — Byli już w pismach fotografowani.
— I chodzą sobie tak na czele naszych robotników?
— Już ich dwa razy niby aresztowano za krwawe burdy i przeciwpaństwową agitację. Ale nazajutrz ich wypuszczają. I chodzą sobie, jak pan widzi.
— Któż to się z nimi tak bawi, jak kot a myszą?
— Któżby, jeżeli nic minister chodzący z prawa na lewo i z powrotem. Prawdziwe Wahadło!
— O, do licha! — pomyślał Szaropolski — gdyby to była prawda? — —
Już pierwszy szereg pochodu z czerwoną szmatą na drągu dochodził do posterunku rozmawiających. Ktoś z dalszych sąsiadów zdjął czapkę z głowy. Sąsiad bezpośredni Szaropolskiego odezwał się teraz mniej rezolutnie:
— Wie pan... chodźmy stąd — jeszcze nam każą zdejmować kapelusz przed ich czerwoną płachtą.
— Chciałbym widzieć tego, który mi każe — odrzekł Szaropolski wesoło — laskę zawiesił na kieszeni i wyciągnął przed się obie ręce, przebierając palcami w angielskich rękawicach. Zaczem i sangwinik nabrał otuchy i powrócił do jawnej postawy opozycyjnej.
Pochód mijał krótko, nadrabiając zuchwałemi minami i ochrypłą wrzawą; mógł liczyć paręset osób. Publiczność z chodników nie solidaryzowała się z nimi wcale, ani głosem, ani ruchem. Biła raczej od niej wstrzemięźliwa pogarda.
— Jak na manifestację potęgi, trochę mało — uśmiechnął się Szaropolski.
— Bo tak i w mieście; nas jest sto razy więcej — odrzekł znowu buńczucznie towarzysz Edwina.
Ale Szaropolskiemu odechciało się dalszej z nim rozmowy; pożegnał go lekkim ukłonem i poszedł swoją drogą.
Przypomniał, że mało używał ruchu w ostatnich czasach i groziło mu niebezpieczeństwo utycia. Skorzystał ze sposobności długiej przechadzki i pieszo powracał do domu. Dodatnie wrażenie wizyty u ministra zamazało mu uliczne błoto.
Umiejętny poszukiwacz prawdy znajdzie jej często więcej w ulicznem błocie, niż w świetnem expose ministra. Minister wie dużo, ale mówi tylko tyle, ile wypada dla utrzymania tej, lub owej postawy politycznej. Błoto zaś nic nie wie, lecz układa się w wyraziste odbitki pod stopami depcących je mędrców i dudków. W głowie ministra mieszkają cnoty rozmaite: względność dla nieprzyjaciół kraju, wszechstronność poglądów i inne modyfikacje zdrowego rozsądku; ale niecnotliwe błoto nie rezonuje, zatem odbija wiernie ślady dotyczących go zdarzeń. To też uczciwa mowa ludzka nazywa kierunek życia drogą, nie wskazaniem ministerjalnem, chociaż droga jest z gatunku błota, a wskazanie ma być rzutem jasnego światła z wyżyn.
Tym podobne rozmyślania zajęły Szaropolskiemu czas wędrówki aż do ulicy Żałosnej, bliskiej już jego mieszkania przy Lubej.
Idąc przez Żałosną, mijał nieraz gmach, gdzie mieściła się za dawnego rządu komisja umundurowania, której obiecał niegdyś zemstę za skręcenie oferty angielskiego sukna. Zaniechał filozoficznie tego zamiaru, ale sam gmach budził w nim dawną chętkę. Czy dzisiaj mieści się w nim jeszcze taka komisja i kto w niej obecnie zasiada? Tablica przy bramie rozstrzygała pierwszą część wątpliwości. Jest — ta sama tablica i komisja. Aby jednak dowiedzieć się, kto tam gospodaruje, trzebaby wejść do lokalu, udając jakiś interes. To się Edwinowi nie uśmiechało, więc machnął ręką na cały projekt.
Ale właśnie, gdy mijał dom, wychodzili z bramy trzej oficerowie, widocznie po ukończeniu prac biurowych. Szaropolski spojrzał na nich ciekawie i aż drgnął z oburzenia. Przebóg! — były to te same karykatury oficerów polskich: książę Józef i dwa Berki Joselewicze!
Spojrzał — zadrżał — nie zabił nikogo. Ale musiał mieć wyraz twarzy wyzywający, gdyż Machabeusze, którzy z pewnością też go poznali, wtulili w kołnierze płaszczów swe wyraziste uszy, mijając szybko i ostrożnie.
— Tego już zawiele! — zawołał Edwin. — Jeżeli odnowiona machina państwowa używa ciągle jeszcze tych samych plugawych narzędzi, można stracić wszelką nadzieję!
Dopadł do swego mieszkania i zamknął się w niem szczelnie.
W parę dni później spakował dwa kufry, jak na dużą podróż, i wyjechał, nic opowiadając się nikomu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.