<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Ciepły kwiecień, mokry maj —
Będzie zboże, jako gaj.

Od paru dni powtarzał sobie Edwin Szaropolski wierszowany ten horoskop, którego dopiero się nauczył. Ale mądrość ludowa zawarta w przysłowiu nie przewidywała innych warunków udatności zbiorów.
Kwiecień był istotnie i zapowiadał się nadal ciepły. Roślinność z każdym dniem weselej ozdabiała zimową szarzyznę; roztopy minęły jakoś niepostrzeżenie; na wyższej roli, przy siewie, kurzyło się już za broną. Pomyślności robót rolnych zagrażały jednak skutki wojny i niedbałości poprzedniego właściciela. Sprzężaj był niedostateczny i srodze wymizerowany; siewnik, odziedziczony po Kulińskim, bardzo daleko odbiegał od idealnego typu „Superior“. Co gorsza — zaniedbano podorywek jesiennych, a niektóre niwy od paru już lat leżały ugorem. O sprowadzeniu sztucznych nawozów, albo lepszych narzędzi z zagranicy nie można było nawet marzyć; bo koleje żelazne ledwie się ruszały i zaprowadzono cła „ochronne“ od meljoracji.
Joachim zrzędził, utyskiwał, ironizował, ale nie tak już nienawistnie, jak w Cudnie, owszem — wyrozumiale i troskliwie. Nie zamykał jednak oczu na ogrom przeszkód zalegających na drodze do zupełnego urządzenia Znojna. Wyliczał je szczegółowo, szukając zarazem usilnie sposobów zaradczych. Odpowiadał Edwin:
— Od tego punktu, w którym zastaliśmy Znojno, idziemy całą parą naprzód; byleby ani kroku wstecz. Za przeszłość nie jesteśmy odpowiedzialni.
— Masz słuszność. Ale przyszłości nie trzymamy też w garści. Aby iść skutecznie ku lepszemu, trzeba iść ławą z calem społeczeństwem; jednostki nie daleko mogą wyprzedzić szereg, zwłaszcza w pracy ekonomicznej. A z takimi, jak nasi, towarzyszami pracy! — skrzywił się stary zgryźliwie.
— Mówi stryj o sąsiadach, czy o parobkach?
— Tymczasem o parobkach. Pracują coraz gorzej — a tu najważniejszy okres wiosenny — siewy!
— Sądziłem, że się udobruchali po ostatnich naszych zarządzeniach?
— Gdzie tam!
Istotnie zdążył już Edwin zaprowadzić sporo ulepszeń w warunkach bytu pracowników rolnych, o których poprzedni właściciele Znojna troszczyli się bardzo ozięble. Zabrał się odrazu do oczyszczenia mieszkań i rozlokował parobków szerzej, o ile to było na razie możliwe; obiecał wkrótce postawić dla nich nowy dom z większemi wygodami; podwyższył niektóre pensje; tylko ordynarji nie pomnażał, gdyż powszechnie było wiadomo, że parobcy sprzedają już nadmiar swego zboża za gotówkę. Wprowadził też nowość, która powinnaby wzmóc natężenie pracy: ustanowił cyfry minimalnej wydajności Znojna. Od wyprodukowanych ponad te normy i sprzedanych przez właściciela ziemiopłodów mieli pracownicy otrzymywać procenty w stosunku do swych pensji, według statutu, który Edwin sam napisał i ogłosił pracownikom. Tym sposobem chciał ich zainteresować materjalnie do podniesienia wydajności roli.
Joachim nie pochwalał pomysłu takiej dywidendy, nazywając ją „socjalistycznym romansem“. Ale Edwin uparł się przy nim, dodając, że idee socjalistyczne nie są mu ani obce, ani wstrętne, gdy opierają się na sprawiedliwości, na wzajemnem poszanowaniu praw i interesów, i gdy nie są fałszowane przez złych pośredników.
Pomimo te wszystkie dowody troskliwości właściciela, parobcy i fornale znojeńscy okazywali wciąż rosnącą, buntowniczą mrukliwość, nieufność i zasadnicze jakieś lenistwo, niezgodne nawet z naturą miejscowego ludu, który był dziarski i do pracy skory.
Joachim tłumaczył te nienaturalne objawy przez działanie żydowskiej agitacji. Edwin starał się objaśnić to jeszcze inaczej: Poddaństwo w Polsce było ciężkie a Żydzi krwawo byli prześladowani. Obie klasy upośledzone podają sobie dziś ręce, aby pomścić swe wiekowe krzywdy. Jest to niepożądane, ale zrozumiałe.
— Mój drogi — odpowiadał Joachim — nasłuchałeś się w Anglji bajecznych historji o ziemi cudeńskiej.
— Wiem to głównie od Polaków londyńskich.
— A ja wiem, że ci „Polacy“ zawierają 90 procent „wyznania mojżeszowego“.
— Tak istotnie.
— Więc zechciej sprawdzić ich teorje, tak historyczne jak spółczesne, na ziemi cudeńskiej, którą trochę poznałeś.
— Ja też sprawdzam.
— Uprzytomnij zatem sobie, że krwawego prześladowania Żydów nigdy u nas nie było, a krzyki Żydów o dzisiejszych „pogromach“ są jednem z najbezczelniejszych szachrajstw, jakich się dopuszczono w polityce. Ale dajmy już spokój sprawie żydowskiej — znasz moje na nią zapatrywania.
— Tak — dajmy jej spokój — mówimy o parobkach.
— Zatem „poddaństwo“ należy do dziejów starożytnych. O ciemiężeniu poddanych, dużo zresztą łagodniejszem, niż w innych krajach europejskich, nikt już dzisiaj nie pamięta. Mamy wolny stan włościański od lat blisko sześćdziesięciu, nie licząc uprzednich modyfikacji poddaństwa. Potomkami „poddanych“ są zarówno włościanie, posiadacze ziemi, jak parobcy, czyli wolni najmici u właścicieli ziemi większych, lub mniejszych. Parobcy są poprostu proletarjatem wiejskim. Przypuszczasz, że parobcy i fornale idą ręka w rękę z Żydami? Ani trochę. Każdy chłop cudeński ma wstręt do Żyda, ulega jedynie przesądowi, że Żyd ma nieomylny spryt do interesów, a swemu własnemu rozumowi chłop pod tym względem nie dowierza. Używa więc Żyda do interesów, zwłaszcza wstydliwych, jak kradzieży i oszustw. Żadna jednak gmina nie ośmieliłaby się zamianować Żyda swym pełnomocnikiem, aniby go nawet nie przypuściła do równości praw, gdyby jej tego przemocą nie narzucano. Chłop nasz jest urodzonym, bezwzględnym antysemitą — to jedna z jego najcenniejszych zalet. Na tej zalecie oprzemy w przyszłości wiele poczynań.
— Więc jakże to stryj mówi, że Żydzi-komuniści buntują nam parobków?
— Właśnie do tego zmierzam. Gdyby sam Trocki chciał i mógł objechać wsie nasze i folwarki ze swą propagandą, mogłoby mu się stać coś przykrego w rodzaju prawdziwego pogromu. Ale wojujące żydowstwo ma na swe usługi przeróżne armje i organizacje, w tym zaś wypadku — fałszywych przyjaciół ludu, zarekrutowanych z tego samego gatunku, który nam dostarczył rząd u Wichrowatego. Z tymi Żydzi są w najściślejszem, porozumieniu, z tymi idą ręka w rękę.
— Więc stryj przypuszcza, że to komuniści pchają parobków do strajków, o których już tu i ówdzie słychać w okolicy?
— Nie przypuszczam — twierdzę. Są to strajki bynajmniej nie ekonomiczne, lecz polityczne sui generis. Agitatorowie nie działają tu w interesie chłopa-proletarjusza, lecz wyzyskują jego ciemnotę i gorsze instynkty. Fałszem nieziszczalnych obietnic karmią jego chciwość cudzego mienia, wykorzeniają z niego głęboko jeszcze tkwiące poszanowanie prawa własności, chcą znieprawić gorsze osobniki tej najzdrowszej, chłopskiej warstwy ludności; każą mu robić strajk polityczny, którego polityki ci biedacy nie rozumieją nawet pierwszej litery. Ro pierwsza litera nic jest tutaj A polsko-łacińskie, tylko żydowskie Alef.
— Tak — odrzekł Edwin — to bardzo konsekwentne. Nie obalił jednak stryj przypuszczenia, że agitacja żydowsko-komunistyczna zbiega się w tych strajkach z interesem ekonomicznym proletariatu wiejskiego.
— Co w takim razie znaczy: interes ekonomiczny? Jeżeli ma to być prosta chęć doraźnego chwycenia i zatrzymania w ręku cudzej ziemi, mieszkania, bydła i t. d. — rozumiem. Tą właśnie przynętą operują agitatorowie. Ponieważ jednak ten wynik niemożliwy jest do osiągniecie na czas dłuższy, a tem bardziej nie może być utrwalony prawnie, strajki rolne spowodują tylko głód, zanik warsztatów pracy i minus ogólny dla wszystkich obywateli kraju, nie wyłącząjąc parobków. Powtarzam, że oni nie rozumieją co czynią. A inaczej — dlaczegożby strajkowali? Dla polepszenia bytu? Przecie to warstwa najlepiej uposażona z proletarjatu, a może i z całego społeczeństwa.
— Tego jednak trzebaby dowieść.
— Dowiodę ci bardzo łatwo. Parobek dworski otrzymuje obecnie potrzebne mu do życia produkty w naturze, nie jest zatem zależny od cen targowych, codzień rosnących. Dostaje wszystkie alimenty, do których przywykł, w zwiększonej ilości, nadto — mieszkanie, opał, prawo hodowania na koszt dworu zwierząt domowych. Rodzina jego, jeżeli chce pracować, otrzymuje osobną opłatę, podniesioną proporcjonalnie do upadku waluty. Czego mu więcej potrzeba do dobrobytu?
— Na jego miejscu stryj żądałby jednak trochę więcej?
— Na jego miejscu — nie; na swojem — tak.
— To już pogląd nieco starożytny: przywilejowanie klas.
— Przywilejowanie kultury i dorobku, do których każdemu wolna droga. To nazywam równością i wolnością. Absolutna równość ludzi, pojęta, jako uprawnienie każdego do rządu i do podziału cudzych dorobków — jest ze stanowiska społecznego absurdem, a gdy się gdzie urzeczywistnia w praktyce, staje się najsroższą niewolą, bo panowaniem pięści i zbrodni nad umysłem i spokojem, drapieżnych zwierząt nad ludźmi, ciemności nad światłem. Taki przewrót nie wychodzi na dobre żadnej klasie ludności, jedynie tylko zbrodniarzom i Żydom, jak tego masz przykład w rosyjskiem piekle.
Zasadnicze dyskusje zdarzały się rzadko, bo obaj Szaropolscy byli ciągle zajęci fizycznie. Edwin spróbował towarzyszyć stryjowi przy robotach w polu, ale prędko zaprzestał. Nie lubił udawać dozorcę przy pracy, na której się nie znał, a drażniło go niedołęstwo robót, spowodowane przez braki techniczne i niechęć robotników. Wolał kierować robotami wewnątrz domu, przy kanalizacji, malowaniu ścian i stolarce.
Tutaj majstrowie pracowali ostro, mieli tylko mnóstwo pomysłów do przeceniania wartości swej pracy; ich czeladnicy robili też lepiej, niż parobcy w polu, jednak Edwin, porównując ich z odpowiednimi pracownikami angielskimi, musiał uznać wyższość tamtych, zamorskich. Cudeńscy byli zdolni, czasem bardzo sprawni i pomysłowi, ale na ogół lekkomyślni. Jeden monter, nie mając pod ręką zaciosanego kołka, wkręcił poprostu w mur śrubę, przytrzymującą antabę; przy pierwszej próbie antaba ze śrubą i z kawałkiem tynku odpadła. Monter tłumaczył, że mur niedobry, ale powołany na to miejsce mularz, dowodził, że żaden mur nie strzyma w sobie śruby nie wkręconej w drewno. Edwin przyznał słuszność mularzowi. Znowu malarz, któremu śpieszyło się, zasmarował farbą wilgotny jeszcze tynk i uczynił na ścianie pstrokaciznę niedorzeczną. Gdy przyszło do rewizji ściany przez Szaropolskiego, malarz, udający artystę, oświadczył wesoło, że chciał to zrobić „pod marmur“. Ale Edwin nie przełknął takiego tłumaczenia, roboty nie przyjął i kazał ścianę przemalować, gdy wyschnie.
Po kilku podobnych spostrzeżeniach Edwin doszedł do przekonania, że rasa cudeńska nie jest wybitnie robocza i rękodzielna. Ale nazywają Cudnian narodem rolniczym. Dlaczego — zamyślił się — praca rolna, dosyć ciężka; pociąga nas bardziej, niż inne? — I znalazł odpowiedź:
— Bo w ziemi najłatwiej grzebać, jak Bóg da, a najprzyjemniej ziewać i przeciągać się na świeżem powietrzu.
Nazajutrz dzień był już tak szczerze wiosenny, że muszki brzęczały w powietrzu i rozlegały się głosy ptaków pośród drzew, przez które ciągnął lekki, jak przywidzenie, zielony welon bogini. Że rżały konie, choć chude, psy wyprawiały szalone gonitwy, brykały całym zadem jałoszki pędzone do wody. Że ludziom młodym przybyło tchu do piersi i nieśli się lekko, grając nozdrzami i błyszcząc oczyma, a dziewuchy śmigały bosym pędem bez pamięci po tej ziemi kochanej. Że starego Joachima sprężyste dreszczyki podrywały w łydkach, gdy — się wybierał w pole, a nawet ociężali zamysłami parobcy wyszli raźnie do roboty, podśpiewując.
Trwało tak do południa. Gdy Szaropolscy zeszli się na obiad, rzekł Edwin:
— No, widzi stryj, wszystko się jeszcze ułoży. Wiosna i wolność czynią ludzi lepszymi.
— Zależy, jakich ludzi...
Skoro tylko wstali od stołu, wyszli znowu na powietrze. Tu odrazu, jak pęknięcie struny pośród skrzypcowej pieśni, doszedł ich zgiełk zjadliwej kłótni od folwarku. Skrzywili się obaj boleśnie, nasłuchując. Po chwili ujrzeli karbowego Siejkę Franciszka, który sążnistym krokiem szedł do dworskiego ganku z raportem niemiłej treści. Sapał, a oczy siwe biegały mu okrutnie.
— Dopraszam się o radę panów dziedziców, parobki i fornale nam się na fest buntują. Mówię ja do Gładysiaka: zaprzęgaj Józek duchem i jedź do śpichrza po ziarno, — on mi mówi: nie bede — śtrajk! Śtrajk będzie w Lipnie, jak pies się wypnie — mówię — i sam wyprowadzam konie, żeby pojechać do śpichrza. Jak me one ostąpią a konie zaczną ozbierać — potrząchłem jednym i drugim, aż tu one hurmą na mnie, a najgorszy Gładysiak Józek, psiawiara. Nie dali!
Widać było, że służbisty chłop zrobił, co mógł, aby do strajku nie dopuścić. Pot mu spływał z czoła, a ręce miał podrapane. Szaropolscy słuchali w osłupieniu. Dopiero po chwili odezwał się Joachim:
— Skąd-że im się to wzięło? — do południa robili ochoczo.
— Na południe przyniosło do nas Osińskiego. Ćwok taki, złodziej, w kreminale był — a tera ich delegat!
— Dlaczegóż ten delegat do mnie się nie zjawił? — zapytał Edwin.
— Mówiłem: nie zawracajcie nam głowy — idźcie do dziedzica, może pan dziedzic będzie zgodny na warunki. A on do mnie: Nasampierw strajk! rozkaz! — niby oficer gada do swoich. Parszywiec taki!
— Czy to Żyd?
— Żyd ci on może nie jest, ale taki samy.
— Zawołajcie do mnie tego delegata — rzekł Edwin energicznie.
— Nie przyjdzie, panie dziedzicu. Już ja go wypychałem.
— No, to ja pójdę do nich. Idźcie, Siejka, i powiedzcie, że zaraz tam będę. Niech się zbiorą.
— Słucham pana dziedzica — rzekł i odszedł.
Edwin zajrzał do domu i wkrótce powrócił na ganek, gdzie zastał Joachima trochę zaniepokojonego.
— Ostrożnie tylko z nimi, Edwinie, bo to bardzo rozzuchwalone. Można było dawniej opornego parobka uderzyć, byle tak, żeby się przewrócił — i działało to skutecznie. Ale dzisiaj?...
— Czy stryj na serjo posądza mnie, że będę bił kogokolwiek?! Nie zdarzyło mi się to nigdy. W ostateczności, w niebezpieczeństwie strzelam w łeb — to co innego.
— Ależ to jeszcze gorzej!... — wołał Joachim za oddalającym się Edwinem.
I podążył za nim wolno, nie mając zamiaru brania udziału w rozprawie, pragnąc tylko zdaleka być jej świadkiem. Edwin jest odważny, ale i rozważny — pocieszał się — a jemu staremu nie starczyłoby już poprostu siły.
Edwin zbliżył się do grupy parobków i fornali, skupionej przed stajnią cugową, i o kilka kroków przed nimi przysiadł na niskiej barjerze. Niektórzy z przyzwyczajenia ujęli za czapki, ale obejrzawszy się po innych, nie odsłonili głów. Szaropolski nie dotknął nawet kapelusza i zapytał głosem jasnym, umiarkowanym, bez cienia alteracji:
— Dlaczego porzuciliście pracę? — Czy chcecie zerwać naszą umowę? — — Z jakiegoż to powodu?
Nikt nie odpowiedział. Dopiero wysunął się z szeregu wąsacz ospowaty, z ciemnym, ponurym wyrazem oczu. Wyglądał na włóczęgą i zbója. Był to oczywiście Osiński, rzekomo przedstawiciel tej grupy, na której twarzach dostrzec było można niejakie zawstydzenie. Przemówił ciemny delegat:
— Towarzysze nie chcą zrywać umowy, która przedewszystkiem pana obowiązuje. Ale ogłosiliśmy strajk w całym powiecie dla zaradzenia nędzy i głodowi wszystkich pracowników rolnych.
Szaropolski postanowił nie spierać się, tylko wyrozumieć jasno, czego parobcy żądają. Odparł przeto spokojnie:
— Strajk nie zaradza nędzy, a często ją pomnaża. Ja zaś nie pragnę wcale nędzy moich pracowników — owszem, chciałbym jej zapobiec. Ale muszę najprzód wiedzieć, jaka to nędza? — bo dotąd nie słyszałem. —
— Toć każdy wie — odrzekł Osiński — warunki ogłoszone są na cały powiat.
— Przez kogo i komu?
— Przez przyjaciół roboczego ludu. A komu? Wszystkim, wszystkim, — wsiem! — zdradził delegat pochodzenie swej wymowy z dalekiego Wschodu. — Ja tam nie mam czasu panu tłumaczyć — każdy towarzysz powie, choćby pierwszy Gładysiak, którego postawiłem tu jako mego zastępcę.
Szaropolski przygryzł waigi, ale się nie uniósł. Rzekł tylko twardziej:
— Ja zaś także powiem wszystkim, jak tu stoicie: nie mam czasu na układy dzisiaj, kiedy rozpoczęliśmy siewy, robotę najpilniejszą, zarówno mnie, jak i wam, i całemu krajowi potrzebną. Jeżeli mi w niej przeszkadzać będziecie i nie przystąpicie odrazu do pracy, będę to uważał za samowolne z waszej strony złamanie umowy, za co prawnie będziecie odpowiedzialni.
— My się ta nie boimy — ozwał się po raz pierwszy Gładysiak, nowy subdelegat, a paru też innych przybrało zuchwałe postawy. Szaropolski powstał z barjery i wyprostował dużą swą postać, mocno obiecującą, przełożył laskę do lewej ręki, a prawą zasunął do kieszeni. Spojrzał prosto w oczy Gładysiakowi, który wzrok odwrócił, niby obojętnie; potem do paru innych, którzy umieścili się we drzwiach stajni, zawołał głosem podniesionym, dźwięczącym stalą:
— Odsunąć mi się ode drzwi, bo chcę wejść do stajni.
Jakby ich roztrąciło prądem elektrycznym. Wtedy Edwin przeszedł między strajkującymi spokojnie, lecz bacznie, i zniknął w głębi budynku.
Czeredę ogarnęła zrazu bezradna konsternacja. Tylko Osiński, zbity również z rezonu, podjudzał:
— Konia chce brać — konia weźmie — nie dajcie mu, chłopcy!
Żaden jednak nie ruszył wgłąb stajni, a niektórzy nawet powątpiewali o swem uprawnieniu:
— Dyć cugowa stajnia, nie robocza.
— Nie pojadzie sam siać, kiej nie damy siewnika, ani ziarna.
— Strajk, to strajk! — nie wolno nikomu koni ruszać — musi być wszystko „śmierno“ — podbechtywał dalej Osiński.
Ale tyle tylko wskórał, że kilku fornali zaglądało przez drzwi do wnętrza stajni.
— Konia sam siodła — ogłosił jeden towarzyszom, stojącym zewnątrz.
I to odkrycie nie pobudziło ogółu do gwałtowniejszych wystąpień. Pocieszył się nawet któryś z łagodniejszych:
— Niech se jedzie, gdzie go oczy poniosą, kiej mu tak pilno.
— A tam... waszu mać! — zaklął Osiński po rosyjsku.
I wnet odskoczył na bok, bo z głębi stajni zadudnił, jak grom, tentent konia po deskach i doleciał głos Szaropolskiego, nie cierpiący zwłoki:
— Precz mi ode drzwi, bo kogo zatratuję!
Wychynął jeździec, przychylony do, szyi znerwowanego konia, który rwał się do galopa. Ale Szaropolski, jeździec doskonały, wyprostował się zaraz za drzwiami, zasiadł głęboko w siodle, zatoczył koniem swobodnie i opanowanym już galopem skierował się ku szosie, na której długo jeszcze migał przez drzewa.
Joachim, śledzący niespokojnie przebieg zatargu przed stajnią, gdy zobaczył, że Edwin wyskoczył z awantury bez szwanku, uczynił krzyż w powietrzu za rozpędzonym jeźdźcom i powrócił do domu.
Zaległa w Znojnie przykra cisza. Znudziło się nawet ptakom śpiewać nad krainą — może dlatego, że ich nikt nie słuchał. Wałęsało się jednak mnóstwo ludzi po folwarku i około dworu, bo nikt nie poszedł w pole. Dzień miał być roboczy, siewny. Fornale i parobcy łazili ponuro, z zamąconem sumieniem, bo nie zdążyli jeszcze nabrać niezłomnego przekonania do celowości strajku, a i zabrakło im moralnego dowódcy. Osiński opuścił ich wcześniej nawet, niż uprzednio zapowiedział.
Gdy mu przekładali, że tu potrzebny, choćby do powrotu dziedzica, który niewiadomo co z sobą przywiezie? — może kozaków?...
— Głupiś? Kozaków od kiedy już niema?
— To czerwoną straż. Lepsi to od kozaków? Osiński odpowiadał, że mu pilno do sąsiednich dworów, aby dalej uświadamiać roboczy lud, a Znojno już oświecił i zostawił zastępcę Gładysiaka, którego trzeba słuchać, choć on niby prosty towarzysz, ale przez niego, Osińskiego, pochodzi już od wielkiej władzy ludowej, która świat cały doprowadzi do porządku, a ziemię całą odda w ręce tych, którzy ją obrabiają. Poczem odjechał na żydowskiej furmance.
Były między parobkami gawędy, że ten Osiński łgarz i nie trzeba się spodziewać po jego gadaniu, a że i sam się bojał zostać do powrotu dziedzica, bo go te kulasy od kajdanków już świerzbią. Tylko Gładysiak nabzdyczył się i prawił, że „kiej nie bedzieta słuchali delegatów, to nigdy strajku nie wygrata“. Ale mu na to niejeden odrzucił brzydkie słowo, jako to: „ćwok“, albo:
— Widzita go, jaki „prędzypał“!
Bez oparcia o powagę Osińskiego nie miał nijakiego poszanowania.
Jednak żadnemu nie przyszło do głowy, aby strajk przerwać i zabrać się do siewu.
Dopiero przed zachodem słońca powrócił Edwin na zziajanym koniu. Zeskoczył przed gankiem i rozglądał się, komuby oddać konia do przeprowadzenia, bo nie chciał kompromitować swej władzy, wołając. Nadbiegła gruba Stefka i ofiarowała swe usługi. Szaropolski pogłaskał ją po ramieniu, koniowi popuścił popręgów i polecił oprowadzać go wolno naokoło trawnika. Stefka wykonywała odważnie powierzoną funkcję, szczerząc białe zęby i raz po raz łypiąc oczyma ku oknom dworu.
Edwin zdawał relację Joachimowi:
— Byłem w mieście — bo tutejszej straży ziemskiej ani się dopytać. Udałem się do policji i chciałem natychmiast ją sprowadzić. Ale gdzie tam! Nie mogą jechać, zanim nie będą odkomenderowani. A komendanta, ani jego zastępcy niema w mieście. Zajęci są właśnie siewem na swoich posiadłościach wiejskich! Któryś z nich ma zajrzeć do urzędu dzisiaj wieczorem — może raczy odkomenderować policję na jutro do Znojna? Obiecała mi to jedna brunetka, stojąca per interim na czele policji powiatowej.
Edwin śmiał się gorzko, a Joachim wtórował mu odpowiednio:
— Ładny bigos! A wiesz, że Osińskiego niema już u nas? Zwiał natychmiast po twoim wyjeździe.
— Spodziewałem się tego. Chciałem, aby go zaraz wójt aresztował przez strażników. Odpowiedział, że nie leży to w zakresie jego kompetencji. Spotkałem zato paru gospodarzy ze wsi Znojna, którzy oburzali się na Osińskiego i na parobków, a nawet obiecali przyjść tu do nas.
Nazajutrz nic zjawiła się jeszcze policja i zapewne z tego powodu strajk się zaostrzył, Gładysiak jeździł też rano gdzieś w sąsiedztwo „swoimi końmi“, jak je nazywał, czyli tymi, które miał sobie powierzone do fornalskiej roboty. Powrócił utwierdzony w wierze bolszewickiej, pewniejszy siebie i odrazu pozyskał większy mir u towarzyszy znojeńskich. Przedłużająca się bezkarność ośmielała też umysły strajkujących, a zniechęcała nawet opornych, jak karbowego Franciszką Siejkę.
Strajk zakrawał na powszechny. Nowi rządziciele nie pozwalali już nietylko przystąpić do robót rolnych, ale ani doić krów, ani rznąć dla koni sieczki, ani pędzić jałowizny na okólnik. Głodne bydło ryczało żałośnie, zamknięte w budynkach. Około południa zbuntowani parobcy wymyślili nowy sposób popierania swych, nieokreślonych zresztą, żądań: zakazali gotować w kuchni dworskiej, a nawet czynili różne wstręty Stefce, czynnej przy kuchni, chociaż dziewczyna uchodziła za miejscową piękność i miała duże powodzenie na muzykach. Tutaj Edwin wystąpił ze skutecznym kontratakiem: zakazał komukolwiek ze służby folwarcznej zbliżać się do budynków, zwanych pałacowymi — i sam dozorował wykonania zakazu, przechadzając się naokoło domu. O przyczynie strajku i o żądaniach zbuntowanej czeredy postanowił nie mówić z nią wcale aż do nadejścia policji. Po południu gospodarze ze wsi Znojna, w liczbie sześciu, z Andrzejem Łukawskim na czele, uczynili manifestację przeciw strajkowi, odwiedzając dziedzica, ale oprócz wymiany oburzeń i pewnego efektu, nie sprowadzili radykalnej zmiany w zatargach, które trwały do nocy.
Dopiero na trzeci dzień, gdy przybyła policja z miasta i strażnicy z karabinami, strajk się zachwiał odrazu. Ale nie srogość badań, lub represji tak podziałała, tylko wiadomość, że Osiński w jednym z sąsiednich folwarków przyjęty został przez parobków kijami, pod którymi ledwie ducha nie wyzionął. Rannego i leżącego ujęli go nareszcie ci sami policjanci i odesłali do więzienia powiatowego. Tutaj przyszli aresztować Gładysiaka, jako zastępcę Osińskiego. Ale w istotę strajku nie wnikali wcale, mówiąc, że takie zatargi załatwiane być mają przez komisje rozjemcze.
Nazajutrz rano wszyscy robotnicy rolni bez wyjątku przystąpili do pracy, oprócz zabranego przez policję Gładysiaka. Szaropolscy do wieczora udawali obrażonych, więc po zachodzie słońca zjawiła się u ganku gromadna deputacja pod przewodem Franciszka Siejki.
— No, dalej! Przeprośta pokornie pana dziedzica za wielką mitręgę — i niech już będzie zgoda na zawżdy.
Rzuciło się kilku z brzegu do ucałowania ręki dziedzica, ale Edwin stanowczo wzbraniał się od tego hołdu. Zapytał:
— Kiedy już zgoda, powiedzcie teraz, dlaczego porzuciliście pracę?
Odpowiedział chłopek mizerny i tak pogodnie patrzący, że chyba tylko przez owczą solidarność mógł należeć do buntu:
— Bo to, proszę jaśnie pana, tyle nam powiedali, że wszystko nasze: i grunt i bydło i konie i nawet ogród dziedzicowy...
Nie dał mu się rozwodzić Edwin:
— Musicie się nauczyć rozróżniać gałganów i łgarzy od ludzi dbających o wasze dobro. Strajki mogą mieć swoją rację tylko tam, gdzie właściciel folwarku, czy fabryki chce swoich robotników nadmiernie wyzyskać, lub za skąpo wynagradzać. Powiedzcie mi śmiało, czy ja was wyzyskuję? — czy macie mi co pod tym względem do wyrzucenia? — —
— Dyć nie! — Uchowaj Boże! Pan dziedzic prawie nam jak ojciec! — odezwały się zewsząd głosy pochlebne.
— I poznaliśwa przy strajkowaniu, że pan dziedzic je pan, bo żadnemu człowiekowi nie ubliżył, chociaż otumanionemu mówił srogi chłop czarny, indycząc się, jakby w gniewie, a on tylko tak gwałtownie zbywał z serca sprawiedliwej spowiedzi.
— No dobrze. Więc może macie jakie żądanie, którego nie znam, a możliwe do przyjęcia?
Rozejrzeli się po sobie. Aż jeden odezwał się cienko:
— Gryki nam nie dają. — —
— Czy nie dajemy gryki w ordynarji, stryju? zwrócił się Edwin do Joachima.
— Dajemy zamiast niej jęczmień, bo gryki nie mamy i wogóle gryka nie udaje się na tutejszym gruncie.
— A na zmianę radby człowiek tatarczanej kaszy — odezwał się ochoczo jeszcze ktoś z tłumu.
Edwin pomyślał krótko i rzekł wesoło:
— To wiecie co? Kupię nasienie i spróbujemy zasiać grykę — dla was i dla mnie. Ja także lubię tatarczaną kaszę.
Gwar dziękczynny pokrył tę przemowę Szaropolskiego.
Gdy szczęśliwym zbiegiem okoliczności usunięta została ze Znojna obca agitacja, strajk robotników rolnych, oparty realnie tylko na żądaniu gryczanej kaszy, utracił podstawę i zanikł Zmarnował trzy dni pracy w najgorętszym cza się, popsuł trochę krwi Szaropolskim nie przyniósł nikomu żadnej korzyści — ale minął. Nazywało się to pomyślnym wynikiem w ziemi cudeńskiej, gdzie obywatele przywykli do mijania spraw wszelkich, prywatnych i publicznych, uważając przewał zdarzeń za konieczność i przyglądając się filozoficznie własnemu losowi. Ale pół-brytański umysł Edwina nie godził się tak łatwo z koniecznością przeciwną interesom jego i ogółu, lubił badać przyczyny i skutki, uczyć się z faktów dokonanych, przewidywać i mocno planować przyszłość. Przebieg strajku w Znojnie, zetknięcie się z porządkami w gminie i powiecie zbudziło w nim wątpliwość, czy praca na roli, chociażby nawet pobłogosławiona przez przyrodę, nic będzie zmarnowana przez niezdarność i umyślną jakby ślepotę rządów krajowych, tutaj, jak i w Cudnie. Powątpiewanie sączyło się w duszę Edwina, który siłą woli wyciskał je z siebie i nie dawał przystępu zniechęceniu. Inne miał przytem wrażenie, niż przy pokonywaniu przeszkód w mieście; tam czuł się w walce z wrogami ludu; tutaj miał lud naokoło siebie nie idealny, ale swój i coraz mu bliższy, musiał zaś walczyć nietylko z jego przywarami, z któremi dałby sobie radę, ale i z obcą, wrogą propagandą, która w tych biednych mózgach rozwijała złe instynkty. W Znojnie ziarno dobre na zaniedbanej roli przerastało kąkolem, przynosiło przecie plon, zachudy, lecz ogółowi pożyteczny. Cudno wydawało się jednym dzikim ogrójcem chwastów, djabelskiego posiewu i dla djabła tylko coś wartych, pośród których więdły zagłuszone rzadkie porosty owocodajne.
Te ponure spostrzeżenia i ciężkie wątpliwości wypowiedział oczywiście Edwin stryjowi, który odrzekł bez wahania:
— Jest na to rada. Wypędzić z Cudna Żydów — i nie na tutejsze pola, broń Boże! — ale daleko poza granice, do innej części świata.
— Stryj zawsze swoje.
— Pobudzasz mnie do tego.
— Ja?!
— Tak — ty. Spostrzegasz bystro, rozumujesz ściśle. A gdy rozmyślasz o trapiących nas nędzach, natrafiasz ciągle na czyhające, krwawe ślepie Ahaswera — i cofasz się przed wnioskiem. Czy się boisz?
— Boję się skutków wojny domowej.
— Jak można tak to nazywać! To tylko wyrok na ludzi obcych i wrogich.
Dyskusja o sprawie żydowskiej powracała uparcie, niby ataki choroby tkwiącej głęboko w organizmie, które przeszkadzają we wszystkich zajęciach, zabawnych, czy pracowitych. Obaj unikali tego przedmiotu, lecz nie mogli go ominąć. Obaj mieli bowiem umysły konstrukcyjne, zapalone do poprawiania gmachu publicznego i do budowania na nowo. A gdziekolwiek zabrnęli w dociekaniach, lub projektach, stawali wobec zapytania: co począć z wrogami kraju, którzy się wżarli we wszystkie organy ciała społecznego? Tylko Joachim był przekonany, że należy dla uzdrowienia użyć lekarstw heroicznych, Edwin zaś sądził, że czas nastręczy środki łagodniejsze. Gdy stryj dostrzegał w synowcu skłonność do zwłoki i wyczekiwania, przedstawiał mu takie rozumowanie:
— Są kraje, w których twój system silnej konkurencji i powolnego wypierania wystarczyłby — ale nie u nas w Cudnie. Nam się czasem przypomina o pożytku ojczyzny, ale nie myślimy o nim ciągle i wytrwale. Nie kochamy ojczyzny z przekonania, lecz z przygodnej fantazji. Lubimy jej cząstki przyległe do naszych upodobań, wygód i interesów, rzadko zaś troszczymy się o zapewnienie jej ogólnego zdrowia i — żywotności. Z tą naszą lekkomyślnością społeczną trzeba się liczyć, gdyż nie wykorzeniły jej wieki i najsroższe doświadczenia, a nie wiem, czy kiedy zdołamy z niej się wyleczyć. Ale zdolni jesteśmy do jasnowidzenia naszych wad i grzechów, zdolni także do porywów zbiorowych, szybkich 1 silnych. Dzisiaj całym narodem ujrzeliśmy ohydę i groźbę niebezpieczeństwa żydowskiego, — czas na poryw czynny, na wyparcie Żydów z ziemi naszej.
— Caeterum censeo..., jak mawiał poprzednik stryja Katon Starszy.
— Nie inaczej. Trzeba zburzyć Kartaginą. W przeciwnym razie nasz Rzym się nie ostoi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.