Cudowna melina/Gdzie jest Lenka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cudowna melina |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo „Iskry” |
Data wyd. | 1989 |
Druk | Zielonogórskie Zakłady Graficzne |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdzie była Lenka? Muszyna obszedł wkoło miasto. Zajrzał do prezydium (mogła coś przepisywać po godzinach — była już piąta). Wchodził do sklepów, nawet do masarni Rybarczyka zajrzał nie wiedząc, że Lenka nie wchodzi tam nigdy. Wypił przed budką piwo i przyglądał się chwilę, jak mężczyźni drażnią Pajaca. Dog drzemał pod pniem akacji, niedaleko budki. Któryś z pijaków chlusnął na psa piwem z kufla. Pajac zbudził się i skoczył z ujadaniem między mężczyzn. Niby śmieli się, ale ci, których obszczekiwał, cofali się przestraszeni. Plac przed budką opustoszał szybko. Dopiero kiedy dog odszedł wolno (strużki śliny z pyska kapały na chodnik), mężczyźni, śmiejąc się, zaczęli wracać.
— Jakby tak złapał za rękę, kość pęka! — mówił któryś.
Był jeszcze w parku i nad rzeką. Patrzył ze skarpy na świerki po drugiej stronie. Krzywy Stefan pasł krowę dyrektora Szafranka. Nie było nikogo.
Lenka zapomniała Muszynie powiedzieć, że o czternastej odbędzie się uroczystość przekazania nowego przedszkola imienia Stanisława Piegży (nauczyciela z naszego miasta rozstrzelanego przez Niemców). W starym przedszkolu dzieci miały złe warunki — dom był parterowy, drewniany, z małym ogródkiem, o który kierowniczka przedszkola stale wojowała z właścicielką posesji.
Nowe przedszkole budowano pięć lat — roboty kilkakrotnie przerywano z różnych powodów (błędy w dokumentacji, brak materiałów, Szafranek często zabierał ludzi na inne obiekty). Sprawa ruszyła z miejsca dopiero po przyjeździe Turonia — na zebraniu egzekutywy powiedział podobno:
— Dzieci gnieżdżą się w okropnych warunkach. Trzeba działać szybko, towarzysze.
(— Dziecko ma w wieku przedszkolnym — mówili później ludzie. — Jasne! Inaczej nie kiwnąłby palcem!)
Miedza tym razem poparł przewodniczącego: — Ja to wasze przedsiębiorstwo rozpędzę na cztery wiatry, Szafranek, jak mi w pół roku przedszkola nie skończycie!
Inżynier obiecał, że budowy będzie doglądał osobiście. Spóźnił się o kilka miesięcy, ale w końcu budynek stanął. Nie otynkowany, z białej cegły, teren naokoło ledwie uporządkowali. W dwa tygodnie po przeprowadzce kierowniczka (córka pani Wilczyńskiej, u której Turoniowie wynajmowali pokój po przyjeździe) rozesłała zaproszenia na uroczyste otwarcie. Pod oknami ustawiono długie stoły — komitet rodzicielski dał pieniądze na skromne przyjęcie. Było wino, kanapki, kilka tortów wypieku starej Wilczyńskiej i czarna kawa. Punktualnie o czwartej Miedza przeciął czerwoną wstążkę w drzwiach. Potem goście (między innymi Turoń, dyrektor Szafranek i architekt Targowski) obejrzeli budynek w środku. Obeszli wszystkie pomieszczenia — salę zabaw, sypialnię, pokoje administracyjne, kuchnię i łazienki. Wilczyńska skarżyła się na usterki: niektóre drzwi nie domykały się, w kilku miejscach dzieci zdążyły powyjmować klepkę z podłogi. Po deszczu, na sufitach, występowały zacieki.
— Wstyd, dyrektorze — mówił Miedza. — Okropne brakoróbstwo.
— Dziwię się, że komisji nie zgłoszono — bronił się Szafranek. — Kiedy komisja odbierała, wszystko było w porządku!
Później zasiedli do stołów. Lenka pomagała Wilczyńskiej — znały się jeszcze ze szkoły, razem zdawały maturę. Dzieci zatańczyły na tarasie oberka i polkę. Wilczyńska grała na pianinie w sali obok. Miedza, podochocony — wypił kilka kieliszków wina — wstał i sapiąc wszedł po schodkach na taras. Goście patrzyli zaskoczeni.
— Kierowniczko, kujawiaka prosimy! — zawołał. Chwycił dwie dziewczynki za ręce.
Przy stołach zaczęto klaskać.
— Brawo nasz gospodarz! — zawołał Szafranek. — Oberka, oberka!
Dziewczynki, trochę zażenowane, tańczyły z powagą. W tańcu brały się pod boki, obracały w miejscu — Miedza, uśmiechnięty, w rozpiętej marynarce, wypinając brzuch, naśladował małe.
Szafrankowa pochyliła się w stronę Helenki: — O wnuczkach trzeba pomyśleć, pani sekretarzowo. O wnuczkach!
Helenka nie dosłyszała albo udała, że nie słyszy.
Muszyna zawrócił w stronę miasta. Kiedy był niedaleko parku, usłyszał strzały i krzyk kawek. Stado czarnych ptaków krążyło nad drzewami. To Szeląg z gromadą chłopców ze starszych klas urządzał polowanie. Szeląg, w wysokich butach, w kurtce koloru khaki przepasanej myśliwskim pasem z ładownicami, chodził wolno, z zadartą głową. Mierzył starannie. Po każdym strzale kawki podrywały się z krzykiem. Potem opadały znów — niektóre próbowały siadać na gniazdach. Trafione spadały trzepocąc skrzydłami, czasem kołując jak wielkie liście. Chłopcy wyłapywali ranne. Kilku zajętych było strącaniem gniazd. Wysoki chłopak z jedenastej podsadzał młodszego, który wspiął się wysoko. Z dołu podawano mu długą żerdź do strącania gniazd z konarów. Były w nich jeszcze młode, nie opierzone gawrony i kawki. Na ziemi rozpełzały się ze skrzekiem podpierając niezdarnie skrzydłami. Chłopcy tłukli ptaki kijami.
Muszyna usiadł na ławce. Szeląg zobaczył go w pewnej chwili i podszedł z wyciągniętą ręką.
— Plaga, panie redaktorze! Namnożyło się tałałajstwa, trzeba wytrzebić.
Przed tygodniem może Miedza zadzwonił do nauczyciela:
— Mietek, jak Boga kocham, zrób coś z tymi ptakami! Krzyczą, nie można pracować.
Jak wiadomo, okna komitetu wychodzą na park. Kawek i gawronów rzeczywiście namnożyło się tego roku co niemiara. Mieszkańców okolicznych domów budzą o piątej rano. Pod drzewami, na ścieżkach, aż biało od ptasiego łajna. Ludzie przechodząc trwożliwie spoglądają do góry. Szeląg obiecał, że zlikwiduje gniazda.
— Załatwiono, towarzyszu sekretarzu — powiedział usłużnie do słuchawki w obecności dyrektora Kwasiborskiego.
Teraz Muszyna przyglądał się, jak chłopcy tłuką kijami nieopierzone ptaki. Dwóch przyniosło kilka rannych, złapanych na ścieżkach i pod ławkami. Otwierały dzioby i rozglądały się przestraszone. Szeląg brał je po kolei za łapy i z rozmachem bił o poręcz ławki. Potem podnosił w górę, żeby sprawdzić, czy żyją. Jeśli dziób był zamknięty (z nabrzmiewającą powoli kroplą krwi u nasady), obcinał łapy i wrzucał do torby.
Chłopcy podpowiadali: — Ta ma dosyć, panie profesorze! Tę jeszcze raz! Jeszcze jej mało!
Śmieli się, kiedy Szeląg powiedział o jednej: — Coś ty taka uparta? Lubisz żyć?
Zabił wszystkie i odszedł. Przyłożył dwa palce do ronda zielonego kapelusza, uśmiechnął się. Muszyna kiwnął głową — nie powiedział nic. Siedział chwilę na ławce. Zamknął oczy. Słyszał tylko strzały, krzyk kawek, znów strzały, krzyk. Śmiech i nawoływania chłopców.
Lenka zastanawiała się później, dlaczego nie przyszedł. Była pewna, że dostał zaproszenie — co chwila patrzyła w stronę miasta. Chciała zapytać Turonia, ale przewodniczący wcześniej wyszedł. Roznosiła kawę, rozdzielała porcje tortu, bawiła się z dziećmi w chowanego. Goście rozmawiali głośno — nikt nie zwracał uwagi na krzyki przedszkolaków. Dzieci chowały się pod stołami.
Miedza schylił się i posadził na kolanach jedną z dziewczynek. Była to córeczka kierowcy — grubego Waldka z POM-u. Zawstydziła się, buzię wykrzywiła w podkówkę.
— Nie płacz — powiedział sekretarz. — Ja bardzo lubię dzieci.
Młoda Wilczyńska (siedziała obok) pogładziła małą po główce. — Co ci się stało, Zosiu? Dlaczego płaczesz?
— On jest grubszy od tatusia — chlipnęła mała.
Miedza zaśmiał się głośno. Pocałował małą w czoło. — Będę tu z wami tańczył, zobaczysz, jak prędko schudnę! — Postawił dziecko na ziemi.
— O wnuczkach, o wnuczkach trzeba myśleć — powtórzyła Szafrankowa, ale Helenka i tym razem nie powiedziała nic. Westchnęła tylko i posmutniała.
Henryka zastał przy pracy. Pieluszki suszyły się na balkonie, w dużym pokoju Małgosia ćwiczyła na pianinie gamy. Myszka uśmiechnęła się do Muszyny, kiedy zobaczyła, że jest trzeźwy.
— Proszę, proszę, niech pan wejdzie. Mąż na pewno będzie rad.
Turoń w swoim pokoiku pisał przy biurku.
— Co tam, stary? Siadaj. Dlaczego nie byłeś w przedszkolu? Nie dostałeś zaproszenia?
Muszyna opowiedział o polowaniu na gawrony i kawki. Turoń zdenerwował się bardzo.
— Łajdak. On tu wszystkie psy dzieciom powystrzelał. Nawet mojej małej zastrzelił takiego przybłędę, Żuczka. Obcina potem uszy, kotom ogony... Obłęd! Obłęd! — Podparł głowę rękami. Siedział tak chwilę.
Muszyna przypomniał sobie opowiadanie Rybaczyńskiego o czosnku — powtórzył Henrykowi. Turoń wstał. Położył ręce na ramionach gościa.
— Stary, to niesłychana historia. Tam słonina i wódka, a tu czosnek? — Zaczął chodzić po pokoju. — Czekaj, to bardzo cenna informacja!
I nagle podskoczył jak chłopak. Ręką dotknął sufitu.
— Andrzej, wygraliśmy, rozumiesz? Mamy ich w garści! To za poważna sprawa, żeby można było... Tak!
Muszyna patrzył na niego zaskoczony. — No, dobrze, a jeśli Flacha żartował?
— Nie, nie, nie! — mówił Henryk. — Kiedyś proponowali pieniążki, pamiętasz? Teraz wiadomo jakie. Zresztą sprawdzimy. Wystarczą dwa telefony. Ile kontraktują i jaka jest powierzchnia ogródków? — Chodził od okna do drzwi, zacierał ręce. Za ścianą Małgosia grała gamy.
Muszyna odezwał się po chwili: — Heniu, czy warto? Kto cię za to pobłogosławi? Nikt. Jeszcze ci zmyją głowę. Wiesz sam, jak jest.
Przewodniczący zatrzymał się przed nim. — Dziękuję, Andrzej — powiedział. Wyciągnął rękę.
Muszyna wstał, poprawił marynarkę. — Oj, Heniu, Heniu. Czy ty kiedyś zmądrzejesz? — Pokiwał głową.
Dłoń Turonia była sucha, uścisk mocny.
Stali potem przy oknie i patrzyli na rzekę i na wzgórza po drugiej stronie. Jak kiedyś zachodziło słońce.
— Będzie lepiej — powiedział Turoń. — Musi być lepiej, nie można wiecznie tak żyć. To ślepa ulica. — I dodał: — Tylko nie trzeba opuszczać rąk.
Muszyna zaśmiał się (miał lekką chrypę): — Kto tu opuszcza ręce, Heniu? Wszyscy tylko patrzą, co gdzie ukraść.
Przewodniczący nie dosłyszał albo nie zwrócił uwagi.
— Musi być lepiej — powtarzał. — Musi być lepiej.
Za ścianą Małgosia grała na pianinie gamy. Patrzyli na wzgórza po drugiej stronie. Nad linią ciemnych drzew zastygły czerwone obłoki. W miejscu gdzie zaszło słońce.