<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Tego samego dnia w nocy powrócił Szaropolski do Znojna, które już od paru tygodni było jego własnością. Nie chwalił się tym nabytkiem w Cudnie, aby nie wywołać projektu wizyt damskich, które przeszkodziłyby mu dotkliwie w urządzaniu nowej siedziby i nowego warsztatu pracy. A gospodarował już zawzięcie w starym dworze, trochę zaś ostrożniej na polach, zaledwie obnażonych ze śnieżnych obrusów i rozbudzonych do nowej, radosnej kampanji.
Poszedł właśnie za radą stryja Joachima: odczepił się od panny Malankowskiej, sprzedał fabrykę w Cudnie i kupił Znojno. Ani trochę go to nie korciło, że zmienił zdanie i wykonał te projekty stryjowe, którym jeszcze pod koniec przeszłego roku opierał się. Doszedł bowiem do uznania ich pożyteczności inną, własną drogą rozumowania. Oddalił się od panny Malankowskiej nie dlatego, że była z wyklętej przez Joachima kasty aktorskiej, lecz, że nie chciał komplikować sobie czynnego życia przez zaciąganie jakichkolwiek obowiązków względem niewiasty wysoce wymagającej, a na towarzyszkę pracy niezdatnej. Nabył Znojno nie dlatego jedynie, że była to niegdyś posiadłość rodzinna, lecz jako kawał dobrej ziemi, pewną lokatę kapitału i podstawę stosowną do rozmaitych przedsiębiorstw produkcyjnych. A czy stary stryj chełpić się będzie, że on miał pierwszy te zbawienne pomysły — to było Edwinowi obojętne. Cieszył się raczej, że zadowolił stryja.
Bo Joachim był prawdziwie uszczęśliwiony i, jak obiecywał, — odmłodniał. Dopiął swych długo żywionych zamiarów: „pognębił rasę aktorską“ i ujrzał w ręku Szaropolskich rodzinne gniazdo, do którego natychmiast się przeniósł, na gorącą prośbę Edwina. Służył mu za administratora folwarku i doradcę do spraw rolniczych, a otrzymał w zamian stanowisko i tytuł „starszego pana“; przewiózł tu swe meble, książki i tokarnię, przylgnął odrazu do ścian i kątów, jakby w nich od lat dziecięcych rezydował. Sielanka stryja z synowcem udawała się dotychczas wybornie; nawet Joachim, zbywszy ciężaru z bark i z mózgu, wyprostował się, nabrał manier starego „dziedzica“ i bardzo już rzadko zrzędził.
Powróciwszy do Znojna w środku nocy, Edwin poszedł spać, nie budząc stryja, przespał smacznie aż do późnego ranka, a gdy ocknął o pół do dziesiątej, zdziwił się, że nic słyszy na dworze roboczego hałasu, wiercenia murów, chrzęstu pił i kucia młotów, które go budziły dotychczas o świcie. Rozpoczął bowiem ulepszenia w domu od zaprowadzenia kanalizacji, łazienek, zlewów i tym podobnych urządzeń, mało dotąd w ziemi cudeńskiej rozpowszechnionych. Narzucił poranne ubranie i poszedł przez szereg izb do pokojów „starszego pana“.
Zastał go ubranego w pokoju. Zwykle Joachim wstawał o świcie i wychodził przynajmniej na okólnik folwarczny, jeżeli nie w pole. Przywitali się serdecznie.
— Cóż u nas dzisiaj w gospodarstwie? órka? — zapytał wesoło Edwin.
— Święto dzisiaj — odpowiedział Joachim.
— Co za święto? — wtorek. — —
— Matki Boskiej Odżywnej, jak tu nazywają. — Nie krzyw się; święto wiosny — i dzień wcale ładny.
— To dlatego i w domu przerwano pracę?
— Ano, trudno. Ja tylko sam przy warsztacie; toczę rączki do przyrządów w łazience.
— Brawo, stryju!
— A twoje interesy w Cudnie? Powiedziałeś pannie Malankowskiej?
— Powiedziałem tylko o sprzedaży fabryki; o Znojnie ani słowa. Dałem jej termin do wyprowadzenia się 1-go lipca.
— A nasze meble? — zapytał Joaehim z niepokojem.
— Panna Malankowska ma zamiar wyprowadzić się natychmiast. Ma jej to ułatwić Robert, z którym jest ona w coraz lepszem porozumieniu. Gdyby jednak nie zdołała przenieść się natychmiast, meble nasze jutro, lub pojutrze zostaną opakowane i wysłane do Znojna. Zajmie się tem van der Winder, a nikt, jak on, nie potrafi deptać po piętach robotnikom i zarządowi kolei.
— Tak, to dzielny człowiek. Zostawiasz go nadal przy sobie?
— Ależ naturalnie. Znalazł mieszkanie, gdzie i ja będę miał swój pokój z osobnem wejściem, na przyjazdy do Cudna. Jego zaś potrzebować będę do rozmaitych przedsiębiorstw, a najprzód do krochmalni, którą zakładamy w Znojnie. Robią się już plany i kosztorysy.
Joachim zacierał ręce, czego nigdy dawniej, w Cudnie, nie widziano. Potem, chcąc wyczerpać wszystkie powiadomienia, których pragnął, odezwał się nawiasowo:
— No... a z Lodzią?..
— Pożegnałem się z nią czule i obiecałem częste powroty do Cudna. Chciałem dla niej kupie niewielki sklep z kapeluszami, do których ma talent, ale — nie kupiłem. Zapytałem, czy woli ten sklep, czy przeznaczoną na niego sumę 10,000 marek dałem jej do wyboru. Ze łzami w oczach wybrała sumkę w gotowiźnie. — Ale to dobra dziewczyna, ładna, szczera, nie głupia i nawet przywiązana.
— Tak, tak — wierzył Joachim. — A ona tutaj... nie przyjedzie?
— Ach, nie! — Coby ona tutaj? Tu jest wieś — prostota — surowe obyczaje — śmiał się Edwin zwycięsko.
Zawtórował mu Joachim tak szczerze, jak nigdy go nie widziano śmiejącego się:
— Wiesz co, Edwinku? Czuję się w Znojnie bardzo zdrowym i zaczynam przemyśliwać o ożenku. Poszukam Angielki, żeby z nią mieć syna w twoim rodzaju. Widocznie krzyżowanie Szaropolskich z rasą brytańską udaje się.
— No, niech stryj spróbuje.
— Namyślę się — może jeszcze później! — A tymczasem wystarczasz mi, jako wynik już osiągnięty i doskonały.
Po tem wesołem rozrzewnieniu powrócili jeszcze do interesów bieżących. Pytał Joachim:
— Czy aby fortepian starannie opakują? Bo to cenny instrument.
— Mam nadzieję; van der Winder zna się i na fortepianach.
— To dobrze. Że się trochę odstroi, damy temu radę. Jabym go postawił w małym saloniku, bo wielki będzie trudny do umeblowania.
— Zwłaszcza, że Niemcy urządzili w nim parnik dla paszy koni — przypomniał sobie Edwin urazę do najezdców.
— Nie gadaj mi o tych Szwabach! Parnik załatał już poprzedni właściciel, chociaż niedokładnie. Ale złodzieje wywieźli portret naszego pradziada, który tu wisiał od naszych czasów. Podobał im się, że był w kompletnym polskim mundurze! — Kanalje!
— Przepadło, stryju. Ale może jeszcze my wymalujemy się w polskich mundurach?
— Ja bo już nie. — — Ale czyżbyś ty zamierzał?
— Kto to wie?...
Spojrzał stary na młodego z ojcowską dumą i troskliwością. Dreszcz przeczuciowy przeszył powietrze.
Powróciła jednak natychmiast gawęda gospodarska.
— Ruń ruszyła się już porządnie przez tę parę dni ciepłych — raportował Joachim.
— A kiedy siać będziemy zboża jare? Jest to obrzęd, do którego czuję pewien zapał — a nigdy go nie widziałem.
— Ale ty sobie zapewne wyobrażasz siew ręczny, rzutem? O tym zwykle śpiewają poeci.
— Gdzież tam, stryju, siew maszyną — siewnikiem rzędowym. Ja nie tęsknię ani trochę za pierwotnością, za powrotem do stanu natury. Maszyna ma swoją poezję; pomnożona skuteczność uszlachetnia narzędzie. Dobra maszyna wzmaga i oszczędza pracę. To jest piękne, a zatem może być i poetyczne. A czyż jest inaczej z narzędziami sztuki? Czy wynalazek druku nie sprowadził ogromnego rozkwitu literatury? Czy stryj nie woli grać na doskonałym fortepianie, niż na starożytnej gęśli?
— Może masz słuszność! — zadumał się Joachim.
— A taki siewnik amerykański „Superior“ — czy to nie wspaniałe narzędzie, warte poematu?
— Bukolik nowego Wirgiljusza — domówił Joachim po literacku. — Ale ty skąd masz wiadomości o narzędziach rolniczych?
— Od miesiąca czytam dzieła agronomiczne.
— No, no! — — Ja zaś całe życie przyglądałem się wsi i roli. Dopiero teraz do niej się dorwałem — westchnął stary, jednak nie boleśnie.
Poradził następnie Edwinowi, aby się ubrał i wyszedł na powietrze, bardzo dzisiaj przyjemne.
Wyszli wkrótce. Trwało w powietrzu ścieranie się chłodu z letniością; zimowe zamrozy, dyszące jeszcze z zaklęsłych cieni, dobijała nowa, radosna potęga, która wiała tchem szerokim od ziemi aż do promiennego błękitu. Nozdrza i usta ludzkie chwytały smaki przedziwne słodkich lodów. Tak pachnęła roztapiana z zamrozów ziemia.
Przed domem, u końca schodów od bocznego wyjścia siedziała dziewczyna, ustrojona w jaskrawe, świąteczne szatki i patrzyła w ziemię, zazielenioną mchem nowym.
— Co ty tu robisz, Józiu? — zapytał Joachim łagodnie, bo dziewczyna była młoda, ładna i płochliwa.
— A nic — patrzę, jak robaczki wychodzą odżywione. — —
— Nie idziesz na mszę?
— Dzisiaj Stefka ma wychodne; ja zostaję przy domu.
Wolałaby zapewne wstąpić w korowód, ciągnący towarzysko do kościoła. Ale witanie robaczków zajmowało ją filozoficzniej.
Weszli na okólnik folwarczny, pachnący znów inaczej, zawiędłem przeszłorocznem sianem i dobrą wonią przewianego nawozu. Cicho tam było — ledwie kto łaził — nudziło się na podwórzu kilku nieczynnym wozom — pod okapem stodoły stał szereg pługów przewróconych, łyskając ozorami lemieszów, świeżo przetartych ziemią.
— Jak z parobkami, stryju?
— Można powiedzieć, że połowa pracuje normalnie, a druga byle zbyć, albo i zupełnie źle. Wiesz? — te pogłoski o rozdawaniu ziemi bezrolnym, przekręcone przez agitatorów bolszewickich, że zaraz im tu rozdadzą ziemię dworską, bydło i konie... Lepsi i rozsądniejsi nic wierzą, ale pijaki i leniuchy powtarzają to, odgrażają się, gdy ich napędzać, pomagają do buntowania innych.
— Nie próbował stryj pozbyć się. tych gorszych?
— Niełatwa to sprawa. Ich związek robotników rolnych i delegaci jątrzą stosunki z chlebodawcami, zamiast je ułatwiać. I nie można się pozbyć złego parobka inaczej, jak tylko, gdy mu się dowiedzie kradzieży. Lenistwo i szerzenie przewrotowych teorji nie są wcale uważane za występki, owszem: — za ostoję wolności osobistej.
— To zasadniczo nie lepiej jak w miastach?
— Trochę lepiej, bo dalej od Żydów. Żyd tu jest rzadki i chłop cudeński ma go w pogardzie.
Ponieważ na folwarku panowała świąteczna cisza, wyszli na szersze pole, przecięte szosą, przy której w oddaleniu rozkładała się długa wieś Znojno. Połyskiwał szereg chat, „bielonych na jasno“, czyli właśnie na barwę wczesnego wiosennego nieba. Sznur tych kanciastych paciorków przetykały ciemne, rozmietlone słupy topoli. O parę wiorst od Znojna przy szosie widać było wieżę kościelną — i od Znojna ku wieży ciągnęły kupki wiejskiego ludu, przybranego odświętnie. Szaropolscy oparli się o płot przegonu wyciągnięty w jednem miejscu blisko szosy i czynili przegląd.
Mężczyźni szli już wiosennie, w sukmanach czarnych, lub białych, czasem rozpiętych i odsłaniających lejbiki ciemne, przystrojone czerwono, i pasiaste portki; nosili kapelusze stożkowate, małe, otoczone pasmami jaskrawych i złocistych tasiemek. — Kobiety wszystkie porzuciły już kożuszki, szły w bardzo obcisłych spencerkach, suto bursztynem i paciorkami ubranych; głowy miały w szalinówkach pawich, ciałowych, białych z kolorowemi różami, kiecki zaś pasiaste z przeważającym szerokim pasem pomarańczowym między promieniami wielobarwnych prążek. Takie same zapaski obciążały im biodra, a niejednej ramiona, albo i głowę, zarzucone dla ciepła. Szło to wszystko tęgo, raźnie, bez wilczych zamysłów w oczach. Niektórzy mężczyźni z ludu kłaniali się uprzejmie „dziedzicom“, którzy im wzajemnie oddawali ukłony.
— Inni tu ludzie, niż w Cudnie — zauważył Edwin z pogodnym uśmiechem.
— I lepsi — dodał Joachim — egoiści — tak — ale nie wrogowie innych klas społecznych. Polacy przynajmniej...
Rozlegały się piosenki od grup młodszych, które cichły dochodząc do posterunku dziedziców, raczej przez dumną nieśmiałość, niż przez bojaźliwość. Ale z jednego kłębka skrzącego barwami buchała pieśń ośmielona, igrzysta, pijana życiem; a że prym w niej trzymał głos dziewczęcy rozkrzyczany melodyjnym śmiechem, Szaropolscy uchwycili, gdy ich mijała, całą strofę:

Już wiosna nadchodzi, świat się rozwesela,
Już się rozwijają te pachnące ziela,
Te pachnące ziela, białe tulipany —
Komuż mnie zostawisz, Jaśku mój kochany.

W grupie kilku dziewczyn i paru chłopców nie było wątpliwości, kto rej wodzi. Wyróżniała się jedna modrooka dziewczyna urodą i rytmicznym polotem drobnych nóżek, obutych w czarne trzewiki czerwono sznurowane. Nawet, gdy mijała dziedziców, pochyliła naprzód składną figurkę, nie wypadając z rytmu pochodu i strzeliła w bok wdzięcznym uśmiechem, niby ochoczy oficerek, paradujący na czele swego oddziału.
— A to zaczepna dziewczynka, ta pierwsza od naszego brzegu! — drgnął aż Edwin, jak przy dotknięciu elektrycznego prądu.
— Ba! — odrzekł Joachim — pierwsza w Znojnie śpiewaczka i tanecznica, Marynka.
— To już ją stryj zdążył poznać?!
— A jakże. Urzekła mnie już dziesięć dni temu, gdym pierwszy raz do wsi zajrzał. I teraz ona do mnie tak drygnęła ukłonem — do mnie, nie do ciebie — podrwiwał sobie stary, rozweselony.
— No, winszuję. — — —
Mijały kupki ludzi coraz rzadziej, niegodne już spojrzenia po weselnym korowodzie Marynki — i cisza polna zasnuwała wieś wyludnioną z gwarnej młodzieży, pola rosnące do słońca sznurami i prostokątami nieśmiałej zieleni, łąki jeszcze rude, ale już gdzieniegdzie ożywione w barwie — te przestrzenie niczego, gdzie pleniło się jednak najbardziej obiecujące, zdrowe życie. Wiatr się lał nieustannie coraz cieplejszy, coraz szerszy, gędząc cicho, a majestatycznie na górnych arfach — a przy ziemi rozbiegał się gadatliwie głos kościelnego dzwonka, przyrzekający pokój ludziom dobrej woli.
— Większe dzwony zabrała wojna — odezwał się Joachim. — To są wogóle tereny zaciętych bitew. Wieś Znojno była bombardowana i palona, ale patrz — już odrosła! I morowy dech wojny nie zmógł potęgi przyrody. Ruń podrasta, ciepły wiatr powraca, jak gdyby nigdy nic, młodość śpiewa i gzi się na nowo. — — Zdaje się nawet, że już powróciły skowronki... Słyszysz? — —
W powietrzu trylowało coś ku górze, bardziej uchwytne wyobraźnią, niż okiem i uchem.
— Zdaje się, że skowronki. — —
— Teraz się nic gniewasz, zatwardziały techniku, żem cię wyprowadził w pole, w ten dzień Matki Boskiej Odżywnej?
— Tak; to mi prawdziwe święto.
Ruszyli jednak wkrótce z miejsca, bo Edwin nie mógł długo trwać w kontemplacji.
— Mamy dzisiaj czas — rzekł Joachim — chcesz? obejdziemy naszą granicę z tej strony?
— I owszem.
Poszli zatem szosą; minęli pólka chłopskie, a zeszli dopiero w głąb krainy po miedzy granicznej dworskiego obszaru, w tem miejscu łąkowego. Łąka była mniej wiosenna, niż pola uprawne, przeto smutniejsza, ale dotykała do rzadkiego na tej równinie pagórka, uwieńczonego sosnowym zagajem. Do tego krańca doszli Szaropolscy milcząc, bo przebierali nogami suchszą drogę po wilgotnej łące, — aż stanęli na pagórku, pod rozpachnioną już choiną. Stąd przejrzeć można było wygodnie obszar dworski.
Łąka ostrzem tylko trójkąta dotykała pagórka; graniczył z nią duży łan zasiany żytem iż do szosy; leżały za nią mniej więcej geometryczne figury innych pól, zielone, rudo-szare, idące w bezmiar pól podobnych, oparte tylko gdzieniegdzie o daleką wieś, siostrzanie do Znojna podobną — szereg białych domków przetkanych topolami — lub o jeszcze dalszą, błękitniejącą ścianę lasu.
— Patrz! to wszystko nasze! — mówił Joachim gorąco, a zazdrośnie.
Wskazując ręką nikłe i trudne do omówienia granice, starał się wykroić ze świata obszar należny Szaropolskim i przez nich odzyskany, owładnięty. Pośrodku tej idealnej porcji widniało gniazdo rodzinne, dosyć obszerne, jakby z chrustu uwite, najeżone zimowymi jeszcze konarami drzew starych.
Ponieważ Edwin zamilkł uważnie, lecz uporczywie, Joachim, zgadując jakieś w nim niezadowolenia, czy wątpliwości, chciał im zapobiec przez optymistyczne tłumaczenie:
— Uważasz, że tutaj zboże nieszczególnie zeszło i trochę pożółkło? — Bo przy górce piasek, a od łąki są mokradła. — A za szosą szaro, mało zasianej oziminy? — — Toć nie rozpoczęliśmy jeszcze wiosennego siewu! Zobaczysz, jak tu w czerwcu zafaluje wszystko, zagęści się. — Wiosna przychodzi wcześnie, może wiele naprawić. Nie twierdzę jednak, żeby rok zapowiadał się obfity; pierwszy po wojnie, po rabunkach i rekwizycjach, dorobkowy co się zowie! I niedołęga Kuliński nie umiał sobie radzić, gospodarował jak na cudzem. Ale od tego twoja głowa i dzielność, Edwinie. Nie pożałujesz pracy, ani grosza na wkłady, na sztuczne nawozy, na inwentarz. Musimy mieć fermę wzorową na całą okolicę. To jest zadanie wdzięczne i możliwe do wykonania tutaj, gdzie drapieżne pazury wrogów wewnętrznych trudniej sięgają...
— Zrobi się, zrobi z pomocą stryja — odezwał się Edwin nareszcie — ale ja myślę, gdzie tu najlepiej postawić krochmalnię.
— Krochmalnia na później — odrzekł Jonchim z odcieniem niecierpliwości — przede wszystkiem ziemia, jedyny warsztat niezawodny, jedyny łatwy do naprawy, podstawowy dla bytu całego pokolenia.
— Nie, stryju — przedewszystkiem krochmalnia, choćbym miał wszystkie kartofle do niej kupować. Na tem się znam, tamtego dopiero się uczę. Produkcja surowców jest podstawowa i niezbędna — nie przeczę, ale doskonałe przeroby, mogące być przedmiotem eksportu zagranicznego, zbliżą nas dopiero do rzędu narodów ekonomicznie potężnych. A to jest jedyna dzisiaj potęga. Dzikie tylko kraje dają sąsiadom surowce. Nie jesteśmy zaś Egiptem, ani Kalifornią. Nie mamy nadmiaru zboża, ani kopalnego złota.
— Zapewne, zapewne — ale przecie nie rozbudujesz krochmalni na 1115 morgach twojej posiadłości. Trzeba równolegle myśleć o reszcie.
— Trzeba zbudować krochmalnią jak najbliżej od szosy. Po tej stronie, gdzie stoimy, grunt zaniski i ma wodę podskórną. Najlepsze miejsce, ze względu na sieć dróg istniejących i wzniesienie gruntu, jest to, gdzie stoi dwór.
— Stary dwór byś zniszczył?! — zawołał Joachim rozpaczliwie.
— No nie, przecie go nie zburzę. Ale wypadnie postawić fabrykę bardzo blisko domu.
— Twoja własność i twoja głowa. Tylko jabym... Zrobisz, jak zechcesz, mój drogi.
— Niech stryj mówi — przecie ja cenię jego zdanie. — —
— Więc mnie się zdaje, że nie samym Chlebem żyje człowiek, a tembardziej nie krochmalem. Estetyka siedziby, jej odosobnienie od fabrycznego harmidru: — to też wiele warte dla twego zdrowia i humoru; a gdy te ci się zasępią, osłabnie i ochota do pracy.
— Ja lubię około siebie gwar fabryczny.
— A ja lubię... wszystko na swojem miejscu.
— No... miejsca założenia fabryki jeszcze nie obrałem ostatecznie.
Dzień był tak kojący, że ukoił i podmuch niesnaski między starym, a młodym kozłem. Powrócili tylko trochę wcześniej na obiad.
Zastali gości w domu — nie buńczucznych, ani cudami przybyłych, lecz poważnych. Kilku gospodarzy ze Znojna umyśliło z kościoła zajść do dworu, aby przywitać nowego dziedzica. Stali przed domem bezradni, bo i służby wyszkolonej dotychczas nie było, więc nie miał im kto wskazać miejsca stosownego na poczekanie. Na szczęście powrót Szaropolskich z pola zbiegł się prawie z przybyciem chłopskiej delegacji. Skoro tylko dowiedział się o uprzejmym ich zamiarze, Edwin poprosił gospodarzy do wnętrza domu. Ale najprzód wysłuchać musiał na wolnem powietrzu przemówienia starszego gospodarza, Andrzeja Łukawskiego, który z wcale grzeczną fantazją wyłuszczył cel odwiedzin bezinteresowny, dla poznania się i zgody wsi ze dworem w tem oswobodzonem państwie cudeńskiem. Edwin odpowiedział krótko i rzeczowo, nie miał bowiem nigdy jeszcze do czynienia z chłopami i nie nauczył się tej obłudnej serdeczności, tego tonu protekcjonalnie przyjaznego, który przybierają więksi ziemianie w odezwach do sąsiadów z chat. Ale sekundował mu Joachim.
Zaproszono gospodarzy do pierwszej od sieni izby, którą można było nazwać bawialną tak, jak parą innych, gdyż urządzenie dworu było dotąd zbliżone do pustki. Cztery czarne i dwie białe sukmany umieściły się na paru stołkach i kufrach; z trudem wiązała się gawęda. Ale Joachim kazał podać wódkę i przekąskę, która trochę pobudziła umysły do porozumienia. Jednak rozmowa ograniczała się do wymiany zdań o rzeczach oczywistych i wszystkim wiadomych: o wiośnie, o spodziewanych urodzajach, o wciąż rosnących cenach przedmiotów pierwszej potrzeby i o ich braku na rynku. Rozmowa była w rodzaju tych gawęd, w których nie z treści, lecz obok treści, z tonów i wyrazów przypadkowych wyniknie czasem coś ciekawszego. Samo dobrowolne przyjście małorolnych ze Znojna do posiadacza dworskiego obszaru miało znaczenie demonstracyjnie dodatnie. Ceremonja nie była pusta w tych czasach nadprawnienia proletarjatu; przysparzała sojuszników do obrony przeciw wyuzdanym żądaniom głodnych, popartym przez zbrodnicze spiski szalbierzy.
Takie mniej więcej uwagi zamienili między sobą Szaropolscy po wyjściu gości wiejskich i zabrali się do obiadu, który, pomimo wad sztuki kulinarnej i usługi, smakował im wyśmienicie, z zaprawą pysznego powietrza i rosnącego animuszu obszarniczego.
Po obiedzie, że dzień był w gospodarstwie cichy, zabrali się Szaropolscy do zajęć w domu; Joachim do tokarstwa, Edwin do przesiadania dość obszernego domostwa, którego nie znał jeszcze wszystkich zakątków. Poprzedni właściciel, Kuliński, sprzedał Znojno z inwentarzami żywymi i martwymi, z meblami i sprzętami. Ale co do mebli, wymówił sobie prawo zabrania niektórych, a były pomiędzy wywiezionemi piękne podobno rzeczy. Pisarz gminny miejscowy, amator sztuki i starożytności, opowiadał Joachimowi, że Kuliński wywiózł ze Znojna wspaniały stół mahoniowy, na którym prymas Łubieński podpisał elekcję Stanisława Augusta — co było wątpliwe — oraz dwa obrazy Rembrandta, przedstawiające pasterki w krynolinach otoczone stadem baranków — co było więcej, niż wątpliwe, lecz naprowadzało na domysł, że w starym dworze znajdowały się jednak meble i obrazy zbytkowe. Joachim badał pisarza gminnego o portrety i dowiedział się, że pisarz sam widział przed wojną stary portret oficera w polskim mundurze, ale podczas wojny obraz ten zniknął w czasie kwaterunku wojsk niemieckich. Joachim wolał tedy posądzać o rabunek portretu Niemców, którzy niejedno stąd zabrali i zniszczyli, niż Kulińskiego, człowieka ostatecznie przyzwoitego.
To, co pozostało we dworze, przedstawiało niejakie zabytki sztuki cudeńskiej z 19-go stulecia, ale inne dwory dostarczają podobnych rzeczy nierównie wspanialszych. Joachim, za biedny na zbieracza starożytności, lecz smakosz estetyczny, zebrał trochę lepszych mebli czeczotkowych i wyrazistszych gratów do izby przezwanej małym salonem. Reszta nadawała się zaledwie do użytku. Do poszukiwania skarbów ukrytych po piwnicach, lub w grubości murów, prędko się zniechęcił, bo ogólny styl domostwa świadczył o skromnej tylko zasobności.
Edwin myszkował dziś po domu wcale nie dla szukania szczątków i zabytków, lecz dla zdania sobie sprawy ze stanu budynku, który chciał gruntownie przerobić. Wybrał się na strych dla sprawdzenia wiązań dachowych.
Strychy dworów cudeńskich mają swą specjalną fizjonomję i wymowę. Gdy nawet dwór jest czysto utrzymany, Strych musi być koniecznie brudny. W trójkątnej przestrzeni poddasza bywają odgrodzone deskami odcinki i skrytki, ale przeważnie są otwarte kąty, w które całe pokolenia pchają różne graty, pożałowane na wyrzucenie, jednak wygnane z ludzkich mieszkań. Strych pachnie nieodmiennie sadzą kominów, staremi pakułami i wonią zimowych jabłek. Jest obowiązkowo ciemny, rzadko oświetlony przez minimalną lukarnę, najczęściej tylko przez drzwi u ścian szczytowych, między któremi zalega drewniany chodnik, łopocący rozgłośnie pod stopami. Po tym chodniku przebiegają czasem pędem bose stopy dziewek służebnych, dążących naoślep, bo na każdym strychu „straszy“ dawniejszy, lub świeższy nieboszczyk. Sam już taki grzmiący polot, podobny do gradu, lub do przemarszu artylerji, sprawia samotnemu mieszkańcowi niższego piętra wrażenie wstrząsające. Gdy zaś odważny jakiś domownik zaryzykuje pójść na strych po zapadnięciu nocy, bierze z sobą świecę, lub latarkę dla rozproszenia zagadkowych ciemności; zachowuje się z ogniem ostrożnie, jednak śpieszy; pożary dworów zaczynają się zwykle od strychów.
Strych nad dworem w Znojnie był klasyczny. Skoro tylko ujrzał go Edwin, powziął niezłomny zamiar: wyrzucić to wszystko, a przeprowadzić środkiem uczciwy szalowany kurytarz, oświetlony z góry. Sam jednak nie chciał dotykać tych pak otwartych, mebli połamanych, blach i zapylonych słojów, które piętrzyły się zewsząd. Służby nie można było zajmować tą robotą dzisiaj, z powodu święta. Zapragnął tylko wskazać przedmioty do usunięcia i zawołał Stefkę, dziewczynę z kuchni, silną, jak klacz, chociaż w swych atletycznych kształtach wcale składną.
Piorunem wbiegła po schodach i stanąwszy we drzwiach strychu, zasłoniła oczy łokciem:
— O Jezu! — —
— No? co ci jest? — chodź tu bliżej.
— Ojej! ja na tym strychu nigdy nie byłam.
— To właśnie dziś będziesz.
— Kiedy tu straszy, prószę pana dzedzica.
— Co takiego?
— Nie co, ino kto. Stary rządca, powiadają, chodzi. A z wojny tylu się nabrało znojeńskich nieboszczyków...
Dopiero Edwin zrozumiał i rozśmiał się:
— Nic ci się nie stanie; trzymaj się mnie tylko; mnie się duchy nie czepiają. Chcę ci powiedzieć, jakie rzeczy macie stąd przenieść do drewutni.
— To skoczę po Józię?
— Nie potrzeba dzisiaj. Wskażę ci tylko, a jutro rano we dwie zaczniecie przenosić.
Widząc, że nie zostanie wciągnięta przemocą, Stefka przekroczyła próg i trzymała się, według rozkazu, bardzo blisko pana dziedzica.
W jednym kącie nagromadzono ramy okienne ze szczątkami szyb. Wskazał na nie Edwin, ale i sam się zapatrzył:
— Widzisz, Stefka? Za temi oknami coś tam z kąta wyziera...
— Oj, Jezu! — wrzasła Stefka i zrywała się do ucieczki.
— Przestań-że! — zniecierpliwił się Edwin — leżą w kącie jakieś deski. Potrafisz mi te okna usunąć?
Stefka wzruszyła ramionami i zaczęła ramy okienne podnosić i odkładać na inne miejsce, niby karty papieru. Po usunięciu ostatniej okazały się w kącie dwa blejtramy, które Edwin ujął już sam, z podnieconą ciekawością. Jeden z nich przedstawiał oficera w polskim mundurze!
Edwin przydługo mu się przyglądał, zaniósłszy obraz do drzwi, skąd padało trochę lepszego światła.
Drugi portret przedstawiał niepozorną babinę. W samym kącie znalazła się jeszcze osznurowana paczka z napisem: Papiery Szaropolskich.
— Słuchaj, Stefka. Opylisz mi te obrazy bardzo ostrożnie, zaniesiesz do mojego pokoju i położysz na szafie, — ale tak, żeby starszy pan nie zobaczył, zanim ja mu sam pokażę. — Rozumiesz?
— Rozumiem.
Zapomocą paru dmuchnięć potężnych usunęła pył z obrazów i z paczki, poczem schowała to wszystko pod obszerną zapaskę, pochłonęła sobą, i niewiele grubsza, niż zazwyczaj, pobiegła, gdzie jej polecono. Edwin zaś przeglądał jeszcze uważnie cieniste załamania poddasznej struktury, lecz nic już nie namacał ciekawego. Gdy zatem powróciła Stefka, dał jej wyraźną instrukcją na jutro:
— Będziecie wynosiły z Józią wszystko po kolei do drewutni i ustawicie w porządku: paki do pak, okna do okien, blachy do blach — i tak dalej. Gdyby się znalazło jeszcze coś, jak obrazy, albo sprzęty niewiadomego wam użytku, zaniesiecie do mnie; wtedy powiem, co z tem uczynić. Do pomocy możecie wziąć stróża.
Stefka pokazała szeroko białe zęby, uśmiechała jej się bowiem na jutro robota wyższego rzędu, niż ciągłe obieranie kartofli i nastawianie garnków, a przytem okazja do bliższego obcowania z młodym dziedzicem, który, jej zdaniem, był „kiejby róża“.
Edwinowi pilno było sprawić radosną niespodziankę stryjowi. Podążył do siebie, przetarł portrety mokrą szmatą i niósł przez pokoje, szukając Joachima. Ale gdy go zobaczył stojącego przed domem w zadumaniu, ustawił portrety na dwóch krzesłach w jadalni i wyszedł przed dom.
— Jeszcze stryj się napawa powietrzem?
— Święto przecie. Radzę i tobie poświętować do zmroku. Patrz — słońce zachodzi na pogodę. — — Jutro siew możemy rozpocząć. — —
Słońce, po dniu pełnym odżywnej roboty, zapadało za widnokrąg chłodny jeszcze, przesłonięty gmatwaniną nagich porostów. Ale już w aurze i w sercach ludzkich tkwiła pewność, że pora przyrody radosna nadchodzi bez opóźnienia, od wieków niezawodna, urągająca bezładnym dziełom ludzi, którzy nie umieją się wzorować na słonecznym porządku.
Przygasały czary wiosny razem ze dniem uchodzącym, ale przepojone nimi dusze snuły dalej wątek zadzierzgany przez moce niebieskie. Dusze obu Szaropołskich śniły o przyszłem, wspaniałem Cudnie, każda po swojemu, a drobniejsze instynkty młodzieży wiejskiej podrygiwały tylko w takt oberka, granego gdzieś daleko na skrzypcach, perlonego dziewczęcymi głosami na wzór dziennej pieśni skowronków.
Edwin przerwał zadumanie:
— My obaj chyba nie pójdziemy w taniec?
Joachim spojrzał nieprzytomnemi oczyma.
— Bo mam stryjowi coś do pokazania.
— Co? —
— A no, proszę za mną.
Weszli do jadalnego pokoju. Edwin wziął oba portrety, przyniósł do okna i okazał zdumionemu stryjowi.
— Skąd?... skąd się to wzięło?
— Ze strychu. Podarunek od starego dworu. Jest i paczka papierów naszych rodzinnych. — O, proszę. —
Joachim dotykał lekko tych skarbów, jakby się obawiał, że okażą się przywidzeniem i znikną mu z oczu.
— Nie może być kto inny, jak nasz pradziad — rzekł nareszcie głosem zdławionym — i obrócił płótno. — Masz: jest napis: Stanisław Szaropolski porucznik 2-go pułku ułanów!
— A ta jejmość?
— Malowidło wydaje się starsze — zobaczymy.
Ale portret zapleśniał mocno na odwrocie. Joachim zapalił drżącemi rękami lampę i jął przecierać płótno chustką od nosa, aż wystąpił i na niem napis:
— Domicela z Pęperskich Szaropolska.
— Czy i to ma być ilustracja rodzinna? — uśmiechnął się Edwin.
— Matka porucznika — obaj od niej pochodzimy — odrzekł Joachim ze znacznem zgorszeniem.
— Niechże się stryj zabawi temi rzeczami.
— Nie potrzebujesz mnie namawiać. — — A nie było ram przy nich?
— Wątpię; szukałem. Co zaś do papierów, możemy je razem przejrzeć.

Dla Joachima był to chyba najpiękniejszy dzień w życiu, Ale i Edwin, pomimo lekkiego cynizmu, nasiąkał respektem dla rodzinnego gniazda.
— W dotknięciu roli własnej jest dreszcz przeznaczenia człowieka — powiedział nawet tego wieczora, a zdanie to wielce się podobało Joachimowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.