Cudowna melina/Zapach czosnku
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cudowna melina |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo „Iskry” |
Data wyd. | 1989 |
Druk | Zielonogórskie Zakłady Graficzne |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W nocy Turoń opowiedział wszystko Myszce, ale ona nie chciała wierzyć. Rozmawiali po ciemku, dzieci już spały, przez okno uchylone na balkon widzieli gwiazdy. Henryk leżał z rękami skrzyżowanymi pod głową, Myszka splotła dłonie na jego ramieniu. Czasem chłodny powiew od balkonu pachniał narcyzami. Stały, jak zawsze, w wazonie pośrodku stołu.
— Nie mogę uwierzyć — powtarzała Myszka. — Po co im tyle pieniędzy? Każdy przecież dobrze zarabia. Weź Miedzę czy choćby Szafranka.
— Ludziom nigdy za dużo pieniędzy — mówił Henryk.
— Nie ryzykowaliby aż tak bardzo. Nonsens! — Myszka śmiała się po ciemku. — Głupstw ci ten Muszyna naopowiadał, a ty mu wierzysz.
— Sam ich podejrzewałem.
— Henryczku — mówiła Myszka — nie bądź dziecinny. Czy Gniazdowski ryzykowałby aż tyle? Przecież to sprawa kryminalna, wiesz dobrze. Karetką wozić słoninę i wódkę? I czosnek w workach? Zastanów się, przecież ten człowiek ma wysokie stanowisko, pacjentów, kobiety z całego województwa przyjeżdżają do niego na zabiegi. Trzy pensje. I on, z willą, z samochodem, otoczony szacunkiem ludzi, miałby ryzykować to wszystko? Nie, nie. Bajki ci ten Muszyna opowiada.
— Ludziom nigdy za dużo pieniędzy — powtarzał Henryk.
— Bajki, bajki — mówiła Myszka. — Związał się z tym pijakiem Rybaczyńskim. To człowiek, któremu nie można ufać. Ośmieszysz się tylko.
— Sprawdzę — mówił Henryk. — Sprawdzić mogę, kto mi zabroni.
— Tylko ostrożnie — prosiła Myszka. — Wiesz, jacy tu są ludzie. Ktoś doniesie. Po co?
Henryk milczał. Patrzył przez szparę w balkonowych drzwiach na gwiazdy. Znów powiew przyniósł zapach narcyzów. W pokoju obok zapłakało dziecko. Myszka wstała, narzuciła szlafrok. Za oszklonymi drzwiami błysnęła nocna lampka — cień kobiety pochylonej nad łóżeczkiem zakołysał się na ścianach.
Kiedy wróciła i coś jeszcze chciała powiedzieć (Henryczku — pochyliła się nad mężem), usłyszała jego spokojny oddech. Turoń spał.
Rano Flacha nic nie pamiętał. — Jaki czosnek? Co ty, Andrzej, ja coś mówiłem?
Nic sobie nie mógł przypomnieć. Muszyna nawet nie nalegał. Czekał w radzie na Turonia — Jasia spotkał na korytarzu. Turoń gdzieś dzwonił, wychodził kilka razy z gabinetu. Poszli dopiero o dziesiątej.
Sekretarz Miedza miał zły dzień. Rano znalazł na biurku niewielki obraz w pozłacanej ramie. Obraz przyniósł magister Leluchowicz — wcześnie, przed ósmą. Zostawił z karteczką na szklanej płycie.
Chodziło o „Bociany”, które Miedza gdzieś widział. Kopię podjął się namalować magister. Kiedyś, podczas libacji w rybaczówce, rozmawiali o malarstwie i sekretarz wspomniał o „Bocianach”. Leluchowicz wypytał dokładnie o co chodzi, i obiecał namalować. Teraz, wprawdzie dopiero po upływie roku, spełnił obietnicę. Miedza ucieszył się, potem przyjrzał malowidłu uważniej i się rozczarował.
Na obrazie (ten szczegół dobrze zapamiętał) staruszek siedział na ziemi i patrzył, zadzierając głowę, na przelatujące ptaki. Obok stał chłopiec w sukmanie, także z zadartą głową. Na kopii Leluchowicza było odwrotnie — chłopiec siedział, a staruszek stał. Byli przy tym ubrani po miejsku, w spodnie i marynarki.
Nie tak, nie tak — westchnął sekretarz. — I ptaki jak gęsi!
Obok obrazu leżał dalekopis: przyjeżdżali towarzysze z województwa na kilka dni. Na czele z Kmitą — Kotuli na liście nie było. Na dodatek Miedzę bolał ząb. Ćmił już od wczoraj, Helenka na noc dawała weramon — nie pomógł widać. Z bolącym zębem podszedł do okna. Wiatr przywiał zapachy z parku za ulicą i sekretarz skrzywił się. Zadzwonił do Turonia.
— Towarzyszu Turoń, zbliża się termin zebrania rady. Mieliśmy uzgodnić stanowisko, co do kilku spraw. Kiedy przyjdziecie? Ja...
— Zaraz przyjdziemy — powiedział Turoń.
— Sami, sami!
— Redaktor Muszyna chce was zobaczyć! — I przewodniczący odłożył słuchawkę.
Przed trzecią Stasia maszynistka zadzwoniła do Lenki:
— Madziu, będziesz wieczorem w domu?
Lenka o wpół do siódmej miała iść z Muszyną do kina (wyświetlano francuski film).
— Coś pilnego?
— Bardzo — powiedziała maszynistka i dodała prędko: — Przez telefon nie mogę.
Umówiły się na piątą. Lenka czekała w ogrodzie. Na małym stoliku ustawiła szklane miseczki z pierwszymi truskawkami. Cukier puder w fajansowej cukiernicy i śmietanka w dzbanuszku stały obok. Stasia od razu zaczęła opowiadać o wizycie Muszyny i Turonia w komitecie.
— Kochana, co tam się działo! Nigdy nie widziałam sekretarza w takim stanie!
Może zaczęli ostro? Muszyna mógł zapytać wprost:
— Towarzyszu sekretarzu, jak to właściwie jest z tym czosnkiem?
— Z czosnkiem?
Siedzieli przy stoliku pod chińską różą. Miedza ustawiał na płycie z ciemnego szkła kieliszki do koniaku.
— Z czosnkiem, z czosnkiem. Chodzi o kontraktację. W rejestrach figurujecie — wy, Gniazdowski, Szeląg i architekt — jako główni dostawcy. Niby drobna sprawa, ale tak... — Redaktor nabrał tchu: — Ogródki macie małe, a każdy oddaje po kilka ton. Jakże to? Na przykład prezes Koła Łowieckiego Szeląg. Ogródek jak naparstek!
Miedza milczał. Bębnił palcami po płycie z ciemnego szkła. Odstawił butelkę z koniakiem.
— Może to tak jak z kaszą manną? — dorzucił Muszyna. — Z nieba, z nieba! — Zaśmiał się. Miał lekką chrypę.
Turoń milczał. Powiew od okna uniósł muślinową firankę. Miedza mógł wytrzeć pot z twarzy zmiętą chustką.
— Z początku siedzieli cicho — opowiadała Stasia. — Nie słyszałam nic, choć patrzyłam przez dziurkę. Dopiero potem zaczął krzyczeć. Nawet przez te skórzane drzwi było słychać. Twój i przewodniczący siedzieli cicho. Nie wiesz, o co chodziło?
— A potem? — spytała Lenka.
— Potem wyszli, a on zaczął wydzwaniać po tamtych. — Stasia zaśmiała się. — Gniazdowski prosto ze szpitala przyjechał karetką. Nawet białego fartucha nie zdjął. Szafranka kazał ściągnąć z budowy. — I znów powtórzyła: — Nie wiesz, o co chodziło?
Lenka opowiedziała przyjaciółce o czosnku (wiedziała wszystko od Muszyny). Maszynistka przestraszyła się. — Madziu, uważaj! On cię jeszcze wciągnie w jakie nieszczęście!
Lenka siedziała zamyślona. Stasia jadła truskawki — łyżeczka podzwaniała o szkło.
Kiedy tamci przyszli, odczekała trochę i weszła do gabinetu z kawą. Słyszała, jak sekretarz mówił do Gniazdowskiego:
— Ty, Józek, miałbyś odejść. Szafranka nie chce widzieć w przedsiębiorstwie. Nowych ludzi u nas potrzeba, powiedział.
Firanka uniosła się od okna, patrzyli, jak opadała.
— I wszystkie jego pomysły mają być przyjęte. Wiecie: kanalizacja, skocznia narciarska, basen. O motelu nie chce słyszeć.
— A to kurwa — powiedział inżynier Szafranek. Patrzyli w okno.
— Do drobiazgów się czepiał. Budkę z piwem, powiada, trzeba zlikwidować. I zrezygnować z radiofonizacji...
— Siedzieli pod chińską różą i żaden nawet na mnie nie spojrzał — mówiła Stasia. Ustawiła szklanki z kawą na biurku i wyszła.
— Radźcie, radźcie! — mógł niecierpliwić się Miedza. — Coś trzeba postanowić! — Ręce mu drżały. Pił kryniczankę z butelki.
I znów Szafranek: — A to kurwa!
— Później wezwali Jasia Flachę — opowiadała maszynistka. — Powiedz twojemu, może od niego coś wyciągnie.
Lenka zerwała mały biały bratek (wzdłuż ścieżki były rabatki). Bawiła się kwiatkiem. Stasia nakładała do miseczki nową porcję truskawek.
— Nie wiesz, czego od Jasia chcieli? — spytała Lenka.
— Jak wyszedł, dzwonili do majora Popielaka, ale nie wiem po co. Czesia akurat weszła — musiałam odłożyć słuchawkę.
Łyżeczka podzwaniała o szkło — Stasia zajęta truskawkami nie patrzyła na Lenkę i nie wiedziała, jak sekretarka oparła głowę o pień jabłonki, jakby nagle poczuła się źle. Biały bratek upadł na ścieżkę.
Flacha czekał na Olszewskiego w parku. Wstał z ławki, kiedy zobaczył masywną sylwetkę sierżanta w świetle latarni, koło pomnika Kościuszki. Olszewski zwracał uwagę młodej parze, siedzącej w cieniu, na niestosowne zachowanie w miejscu publicznym (młodzi całowali się). Po chwili odwrócił się i zaczął wolno zbliżać w kierunku Rybaczyńskiego.
— Panie Olszewski — powiedział Flacha — chciałem zamienić kilka słów.
Sierżant popatrzył zdziwiony. Przyłożył dwa palce do daszka.
— Słucham was, obywatelu Rybaczyński.
Flacha zmieszał się trochę — nie wiedział, jak zacząć. Stali pośrodku ścieżki, w świetle lampy przeświecającej przez liście lip.
— Jest taka sprawa. Kiedyś zatrzymaliście tego redaktora, co tu do nas przyjechał.
Olszewski milczał. Patrzył z góry na Flachę (był wyższy o głowę).
— Zatrzymaliście go pod zarzutem naruszenia przepisów o porządku w miejscu publicznym. On przy was załatwiał potrzebę fizjologiczną. Pamiętacie? — Flacha zaśmiał się.
Olszewski milczał.
— Wtedy, co to trochę posprzeczaliśmy się. Ja też byłem wstawiony. Potem major kazał redaktora zwolnić.
Olszewski nie mówił nic. Kiwał się lekko w tył i przód, gdy tymczasem Flacha, zadzierając głowę, mówił:
— Chodzi o to, sierżancie kochany, że chcemy do tej sprawy wrócić. Pewno pisaliście wtedy jakiś protokół czy notatkę... Moglibyście to teraz wykorzystać. Major zostanie powiadomiony. Nie będzie robił trudności.
Olszewski cały czas milczał i Jasiu Flacha zaniepokoił się.
— Sierżancie — powiedział — rozumiecie, o co chodzi? Ten człowiek rozrabia w mieście, trzeba go tego... Powstrzymać. Wy macie klucz w rękach! — Zaśmiał się znów.
— Nie — powiedział krótko sierżant. Poprawił pasek pod brodą i chciał odejść.
Flacha chwycił go za rękaw. — Panie Olszewski, to nic nie kosztuje. Przecież on wtedy wyraźnie naruszył przepisy: przeszedł źle jezdnię, nie chciał płacić! Jeszcze przy was potrzebę załatwiał. Możecie wniosek na kolegium sporządzić, a nawet, kto wie, czy nie do prokuratora? Czynnie znieważył mundur, kiedy tak na waszych oczach...
— Nie — powtórzył jeszcze raz Olszewski. Zdjął rękę Flachy z rękawa i strzepnął mundur, jakby usuwał kurz. Odszedł powoli w kierunku miasta. Nie obejrzał się ani nie zmienił tempa marszu. Kroczył jak zawsze: ręce założone do tyłu, raportówka przewieszona przez ramię, na brzuchu biała gumowa pałka.
Flacha otarł z czoła trochę potu. Usiadł z powrotem na ławce, choć nie miał już na kogo czekać. Siedział i patrzył na uniesioną szablę Kościuszki i na światło latarni w liściach lip.